<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Doktór Pascal
Podtytuł Powieść
Wydawca Red. tyg. "Romans i Powieść"
Data wyd. 1894
Druk Drukiem A. Pajewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Docteur Pascal
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DOKTÓR PASCAL.
POWIEŚĆ
PRZEZ
EMILA ZOLĘ.
Przekład.
WARSZAWA.
Nakład Redakcyi tygodnika „Romans i Powieść.“

1894.


ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ
Варшава, Января 18 дня 1894 года.




Drukiem A. PAJEWSKIEGO, Niecała № 12 w Warszawie.



DOKTÓR PASCAL.
POWIEŚĆ
przez
EMILA ZOLĘ.
Przekład.

I.

Mimo gorącego żaru lipcowego popołudnia, w salonie, zabezpieczonym zamkniętemi okienicami, panował chłód przyjemny. Po przez szpary jedynie dawnych futrowań drewnianych u trzech okien prześlizgiwały się wązkie smugi światła; i to światło właśnie, rozpraszające od biedy mrok, oblewało wszelkie przedmioty jakąś jasnością niewyraźną i przyćmioną. Dzięki temu nie czuło się tutaj piekielnego skwaru, który siały promienie słoneczne, rozpalające front domu.
Na wprost okien stał przed szafą doktór Pascal, szukając tamże potrzebnych mu notatek. Ta ogromna szafa dębowa, otwarta na rozcież, zdobna w rzeźby, tudzież mocne i silne okucia, arcydzieło rękodzielnictwa wieku zeszłego, dźwigała w głębi na półkach stos zwikłany, zmięszany, rozrzucony najrozmaitszych papierów, dokumentów i rękopismów. Od lat już przeszło trzydziestu, wrzucał tutaj doktór wszystko, co nakreślił, tak dobrze urywane zapiski, jak i wykończone rozdziały swej pracy potężnej o dziedziczności. Poszukiwania zatem nie były łatwe. Lecz on, cierpliwy, przerzucał kartkę za kartką. Wreszcie uśmiechnął się, znalazł bowiem ostatecznie to, czego poszukiwał.
Jeszcze chwilę pozostał przy szafie, czytając notatkę w świetle promienia złocistego, który strzelał od środkowego okna.
On sam, wśród tej jasności świtania, z brodą, oraz włosami szpakowatemi, silny i rzeźki, choć już sześćdziesiątka była za pasem, z obliczem świeżem o rysach delikatnych i oczach łagodnych tkliwością niemal dziecięcą, ubrany nadto w marynarkę obcisłą z aksamitu barwy kasztanu, przypominał młodzieńca o włosach upudrowanych.
— Patrz! Klotyldo — rzekł, przerwawszy milczenie — przepiszesz tę kartkę Ramond bowiem nigdy nie przeczytałby mojego przeklętego pisma.
I przeszedłszy kilka kroków, położył ową ćwiartkę papieru tuż przy owej pannie, która pracowała, stojąc przed pulpitem wysokim, umieszczonym w framudze okna na prawo.
— Dobrze, mistrzu! — odpowiedziała.
Lecz wymawiając owe słowa, nie obróciła się ani na chwilę. Cała jej uwaga skupiła się na pastelu, który kreśliła w tym właśnie momencie śmiałemi ruchami ołówka. Z boku, niedaleko niej stała rozkwitająca wielka malwa o liściach rzadkiego fioletu, skropionych żółtemi prążkami. Widniał atoli wyraźnie profil jej okrągłej główki, o włosach blond, obciętych krótko, profil szlachetny i poważny, czoło proste o zmarszczkach, wywolanych uwagą, oko błękitu nieba, nos delikatny, podbródek, zdradzający stanowczość. Jej odsłonięty karczek mówił o świeżej młodzieńczości swą rozkoszną bielą mleka, tak żywo odskakującą od złocistych pukli głowy. Wysoka, ubrana w bluzę czarną posiadała kibić wielką, pierś drobną, ciało wątłe; całość przypominała wysmukłe, a boskie postacie Odrodzenia. Dzięki temu, acz już skończyła lat dwadzieścia pięć, miała powierzchowność ośmnastoletniego dziecięcia.
— Mogłabyś też — podjął po chwili doktór — uporządkować nieco papiery w szafie. Taki tam nieład, iż nic znaleść niepodobna.
— Dobrze, mistrzu — odpowiedziała, nie podnosząc głowy. — Natychmiast wezmę się do roboty.
Pascal z powrotem usiadł przy biurku, na przeciwległym końcu sali, tuż przy oknie z lewej strony.
Był to stół zwyczajny z czarnego drzewa, również, jak i szafa, zarzucony stosami papierów, tudzież broszur wszelkiego rodzaju. I znów zapanowało milczenie, spokój niezmącony w półcieniu, tak sprzeczny z upałem panującym na dworze.
Salon to był obszerny. Długości miał metrów z dziesięć, szerokości sześć, nie więcej. Mebli widniało niewiele: szafa; półki biblioteczne, obciążone książkami; staroświeckie krzesła, oraz fotele nieporządnie porozrzucane. Jedyną ozdobę ścian, wytapetowanych obiciem, upstrzonem różami, w stylu Cesarstwa, tworzyły pastele, przedstawiające kwiaty o barwach dziwacznych. Zresztą mrok nie pozwalał im się dokładnie przypatrzeć. Oddrzwia trojga drzwi podwójnych, prowadzących do sieni na schody, do pokoju doktora i do pokoju panienki — te ostatnie na przeciwległych krańcach salonu — a zarazem i gzems zadymionego sufitu, nosiły na sobie znamię czasów Ludwika XV.
Godzina cała minęła cicho, bez jednego szmeru, bez szelestu najdrobniejszego.
Pascal, celem chwilowego odpoczynku w pracy nużącej, zerwał opaskę z nieczytanego jeszcze numeru Temps’a i zaczął przebiegać go wzrokiem. Nagle zawołał zdziwiony:
— Patrz no! twojego ojca mianowano redaktorem naczelnym Epoki, dziennika republikańskiego, mającego szalone powodzenie. Drukuje on dokumenta Tuileryów, tajemnice dworu cesarskiego.
Nie oczekiwał snać takiej nowiny, gdyż w śmiechu jego mięszały się pospołu dwie nuty: zadowolenia w pewnej mierze i zarazem smutku. Półgłosem ciągnął dalej:
— Słowo honoru... los tylko umie płatać figle... daremnie z nim rywalizować... Życie kryje tyle niespodzianek. Oto bardzo zajmujący artykuł.
Klotylda milczała wciąż, jak gdyby sto mil przedzielało ją od tego zacienionego salonu. Wuj milcząc również, przeczytał do końca artykuł, wziął nożyczki, wyciął go, nakleił na arkusz papieru, poczem na czystym marginesie porobił jakieś uwagi swem pismem wielkiem, a niekształtnem. Teraz znowu udał się do szafy, by złożyć tam ową notatkę najświeższą. Musiał jednak wejść na krzesło; ostatnia bowiem pólka od góry, leżała tak wysoko, że doktór, choć słuszny wzrostem, nie zdołał tam dosięgnąć żadną miarą. Na tej półce cały szereg grubych aktów leżał w wzorowym, metodycznie obmyślanym porządku. Widniały tam akta wszelkiego rodzaju, rękopisy, dokumenta stemplowe, powycinane artykuły dziennikarskie, przechowywane razem w tekach z tektury błękitnej. Na każdej z tych ostatnich widniało nazwisko, wypisane wielkiemi literami. Te szczegóły dowodziły, że jakaś ręka z lubością szczególną pielęgnowała je, uzupełniała i starannie kładła na miejscu odpowiedniem; w całej szafie bowiem był to jedyny kąt, odznaczający się ładem wzorowym.
Pascal wszedłszy na krzesło, znalazł pożądaną tekę, jedną z najbardziej wypchanych papierami, a noszących na wierzchu nazwisko „Saccard“, włożył tam świeżą notatkę, poczem znowu wsunął ją na miejsce poprzednie. Jeszcze chwilę, w roztargnieniu, poprawiał stos papierów rozrzuconych, a wreszcie zeskoczył.
— Uważaj, Klotyldo — zawołał — byś podczas porządkowania nie czytała owych dokumentów, tam, na górnej półce.
— Dobrze, mistrzu! — odparła po raz trzeci z tym samym odcieniem karności w głosie.
Doktór zaczął śmiać się znowu szczerze i otwarcie, jak to leżało w jego usposobieniu.
— Zabraniam ci.
— Wiem o tem, mistrzu.
Tu zamknął szafę silnym obrotem klucza, a następnie wrzucił ten ostatni w głąb szuflady swego biurka.
Młoda panna znała o tyle dobrze badania doktora, że mogła od biedy uporządkować jego rękopisy. Używał też jej chętnie jako swego sekretarza i kazał zawsze przepisywać notatki, ile razy doktór Ramond prosił o udzielenie mu jakiego dokumentu. Nie była przecież uczoną, gdyż zabraniał jej poprostu czytać tego, co uważał za niepotrzebne dla młodej główki.
Wreszcie atoli, uwaga głęboka, pochłaniająca całą jej istotę, zaczęła go dziwić.
— Cóż to milczysz tak uporczywie? Czyż malowanie owych kwiatów zajmuje cię do tego stopnia?
Jeszcze i to było jedną z prac, którą często jej powierzał: rysunki, akwarele, pastele, potrzebne mu następnie jako ryciny do jego dzieł.
