<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Doktór Pascal
Podtytuł Powieść
Wydawca Red. tyg. "Romans i Powieść"
Data wyd. 1894
Druk Drukiem A. Pajewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Docteur Pascal
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Przez chwilę Pascal patrzył na te akta, które stanowiły istotnie dużą kupę, tak porzucone bezładnie na długi stół, środek pokoju zajmujący. W zamieszaniu tym kilka okładek z grubego papieru niebieskiego otworzyło się i dokumenta się z nich rozlewały niejako na stół — listy, wycinki z dzienników, akty na papierze stemplowym, notatki pisane.
Już dla rozklasyfikowania ich musiał szukać nazwisk na okładkach, wielkiemi literami wypisanych, gdy nagle z gestem gwałtownym wyrwał się z tego ponurego zamyślenia, w jakie popadł. I, odwracajac się do Klotyldy, która czekała, stojąc wyprostowana niema i blada.
— Słuchaj mnie! zawsze ci zabraniałem czytać tych papierów i wiem, żeś zakazu tego nie przekroczyła... Tak, miałem pewne skrupuły... Nie dlatego to robiłem, abyś była dziewczyną nieświadomą jak inne, gdyż pozwoliłem ci poznać wszystko, co dotyczy płci... Wierzę, że jest to tylko złem dla natur złych, do których ty nie należysz. Ale myślałem sobie... po co cię zanurzać zbyt wcześnie w tem morzu strasznych prawd ludzkich?.. Oszczędzałem ci więc historyi rodziny naszej, która jest historyą taką samą, jak historya innych rodzin, jak historya ludzkości całej: wiele złego i wiele dobrego...
Zatrzymał się chwilę, jakby się chciał utwierdzić w postanowieniu swojem, już teraz spokojny i pełnią energii swej ożywiony.
— Masz dwadzieścia pięć lat.. powinnaś wiedzieć!.. A zresztą istnienie nasze wspólne dalej niemożliwemby było... Ty sama żyjesz i mnie sprawiasz życie nieznośne porywami swojej wyobraźni. Żyjemy jakby pod uciskiem zmory jakiejś... niech istota rzeczy, jakkolwiek nikczemną być ona może, przedstawi nam się cała w swej nagości. Może być, że cios, jaki ci to zada, zrobi z ciebie kobietę taką, jaką być powinnaś... Weźmiemy się do uporządkowania tych akt i przejrzymy je, przeczytamy razem... będzie to okrutna lekcya życia!..
Gdy ona nie ruszała się z miejsca, dodał szorstko:
— Trzeba, żeby nam było widno, zapal jeszcze te dwie świece, które tam stoją.
Potrzeba światła go ogarnęła, chciałby był olśniewającego blasku słonecznego; zdawało mu się, że te trzy świece jeszcze nie oświetlają dostatecznie, poszedł więc do swego pokoju i przyniósł stamtąd dwa kandelabry po dwie świece z biurka swego. Siedm świec zapłonęło a oni oboje nieubrani, on z piersią odkrytą, ona z ramieniem, krwią splamionem, z szyją i rękami obnażonemi, nie widzieli się nawet. Trzecia godzina wybiła, ale ani on, ani ona nie mieli pojęcia o biegu czasu i zapuszczali się w tę noc, uniesieni namiętnością dowiedzenia się, bez potrzeby snu, bez świadomości miejsca i czasu. Burza, którą widać było na horyzoncie przez okno otwarte, huczała coraz głośniej.
Nigdy Klotylda nie widziała w oczach Pascala tak wielkiej gorączki, tak strasznego podniecenia. Od paru tygodni zapracowywał się, moralne jego cierpienia czyniły go czasem szorstkim, pomimo jego wrodzonej dobroci i łagodności kojącej. Ale zdawałoby się, jakgdyby jakaś czułość nieskończona, nieprzebrana potęga miłości braterskiej zbierała się w nim w chwili, gdy mu przychodziło zstąpić do bolesnych prawd życiowych. Była to jakaś bezgraniczna wyrozumiałość, coś nadmiernie wielkiego i potężnego, co miało uniewinnić wobec młodej dziewczyny przerażającą ohydę faktów. Taką była jego wola: powie wszystko, ponieważ wszystko trzeba powiedzieć, aby wszystko uleczyć. Czyż to nie jest ta ewolucya konieczna, fatalna, argument ostateczny, historya tych istot, które się ze sobą stykają tak blisko. Zycie jest takiem, i takiem przeżyte być musi. Bezwątpienia wyjdzie ona z tego ognia zahartowana, pełna tolerancji i odwagi.
— Buntują cię przeciwko mnie — zaczął znowu — każą ci postępować nieuczciwie względem mnie.. i oto ja chcę ci wrócić twój własny sąd, własne pojęcie. Jak będziesz wiedziała wszystko, osądzisz sama i będziesz działała sama... Przybliż się, czytaj wraz ze mną.
Była posłuszną. Wprawdzie te akta, których jej babka tak strasznie się bała i o których z takim mówiła gniewem, przerażały ją nieco, ale jednak ciekawość budziła się w niej i rosła z każdą chwilą. Zresztą, jakkolwiek poskromiona potęgą męską, która ją przed chwilą w jednym uścisku złamała — przecież wahała się jeszcze. Czyż nie może go wysłuchać, czytać z nim razem?... Czyż nie lepiej zachować sobie prawo własnego sądu i sumienia?... Czekała.
— Więc mów... chcesz!?...
— Tak, mistrzu, chcę!...
Najprzód więc pokazał jej drzewo genealogiczne rodu Rougon Macquartów. Zwykle nie chował go w szafie, lecz trzymał je osobno w szufladce biurka swego, skąd je przyniósł wtedy, gdy poszedł po kandelabry. Od przeszło dwudziestu lat, prowadził je starannie, pilnie zapisując urodzenia i śmierci, małżeństwa, ważniejsze fakty rodzinne, zaznaczając krótkiemi notatkami wypadki, wedle swej teoryi dziedziczności.
Był to wielki arkusz papieru zżółkłego, o załamkach, przez użycie startych, a na tym arkuszu wznosiło się narysowane grubemi kreskami drzewo symboliczne, którego gałęzie rozłożone i pooddzielane rozchodziły się na pięć rzędów szerokich ćwiartek, a każda ćwiartka nosiła na sobie nazwisko, wypisane drobnem pismem, biografię całą, jakiś przypadek dziedziczny.
Radość opanowała uczonego doktora, wobec tego dzieła lat dwudziestu, na którem tak jasno i wyraźnie odbijały się prawa dziedziczności, przez niego sformułowane.
— Patrz oto, dziecko moje!.. Dużo ty już wiesz, tyle skopiowałaś notatek moich, że zrozumieć możesz.. Czyż to nie piękne, taka całość, taki dokument ostateczny i całkowity, w którym braków niema?.. Coś takiego, jakby jakieś doświadczenie w laboratoryum zrobione, zadanie postawione i rozwiązane na tablicy czarnej... Widzisz tu na dole oto pień, źródło wspólne — ciotka Adelajda. Dalej wychodzą zeń trzy gałęzie: prawa: Piotr Rougon, i dwie nieprawe: Urszula Macquartówna i Antoni Macquart. Potem nowe gałązki idą w górę, rozrastają się: z jednej strony Maksym, Klotylda i Wiktor, troje dzieci Saccarda, i Aniela, córka Sydonii Rougonowej; z drugiej Paulina, córka Lizy Macquartówny i Klaudyusza, Jakób, Stefan i Anna, czworo dzieci jej siostry, Gerwazy. Tam dalej Jan, ich brat, jest na samym końcu. A tu zauważ po środku to, co ja nazywam węzłem, pęd prawy i pęd nieprawy łączą się w Marcie Rougonównie i Franciszku Mourecie, jej ciotecznym, dla dania życia trzem nowym gałęziom: Oktawiusz, Sergiusz i Dezyderya Mouretowie, a tam jeszcze dzieci ze związku Urszuli i kapelusznika Mouret, Sylweryusza, którego śmierć tragiczną znasz. Helena i jej córka Janina. Nakoniec tam jeszcze wyżej, ostatnie źdźbła, syn twego brata Maksyma, biedny nasz Karolek, i tych dwoje, którzy pomarli: Jakób, Ludwik, syn Klaudyusza Lantier i Ludwiś, syn Anny Coupeau.. Razem pięć pokoleń, drzewo ludzkie, które w pięciu wiosnach już swoich, w pięciu odrodzeniach ludzkości, wydało pędy pod falą soków wiecznego życia!...
Zapalał się... palec jego zaczął wskazywać wypadki na wielkim, zżółkłym arkuszu papieru, jakgdyby na tablicy anatomicznej.
— I powtarzam ci, że wszystko tu jest... Patrz sama, oto w dziedziczności prostej wybór, czyli przewaga matki, Sylweryusz, Liza, Dezyderya, Jakób, Ludwiś, ty sama, wybór czyli przewaga ojca: Sydonia, Franciszek, Gerwaza, Oktawiusz, Jakób-Ludwik. Dalej trzy rodzaje połączenia: przez zestawienie, jakby zlutowanie ze sobą charakterów rodziców — Urszula, Arystyd, Anna, Wiktor, przez przeciwstawienie — Maksym, Sergiusz, Stefan, przez zlanie się wspólne — Antoni, Eugeniusz, Klaudiusz. Musiałem nawet wyspecyfikować rodzaj nowy, bardzo ciekawy, pomieszanie, równowagę wydające — Piotr i Paulina. I tu dopiero wytwarzają się przeróżne odmiany; tak oto naprzykład: przewaga moralna dziedziczności po matce idzie często w parze z podobieństwem fizycznem do ojca, albo też naodwrót, to znowu w zmieszaniu charakterów, przewaga fizyczna i moralna przypada na jednę lub drugą stronę... stosownie do okoliczności...
— Dalej jeszcze dziedziczność pośrednia, po ciotecznych lub stryjecznych: uderzające podobieństwo fizyczne Oktawiusza Moureta do wuja swego Eugeniusza Rougona. Również jeden tylko mam przykład dziedziczności z wpływu. Anna, córka Gerwazy i jej męża Coupeau, podobną była nadzwyczajnie, szczególniej w dzieciństwie swoim do Lantiera, pierwszego kochanka swojej matki, jakgdyby on ją raz na zawsze przejął sobą i do tworzenia takich a nie innych dzieci uformował... Bardzo znowu bogaty jestem w wypadki dziedziczności wstecznej: trzy najpiękniejsze przykłady: Marta, Janina i Karolek, podobni do ciotki Adelajdy!.. Podobieństwo przeskakuje tu jednę, dwie, a nawet trzy generacye. Jest to rzeczywiście bardzo wyjątkowe, gdyż ja przynajmniej w atawizm nie wierzę; zdaje mi się, że nowe pierwiastki, przyniesione przez małżonków, przypadkowość i nieskończona rozmaitość pomieszań, muszą nader szybko zacierać charaktery poszczególne, sprowadzając osobnika do jednego typu ogólnego.. Pozostaje jeszcze wrodzoność: Helena, Jan, Aniela... Jest to skombinowane zmieszanie chemiczne, przy którem cechy fizyczne i moralne rodziców łączą się w dziecku zupełnie, tak, iż zdaje się, że nic z nich nie da się odnaleźć w nowej istocie...
Nastąpiła chwila milczenia... Klotylda słuchała go z natężoną uwagą, chcąc dobrze zrozumieć. I on teraz stał pochłonięty, z oczami, w drzewo to wpatrzonemi, sądząc bezstronnie dzieło swoje. Po chwili zaczął mówić znowu, powoli, jakgdyby sam do siebie...
— Tak, to jest tak dalece ścisłe, jak tylko być może... Umieściłem tu tylko członków rodziny, a powinienem był dać też równą część miejsca ich mężom i żonom, ojcom i matkom, z zewnątrz przychodzącym których krew zmieszała się z naszą i zmiany w niej zrządziła. Kiedyś sporządziłem inne drzewo... matematyczne, w którem ojciec i matka przekazywali się dzieciom swoim i w nich odradzali z generacyi na generacyę w równych częściach, tak, że naprzykład u Karolka udział ciotki Adelajdy stanowił jednę dwunastą część... Pokazało się, że to było głupstwo, bo oto podobieństwo jest zupełne, dziedziczność całkowita. Dlatego uważałem za dostateczne wskazać tylko pierwiastki, zzewnątrz pochodzące, biorąc w rachubę związki małżeńskie i nowy czynnik, który za każdym razem wprowadzałem. Ach!.. te nauki początkujące!.. te wiedze, w których hypoteza jest podstawą, a wyobraźnia rządczynią... Są one dziedziną poetów, równie jak uczonych! Przecież idą naprzód jako pionierzy, jako awangarda i często znajdują krainy dziewicze, markując tylko pierwsze punkta bliskich rozwiązań... Jest tu szeroka sfera, wyłącznie do nich należąca, pomiędzy prawdą już zdobytą, stanowczą, prawdą dzisiejszą, a nieznanemi przestworzami, które wiążą z nią prawdę nową, jutrzejszą... Jakąby to wspaniałą freskę namalować można, jaka komedya i jaka tragedya ludzka olbrzymia jest do napisania na tle dziedziczności, która jest istotną genezą rodzin, społeczeństw i świata całego!..
Z oczyma, w dal zapatrzonemi gonił myśl własną, błądzącą w sferach nieznanych. Ale jednym nagłym zwrotem powrócił do swoich akt, odrzucając na bok drzewo genealogiczne.
— Niedługo wrócimy do niego jeszcze, gdyż teraz, bylebyś zrozumieć mogła i fakta muszą się przed tobą roztoczyć, musisz widzieć ich przy pracy, tych aktorów wszystkich, o których tutaj tylko treściwe notatki spotykasz, jakby etykiety na słoikach.. Będę wywoływał akta, a ty mi je podawać będziesz jedne po drugich i tam ci pokażę, tam ci opowiem, co każdy zeszyt w sobie zawiera, zanim je położę napowrót tam na półce, wysoko. Nie będę szedł porządkiem alfabetycznym, ale pójdę porządkiem faktów... Dawno już chciałem je w ten sposób rozklasyfikować... Szukaj nazwisk na okładkach!.. Najprzód więc ciotka Adelajda...
W tej chwili jakiś skraj burzy, która rozpalała horyzont, sięgnął aż do Soulejady i potopową ulewą zalał ich dom, ale oni nawet oka nie zamknęli, nie słyszeli ani piorunów, padających jeden po drugim, ani ciągłego dudnienia strug deszczu po dachu. Klotylda podała mu akta, noszące na okładce nazwisko ciotki Adelajdy, wielkiemi literami wypisane, a on wydobywał z nich rozmaite notatki, które czytał.
— Podaj mi Piotra Rougona... Daj mi Urszulę Macquartównę... Daj mi Antoniego Macquarta...
Niemo czyniła, co jej kazał, a od słów jego serce jej się jakimś niepokojem ściskało. I akta przesuwały się jedne po drugich, okazywały dokumenty swoje i wracały do szafy na półkę.
Najprzód więc początki same, Adelajda Fouque odrazu w młodości swej rozstrojona, zboczenie nerwowe, pierwsze, dające życie gałęzi prawej — Piotr Rougon — i dwom gałęziom nieprawym — Urszula i Antoni Macquartowie.. cała ta krwawa tragedya mieszczańska na tle zamachu stanu i dni grudniowych 1851 r. Rougonowie Piotr i Felicyta poskramiają bunt i przywracają porządek w Plassans. Krwią Sylweriusza obryzgują rodzącą się wielkość swoją i fortunę. Jednocześnie Adelajda, już zestarzała, biedna ciotka Dyzia zostaje zamknięta w Tulettes jako spektralna postać, jako uosobienie kary i zapowiedź przyszłości. Potem rozpasane żądze wypuszczone na swobodę... niepohamowana żądza władzy u Eugeniusza Rougona, wielkiego męża, orła rodziny, dumnego, pieniężnemi zyskami gardzącego, który kocha siłę dla siły, zdobywa Paryż w wykrzywionych butach razem z innnymi awanturnikami powstającego cesarstwa, przechodzi z Ciała prawodawczego do Senatu, z prezesowstwa Rady Stanu do portfelu ministeryalnego, stoi na czele bandy swojej, całej klienteli zgłodniałej i chciwej, która go na barkach swoich wynosi i która go zarazem podbiera i wyzyskuje... Zwyciężony na chwilę przez kobietę, przez piękną Kloryndę, opanowany żądzą jej posiadania, ale tak rzeczywiście silny i potężny, tak gorąco potrzebujący być panem i władcą, że odzyskuje władzę, całemu życiu swemu kłam zadaje, dążąc z nieprzepartym uporem do swego tryumfalnego panowania jako wice-cesarz.