Od pięciu lat właśnie przeprowadzał doświadczenia nader zajmujące z całym zbiorem wielkich malw, z całym szeregiem zabarwień nowych dzięki sztucznemu zapładnianiu.
Klotylda w tego rodzaju podobiznach wykazywała nadzwyczajną drobiazgowość tudzież staranność rysunku zarazem, jak i barw; Pascal podziwiał jej uczciwość pod tym względem, mawiając, iż ma „dobrą, małą łepetynę okrągłą, trzeźwą i dzielną.“
Lecz tym razem, gdy zbliżył się, by spojrzeć jej przez ramię na postępy roboty, krzyknął z oburzeniem komicznem:
— Ach, idź do licha! Już znowu bujasz po nieznanych krainach!.. Podrzej mi to natychmiast!
Wyprostowała się; rumieniec zabarwił jej lica; oczy błyszczały ogniem zapału do rozpoczętego dzieła; palce delikatne i cienkie były powalane pastelami, różowym i błękitnym, które rozcierała przed chwilą.
— Och! mistrzu!
I w tym wykrzyknika „mistrzu“ tak czułym, tak pełnym tkliwego poddania się, w tym tytule, wyrażającym zupełne posłuszeństwo, a używanym celem ominięcia wyrazów „wuju, czy „ojciec chrzestny“, które uważała za zbyt nikłe, po raz pierwszy błysnął płomień buntu, odpór istoty, czującej swoją siłę i żądnej samodzielności.
Niemal już przed dwoma godzinami odepchnęła podobiznę dokładną i poprawną wielkich malw, by na innym kartonie nakreślić całą garść kwiatów fantazyjnych, kwiatów wymarzonych, nadzwyczajnych a wspaniałych.
Trafiało się to już jej nieraz, że odskakiwała nagle od rzeczywistości, goniła wyobraźnią w krainę szalonych fantazyj właśnie w trakcie pracy nad podobizną jak najściślejszą. Ową żądzę zadawalniała ona natychmiast, oddając się z taką namiętnością, z takiem upodobaniem gorącem malowaniu owego kwiecia nadzwyczajnego, że nigdy się nie powtarzała. I wówczas tworzyła róże o sercu skrwawionem, płaczące łzami ze siarki, lilie przypominające urny z kryształu, a nawet kwiaty o kształtach dotychczas nieznanych dzięki powiększeniu rozmiarów liści i rozigraniu sztucznem całej chmury kielichów.
Teraz rzuciła na liść, nakreślony energicznym rozmachem czarnego ołówka, deszcz rzęsisty gwiazdeczek bladych, potop gęsty listeczków niesłychanie wytwornych, podczas gdy w jednym rogu widniało jakieś zjawisko trudne do określenia — coś, niby pęczek, rozchylający właśnie swe delikatne osłonki.
— Znowu jeszcze jedno cudactwo więcej zawiesisz mi tutaj na ścianie! — podjął doktór, pokazując ręką cały szereg podobnie dziwacznych pasteli. — Pytam się jednak, co to może przedstawiać?
Pozostała poważną, odchylając się jeno celem lepszego obejrzenia swej pracy.
— Nie wiem, ale to piękne.
W tej chwili weszła Martyna, jedyna służąca, która przebywając przez lat prawie trzydzieści w obowiązku u doktora, wyrosła niemal na prawdziwą panią domu. Mimo, że przeszła już sześćdziesiątkę, zachowała i ona również młodą powierzchowność, ruchliwa i milcząca, ubrana wiecznie w czarną suknię, tudzież czepeczek biały, skutkiem czego była podobną do zakonnicy, miała twarz małą, nieregularną, lecz czerstwą o oczach popielatych, do niedawna widocznie iskrzących niby dwa płomienie żywe.
Weszła w milczeniu i usiadła na ziemi przy jednym z foteli, którego stare, pęknięte obicie przepuszczało włosie na zewnątrz; następnie wyciągnąwszy z kieszeni igłę, oraz motek nici, rozpoczęła łatać ową dziurę.
Od trzech dni już wyszukiwała chwilki swobodnej, by dokonać owej roboty, podyktowanej zamiłowaniem do porządku.
— Skoro już tutaj jesteś Martyno — zawołał Pascal wesoło, ujmując w obie dłonie głowę zbuntowaną Klotyldy — zaszyj z łaski swojej także i tę łepetynę, gdyż świeci szparami.
Martyna podniósłszy oczy wypłowiałe, spojrzała na pana ze zwykłem uwielbieniem w wzroku.
— Dlaczego pan mówi mi takie rzeczy?
— Dlatego, dzielna kobieto, że właśnie ciebie podejrzywam o napakowanie w ową, dobrą, małą łepetynę okrągłą, trzeźwą i tęgą historyj z innego świata, a wszystko przez twoją pobożność...
Tutaj obie kobiety porozumiały się spojrzeniem.
— Och! panie, wiara jeszcze nikomu nie zaszkodziła... A jeżeli ktoś nie wyznaje tych samych przekonań, lepiej o tem nie rozmawiać. To wiadomem.
Nastało milczenie kłopotliwe.
Było to jedyne nieporozumienie, które wywoływało niekiedy starcia wśród tych osób tak zgodnych i żyjących tak umiarkowanie. Martyna miała lat dwadzieścia dziewięć, była więc o rok starszą od doktora, gdy wstąpiła do obowiązku u niego, młodego lekarza, świeżo rozpoczynającego praktykę w Plassans, w małym, wesolutkim domku nowej dzielnicy. A gdy w trzynaście lat potem Saccard, jeden z braci Pascala, przysłał mu z Paryża swą siedmioletnią córeczkę Klotyldę po śmierci żony, w chwili zawierania powtórnych ślubów, ona to zajęła się wychowaniem dziewczęcia, prowadząc je do kościoła i wlewając nieco pobożności, którą zawsze się odznaczała. Doktór, umysł potężny i tolerancyjny, pozwalał im wierzyć wedle upragnionej modły, gdyż nie czuł prawa wzbraniania komukolwiek szczęścia pod taką postacią, jaką tenże za najlepszą dla siebie uważał. Dopiero później objął naczelny kierunek wykształcenia synowicy, wpajając w nią ideje dokładne i zdrowe o całym porządku wszechświatowym. W taki więc sposób żyli razem, wszystko troje, od lat szesnastu, ukryci w zaciszu w Souleiade, małej willi na przedmieściu, oddaleni o kwandrans drogi od katedry Św. Saturnina. Dni ich płynęły szczęśliwie, poświęcone pracom wielkim, a poważnym. Czasem tylko zakłócała im spokój jakaś sprzeczka gorąca, wstrząsająca podstawą ich wierzeń. Z latami owe sprzeczki stawały się gwałtowniejszemi.
Pascal, zasępiony, przechadzał się chwilę po pokoju. Następnie rzekł szorstko, jak człowiek, nie obwijający swych słów w bawełnę:
— Widzisz, kochanku, ta fantasmagorya tajemnicza popsuła twój piękny łepek. Twój dobry Bóg nie potrzebuje ciebie; powinienem był całą zachować cię dla siebie. Wyszłabyś na tem stokrotnie lepiej.
Lecz Klotylda, drżąc na całem ciele, skrzyżowała śmiało swe jasne spojrzenia z jego wzrokiem i odparła bez wahania:
— To właśnie ty, mistrzu, czułbyś się daleko szczęśliwszym, gdybyś chciał patrzyć wokoło siebie nie tylko oczyma ciała... Jest jeszcze świat inny, dlaczego rozmyślnie zamykasz wobec niego oczy?
Tu Martyna przyszła jej z pomocą na swój sposób.
— To prawda, panie. Taki święty, jak pan, co ja każdemu powtarzam, powinien też razem z nami chodzić do kościoła... Pan Bóg bezwątpienia pobłogosławiłby panu. Na myśl, iż mógłbyś pan nie dostać się do raju, ogarnia mię strach śmiertelny.
On zatrzymał się, patrząc na te dwie kobiety, dzisiaj otwarcie zbuntowane, choć zazwyczaj tak posłuszne, tak korzące się przed nim, tak czułe i podbite jego wesołością tudzież dobrocią.
Już, już otwierał usta, by odpowiedzieć szorstko, gdy w tejże chwili spostrzegł bezpożyteczność wszelkich rozpraw.
— A! do licha, dajcie mi spokój. Pójdę lepiej pracować.. Niech mi nikt nie przeszkadza.
Krokiem lekkim zawrócił do swego pokoju, gdzie urządził przed laty rodzaj pracowni naukowej, i tam się zamknął. Zakaz wchodzenia dotyczył wszystkich. Tam to właśnie przeprowadzał doświadczenia rozmaite, o których nikomu nic nie wspominał. Prawie natychmiast obie kobiety usłyszały cichy, a prawidłowy stuk tłuczka w moździerzu.
— I otóż — rzekła Klotylda z uśmiechem — znowu zabrał się do swej kuchni djabelskiej, jak mówi babka.
Po tych słowach zaczęła z troskliwością niesłychaną odmalowywać gałązkę wielkiej malwy. Dokończyła rysunku z dokładnością niemal matematyczną, i kolejno wynajdywała odcień właściwy listeczków fijołkowych oraz żółtych prążków, nie pomijając ani jednej zmiany zabarwienia czy załamania.