— U Aristida Saccarda żądza się zwraca do niskich rozkoszy, do gorących łupów pieniężnych, do używania, do kobiet i zbytku. Głód, wszystko pochłaniający, gorączka konsumpcyjna, która go rzuca na bruk od samego początku tańca milionów w zawierusze spekulacyi bezgranicznej, rwącej miasto całe, walącej je ze wszystkich stron i odbudowywującej na nowo... Majątki niezliczone, powstające w ciągu sześciu miesięcy, przejadane, trawione i znów odzyskiwane, upojenia złotem, których szał wzrastający porywał go i sprawiał, że zaledwie ciało żony jego Anieli zastygło, on sprzedaje nazwisko swoje, aby dostać te pierwsze sto tysięcy franków, konieczne do zdobycia milionów i poślubia Renatę. Ten sam szał złota później, w chwili jakiegoś kryzysu pieniężnego, każe mu tolerować kazirodztwo i zamykać oczy na miłostki syna swego, Maksyma, z tąż samą. Renatą, drugą żoną swoją, miłostki, których zasłonić nie zdołał blask całego Paryża rozbawionego. I dalej ten sam Saccard w kilka lat później puszcza w ruch tę olbrzymią prasę do wyciskania milionów, którą zwie Bankiem Powszechnym. Saccard nigdy niezwyciężony, Saccard powiększony, podniesiony do inteligencyi i nawet do brawury wielkiego finansisty, pojmujący dziką i cywilizacyjną rolę pieniądza, staczający, wygrywający i przegrywający wielkie batalie na giełdzie i mający jak Napoleon swoje Austerlitz i swoje Waterloo!... Ten Saccard, który w klęsce przygniata sobą całą warstwę ludzi nędznych, puszcza w przepaść bezgraniczną zbrodni naturalnego syna swego Wiktora, który zniknął gdzieś i ukrył się w ciemnościach bezprawia. On sam, faworyzowany przez niesprawiedliwą w swej obojętności naturę, kochany przez uwielbienia godną panią Karolinę, zapewne w nagrodę za to wszystko złe, które wyrządził.
Tu z kolei — wśród tego bagniska, wyrosła wielka lilia niepokalanej czystości. Sydonia Rougonówna, zawsze i bez wyboru usłużna dla swego brata Saccarda, pośredniczka w najrozmaitszych ciemnych rzemiosłach, zrodziła z jakiegoś ojca nieznanego czystą i boską Anielę, tę hafciarkę o czarodziejskich paluszkach, która pomiędzy złoto stuł i ornatów wrabiała marzenia swoje niedoścignione, tak utożsamiona z towarzyszkami ducha swego, świętemi niebieskiemi, tak mało do surowej rzeczywistości uzdolniona, że uzyskała łaskę tę najwyższą, iż umarła z miłości w dniu ślubu swego pod pierwszym pocałunkiem Felicyana de Hautecocar — wśród nieprzebrzmiałego jeszcze dźwięku dzwonów na cześć jej królewskich zaślubin rozbujanych!..
Dalej ów węzeł obu gałęzi — prawej i nieprawej. Marta Rougonówna wyszła za kuzyna swego Franciszka Moureta, tworząc spokojną rodzinę powoli się rozkładającą, dochodzącą do najstraszniejszych katastrof. Słodka i smutna kobieta pochwycona, wyzyskana, zmiażdżona w wielkiej machinie wojennej, miasto ujarzmić mającej. Troje dzieci jej z objęć wydarto i pozostawiła wszystko, nawet serce swoje złamane pod twardą pięścią księdza Faujas i Rougonowie po raz drugi ocalili Plassans, w chwili gdy ona konała przy blasku pożaru, w którym mąż jej szalony wściekłością, przez długie lata gromadzoną i zemsty żądzą, pali się razem z księdzem. Z tych właśnie trojga dzieci Oktawiusz Mouret, to jest właśnie ten zuchwały zdobywca, umysł jasny, przez kobiety władzą i panowaniem nad Paryżem obdarzony. Popadł on w zupełności w mieszczaństwo zepsute i przeszedł ciężką szkołę sentymentalizmu. Po fantastycznej odmowie jednej, skorzystał z bezmyślnego oddania się drugiej, do dna wypił czarę gorzkich przykrości zdrady małżeńskiej, pomimo to został na szczęście czynnym, pracowitym i wojującym, stopniowo wypłynął na wierzch, wyrósł pomimo wszystko po nad marną miazgę tego świata podłego, którego podstawy spróchniałe już trzeszczały.
I Oktawiusz Mouret zwycięzki przekształca z gruntu wyższy handel, zabija małe sklepiki, według dawnej zasady ostrożności prowadzone, stawia w środku Paryża rozgorączkowanego olbrzymi pałac pokus, błyszczący tysiącami świateł, przepakowany aksamitami, jedwabiem i koronkami, gromadzi królewską fortunę na eksploatacyi słabostek kobiecych, żyje uśmiechniętą pogardą kobiety aż do dnia, w którym mała dziewczynka — mścicielka — prostoty i niewinności pełna, Dyoniza, upokarza go, trzyma go u nóg swoich cierpieniem złamanego i w końcu dopiero czyni mu tę łaskę, że go poślubia, ona taka biedna, jego, tego bogacza, wśród apoteozy tego Luwru, pod deszczem złota w codziennych wpływach spadającym. Z pozostałych dwojga: Sergiusza i Dezyderyi Mouretów, ona zdrowa na ciele i słaba na umyśle, jak młode zwierzę szczęśliwa; on wydelikatniony i mistyczny wpada w sfery duchowne, zostaje księdzem przez jeden z tych nerwowych wybryków rasy swojej i powtarza po raz milionowy adamową historyę w legendowym Paradou, odradza się dla kochania Albiny, posiadania jej i utracenia na łonie wielkiej natury wspólniczki tych zbrodni rozkoszy, porwany na nowo przez kościół, na wieczną wojnę z życiem, walcząc ze śmiercią płci swojej, rzucając na ciało Albiny umarłej garstkę ziemi jako celebrant, w tej samej godzinie, w której Dezyderya, serdeczna przyjaciółka zwierząt, rozpływa się z radości wśród obfitej płodności swojej obory.
Dalej otwiera się obraz słodkiej i wstrząsającej tragedyi. Helena Mouretówna żyje spokojnie z córką swoją, Janiną, na wzgórzach Passy, wznoszących się nad Paryżem, nad tym oceanem ludzkim bez brzegów i bez dna, wobec którego zapisaną została ta kartka miłości, poryw namiętności Heleny, dla jakiegoś mężczyzny nieznanego, dla doktora, sprowadzonego wypadkiem w nocy do łoża jej córki. Zazdrość chorobliwa Janiny, zazdrość instynktownie zakochanej, walczącej z miłością. O matkę swoją, tak już wycieńczonej cierpieniem, że umiera ze świadomości, iż błąd popełniony został. Straszna cena jednej godziny żądzy wśród całego życia czystego jak łza! ta biedna ukochana dziecina zmarła i leży sama jedna tam wysoko pod wyniosłemi cyprysami niemego cmentarza, ponad wiecznym i na to wszystko obojętnym Paryżem!..
Z Lizą Macquartówną rozpoczyna się linia nieprawa. Świeża i zdrowa Liza uosabia szczęśliwość brzucha, gdy, stojąc na progu swojej masarni w czystym fartuchu białym, uśmiecha się do hal centralnych, gdzie huczy głód ludu całego i odwieczna walka „tłustego z chudym.“ Chudy Florek, jej szwagier, jest nienawidzony i prześladowany przez tłuste rybiarki i przez tłuste straganiarki i ona sama, tłusta rzeźniczka, nieskończenie uczciwa, lecz nieubłagana, wydaje go, jako republikanina zagorzałego i osadza w więzieniu, przekonana głęboko, że w ten sposób pracuje ku szczęśliwemu trawieniu wszystkich tłustych uczciwych ludzi. Z tej matki rodzi się najzdrowsza, najuczciwsza dziewczyna, Paulina Quenu, rozważna, rozsądna dziewica, rozumiejąca życie i biorąca je takiem, jakiem ono jest, tak szlachetna w swej miłości dla innych, że pomimo buntu dojrzałej natury swojej, odstępuje przyjaciółce narzeczonego swego Lazara, potem ratuje dziecko z tego związku niedobranego i rozluźniającego się, zostaje jego matką prawdziwą zawsze poświęcającą się, zapominana, tryumfująca i wesoła w swym kąciku jednostajnie samotnym nad brzegiem szerokiego morza, jedyna zdrowa wśród całego domu, pełnego cierpiących, jęczących z bólów swoich a jednak żyć nie umierać pragnących.
Następnie przychodzi Gerwaza z czworgiem dzieci. Gerwaza z nogami powykrzywianemi, ładna i pracowita, którą kochanek Lantier rzuca na bruk przedmieścia. Tam spotyka blacharza Coupeau, dobrego robotnika, nie łobuza, i zaślubia go. Z początku jest bardzo szczęśliwa, wiedzie się jej doskonale, ma trzy najemnice, pracujące w jej własnej pralni. Później stacza się powoli, razem z mężem w nieukniknioną przepaść otoczenia, w jakiem żyje. On powoli i stopniowo wpada w pijaństwo, dochodzi do szaleństwa, do furyi i śmierci, ona sama, zepsuta, rozpróżniacza się, miary dopełnia powrót Lantiera, życie wśród spokojnej ohydy małżeństwa we troje, w końcu przychodzi nędza-wspólniczka wszystkich brudów i wszelkiej zbrodni i zabija ją pewnego wieczora zgłodniałą, z brzuchem pustym. Najstarszy jej syn, Klaudyusz, posiada bolesny geniusz wielkiego malarza wykolejonego, szał niemocy arcydzieła, które czuje w sobie a którego palce nieposłuszne z wnętrza myśli wydobyć nie umiały, siłacz olbrzym, zawsze zwyciężany, męczennik dzieła własnego, ubóstwia kobietę, a przecież poświęca żonę swoją, Krystynę, tak kochającą, tak kochaną przez pewną chwilę, dla kobiety niestworzonej i nieistniejącej, którą widzi boską i której jego pędzel nie może stworzyć w nagości wszechwładnej. Pochłaniająca namiętność zrodzenia, nienasycona potrzeba tworzenia, tak strasznie bolesna, gdy jej zadowolić nie można, że biedny Klaudyusz skończył na postronku, który sobie sam na szyję założył.
Drugi z nich, Jakób, przyniósł z sobą zbrodnię w naturze, plamę dziedziczną, która u niego staje się instynktownem pragnieniem krwi, krwi młodej i świeżej, płynącej z otwartej piersi kobiety, kobiety byle jakiej, pierwszej lepszej, spotkanej na chodniku ulicznym — chorobę straszną, przeciw której walczył, która go chwytała w chwilach miłosnych szałów dla Seweryny, tej uległej i tej zmysłowej, co sama wpada w bezustanny dreszcz tragicznej historyi morderstwa. I w pewną noc przesilenia on ją zabija, rozszalały na widok jej obnażonej piersi białej i cały ten szał zwierzęcy leci pomiędzy pociągami kolei żelaznej, pędzącemi całą siłą pary, wśród stuku machiny, którą on prowadzi, machiny ukochanej, która go nareszcie miażdży i potem, rozkiełznana, bez przewodnika, w całym impecie wypada, jak wściekła, na nieznane pod horyzontem zniszczenia.
Dalej Stefan, wypędzony, zatracony, przybywa do czarnego kraju kopalń węgla w pewną lodowatą noc marcową, schodzi do studni żarłocznej i ofiar żądnej, kocha smutną Katarzynę, którą mu kradnie brutal jakiś, żyje z górnikami życiem ich ponurem nędzy i podłej wspólności pożycia aż do dnia, gdy głód, bunt podszeptujący pędzi po gładkiej równinie cały tłum nędzników wyjących, rzezią i pożogą kraj niszczących, pod grozą wojska, które strzela bez rozkazu... Straszne wstrząśnięta, zapowiadające koniec świata, krew pomsty Maudów, która się później podniesie: Alzira umiera z głodu; Maheu zabity kulą, Zacharyasz zabity wybuchem gazu w kopalni, Katarzyna pozostała pod ziemią,, Maheudowa, przeżywająca wszystkich, opłakująca swoich zmarłych, powraca do głębi kopalni dla zarobienia trzydziestu su, gdy tymczasem Stefan, wódz zwyciężonej i pobitej bandy, w manii prześladowczej za krzywdy zadane umiera w piękny i ciepły poranek kwietniowy, słuchając głuchych szmerów nowych ziarn, w ziemię rzuconych, których kiełkowanie niebawem tę ziemię rozszarpać miało.
Wtedy Nana staje się odwetem, dziewka wyrosła na społecznym śmietniku przedmieść, mucha złota, z błota rynsztoków ulatująca, tolerowana, upragniona i ukrywana, unosząca w drgnieniach skrzydeł swoich ferment zniszczenia. Wznosi się ona i zgnilizną przejmuje arystokracyę, truje ludzi każdem dotknięciem się ich, sieje nieświadomie ruinę i śmierć w głębiach pałaców, do których dostaje się przez okna, gdyż jej przez drzwi nie wprowadzają i nie wpuszczają. Szalony upadek Vandeuszów, melancholia Fourcamonta, wożona po morzach chińskich, klęska Steinera, zmuszonego żyć życiem uczciwego człowieka, głupota zadowolona La Faloisa, tragiczne zapadnięcie się Mufletów i trup biały Jerzego, nad którym czuwa Filip, zaledwie w wigilię tej śmierci wypuszczony z więzienia. Taką sieje zarazę w powietrzu epoki owej, że wreszcie sama rozkłada się i na czarną ospę, którą się zaraziła przy zwłokach swego syna małego Ludwisia, umiera w chwili, gdy pod jej oknami przeciąga Paryż cały, upojony, ogarnięty szałem wojny, rzucający się z zapałem w przepaść, która wszystko miała pochłonąć!..
Nakoniec Jan Macquart, robotnik i żołnierz, wracający na wieś, w walce z ziemią, twardą, która sobie płacić każe za każde ziarno zboża kroplą potu, w walce przedewszystkiem z ludem wiejskim, który, chciwością i długiem a trudnem zdobywaniem ziemi przejęty i zagrzany, pali się ciągle rosnącą potrzebą posiadania.
Fouanowie, zestarzeli, odstępują pola swoje, jak gdyby ciało własne sprzedawali; Buteauwie, zrozpaczeni, dochodzą do ojcobójstwa dlatego tylko, aby przyśpieszyć dziedziczenie pola lucerny; Franciszka upada, umierając pod cięciem kosy, bez jednego wyrazu, nie chcąc, aby jedna piędź ziemi wyszła z rodziny; cały ten dramat prostaczków, instynktem tylko się powodujących, zaledwie z dawnej dzikości zwierzęcej wyszłych, cała ta brzydota ludzka na ziemi szerokiej, która sama jedna tylko zostaje nieśmiertelną — matką, z której wszystko wychodzi i do której wszystko wraca — ziemią, którą kochają aż do zbrodni, która ciągle i bezustannie odradza życie dla celów nieznanych, która je tworzy nawet z nędzy i podłości istot.
I nareszcie znowu Jan, który, owdowiawszy idzie na ochotnika zaraz na pierwszy okrzyk wojenny, niesie w sobie niewyczerpany zasób rozsądku, zaród wiecznego odrodzenia, który ziemia w sobie chowa!... Jan, najskromniejszy i najuczciwszy żołnierz w chwili ostatecznego zniszczenia i rozkładu, wpada w ten przerażający i fatalny potok, który burza niesie od granicy aż do Sedanu, burza, która, wymiatając cesarstwo, o mało co nie zabrała ze sobą ojczyzny. Zawsze uczciwy, spokojny, wytrwały w nadziei swojej, kocha braterską czułością kolegę swego, Maurycego, zdenerwowanego syna mieszczańskiego rodu, przeznaczonego na ofiarę błagalną, płacze krwawe mi łzami, gdy los nieubłagany jego samego wybiera za narzędzie do odcięcia tego zgangrenowanego członka. Potem wreszcie koniec wszystkiego, klęski jedne po drugich, straszna wojna domowa, prowincye utracone, kontrybucya miliardowa i, pomimo wszystko, ów Jan wraca do ziemi, która na niego czeka, do wielkiej i ciężkiej pracy, jaką jest odrodzenie Fancyi całej.