— Och! — zamruczała po chwili Martyna, znowu siedząc na podłodze i naprawiając gorliwie fotel — co za nieszczęście, że taki święty człowiek przez własną lekkomyślność chce zatracić duszę. Niema bowiem co mówić, jak go znam od lat trzydziestu, tak nie widziałam, by kogokolwiek choć raz skrzywdził. Prawdziwie złote serce! Sobie samemu odjąłby od gęby, byle tylko bliźniego poratować... I grzeczny dla każdego, i zawsze zdrów i zawsze wesoły, prawdziwe błogosławieństwo Boże!.. Zabija siebie samego, nie chcąc się nawrócić. Nieprawdaż, panienko, trzeba go do tego zmusić?
Klotylda zdziwiła się, słysząc ją tak długo bez przerwy mówiącą. Nie zaraz więc odezwała się z poważnym wyrazem twarzy.
— Bezwątpienia, Martyno, zgadzam się na to. Zmusimy go.
I milczenie ponownie zapadło, wtem przerwał je odgłos dzwonka, przybitego na dole do drzwi wejściowych. Umocowano go tam, by wiedzieć za każdym razem o przybywaniu jakiegoś gościa do tego wielkiego domu, który zamieszkiwały jedynie trzy osoby.
Służąca była zdziwioną i wybąkała półgłosem:
— Kto też to może się włóczyć na taki upał?
Wstała, otworzyła drzwi, przechyliła się po przez balustradę schodów, a wracając, oznajmiła:
— Pani Felicyta.
Stara pani Rougon żywym krokiem weszła do salonu. Mimo lat ośmdziesięciu wbiegła po schodach z zręcznością panienki, gdyż zawsze była jeszcze owym konikiem polnym z lat dawnych, śniada, chuda i koścista. Bardzo strojna; teraz, ubrana w czarną suknię jedwabną, śmiało z tyłu uchodzić mogła dzięki gibkości swej kibici za jakąś zakochaną, za jakąś wietrznicę ambitną, lecącą na schadzkę. Oczy jej, osadzone w obliczu wyschłem, zachowały dawny ogień; a kiedy zachodziła potrzeba, umiała jeszcze pani Felicyta pięknie się uśmiechnąć.
— Jakto, to ty, babko! — zawołała Klotylda, podążając na jej spotkanie. — Przecież można się usmarzyć żywcem w tem strasznem słońcu.
Felicyta, całując ją w czoło, zaczęła śmiać się wesoło.
— Och! słońce jest moim przyjacielem.
I zaraz potem drepcząc szybko drobnemi krokami, pobiegła otworzyć połowę jednej okiennicy.
— Trzeba choć trochę otworzyć! W takich ciemnościach smutek musi ogarnąć człowieka... U siebie wpuszczam słońce wszystkiemi oknami.
Dzięki uchyleniu okiennicy wpadł teraz do pokoju potok iskrzącego się światła, snop promieni świetlnych i migocących. I można było dojrzeć pod niebem błękitnem, lecz rozognionem zarazem, szmat ziemi pustej i wypalonej, niby pogrążonej we śnie czy obumarłej pod nawałem słonecznego żaru; następnie po prawej ręce, ponad dachy czerwone, strzelała w górę dzwonnica świętego Saturnina, wieża złocona, o rysach ostrych, połyskujących wśród oślepiającej powodzi światła.
— Tak jest — ciągnęła Felicyta — idę zaraz dalej do Tulettes, chciałam tedy dowiedzieć się, czy niema u was Karola, bobym go z sobą zabrała. Lecz widzę, że go niema. No, to wezmę go kiedyindziej.
Podczas gdy w taki sposób upozorować chciała swoje odwiedziny, oczy jej ustawicznie myszkowały po całym pokoju. Zresztą urwawszy na tym punkcie, zaraz zaczęła mówić o synu Pascalu, gdyż i do jej uszów dobiegł prawidłowy stuk tłuczka, ani na chwilę nie milknący w sąsiednim pokoju.
— Ach, jest jeszcze w swej kuchni djabelskiej! Nie przeszkadzajcie mu, nie potrzebuję się z nim widzieć.
Martyna, po raz trzeci zabrawszy się do swego fotelu, potrząsnęła głową na znak, iż bynajmniej nie żywi zamiaru odwoływania pana od roboty. Zaległa więc na chwilę cisza w pokoju. Klotylda wycierała kawałkiem płótna palce, powalane pastelami. Felicyta natomiast wciąż dreptała po pokoju, węsząc i szukając.
Stara pani Rougon owdowiała niemal przed dwoma laty. Mąż jej, tak chorobliwie otyły, że nie mógł się poruszać, padł rażony atakiem apoplektycznym, 3 września 1870, w nocy po dniu, gdy dobiegła do niego wieść o klęsce sedańskiej. Upadek rządu, którego, jak sobie pochlebiał, był jednym z założycieli, widocznie spiorunował go na miejscu. To też i Felicyta pozornie zaprzysięgała się, że polityka nic jej nie obchodzi, i przybierała minę zdetronizowanej monarchini. Każdy wiedział, iż Rougonowie w 1851 r ocalili Plassans przed bezrządem i utrwalili tu system zamachu stanu z 2-go grudnia. Nikomu też nie było obcem, iż w kilka lat później zdobyli owo miasto po raz wtóry, oddając je, zamiast kandydatom legitymistycznym i republikańskim, deputowanemu z obozu bonapartystow. Aż do wojny cesarstwo rozpościerało się tam wszechwładnie. Było ono tak popularne, że podczas plebiscytu otrzymało zdumiewającą większość. Od chwili przecież klęsk, miasto z powrotem zostało republikańskiem; dzielnica Św. Marka knuła ponownie swe podziemne intrygi rojalistyczne, podczas gdy stara dzielnica i nowe miasto wysłały do Izby przedstawiciela liberalnego, ukrytego orleanistę, gotowego jednak za lada powodzeniem Rzeczypospolitej przyłączyć się do tej ostatniej. Zważywszy to wszystko Felicyta, kobieta bardzo rozumna, udawała, że nie chce o niczem wiedzieć i wolała zadawalniać się rolą królowej bez tronu, rolą wodza rządu upadłego.
Bądźcobądź, było to jeszcze stanowisko wybitne, a nadto opromienione pewną poezyą melancholijną. Przez lat ośmnaście królowała. Legenda o tych dwu salonach, o salonie żółtym, gdzie dojrzał zamach stanu, i później o salonie zielonym, terenie rzekomo neutralnym, gdzie dokonano podboju Plassans, nabierała uroku w miarę upływu lat.
Zebrała ona nadto olbrzymi majątek.
Prócz tego, w owym upadku dowiodła wielkiej godności, nie skarżyła się i nie narzekała. Przez ciąg swoich ośmdziesięciu lat wykazała tyle żądz szalonych, intryg wstrętnych i powodzeń niezmierzonych, że sprawiała wrażenie na ludziach. Jedyną jej rozkoszą obecnie było używanie zebranych milionów, a zarazem rozpamiętywanie chwil minionej władzy. Jedną też tylko posiadała teraz namiętność, oto chciała bronić swojej historyi, usuwając wszystko, co z czasem mogłoby było ją zbrukać niepotrzebnie. Jej duma, karmiąca się wspomnieniem tych dwóch czynów, o których wciąż jeszcze mówiono w mieście, z troskliwością żarliwą czuwała, zdecydowana na wszystko, by potomnym zostawić dokumenta wyłącznie piękne, zostawić ową legendę promieniejącą, dzięki której jeszcze teraz, gdy szła przez miasto, witano ją niby majestat upadły.
Przystanęła tuż przy drzwiach pokoju Pascala, przysłuchując się ustawicznemu stukowi tłuczka, który wciąż rozbrzmiewał w powietrzu. Potem z czołem zasępionem zwróciła się ku Klotyldzie:
— Co też on tam robi na Boga! Czy wiesz o tem, iż szkodzi sobie niesłychanie swojem nowem lekarstwem? Opowiadano mi któregoś dnia, że niemal zabił jednego ze swych chorych.
— Och, babko! — zawołała panna z pewną, boleścią w głosie.
Lecz ta ostatnia chciała się wygadać.
— Tak jest, istotnie, baby z miasta prawią jeszcze wiele innych rzeczy... Idź popytać się tam, na przedmieściach Powiedzą ci, że tłucze on kości nieboszczyków w krwi noworodków.
Tym razem nawet już i Martyna pospieszyła zaprzeczyć. Na twarzy Klotyldy, zranionej w swych uczuciach, przemknął promień gniewu.
— Ależ, babciu, nie powtarzaj takich okropności... Czyż to możliwe!.. Przecież mistrz posiada serce tak dobre, tyle myśli o szczęściu innych!
Felicyta widząc oburzenie obu kobiet, pojęła szybko, że przesadziła zbyt gwałtownie. Zaraz tedy uzbroiła się w słodycz zdradliwą.
— Ależ, mój kotku mały, to przecież nie ja rozpowiadam takie wstrętne historye. Powtarzam jedynie głupstwa, krążące w obiegu. Chcę poprostu wyjaśnić ci, że Pascal źle robi, lekceważąc, opinię publiczną. Jeżeli sądzi, że znalazł nowe lekarstwo, — bardzo dobrze. Ja z mojej strony nic nie mam przeciwko temu, by wyleczył cały świat, jeżeli tylko zdoła. W tem atoli sęk, że niepotrzebnie otacza się jakąś tajemniczością. Dlaczego nie odkryje swego wynalazku publicznie, dlaczego przedewszystkiem nie stara się wyleczyć swoją metodą ludzi przyzwoitych z miasta, zdobyć sobie pacyentów, którzy opromieniliby go sławą, zamiast tam troszczyć się o ową hołotę z starej dzielnicy i ze wsi?... Nie, widzisz; mój kotku maleńki, twój stryj nigdy nie postępował tak, jak drudzy.