Paskal zamilkł Klotylda podała mu już wszystkie akta, jedne po drugich, i on je wszystkie przejrzał, rozłożył, rozklasyfikował i położył napowrót do szafy, na tę półkę największą, tam wysoko. Był istotnie zmęczony, wyczerpany tem olbrzymiem tchnieniem bezmiernem, którem przebiegł tę ludzkość żyjącą.
Tymczasem młoda dziewczyna, bez tchu i bez słowa, oszołomiona tym potokiem wezbranym, czekała jeszcze i słuchała jeszcze, niezdolna do zastanowienia się, do wydania sądu jakiegokolwiek. Burza w dalszym ciągu zlewała czarną przestrzeń bezgraniczną deszczem iście potopowym, lejącym wśród huku grzmotów, Piorun gruchotał jakieś drzewo w sąsiedztwie, które złamało się z wielkim trzaskiem. Światło świec drżało pod wiatrem, który wpadał przez okno otwarte.
— Ach!.. — zaczął znowu, pokazując jeszcze gestem akta — to świat cały, społeczeństwo całe, cywilizacya cała. Zycie całe tam leży ze wszystkimi swymi objawami, złymi i dobrymi, w ogniu i pracy kowalskiej, która wszystko porywa... Tak!.. rodzina nasza mogłaby dziś służyć za przykład nauce, której nadzieją jest oznaczyć kiedyś z matematyczną pewnością prawa wypadków nerwowych i temperamentowych, które się objawiają w jakiejś rasie, w następstwie pierwszego zboczenia organicznego, i które określają u każdego z osobników tejże rasy, stosownie do otoczenia, uczucia, pragnienia, żądze i namiętności, wszystkie objawy ludzkie, naturalne i instynktowne, których ostateczne rezultaty przyjmują nazwę wad lub cnót. I ona jest również dokumentem historycznym — opowiada ona o drugiem cesarstwie, od zamachu stanu, aż do klęski pod Sedanem, gdyż jej członkowie wyszli z ludu, rozeszli się po całem społeczeństwie współczesnem, ogarnęli wszystkie sytuacye, porwani wybujałymi apetytami, popychani tym prądem, cechującym czasy nasze, poganiani tym batem, który zniewala niskie klasy biedz do użycia, bez względu na to ciało społeczne, które w tym biegu i zdeptać przychodzi. Początki — powiedziałem ci to już — początki wyrosły z Plassans i oto my jesteśmy znowu w Plasans.. stąd wyszliśmy i tu wracamy!..
Przerwał sobie znowu, myśl tamowała w nim słowo.
— Jakież to masy wstrząśnięte, ile przejść rozkosznych lub strasznych, ile radości, ile cierpień, jakoby łopatą narzuconych na tę olbrzymią kupę faktów!.. Jest w tem historya ścisła — cesarstwo, ufundowane w krwi, z początku użycia żądne i surowo autokratyczne, zdobywające miasta zbuntowane, potem powoli zsuwające się po pochyłości rozstroju i zapadające na nowo w krew, w takie morze krwi, iż o mało w niem cały naród nie utonął... Są w tem studya społeczne, handel drobny i handel wielki, prostytucya, zbrodnia, ziemia, pieniądz, mieszczaństwo, lud, ten, który się rozkłada i gnije w kloakach przedmieść, ten, który się buntuje w wielkich centrach przemysłowych, cały ten pęd rosnący socyalizmu nieokreślonego i bezgranicznego, pełen pragnień niezbadanych... Są proste studya ludzkie, karty pojedyńczych istnień, historye miłości, walka inteligencyi i serc przeciw naturze niesprawiedliwej, miażdżenie tych, którzy krzyczą pod ciężarem zbyt wielkich zadań swoich, krzyk dobroci, która się poświęca, zwyciężając ból własny.. Jest i fantazya, porywy wyobraźni po za granice rzeczywistości, ogrody olbrzymie, kwitnące w każdej porze, katedry o strzelistych wieżycach kunsztownie rzeźbionych, powieści cudowne, z raju spadające, czułość idealna, wracająca do niebios w jednym pocałunku... Jest wszystko, od doskonałości aż do nicości i błota, od pospolitości do ideału, kwiaty, kał, jęki, śmiechy, wartki potok życia, niosący ze sobą ludzkość całą!..
I wziął znowu drzewo genealogiczne, które już tylko samo zostało na stole i, palcem po nim wodząc, wskazywał i wybierał teraz tych członków rodziny, którzy żyją jeszcze. Eugeniusz Rougon — majestat upadły, pozostaje w izbie świadkiem i obrońcą nieulękłym dawnego świata, który się zapadł w katastrofie wrześniowej. Arystid Saccard, nową na się wdziawszy skórę, jak kot na nogi spada i zostaje republikaninem, kierownikem wielkiego dziennika, i nowe gromadzi miliony, gdy tymczasem syn jego, Maksym, w pałacyku swoim, przy alei lasku Bulońskiego, żyje zawsze dbały o siebie i ostrożny, zagrożony paraliżem a drugi jego syn, Wiktor, znikł bez śladu, zapadł się w cień zbrodni, gdyż na galerach go niema, puszczony gdzieś w świat, w przyszłość na nieznane pręgierze i szafoty, jak zwierzę, pieniące się jadem dziedzicznym, zaogniającym każdą ranę, zębem jego zadaną.
Sydonia Rougonowa długi czas się kryła i teraz, znużona rzemiosłami ciemnemi, popadła w iście zakonną pobożność i usunęła się w cień klasztoru jakiegoś, jako skarbniczka stowarzyszenia Sakramentu, utworzonego dla wydawania za mąż dziewcząt upadłych.
Oktawiusz Mouret, właściciel wielkich magazynów „Pod szczęściem dam“, którego majątek wzrasta ciągle, miał w końcu zeszłej zimy drugie dziecko z żony swojej Dyonizy Baudu, którą ubóstwia jeszcze, chociaż mu się czasem zdarza zawiązać romansik na boku... Ksiądz Mouret, proboszcz w Saint Eutrope, w głębi wąwozu bagnistego zamknął się razem z siostrą swoją, Dezyderyą, w wielkiej pokorze swej odmawiający przyjęcia jakiegokolwiek awansu, oczekując śmierci, jak człowiek święty, odpychający środki ratunku, chociaż już dotknięty początkiem suchot płucnych. Helena Mouret żyje bardzo szczęśliwa zdala od świata, uwielbiana przez swego drugiego męża, p. Rambaud, w małej posiadłości, jaką posiadali w bliskości Marsylii nad brzegiem morza. Z tego drugiego męża nie ma dzieci. Paulina Quenu jest ciągle w Bonneville, na drugim skraju Francyi, nad brzegiem szerokiego oceanu, sama już teraz z małym Pawełkiem, od śmierci wuja Chauteau, zdecydowana nie wychodzić za mąż i poświęcić się całkowicie dla syna swego ciotecznego brata Lazara, który, owdowiawszy, pojechał do Ameryki robić majątek. Stefan Lantier, powróciwszy do Paryża po bezrobociu w Montson, skompromitował się później, służąc w komunie, której idei bronił z zapamiętałością. Skazano go na śmierć, potem ułaskawiono i wywieziono, tak, że w obecnej chwili znajduje się w Noumei. Mówiono nawet, że się tam ożenił zaraz po przyjeździe i że ma dziecko, chociaż nie wiedziano napewno jakiej płci. Nakoniec Macquart, uwolniony z wojska po tygodniu krwawym, powrócił i osiadł w pobliżu Plassans w Valqueyres, gdzie udało mu się szczęśliwie ożenić ze zdrową i tęgą dziewczyną, Melanią Vial, jedyną córką zamożnego włościanina, którego ziemię uprawiał. Żona jego, od pierwszej nocy poślubnej zapłodniona, urodziła mu w maju syna i teraz znowu jest w drugim miesiącu ciąży, stanowiąc jeden z rzadkich przykładów płodności rewolwerowej, która nie zostawia matkom czasu na wykarmienie dzieci swoich.
— Tak, niema wątpliwości — zaczął znowu półgłosem — rasy zwyrodniają się... Widocznie tu jest prawdziwe wyczerpanie, szybki upadek, jak gdyby dzieci naszego rodu w żądzy używania, w żarłocznem zadowoleniu swoich apetytów, spaliły się zaprędko. Ludwiś umarł w kołysce, Jakób Ludwik, napół zidyociały, porwany został przez jakąś chorobę nerwową, Wiktor wrócił do stanu dzikości, pędząc w nieznanych głębiach nieprzejrzanych ciemności marny żywot, nasz biedny Karolek tak piękny i tak wątły — to są ostatnie gałązki drzewa, ostatnie łodyżki blade, do których potężne soki żywotne wielkich gałęzi dostać się nie mogą. Robak był w pniu i teraz jest w owocu i pożera go... Ale nie trzeba nigdy rozpaczać, rodziny wiecznie mają, przyszłość przed sobą. Korzenie dzew genealogicznych zagłębiają się poniżej najdawniejszego znanego przodka przez niezgłębione warstwy ras, które przeżyły aż do pierwszych istot stworzenia i rosnąć będą ciągle bez końca, roztoczą się, rozgałęzią do nieskończoności w głębi wieków przyszłych... Popatrz na nasze drzewo, liczy ono zaledwie pięć generacyj i nie znaczy nawet tyle, co źdźbło słomy wśród lasu drzew rodów ludzkich, olbrzymiego i czarnego, którego wielkimi odwiecznymi dębami są narody całe. Jednakże pomyśl o tych korzeniach olbrzymich, które zapełniają ziemię całą, pomyśl o rozwoju ciągłym i olbrzymim tych liści wysokich, które się mieszają z innymi liśćmi, w morzu, ciągle falującem wierzchołków, pod wiecznem tchnieniem odradzającem życia... A więc... nadzieja leży w tem, w codziennej rekonstytucyi ras, przez krew nową, która im z zewnątrz przypływa. Każdy nowy związek małżeński przynosi nowe pierwiastki, dobre lub złe, których skutek jest ten, iż, pomimo wszystko, przeszkadzają zwyrodnieniu matematycznemu i stopniowemu. Wyłomy są wypełniane, plamy się zmazują, równowaga z konieczności powraca po kilku generacyach i powstaje z niej znowu człowiek normalny, ludzkość faluje, uparta w swej pracy tajemniczej, dążąc ku celowi swemu, którego sama nie jest świadoma.
Zamilkł i westchnął głęboko.
— Ach!.. rodzina nasza!.. co się z nią stanie, w jakiej istocie skrystalizuje się nareszcie i unormalni!?..
I ciągnął dalej, nie licząc już wcale na tych żyjących, których wymienił, na tych dorosłych, tych bowiem poklasyfikował już i wiedział doskonale, do czego który z nich jest zdolny, ale żywo interesując się dziećmi, nowymi, małoletniemi członkami rodziny. Napisał nawet do kolegi swego w Noumei, prosząc go o szczegóły objaśniające i dokładne o żonie Stefana i o tem dziecku, jakie się z tego małżeństwa urodziło, ale dotychczas nie odebrał żadnej wiadomości i obawiał się bardzo, że z tej strony drzewo genealogiczne dokompletowane nie zostanie. Lepiej był poinformowany o dwojgu dzieciach Oktawiusza Moureta, z którym pozostawał w ciągłej korespondencyi. Była tam dziewczynka, która rosła wątło i niepokoiła rodziców zdrowiem swojem, gdy tymczasem chłopczyk, bardzo podobny do matki swojej, doskonale się chował, w zdrowiu silnem i równowadze młodziutkiego umysłu. Zresztą najwięcej budował nadziei na potomstwie Jana, którego pierworodny był chłopcem przepysznie zbudowanym, w którym czuć było odrodzenie, soki nowe tych ras, które się umacniają przy ziemi. Czasem jeździł do Valqueyras i wracał uszczęśliwiony tą płodnością zdrowego rodu. Ojciec, spokojny i rozsądny, ciągle przy pługu, matka zdrowa, wesoła, prosta kobieta, o biodrach szerokich, świat cały pomieścić mogących. Kto wie, skąd wyrośnie gałąź zdrowa?.. Może mędrcy i wielcy przyszłości stąd wezmą początek!?.. Dla jego drzewa najsmutniejszem było to, że te chłopięta i dziewuszki były jeszcze tak małe, że ich ocenić i rozmieścić nie mógł. I w głosie jego czuć było rozrzewnienie, gdy mówił o tej nadziei przyszłości, o tych główkach jasnowłosych, w niewypowiadanym i głuszonym żalu nad swojem własnem bezżeństwem.
Pascal patrzył ciągłe na to drzewo genealogiczne, przed nim na stole rozłożone.
— A jednak czyż to jest kompletne, czyż to stanowcze!?.. patrz sama!.. Powtarzam ci, że wszystkie przypadki dziedziczności spotykają się tu. Dla sformułowania teoryi mojej nie potrzebowałem nic więcej, jak oprzeć się na masie tych faktów... Nakoniec jeszcze, i to jest istotnie cudowne, palcem to namacać można, jak się to dzieje, że istoty, zrodzone z tego samego pnia, mogą się wydawać radykalnie różnemi od siebie, chociaż w rzeczywistości są one tylko logicznemi modyfikacyami wspólnych przodków swoich. Pień tłomaczy gałęzie, które ze swej strony tłomaczą gałązki i liście. U ojca twojego, Saccarda, tak samo, jak u stryja, Eugeniusza Rougona, tak różnych między sobą temperamentem i życiem, jedna i ta sama przyczyna wyrobiła w jednym te apetyty rozkiełznane, w drugim tę ambicyę i żądzę władzy... Aniela, ta lilia czysta, rodzi się z Sydonii, kobiety wątpliwego charakteru i podejrzanej cnoty, w tej dziwnej podniecie, która wytwarza mistyków, lub wielkich kochanków, stosownie do otoczenia. Troje dzieci Mouretów jednym i tym samym identycznem porywem owiane... ale Oktawiusz zostaje inteligentnym handlarzem gałganków, Sergiusz, wierzącym głęboko proboszczem wiejskim, a Dezyderya, idyotka, tęgą i rosłą dziewczyną szczęśliwą... Ale przykład jest jeszcze wyraźniejszy u dzieci Gerwazy: newroza przychodzi i Nana się sprzedaje, Stefan buntuje, Jakób zabija, Klaudiusz jest genialny, gdy tymczasem Paulina, ich cioteczna siostra, tuż obok, jest uczciwością i cnotą zwycięską, która walczy i poświęca się... Dziedziczność sama, samo życie wytwarza idyotów, szaleńców, zbrodniarzy i wielkich ludzi... Komórki się gubią, inne na ich miejsca powstają, i, zamiast człowieka genialnego, albo zwyczajnego uczciwego człowieka, powstaje zbrodniarz, lub szaleniec!.. A ludzkość płynie, jak potok wezbrany i wszystko to w sobie chłonie!..
Potem, w nowym zwrocie myśli, mówił dalej:
— A zwierzęcość, zwierzę, które cierpi i które kocha, które jest jakby szkicem człowieka, cała ta zwierzęcość braterska, która żyje naszem życiem!.. Tak, chciał bym ją umieścić w arce, zrobić jej miejsce w naszej rodzinie, pokazać ją bezustannie zlaną z nami, dopełniającą naszą egzystencyę... Znałem koty, których obecność była niejako tajemniczym urokiem domu jakiegoś; psy, które ubóstwiano, których śmierć była opłakiwaną i pozostawiała w sercu żal nieutulony. Znałem nawet kozy, krowy, osły nieskończenie ważne, których osobistość, jeśli tak powiedzieć mogę, odegrała tak wielką rolę, że należałoby ich historyę napisać... A oto naprzykład!.. nasz własny Bonhomme, nasze biedne stare konisko, które nam służyło przez ćwierć wieku... Bądź pewna, że jakieś cząstki istoty jego są z nami zmieszane i zespolone i że on także już teraz do rodziny należy!.. Myśmy go odmiennym od innych koni widzieli i on też w pewnym stopniu oddziałał na nas i w końcu jesteśmy z nim, jakby na jednę modłę wyrobieni... I to tak dalece jest prawdą, że gdy go widzę napół ślepego, z oczyma przyćmionemi, z nogami, pokrzywionemi przez reumatyzmy, całuję go z obu stron w pysk i obchodzę się z nim tak, jak z jakim starym zniedołężniałym krewniakiem, który pozostał na mojej opiece... Ach!.. ta zwierzęcość... wszystko, co się wlecze, i wszystko, co jęczy poniżej człowieka!.. jakże wiele miejsca pozostawićby na to trzeba w historyi życia, jak wiele sympatyj serdecznych!..