Nadała teraz głosowi swemu jakiś ton zbolały i przytłumiony zarazem, by wywnętrzyć się z ową troską tajoną w sercu.
— Bogu dzięki, nie brakuje naszej rodzinie ludzi wybitnych; inni moi synowie przepełniają mię chlubą. Nieprawdaż? Twój stryj Eugeniusz stanął dosyć wysoko... minister przez lat dwanaście... niemal cesarz! A twój ojciec, czyż w wir obrotów nie pchnął sporo milionów, czyż nie doprowadził do skutku dosyć przedsiębiorstw olbrzymich, o których mówił cały Paryż? Nie wspominam już ani o twoim bracie, Maksymie, tak bogatym, oraz tak wytwornym, ani o twoich kuzynach, Oktawiuszu Mouret, jednego z twórców handlu nowożytnego, ani o naszym drogim księdzu Mouret, prawdziwym świętym!.. Dobrze więc, dlaczego Pascal, który mógł iść przecież ich śladami, tak uporczywie zamknął się w swej dziurze, grając rolę jakiegoś zwarjowanego oryginała?
Młoda panienka chciała energicznie temu zaprzeczyć, lecz babka pieszczotliwym ruchem ręki zamknęła jej usta.
— Nie, nie, pozwól roi skończyć... Wiem dobrze, że Pascal nie jest głupcem. Wiem, że dokonał niepowszednich odkryć, a jego prace, przesyłane Akademii lekarskiej, wyjednały mu rozgłos zaszczytny między uczonymi... Lecz cóż to wszystko znaczy wobec moich marzeń? Tak jest. Pragnęłam, by miał najpiękniejszą w mieście klientelę, wielki majątek, ordery, zaszczyty, stanowisko godne rodziny.. Ach! widzisz, mój drogi kotku, to właśnie sprawia mi przykrość, iż różni się on od całej rodziny, chciał się różnić koniecznie. Słowo ci daję, że jeszcze, gdy był chłopcem maleńkim, powtarzałam mu często: „Skąd ty się wziąłeś? Ty nie należysz do nas!“ Ja, widzisz, wszystko poświęciłam dla rodziny; dałabym się posiekać na kawałeczki drobne, byle tylko rodzina rosła na wieki w potęgę i sławę.
Wyprostowała swą drobną figurkę; jedyna namiętność użycia i dumy, która towarzyszyła jej przez życie całe, teraz dodała jej niejako wzrostu. Zacząwszy atoli przechadzać się po pokoju, stanęła nagle, gdyż spostrzegła rzucony na ziemię numer Temps’a, z którego doktór wyciął artykuł, by go załączyć do teki z napisem: „Saccard“: widok wyciętego miejsca w samym środku gazety pozwolił jej bezwątpienia odgadnąć, w jakim celu doktór tak postąpił. Zatrzymała się, już nie chodziła dalej, lecz rzuciła na krzesło z miną wyraźnie mówiącą, że dowiedziała się wreszcie tego, co przyszła wybadać.
— Twojego ojca mianowano redaktorem naczelnym Epoki — ozwała się wreszcie szorstko.
— Tak jest, — odparła spokojnie Klotylda — mistrz mi o tem powiedział; pisał o tem dziennik.
Felicyta przyglądała się jej uważnie i niespokojnie zarazem Ta nominacya Saccarda, to przyłączenie się do rzeczy pospolitej było dla niej zdarzeniem niesłychanem.
Po upadku cesarstwa, Saccard odważył się powrócić do Francyi, mimo wyroku, ciążącego na nim jako na dyrektorze Banku Powszechnego, którego olbrzymi upadek poprzedził zawalenie się monarchii. Nowe stosunki, jakaś nadzwyczajna intryga musiały go znowu wydźwignąć na wierzch. Nie tylko otrzymał ułaskawienie, lecz wnet coraz wyżej szedł w górę. Rzucił się w odmęty dziennikarstw a na wielką, skalę i pośredniczył we wszystkich kolosalnych interesach, wszędzie zabierając część zwyczajowych napiwków, udzielanych dziennikarzom. Przypominano sobie nieporozumienia, jakie dawniej dzieliły go z bratem Eugeniuszem Rougon, którego tak często kompromitował. Dzisiaj ironicznem losu zrządzeniem on to mógł popierać brata, byłego ministra cesarskiego, teraz zaś najzwyczajniejszego deputowanego, który z całem poświęceniem bronił dawnego pana, z takiem samem poświęceniem, z jakiem jego matka broniła swojej rodziny.
Felicyta słuchała jeszcze ulegle wskazówek starszego syna, orła, nawet w chwili, gdy piorun potrzaskał mu skrzydła; kochała jednak i Saccarda z wszystkiemi nawet wadami z powodu jego nieprzepartej żądzy powodzenia. Dumną też była i z Maksyma, brata Klotyldy, który po wojnie osiadł z powrotem w swym hoteliku przy alei Lasku Bulońskiego. Tam przejadał on majątek, pozostawiony mu przez żonę, rządził się atoli roztropnością mężczyzny, któremu zagraża choroba mlecza i nieuchronny paraliż.
— Naczelny redaktor Epoki — powtórzyła — ależ to prawdziwie ministeryalne stanowisko zdobył twój ojciec.. Ale, ale zapomniałam ci powiedzieć, iż napisałam do twego brata, by przyjechał nas odwiedzić. To sprawiłoby mu pewną rozmaitość; taka rozrywka dodałaby mu zdrowia. Wreszcie jest tutaj to dziecko, ten biedny Karol...
Urwała, gdyż dotknęła właśnie jednej z ran, jakiemi krwawiła się jej duma: syn Maksyma, spłodzony przez niego jako siedemnastoletniego chłopca z służącą, przebywał teraz w Plassans. Liczył już lat piętnaście, był słaby na umyśle i chował się kolejno u wszystkich członków rodziny, dla każdego stając się ciężarem.
Jeszcze chwilę milczała, sądząc, spodziewając się raczej, iż Klotylda powie cokolwiek, co pozwoliłoby jej podtrzymać rozmowę w tym kierunku, w jakim właściwie chciała podążyć. Widząc atoli, że wnuczka zachowuje się obojętnie i z najspokojniejszą miną w świecie porządkuje papiery na swym pulpicie, postanowiła mówić. Poprzednio jednak rzuciła spojrzenie w stronę Martyny, która, niby niema, oraz głucha, bez przerwy naprawiała fotel.
— A więc to stryj wyciął ów artykuł z Temps’a?
Klotylda uśmiechnęła się z całym spokojem.
— Tak jest. Mistrz włożył go do akt. Ach! ileż on tam już nagromadził dokumentów! Narodziny, zgony, najmniejsze wypadki życiowe, niczego tam nie brakuje. Leży tam również drzewo genealogiczne, wiesz, babciu, nasze słynne drzewo genealogiczne, które mistrz wciąż uzupełnia!
W oczach starej pani Rougon zamigotał jakiś płomień niedobry. Z dziwnym uporem spoglądała teraz na młodą panienkę.
— Ty, oczywista, znasz owe dokumenta?
— Och! nie, babciu! Mistrz nigdy mi o nich nie opowiadał, a nawet zabronił zaglądać do nich.
Ta przecież nie chciała wierzyć.
— Eh, także pleciesz! Możesz niemi rozporządzać, powinnaś zatem przeczytać.
Klotylda, dusza bardzo szczera, prawość uosobiona, odparła ponownie z uśmiechem:
— Nie, ile razy mistrz nie pozwala mi czegoś, musi mieć do tego słuszne powody. Ja zaś nigdy się nie sprzeciwiam.
— A więc dobrze moje dziecię — krzyknęła Felicyta, już dłużej nie hamując swego gniewu — ty tak kochasz Pascala, że ciebie jednej możeby posłuchał, ty powinnaś go błagać, aby spalił to wszystko. Jeżeli bowiem po jego śmierci ludzie obcy znajdą te wszystkie obrzydliwe rzeczy, tam, w tej szafie, wówczas na całą rodzinę naszą spadnie hańba!
Ach! te wstrętne dokumenta, ona je widywała nocą w swych snach duszących, jak przesuwały przed całym światem wypisane ognistemi literami historye prawdziwe, zboczenia fizyologiczne rodziny, ową stronę drugą medalu jej chwały, ową stronę drugą, którą pragnęłaby zanurzyć w otchłań zapomnienia wraz z już zmarłymi przodkami!
Wiedziała dobrze, w jaki sposób doktór wpadł na myśl zbierania owych dokumentów od samego początku swych badań głębokich nad teoryą dziedziczności. Wiedziała też, dlaczego uznał on za stosowne obrać własną rodzinę za przykład odpowiedni, zbyt dużo bowiem spostrzegł tutaj wypadków typowych potwierdzających wykryte przez niego prawa. Czyż nie była to dziedzina zupełnie naturalnie nadająca się do spostrzeżeń, dziedzina, tak mu blizka i tak mu do głębi znana?
To też z ową szczytną obojętnością uczonego zbierał już od lat trzydziestu wszystkie wiadomości odnoszące się do najbliższych krewniaków, wiadomości, jak najbardziej poufne Gromadził te materyały, porządkował, a następnie prowadził to drzewo genealogiczne Rougonów-Macquartów, dla którego pękate akta, zapchane dokumentami, służyły jedynie za komentarz.
— Ach, tak! — mówiła pani Rouhon z wielkim zapałem — w ogień, w ogień z temi wszystkiemi papierzyskami, które tylko nas plamią!
I gdy służąca podniosła się, by wyjść, ze względu na tory, któremi toczyć się teraz zaczynała rozmowa, Felicyta zatrzymała ją żywym gestem.
— Nie, nie! Martyno, zostańcie! wasza obecność nie przeszkadza, należycie bowiem teraz niemal do rodziny.
Potem głosem syczącym ciągnęła dalej:
— Stek fałszów, plotek, wszystko to tylko kłamstwa, któremi obrzucali nas przez lata długie nieprzyjaciele, rozwścieczeni naszemi tryumfami!.. Pomyśl o tem wszystkiem, moje dziecię, choć przez chwilę. Tyle okropnych plotek na nas wszystkich, na twojego ojca, na twoją matkę, na twojego brata, na mnie!
— Okropnych plotek, babciu, skąd ty jednak wiesz o tem?
Felicyta zawahała się chwilę:
— Och! domyślam się, to wystarcza!.. Czyż istnieje choć jedna rodzina, której nie przydarzyłyby się nieszczęścia, na opak tłomaczone przez wrogów? Czyż matka wspólna nas wszystkich, ta droga i zasługująca na szacunek ciotka Dyda, twoja prababka, nie znajduje się już od dwudziestu jeden lat w domy obłąkanych w Tulettes? Bóg wprawdzie uczynił jej łaskę, że zachował ją na ziemi do sto czwartego roku życia, lecz równocześnie dotknął ją ciężko, pozbawiając rozumu. Bezwątpienia, nikogo to nie hańbi; doprowadza mię przecież do rozpaczy przypuszczenie, że ten i ów w przyszłości może na podstawie tego faktu wywnioskować, iż wszyscy byliśmy waryatami... Słuchaj tylko dalej! O twoim dziadku Macquarcie, o nim również, krążyły swojego czasu najwstrętniejsze baśni! Macquart robił głupstwa, prawda, nie bronię go zupełnie. Dzisiaj atoli, czyż nie prowadzi się porządnie, w swym małym folwarczku w Tulettes, o dwa kroki od naszej matki nieszczęśliwej, którą się, jak prawdziwie dobry syn, opiekuje z całą troskliwością?
Wreszcie posłuchaj jeszcze jednego przykładu! Twój brat Maksym, dopuścił się ciężkiego przewinienia, uwodząc służącą, z której urodził się ten biedny, mały Karol. Z drugiej strony trudno zaprzeczyć, że nieszczęśliwe dziecko nie posiada wszystkich klepek w głowie. Cóż z tego? Czyżby ci było przyjemnie słyszeć od ludzi, że twój siostrzeniec — to zwyrodniały potomek naszego rodu, potomek, który w czwartem pokoleniu odziedziczył chorobę swej praprababki, tej drogiej istoty, gdzie go prowadzimy od czasu do czasu i gdzie jest mu tak dobrze?. Nie, żadna rodzina me zdołałaby istnieć nadal, gdybyśmy zaczęli wybierać wszystko, od tego nerwy, a od tam tego muskuły. Takie postępowanie obrzydzałoby tylko życie!
Klotylda słuchała babki uważnie, wyprostowawszy się w swej długiej czarnej bluzie. Nabrała jakiejś powagi niebywałej, ręce opuściła ku ziemi, powiekami przysłoniła oczy.
Przez chwilę panowało milczenie, aż wreszcie Klotylda szepnęła:
— To wiedza, babciu.
— Wiedza! — krzyknęła Felicyta, ponownie tupiąc nogami — ładna mi ta wasza wiedza, która obala wszystko, co jest świętem na ziemi! Dużo oni zrobią, gdy wszystko zburzą!.. Zabijają powagę, zabijają rodzinę, samego Pana Boga nie oszczędzają...
— Och! niech pani nie mówi tego! — przerwała z boleścią w głosie Martyna, której pobożność ucierpiała w tym razie. — Niech pani nie mówi, że nasz pan nie oszczędza Pana Boga!..
— Tak, moja biedna kobieto, nie oszczędza Go... I pamiętajcie, że ze stanowiska religijnego popełniacie grzech śmiertelny, patrząc obojętnie, iż on samowolnie naraża się na potępienie wieczne. Słowo wam daję, że go nie kochacie! Nie, nie kochacie go, wy obie, którym Pan Bóg w swej łaskawości nie poskąpił wiary, gdyż nic nie przedsięweźmiecie, by doktór powrócił na dobrą drogę... Ach! ja, moje drogie, na waszem miejscu pocięłabym raczej na kawałki tę szafę, spaliłabym do szczętu owe bluźnierstwa przeciw Panu Bogu, jakie leżą w tej szafie przeklętej.
I stanęła przed ową szafą olbrzymią, mierząc ją wzrokiem płomienistym, jak gdyby chciała zdobyć ją szturmem, splądrować, zniszczyć, mimo braku sił w swem wyschłem, ośmdziesięcioczteroletniem ciele.
Po chwili dodała, przepysznym gestem ironicznym wskazując na drzwi doktora:
— I gdybyż to jeszcze z całą swoją wiedzą zdołał on poznać wszystko!
Klotylda stała nieruchoma, może zmieszana, z oczyma wciąż spuszczonemi na dół. Jęła wreszcie szeptać półgłosem, jak gdyby mówiła do siebie samej:
— To prawda, wszystkiego poznać, zbadać nie potrafi... Zawsze tam pozostanie coś tajemniczego... I to mię właśnie gniewa; o to się właśnie niekiedy sprzeczamy, nie mogę bowiem, idąc jego śladem, odrzucić tajemnicy na bok: niepokoi mię ona często aż do męczarni... To wszystko, co tam rozkazuje i działa wewnątrz duszy, wszystkie te siły nieznane...
Głos jej w tem miejscu jeszcze bardziej przycichł, aż wreszcie zmienił się w szept niezrozumiały.
Wówczas Martyna, od chwili już zasępiona, zaczęła prawić na swój sposób:
— Jeżeli to przecież prawda, panienko, że pan gotuje sobie potępienie wieczne temi obrzydliwemi papierami? Powiedz sama, czy my na to możemy patrzeć obojętnie?.. Ja pierwsza, jak mię widzisz, gdyby mi kazał rzucić się na dół z tarasu, zamknęłabym oczy i rzuciłabym się, ponieważ wiem, iż on zawsze postępuje sprawiedliwie. Lecz o jego zbawienie, ach! gdybym tylko mogła, troszczyłabym się nawet wbrew jego woli. Wszelkiemi środkami, tak jest, wszelkiemi środkami zmusiłabym go do tego, gdyż jest dla mnie zbyt strasznem przypuszczenie, że nie poszedłby wraz z nami do nieba.
— Oto są dzielne słowa! Macie słuszność, Martyno — potwierdziła Felicyta. — Wy przynajmniej kochacie swego pana rozumnie.
W pośrodku obu kobiet, Klotylda pozostała niepewną, wahała się W jej umyśle wiara nie naginała się do ścisłych form dogmatu; uczucie religijne nie zmateryalizowało się, nie zmieniło w proste oczekiwanie raju jako miejsca wiecznych radości, gdzie miałaby oczekiwać na swoich najbliższych Ona odczuwała poprostu potrzebę patrzenia w dal, potrzebę pewności, że świat nie kończy się na wrażeniach zmysłowych, jeno istnieje jeszcze inny świat nieznany, z którym także należy się rachować Lecz jej babka, taka już stara, ta służąca tak przywiązana do mistrza, oszołomiły ją poprostu, zaniepokoiły ją, tak gorąco kochającą stryja. Czyż tamte obie nie kochały go szczerzej, w sposób bardziej jasny i uczciwy, skoro chciały widzieć go pomiędzy wybranymi? Przychodziły jej na myśl zdania, powyjmowane z książek pobożnych, walka ustawiczna, wydawana umysłowi ludzkiemu przez zło, rozgłos nawróceń grzeszników zatwardziałych.
A gdyby tak i ona oddała się z zapałem całym owemu natchnieniu świętemu, gdyby postanowiła ocalić go, nawet wbrew jego woli! I jakieś roznamiętnienie zaczęło zwolna ją ogarniać, i tak już skłonną ku awanturniczym przedsięwzięciom.
— Bezwątpienia — odezwała się nareszcie głośno — byłabym bardzo szczęśliwą, gdyby nie łamał sobie głowy nad zbieraniem owych skrawków papieru, a raczej poszedł z nami do kościoła.
Pani Rougon widząc, iż Klotylda niemal już ustępuje, natychmiast zaczęła nakłaniać ją do czynu. Wzięła w tem udział i Martyna, posługując się całym wpływem, który istotnie wywierała na panienkę. Obie podszedłszy do niej, zaczęły pouczać głosem stłumionym, niby w spisku tajnym, jakim sposobem należałoby dokonać owego cudu dobroczynnego, dzięki któremu na cały dom spłynęłaby łaska boska.
Co to byłby za tryumf, jeżeliby zdołała pojednać doktora z Panem Bogiem! Jakaż to byłaby następnie rozkosz żyć wspólnie pod jednym dachem, gdyby łączyła ich jedna wiara, tak wzniosła i tak święta!
— Cóż więc ostatecznie powinnam uczynić? — spytała się Klotylda, przekonana i podbita.