Był to ostatni krzyk, w którym Pascal wyrzucił i ujawnił całą. podniosłą czułość swoją dla istoty żyjącej. Sam się własnemi słowami roznamiętnił i doszedł do tego wyznania wiary swojej, wiary w nieprzerwaną i zwycięską pracę natury żyjącej. I Klotylda, która dotychczas nie rzekła ani słowa, blada i jakby wylękła tą powodzią taktów, które na nią spadały, otworzyła nareszcie usta i zapytała:
— A cóż ja jestem, mistrzu, w tem wszystkiem?..
Położyła palec na tej ćwiartce drzewa genealogicznego, na której widziała swoje imię wypisane. W całej tej litanii on zawsze ćwiartkę tę omijał. Teraz ona nalegać zaczęła.
— Tak, ja... cóż ja jestem?.. Dlaczego nie przeczytałeś mi moich akt własnych?..
Na chwilę zamilkł, jakby zdziwiony tem pytaniem.
— Dlaczego?.. dla niczego!.. Ale, to prawda, nie potrzebuję nic ukrywać przed tobą... Widzisz, co tu jest napisane: „Klotylda, urodzona w r. 1867. Przewaga po stronie matki. Dziedziczność wsteczna z moralnym i fizycznym wpływem dziadka z linii macierzyńskiej...“ Cóż może być jaśniejszego. Matka twoja zwyciężyła w tobie. Masz jej dobry apetyt, masz wiele także z jej zalotności, z jej uległości i z jej pewnego niedbalstwa i lenistwa... Tak, jesteś tak samo, jak ona, bardzo kobietą... sama nie wiedząc o tem — chcę przez to powiedzieć, że tak samo, jak ona, pragniesz być kochaną. Obok tego matka twoja była zagorzałą czytelniczką romansów, chimeryczką, która lubiła nadzwyczajnie leżeć całemi dniami i majaczyć nad jaką książką najdziwaczniejszą. Przepadała za bajkami, opowiadanemi przez niańki, kazała sobie stawiać kabałę, radziła się lunatyczek i wróżek i zawsze byłem tego przekonania, że twoja skłonność do zajmowania się tajemnicami, twój niepokój wobec tego, czego nie znasz i nie rozumiesz, stąd właśnie pochodzi!.. Ale... przypuszczając dwoistość w tobie... dopełnia twego charakteru wpływ twego dziadka, komendanta Sicardot. Znałem go doskonale... nie był to orzeł, ale miał w sobie bardzo wiele prawości i energii... Gdyby nie on, mówię ci otwarcie, zdaje mi się, że bardzo niewiele byłabyś warta, gdyż inne wpływy, z których się twoja moralna istota utworzyła, nie są wcale znakomite. On ci dał to, co masz w sobie najlepszego: odwagę do walki, dumę i szczerość.
Słuchała go uważnie i w końcu zrobiła twierdzący znak głową, jakby chciała powiedzieć, że istotnie tak jest, że się tem nie obraziła, pomimo tego bolesnego dreszczu, jaki ją przejął na te nowe szczegóły o rodzinie, a szczególniej o matce swojej.
— No... a ty, mistrzu?... — spytała znowu.
Tym razem nie zawahał się ani na chwilę.
— O!., ja... co tu o mnie mówić... ja nie należę do rodziny!.. Widzisz, patrz, co tu jest napisane: „Pascal urodzony w 1813 r. Wrodzoność. Kombinacya, w której zlewają się charaktery fizyczne i moralne rodziców, chociaż nic z nich wprost nie odnajduje się w nowej istocie...“ Matka mi to dosyć często powtarzała, że ja nie jestem ich, że ona sama nie wie, skąd ja się mogłem wziąć!..
I był to u niego jakby krzyk ulgi duchowej, pewien rodzaj radości bezwiednej i nie umyślnej.
— Bądź pewna... lud się nie myli. Czyś słyszała kiedy, żeby mnie kto nazywał Pascalem Rougonem w mieście całem!.. Nie!.. świat mówił zawsze i mówi dziś „doktór Pascal!..“ i na tem koniec!.. Bo, jak widzisz, na uboczu w rodzinie... I, może to nie jest bardzo czułe z mojej strony, ale jestem tem zachwycony, gdyż w rzeczywistości są dziedziczności trudne do noszenia... Chociaż ich bardzo wszystkich kocham, nie mniej jednak serce moje bije z radości, gdy się czuję innym, odmiennym od nich, bez wspólności żadnej!.. Nie należeć do nich!.. Boże mój!.. co za radość!.. To istne tchnienie czystego powietrza, to właśnie, co mi dodaje odwagi do zgromadzenia ich wszystkich, tu pod moją ręką... do zestawienia ich całych, takich, jakimi są, i pomimo to do życia!.. do kochania tej egzystencyi ludzkiej...
Umilkł nareszcie i przez chwilę panowała cisza. Deszcz przestał padać, burza oddalała się i słychać już tylko było oddalone grzmoty, jakby warczenie brytanów na podwórzów. Tymczasem z płaszczyzn pobliskich jeszcze w ciemnościach pogrążonych, odświeżonych deszczem, dochodził przez okna otwarte rozkoszny zapach ziemi wilgotnej. W powietrzu, które się uspakajać zaczęło, świece dogorywały, płonąc jasno wysokim spokojnym płomieniem.
— Ach! — rzekła poprostu Klotylda — z gestem wielkiego zniechęcenia — cóż nam czynić wypada?!..
Sama ona, owej nocy gwiaździstej pod kopułą niebios wyznała, że życie jest podłe i nikczemne, jakżeż więc można przeżyć je w szczęściu i spokoju!.. Okrutną, jest jasność, jaką wiedza rzuca na ten świat!... Analiza zstępuje do głębi ran ludzkości po to tylko, aby ohydę ich jasną uczynić!.. I oto właśnie on o tem mówi tak dobitnie i tak szeroko, rozszerza ten wstręt, jaki ona ma do istot, do rzeczy, rzucając rodzinę własną obnażoną na stół amfiteatru prosektoryum. Potok błotnisty szumiał u jej stóp przez trzy godziny blisko, i było to jedno z najstraszliwszych objawień, ta nagła i okrutna prawda o swoich, o istotach ukochanych, o tych, których ona kochać czuła się w obowiązku. Ojciec jej urósł w zbrodniach pieniądza, jej brat kazirodca, jej babka bez względu żadnego, obryzgana krwią sprawiedliwych, inni prawie wszyscy okryci hańbą, pijacy, rozwięźli, zbrodniarze... potworne bukiety drzewa ludzkiego!.. Wstrząśnienie było tak brutalne, że nie mogła się po niem zoryentować, wśród bolesnego oszołomienia tą nauką życia całego, tak na jeden raz jej podaną.
A przecież lekcya ta była jakby usprawiedliwieniem, nawet w gwałtowności swej, przez coś iście wielkiego, i prawdziwie dobrego, tchnienie ludzkości głębokie które ją porywało i przeniosło od jednego skraju do drugiego. Nic złego jej z tego się nie dostało, czuła się jakby pędzona ostrym wiatrem morskim, wiatrem burz, do którego pierś się hartuje i rozszerza. On wszystko powiedział, mówiąc swobodnie nawet o jej matce, zachowując względem niej swoje stanowisko wyjątkowe uczonego, który faktów wcale nie sądzi, tylko je stwierdza. Wszystko mówić, aby wszystko uleczyć, czyż to nie jest ten okrzyk, to hasło, które bez namysłu wygłosił w ową piękną noc letnią!.. I pod nadmiarem tego, co jej teraz powiedział, czuła się wstrząśniętą, oślepioną tem zbyt żywem światłem, zrozumiała jednak tyle chociaż i uznawała to w duchu, że on wielkiego dzieła dokonać pragnie. Pomimo wszystko jest to okrzyk zdrowia, nadziei w przyszłość. On mówi jako dobroczyńca, który, poznawszy, że dziedziczność tworzy ten świat, pragnie prawa tej dziedziczności określić, aby rozporządzać nią, nad nią panować tak, aby ten świat szczęśliwym tworzyła.