W tej właśnie chwili jednak, wśród tego milczenia rozległ się głośniejszy odgłos tłuczka, rytmicznie poruszanego ręką doktora. Felicyta, już upojona zwycięztwem, miała się odezwać, obróciła szybko głowę, wstrząsnął nią bowiem dreszcz trwogi. Przez chwilę patrzyła na drzwi sąsiedniego pokoju, poczem półgłosem spytała:
— Czy wiesz, gdzie leży klucz od szafy?
Klotylda zrazu milczała i tylko wymknął się jej gest, wyrażający zgrozę oburzenia na myśl o podobnej zdradzie względem mistrza.
— Ach, jakież z ciebie dziecko! Przysięgam ci, że nie wezmę ani kawałeczka, nie ruszę nawet ani jednego dokumentu... Ponieważ atoli — nieprawdaż? — jesteśmy same, Pascal zaś nigdy nie wychodzi ze swego pokoju przed obiadem, mogłybyśmy przeto przekonać się, co też tam jest w owej szafie... Och, słowo daję, że tylko popatrzę, tylko popatrzę!
Klotylda wciąż jeszcze milczała, jak gdyby na znak, że się nie zgadza.
— A zresztą być może, iż się mylę; zapewne nawet tara niema takich złych rzeczy, o jakich ci wspominałam.
Te ostatnie słowa rozstrzygnęły.
Klotylda pobiegła do szuflady, wyjęła klucz i roztworzyła szafę na rozcież.
— Patrz, babuniu, akta są tam, na górze!
Martyna nic nie mówiąc, podeszła pod drzwi pokoju, by stanąć na straży i z głową pochyloną nasłuchiwać odgłosu tłuczka, podczas kiedy Felicyta, jak gdyby wzruszenie przykuło ją do miejsca, w milczeniu spoglądała na dokumenta. A więc na koniec ogląda te straszliwe zwoje aktów, te zmory, zatruwające jej życia! Może na nie patrzeć, może ich dotknąć, może je zabrać! I z całą namiętnością wyprostowała się, wspinając na swych krótkich nóżkach.
— Za wysoko dla mnie, drogi koteczku — odezwała się po chwili. — Pomóż mi, podaj mi je!
— Och! nie chcę, babciu!.. Wejdź na krzesło!
Felicyta przysunęła krzesło i cichutko nań weszła. Lecz i wtedy jeszcze nie mogła dosięgnąć półki. Wytężywszy wszystkie siły, zdołała się wreszcie podnieść i dotknąć końcami palcy owych okładek z tektury niebieskiej; wówczas zaczęła je głaskać, choć chwilami palce nerwowo się zakrzywiały, niby szpony drapieżnego ptaka.
Nagle rozległ się łoskot głośny: oto spadł kawałek marmuru, okaz geologiczny, leżący na jednej z niższych półek.
Zaraz potem odgłos tłuczka ucichł, a Martyna ostrzegła głosem stłumionym:
— Baczność, doktór będzie tutaj za chwilę.
Felicyta, mimo to uniesiona żądzą zdobycia aktów, oślepła i ogłuchła całkowicie. Nie spostrzegła nawet, iż Pascal żywym krokiem wbiegł do pokoju.
Doktór sądził, iż zdarzył się jakiś wypadek, jakieś nieszczęście, osłupiał atoli, zobaczywszy scenę następującą: matka jego stała na krześle z ręką, wzniesioną ku górze; Martyna znowu odsunęła się pod ścianę, podczas gdy Klotylda, acz bardzo blada, nie ruszyła się ani krokiem z miejsca i patrzyła mu śmiało w oczy. Niemal odrazu odgadł, o co chodzi i sam z kolei pobladł niby chusta. Owładnął nim gniew straszliwy.
Stara pani Rougon zresztą nie straciła przytomności umysłu ani na chwilę. Spostrzegłszy, że tym razem dobra okazya minęła, zeskoczyła z krzesła i ani jednem nawet mrugnięciem powieki nie zrobiła aluzyi do położenia, w którem ją syn zastał.
— A patrzcie, to ty! Nie chciałam ci przeszkadzać... Przyszłam tylko uściskać Klotyldę. Zasiedziałam się przecież tutaj zbyt długo, zmarnowałam bowiem najmniej ze dwie godziny. Uciekam tedy natychmiast. I tak już czekają na mnie w domu. Zapewne nawet niepokoją się, nie widząc mnie z powrotem... Do zobaczenia w niedzielę!
I wyszła zupełnie swobodna, uśmiechnąwszy się poprzednio na pożegnanie do syna, który przez cały czas milczał, pragnąc zachować winny szacunek dla matki. Oddawna już postępował w sposób podobny, by uniknąć wszelkich wyjaśnień, bezwarunkowo przykrych dla stron obu. Takiej zaś przykrości nie życzył ani matce ani sobie. Znał bowiem matkę doskonale i przebaczał jej wszystkie błędy, powodowany tolerancyą uczonego, który umie rozróżniać wpływ dziedziczności, otoczenia, wypadków postronnych, a niespodziewanych. Czyż zresztą nie była jego matką? Ten wzgląd wystarczył, mimo wszelkie odkrycia bowiem strasznych tajemnic rodzinnych, zachował zawsze bardzo wiele miłości dla najbliższych.
Jak tylko przecież matka wyszła, wybuchnął gniewem, obwiniając Klotyldę. Odwróciwszy oczy od Martyny, utkwił je w młodej panience, która bynajmniej nie unikała jego wzroku, przeciwnie śmiało wytrzymywała te spojrzenia, niejako wyłącznie na siebie samą przyjmując odpowiedzialność za całe zajście.
— To ty! to ty! — wyrzekł nareszcie.
Złapał ją za rękę i ścisnął tak silnie, że aż krzyknęła. Pomimo to przecież nie zaprzestała ani na chwilę patrzyć mu prosto w oczy, nie ustępując bynajmniej, jeno opierając się całą siłą woli nieugiętej, całą siłą myśli, całą sobą.
Wiotka, szczupła, ubrana w czarną bluzę, była piękną i podniecającą; cała jej postać — postać młodej, świeżej blondynki — jej czoło proste, jej nos, delikatnie zakrojony, jej podbródek, zdradzający wolę silną, nabierały świeżego wdzięku w owem podnieceniu buntów niczem.
— I to ty, którą wychowałem, która jesteś moją uczennicą, moją przyjaciółką, sobowtórem mej myśli, odbiciem cząsteczki mojego mózgu i mojego serca: Ach! tak, powinienem był zachować cię wyłącznie dla siebie; powinienem był nie pozwolić, byś oddała najlepszą cząstkę siebie samej twemu tam Bogu!
— Och! niech pan nie bluźni! — zakrzyczała Martyna, która właśnie podeszła ku doktorowi, by odciągnąć na siebie część jego gniewu.
Lecz ten ostatni nawet jej nie zauważył. Dla niego w chwili niniejszej istniała tylko Klotylda. Zmienił się niejako, uniesiony takim gniewem namiętnym. Piękne jego oblicze, acz okolone włosami siwemi i brodą siwą, nabrało odblasku młodości, a zarazem zdradzało nieprzebrane skarby miłości, boleśnie dotkniętej i kipiącej oburzeniem. Jeszcze przez chwilę spoglądali na siebie w taki sposób, nie ustępując wzajemnie i patrząc oko w oko.
— To ty! to ty! — powtórzył głosem drżącym.
— Tak, ja!.. Dlaczegóż, mistrzu, nie miałabym ci miłością odpłacać za miłość? Dlaczegóż nie powinnam troszczyć się o twoje ocalenie, jeśli według mojego zdania znajdujesz się w niebezpieczeństwie? Ty przecież lękasz się, w jaki sposób ja myślę; ty przecież pragnął byś mię zmusić, abym myślała tak, jak ty!
Nigdy do tej pory nie podniosła przeciwko niemu tak jawnego buntu.
— Lecz ty jesteś jeszcze małą, dziewczynką, ty nic nie wiesz i na niczem się nie znasz!
— Nie, mam duszę, a ty wiesz o niej tylko tyle, co i ja!
Puścił teraz jej rękę i zatoczył kulisty ruch ku niebu, poczem zapadło milczenie niezwyczajne, kryjące w zanadrzu starcia poważne, tudzież sprzeczki bezpożyteczne, których nie chciał teraz wywoływać. Wolał otworzyć szarpnięciem gwaltownem okiennicę środkowego okna, gdyż słońce już chyliło się mocno ku zachodowi.
To też salon pogrążył się w mroku.
Potem doktór podsunął się z powrotem ku Klotyldzie.
Lecz ta ostatnia poczuwszy nagle potrzebę odetchnięcia świeżem powietrzem i popatrzenia w dal, skierowała się ku owemu otwartemu oknu. Gorący deszcz promieni skwarnych przestał spadać; pobłyskiwało w górze jedynie niebo rozpalone lecz blednące zwolna; z ziemi, nasiąkniętej żarami, podnosiły się wyziewy parne, łagodzone chłodniejszym oddechem wieczoru.
Na dole tarasu widniał nasamprzód tor drogi żelaznej, straż przednia stacyi kolejowej, której budynki wznosiły się znacznie dalej; potem łańcuch drzew, przerzynający pustą i wyschła płaszczyznę, wskazywał bieg rzeki Viorne’y, wzdłuż której piętrzyły się w górę wyżyny Saint Marthe, o ziemi czerwonawej, rodzącej oliwki, podtrzymywanej niby schody murami z dawnych kamieni polnych, a uwieńczonej u szczytu ciemnym borem sosnowym; słowem był to wielki, opuszczony amfiteatr, zniszczony strasznemi upałami, barwy ceglastej, oddzielony od nieba owem pasmem zieleni czarniawej, ciągnącej się wzdłuż wierzchołków. Na lewo rozwierały swą paszczę wąwozy Seille; stek łomów olbrzymich a żółtych zwalił się przed wiekami na ziemię barwy miedzi przepalonej; po nad tem wznosiła się wielka ściana zębiasta, podobna do murów niezdobytej twierdzy. Po prawej ręce znowu, tuż u wejścia do doliny, skrapianej nurtami Viorne’y, rozsiadło się miasto Plassans, wraz z swemi czerwonawemi lub różowemi dachami, które piętrzyły się jedne nad drugimi; ściśnięte, jak wszystkie grody starożytne, a tu i owdzie upstrzone zieloną plamą kępy drzew; ponad domy wreszcie i dachy wznosiła się wysoka wieża kościoła św. Saturnina, samotna i poważna, teraz zaś, w chwili zachodu, oblana roztopionem zlotem słonecznych promieni.
— Ach, mój Boże — szepnęła do siebie Klotylda trzeba być bardzo zarozumiałym, aby mniemać, że to wszystko będzie można ująć w rękę i zbadać do głębi.
Pascal tymczasem, wskoczywszy na krzesło, oglądał dokumenta, chcąc się przekonać, czy którego nie brakuje. Wreszcie podniósł ów kawałek marmuru i położył go na półce, poczem energicznym ruchem ręki zamknąwszy szafę, schował klucz do kieszeni marynarki.
— Tak — podjął — trzeba się starać, aby poznać wszystko, przedewszystkiem zaś nie zawracać sobie głowy tem, czego się nie zna i czego nigdy nie będzie można poznać.
Martyna po raz wtóry zbliżyła się do Klotyldy zarówno celem niesienia jej pomocy, jak też i celem okazania, że obie stoją tutaj pod wspólnym sztandarem.
Teraz doktór już ją zauważył oraz przeczuł, że i ona również na podobieństwo Klotyldy, z nią razem, płonie żądzą nawracania go na drogę wiary. A więc po latach usiłowań bezsilnych nadeszła wreszcie godzina walki otwartej; uczony spostrzegł, że domownicy są gotowi do boju z jego przekonaniami i usiłują je przełamać.
Czyż to więc nie najgorsza klęska doznać zdrady od swoich, od własnego otoczenia, być prześladowanym, ściganym, zagrożonym w swem jestestwie duchowem od tych, których się kocha i którzy kochają nawzajem?
W jednej chwili przypuszczenie podobne wydało się mu okropnem.
— Przecież wy obie mię kochacie!
I widział, jak do ich oczów nabiegły łzy. Jakiś smutek bezbrzeżny go ogarnął u schyłku owego pięknego dzionka. Nie pomogły mu tym razem ani wesołość wrodzona, ani cała dobroć, płynące z jego zamiłowania do życia.
Ach! moja droga, i ty, biedna Martyno, wy chcecie w ten sposób zapewnić mi szczęście, nieprawdaż? Otóż widzę jasno, że właśnie teraz zaczniemy być dopiero nieszczęśliwymi.




II.

Następnego ranka Klotylda obudziła się już o szóstej rano. Udała się na spoczynek, nie pogodziwszy się z Pascalem. Oboje boczyli się przez cały wieczór. To też teraz pierwszem uczuciem, którego doznała, był niesmak, jakiś smutek niewytłomaczony, bezpośrednia potrzeba pogodzenia się, by odepchnąć od siebie wszelkie wyrzuty, tak jej ciężące na sercu.
Żywym ruchem wyskoczywszy z łóżka, pobiegła otworzyć okiennice u obu okien.
Słońce, które już dosyć wysoko weszło na horyzont, zalało pokój dwoma potokami roztopionego złota. Do tej sypialni, tchnącej świeżym powiewem młodości, poranek jasny wnosił ożywczy uśmiech wesołości.
Klotylda, powróciwszy do łóżka, usiadła przez chwilę na krańcu materaców i pogrążyła się w zadumie, ubrana jedynie w koszulę zwyczajną, nadającą jej pozornie jeszcze więcej wiotkości, odsłaniającą nogi długie a delikatne, pierś wydatną i silną, szyję okrągłą i również okrągły karczek, ręce utoczone i zwinne; wszystko zaś, zarówno kark jak i ramiona zachwycające, połyskiwały białością mleka, blaskiem jedwabiu białego, były niesłychanie miłe i pełne czaru.
Przed laty, w okresie tak zabójczym dla piękności dziewcząt, między dwunastym rokiem i ośmnastym, wydawała się ona wszystkim zbyt wielką, zbyt wyrośniętą i niezgrabną; wówczas to niby chłopiec łaziła po drzewach. Dopiero potem, zwolna z owego bezpłciowego łobuza wykłuła się owa istota delikatna, uosobienie wdzięku, tudzież miłości.
Oczyma marzącemi nie przestawała wciąż przypatrywać się ścianom pokoju.
Jakkolwiek Soulejadę stawiano w wieku ośmnatym, ów pokój musiano zapewne meblować na nowo za czasów pierwszego cesarstwa, ponieważ na starem obiciu bawełnianem widniał jeszcze deseń w głowy sfinksa, obwiedzione wieńcami z liści dębowych. Onego czasu to obicie musiało mieć silną barwę czerwoną, z latami zaś wypłowiawszy, stało się różowem z odcieniem tu i owdzie pomarańczowem.
Dochowały się też firanki nad obu oknami i nad łóżkiem; przez częste przecież, a konieczne pranie również straciły one kolor pierwotny. Owa purpura spłowiała jednak, owa barwa jutrzenki wywierały wrażenie istotnie wyśmienite. Samo łóżko zaś pochodzące z tej samej epoki i obite tą samą tkaniną, popsuło się z biegiem czasu do tego stopnia, że musiano je zastąpić łóżkiem, przyniesionem z jakiegoś innego pokoju. Było to przecież także łóżko w stylu cesarstwa, wielkie i ogromne, całe z wybornego mahoniu, przystrojone ozdobami miedzianemi; słupki narożne, podtrzymujące kotarę, zaopatrzono w popiersia sfinksów, zupełnie podobne do widniejących na obiciu.
Po za tem, inne meble podobierano z różnych stron: szafę o drzwiach podwójnych i kolumnach, komodę o blacie z marmuru białego, otoczonym galeryjką, bardzo wielki szezlong o nogach wysokich i krzesła z pro8temi oparciami w kształcie liry. Kapa, zrobiona z dawnej sukni jedwabnej z czasów Ludwika XV, okrywała wspaniale łóżko, stojące przy ścianie naprzeciwko okien, w samym jej środku; cały stos poduszek starał się umożliwić przesiadywanie na twardym szezlongu; stały tam wreszcie dwie etażerki, tudzież stół, również obite starym jedwabiem w kwiaty, odsłaniającym tu i owdzie drewniane futrowanie sprzętów.
Ostatecznie Klotylda naciągnęła pończochy i włożyła kaftaniczek z białej piki; potem wsunąwszy stopy w pantofle z szarego płótna, pobiegła do swej gotowalni, pokoju, leżącego poza sypialnią i mającego okno na inny front.
Obecna jego właścicielka kazała poprostu obić go zwyczajnym drelichem w pasy niebieskie; wstawiono tam jedynie sprzęty z jodły politurowanej, tualetę, dwie szafy, krzesła. Całość przecież nosiła znamię naturalnej i wdzięcznej kokieteryi — kokieteryi prawdziwie kobiecej Wszystko to zjawiło się u Klotyldy w tym samym czasie, co i piękność.
Bywała ona jeszcze chwilami chłopcem, zuchowatym i upartym zarazem, równocześnie atoli czarowała wdziękiem, uległością, czułością, nakazującemi ją kochać tak, jak ona kochała. Naprawdę wzrastała zupełnie niezależnie, nauczywszy się tylko czytać i pisać; potem kształciła się sama, dosyć niesystematycznie, przy pomocy stryja. Nie układali bowiem oboje żadnego planu nauk; on nie życzył sobie bynajmniej zrobić z niej jakiegoś potwora uczoności, ona zaś żywiła upodobanie namiętne tylko do nauk przyrodniczych, co oświetliło jej różnicę zasadniczą i stosunek wzajemny obu płci. I zachowała całą dziewiczość, niby owoc, nie dotknięty jeszcze niczyją ręką, pełna wdzięku i czaru, pielęgnując cześć głęboką, niemal religijną dla miłości — zwykłe uczucie u kobiet, które rzucają swoję istotę dopiero pod stopy ukochanego mężczyzny, dobrowolnie unicestwiają się, skoro on tego zażąda.
Podpiąwszy włosy, umyła się obficie wodą; następnie folgując niecierpliwości, która nią owładnęła, cichutko otworzyła drzwi swego pokoju i odważyła się na palcach, bez szmeru najmniejszego przejść przez pusty salon, przeznaczony do pracy. Okiennice były jeszcze przymknięte, lecz Klotylda widziała w zmroku o tyle dobrze, że umiała zręcznie wymijać porozstawiane sprzęty. Stanąwszy u kresu swej wycieczki, tuż przy drzwiach doktora, nachyliła głowę, wstrzymując oddech.
Czy też już wstał? Co też może teraz porabiać?
Słyszała wybornie, że chodzi po swym pokoju drobnemi krokami. Zapewne się ubiera? Nigdy nie wchodziła do owego pokoju, gdzie doktór lubił w ukryciu przeprowadzać pewne roboty, zamykając się tamże niby w świątyni niedostępnej.