A przytem czy niema nic, tylko błoto w tej rzece wezbranej, której śluzy on otwiera?.. Ileż złota się przesuwa, zmieszanego z trawami i kwiatami wybrzeży. Setki istot pędziły jeszcze przed nią i narzucały się jej oczom postacie, uroku i dobroci pełne, delikatne profile dziewic, poważne piękności kobiet dojrzałych. Cała namiętność krwią się oblewała, całe serce otwierało się dla porywów czułości. Ich jest niemało, tych postaci niewieścich, takich jak Janina, Aniela, Paulina, Marta, Gerwaza, Helena!.. Z nich i innych, a nawet może z mniej dobrych, nawet z ludzi starszych, z najgorszych z bandy, wyłania się ludzkość bohaterska. I właśnie ten duch, który przeleciał, ten prąd szerokiej sympatyi, który czuć było pod tą lekcyą, przejmował ją. Paskal wcale się nie rozczulał, zachował nieosobiste stanowisko profesorskie, ale w głębi jego duszy jakaż dobroć rozżalona, jaka gorączka poświęcenia, jakie pragnienie ofiarowania całej istoty swojej dla szczęścia innych.
Dzieło jego całe, tak matematycznie zbudowane, skąpane było w tej braterskiej boleści, aż do najbardziej krwawych ironij. Przecież on nawet o zwierzętach mówił, stawiając się na stanowisku brata starszego tych wszystkich nędznych istot żyjących, które cierpią!.. Cierpienie go do rozpaczy doprowadza, gniew miał tylko dla niedościgłości marzenia swego, stał się brutalnym tylko w nienawiści swej dla tego wszystkiego, co jest fałszywe i co jest przechodnie, marząc o pracy nie dla społeczeństwa ukształtowanego wedle danej chwili, ale dla ludzkości całej, we wszystkich najpoważniejszych godzinach jej historyi. Jest to może nawet bunt przeciw banalności zwyczajnej, codziennej, który go skłonił do takich zuchwałych porywów, do rzucania się w takie teorye i takie zastosowania. I dzieło jego przeto jest dziełem ludzkiem, dziełem, powstałem z nadmiaru jęków boleści istot i rzeczy!
Zresztą czyż to nie jest życie?.. Niema złego takiego, któreby było złem absolutnem.
Nigdy człowiek nie jest złym dla świata całego, dla wszystkich, lecz zawsze daje szczęście komuś pojedyńczemu, tak, że każdy, który nie stawia się na wyłącznym punkcie widzenia rzeczy, musi w rezultacie zdać sobie sprawę z pożyteczności każdej istoty. Ci, którzy wierzą w Boga jedynego, muszą powiedzieć sobie, że jeżeli Bóg ich nie razi piorunem złych, to dlatego, że widzi on postęp całości dzieła swego i nie może wchodzić w szczegóły. Praca, która się kończy, zaczyna się na nowo; suma żyjących pomimo wszystko przejęta jest odwagą i pracowitością i miłość życia porywa wszystko.
Ta olbrzymia praca ludzi, ten upór do życia jest ich tłomaczeniem, ich odkupieniem. Wtedy z bardzo wysoka widzi się tylko tę walkę bezustanną, te zapasy herkulesowe i wiele dobrego, pomimo to, że wiele złego w nich się wije. Wchodzi się w wyrozumiałość powszechną — przebacza się i ze wszystkich namiętnych sądów i porywów pozostaje tylko bezgraniczne współczucie i gorące miłosierdzie. Ten jest z pewnością port bezpieczny, jaki czeka wszystkich, którzy utracili wiarę w dogmaty, którzy chcieliby zrozumieć, dlaczego żyją wśród pozornej nikczemności tego świata. Trzeba żyć dla pracy i dla owocu życia, dla tej cegiełki, którą każdy przynosi do tej budowy tajemniczej, odległej i niezbadani; a jedyny spokój możliwy na tym świecie jest w radości tego, że się wysiłku tego dokonało.
Jeszcze jedna upłynęła godzina, noc cała upłynęła na tej strasznej lekcyi życia i ani Pascal, ani Klotylda nie mieli pojęcia o miejscu, w jakiem się znajdują, ani o czasie, który ucieka. I on zmęczony od kilku tygodni, nurtowany w całej istocie swojej egzystencyą, z podejrzeń i bólów serdecznych złożoną, wstrząśnięty został cały dreszczem nerwowym, jakby w nagłem przebudzeniu.
— No, teraz mów... wiesz wszystko!., czujesz że się teraz na sercu dość silną, zahartowaną w prawdzie, czujesz w sobie skarby przeznaczenia i nadziei?... Powiedz... czy jesteś ze mną, czy przeciwko mnie?..
Lecz pod strasznym ciosem moralnym, jakiego doznała, ona sama drżała cała, nie mogąc odzyskać panowania nad sobą. Było to w niej coś takiego jak gdyby ruina wierzeń dawnych, taka ewolucya ku światowi nowemu, że nie śmiała sama stawić sobie pytań i odpowiedzi. Czuła się od tej chwili porwaną, uniesioną całą siłą wszechpotęgi, w prawdzie tkwiącej. Ulegała już jej, a przecież nie była jeszcze przekonaną.
— Mistrzu — jęknęła — mistrzu...
I pozostali tak na chwilę naprzeciw siebie, patrząc na siebie. Dzień się robił, jutrzenka rozkosznej czystości w głębi szerokiego nieba jasnego, zmytego przez burzę... Żadna chmurka nie plamiła już morza lazuru, różowemi blaski przejętego. Całe to wesołe rozbudzenie się ziemi zroszonej dostawało się przez okno, tymczasem świece, które się już dopalały, blednąc poczęły wśród rosnących blasków brzasku dnia białego.
— Odpowiedz... czy jeszcze chcesz wszystko zniszczyć... spalić wszystko, co tu jest?.. Czy jesteś ze mną, cała ze mną, czy przeciwko mnie?
W tej chwili sądził, że mu rzuci się na szyję, łzami zalana. Zdawało się, jakby jakiś poryw wewnętrzny popychał ją w jego ramiona. Ale w tej jasności ujrzeli się wzajem w swej półnagości. Ona, która dotychczas nie widziała tego nawet, odrazu pojęła, że jest w krótkiej spódniczce, z obnażonemi rękami i ramionami, przysłoniętemi zaledwie rozsypanemi pasmami jej włosów rozrzuconych... I tu przy ramieniu lewem, gdy spuściła oczy, zarumieniona odnalazła te kilka kropel krwi z ranki, jaką jej zadał, bijąc się z nią, dla pokonania w brutalnym uścisku. Wtedy w duszy jej nadzwyczajne zaszło wstrząśnienie, pewność, że zwyciężoną być musi, jakgdyby tym uściskiem jednym poskromił ją na zawsze i został jej panem we wszystkiem... Wrażenie to przeciągało się, ogarniało ją, porywało ją po za granicę jej woli, aż do poczucia nieprzepartej potrzeby oddania się jemu.
Nagle Klotylda zerwała się, chcąc się zastanowić, rozmyślić. Obnażonemi ramionami zasłoniła nagą pierś swoją. Cała krew z jej żył wybiegła pod skórę w purpurowej fali wstydliwości... i zaczęła uciekać, boska dziewiczą pięknością wysmukłej swej postaci.
— Mistrzu!.. mistrzu.. pozwól mi... ja zobaczę...
Z lekkością przestraszonej antylopy, tak samo, jak ongi skryła się po za drzwi swego pokoju. Słyszał, jak szybko zamknęła je na dwa spusty. I on pozostał sam, przejęty nagle zniechęceniem i smutkiem bezgranicznym, pytając się siebie, czy dobrze zrobił, że wszystko powie dział, czy prawda wzejdzie w tej ukochanej istocie uwielbianej i czy wzrośnie kiedykolwiek w nieprzebrane żniwo szczęśliwości!?..






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.