Nagle zdjęła ją jakaś obawa — trwoga, by jej nie zaskoczył raptownem otworzeniem drzwi; dziwna walka toczyła się w jej piersiach, bunt, podnoszony przez dumę, a zarazem ochota pochwalenia się uległością bez granic. Przez chwilę jedną żądza pogodzenia się z doktorem zawrzała w Klotyldzie tak potężnie, że tylko co już nie zapukała we drzwi. Na odgłos przecież zbliżających się kroków, uciekła z dzikim pośpiechem Aż do godziny ósmej wzrastała w Klotyldzie owa niepohamowana niecierpliwość. Co minuta spoglądała na zegar, zawieszony nad kominkiem w jej pokoju, zegar w stylu cesarstwa ze złoconego bronzu, słup, przy którym uśmiechnięta Miłość patrzy na Czas, pogrążony we śnie.
Było to już zwyczajem stale przyjętym, iż o godzinie ósmej rano schodziła na dół, by spożyć razem z doktorem pierwsze śniadanie w pokoju jadalnym. Oczekując zatem owej chwili, ubierała się z wielką starannością, uczesała się prześlicznie, obuła i wdziała piękną suknię z białego muślinu w czerwone centki. Następnie, ponieważ miała jeszcze kwadrans czasu do zabicia postanowiła spełnić zamiar dawno powzięty i przyszyć mały kołnierzyk koronkowy do bluzy, w której zazwyczaj pracowała, do owej bluzy czarnej, zbyt męskiej, jak ostatecznie osądziła, i za mało niewieściej. Z chwilą przecież uderzenia ósmej godziny natychmiast odrzuciła robotę i prędko zbiegła na dół.
— Będzie panienka dzisiaj sama jedna jadła śniadanie — oświadczyła Martyna spokojnie w pokoju jadalnym.
— Jakto?
— Tak jest, doktór zawoławszy mię przez uchylone drzwi, kazał podać sobie do pokoju swoje jajko. Wciąż jeszcze dłubie w swoim moździerzu i nie odstępuje filtrów. Zobaczymy go dopiero w południe.
Klotyldę ta wieść wzruszyła tak głęboko, że aż jej lica pobladły. Nie siadając, wypiła mleko i zabrawszy bułkę, poszła za służącą do kuchni. Na parterze, prócz jadalni i tej kuchni, był już tylko jeden zaniedbany pokój, w którym teraz przechowywano zapasy kartofli. Dawniej, gdy doktór jeszcze przyjmował u siebie pacyentów, był tam jego gabinet; lecz już przed laty wyniesiono ztamtąd na górę zarówno biurko, jak i fotel. Prócz tego poza kuchnią, znajdowała się jeszcze izdebka maleńka, siedziba starej służącej, bardzo czysta, umeblowana zwyczajnie. Stała tam komoda orzechowa i wązkie, mnisze łóżeczko, osłonięte białemi firankami.
— A więc sądzisz, iż on w dalszym ciągu prowadzi fabrykacyę owego likieru? — spytała Klotylda.
— Naturalnie! Bezwątpienia nad nim pracuje. Przecież panienka wie, że zapomina o jedzeniu i piciu z chwilą, gdy się do tego zabierze.
Klotylda tedy całe swoje przygnębienie, tudzież zawód zdołała wyrazić tylko w okrzyku, pełnym skargi.
— Ach! mój Boże! mój Boże!
Po chwili Martyna zaczęła porządkować swoją izdebkę, Klotylda zaś wziąwszy parasolkę, umieszczoną na wieszadle w przedpokoju, poszła do ogrodu, by tam zjeść bułkę, poszła zrozpaczona i niewiedząca, czem wypełnić ranne godziny aż do południa.
Mniej więcej przed laty siedmnastu Soulejada przeszła za dwadzieścia tysięcy franków w posiadanie doktora Pascala, który wówczas właśnie postanowił opuścić swój maleńki domek na Nowem Mieście. Chciał bowiem nie tylko sam zamieszkać nieco na uboczu, lecz równocześnie użyczyć swej synowicy, przysłanej mu przez brata z Paryża, więcej swobody i więcej świeżego powietrza.
Ta Soulejada, na krańcach miasta, na wyżynie, górującej ponad całą płaszczyzną, ongi tworzyła znaczne włości. Z biegiem czasu przecież grunta wskutek rozprzedaży cząstkowej stopniały do dwóch hektarów, pomijając już i tę okoliczność, iż przeprowadzenie drogi żelaznej zabrało pod tor resztę ziemi, zdatnej do uprawy. Pożar znowu zniszczył połowę domu tak, iż zostało tylko jedno skrzydło z dawnych dwóch i głównego korpusu; spory czworobok, o czterech „połach“, jak mówią w Prowancyi, z pięcioma oknami frontu, pokryty grubemi dachówkami ceglastej barwy.
Doktór, zakupiwszy nieruchomość już umeblowaną, poprzestał jedynie na wzmocnieniu i uzupełnieniu murów ogrodzenia, by zapewnić sobie zupełną swobodę, tudzież spokój.
Klotylda nadzwyczaj namiętnie kochała ową oazę samotną, owo królestwo niewielkie, które można było zwiedzić w przeciągu dziesięciu minut, na każdym kroku spostrzegając znamiona dawnej świetności.
Tego ranka atoli powitała całą miejscowość z tajonym gniewem. Przez chwilę chodziła po tarasie, na krańcach którego rosły stuletnie cyprysy, duże olbrzymie gromnice ciemne, widzialne na trzy mile dokoła.
Stok biegł następnie coraz niżej aż ku torowi drogi żelaznej, przyczem mury z kamieni zeschłych powstrzymywały od zawalenie się grunta czerwone, na których zginęły, wypalone żarem słonecznym, ostatnie winorośle; teraz na owych schodach olbrzymich rosły jedynie pniaki oliwek, tudzież migdałów o cienkich listeczkach. Upał już dawał się mocno we znaki; to też wygrzewały się na nim małe jaszczurki, które od czasu do czasu uciekały między kamienie rozrzucone, oraz kępy włosiste drzew kaparowych.
Potem, jak gdyby rozirytowana pustką, dokoła się rozciągającą, przeszła sad owocowy i ogród warzywny, pielęgnowane troskliwie przez Martynę, która nie zważając na swój wiek podeszły, posługiwała się jedynie dwa razy na tydzień wyrobnikiem, pomagającym przy robocie najżmudniejszej; następnie weszła, skręcając na prawo, w sośninę, mały lasek, czy gaik sosnowy, jedyną pozostałość z przepysznych sosien, ongi pokrywających całą wyżynę. Lecz i tym razem jeszcze ta zmiana jej nie zadowolniła: zeschłe szpilki trzeszczały pod nogami, woń żywiczna biła z pni, tudzież gałęzi.
To też poszła wzdłuż muru, zamykającego Soulejadę, minęła furtkę, prowadzącą na drogę do Fenouillères, niemal tuż przy pierwszych domach Plassans, przeleciała wreszcie przez podwórze — olbrzymie podwórze, mające dwadzieścia metrów obwodu, które wyraźnie mówiło o dawnem znaczeniu, tudzież o rozmiarach dawnych całej siedziby. Ach! to stare podwórze, wybrukowane okrągłemi kamieniami, jak za czasów rzymskich, ten rodzaj pustego placu, pokrytego niby kobiercem z grubej wełny przez trawę krótką, wyschłą o połysku złota!
Ileż razy dawnemi czasy bawiła się tutaj wyśmienicie, ileż razy biegała tutaj, tarzała się po ziemi, lub też leżała wyciągnięta na grzbiecie aż do zmierzchu, kiedy pojawiają się gwiazdy na stropie niebieskim bez granic!
Otworzyła parasolkę, poczem krokiem przyspieszonym przebiegła podwórze Wróciła więc na tyły domu, pod gromadę jaworów olbrzymich, które z tej właśnie strony rzucały cień obfity. Na tę także stronę wychodziły dwa okna pokoju doktora.
Klotylda skierowała tam oczy, gdyż zbliżała się tutaj, powodowana nadzieją, że nareszcie zobaczy stryja. Lecz okna były zamknięte, co w swem rozdrażnieniu uważała ona niemal za rozmyślnie wyrządzoną jej krzywdę. Wówczas mimowoli spostrzegła, że wciąż jeszcze trzyma ową bułeczkę, gdyż zapomniała ją zjeść; schroniwszy się tedy pod rozłożyste gałęzie drzew, zaczęła ją chrupać niecierpliwie swemi pięknemi, młodemi zębami.
Owa ulica, wysadzona bez ładu jaworami, ów zabytek prawie jedyny minionej wspaniałości Soulejady, tworzyła rozkoszne schronienie przed upałem. Pod temi olbrzymami o potwornie wielkich konarach panował niemal mrok; promienie słońca, przeciskające się przez powódź liści, nabierały zielonawego odcienia; rozlegał się tutaj wyśmienity chłód w przeciwstawieniu do skwarnych dni letnich.
Przed laty założono tu widocznie ogród francuzki; teraz atoli przechowały się po nim obwódki z bukszpanu — z bukszpanu, który oczywista korzystał z cieniu, gdyż wyrósł na krzewy sporej wielkości.
Główną przecież ozdobę tego zacienionego kącika tworzyła fontanna, zwyczajna rurka ołowiana, osadzona w słupie, czy kolumience, zkąd strzelała ustawicznie, nawet podczas suszy największej, struga wody, grubości małego palca, która następnie spadając, zasilała wielki zbiornik, mchem porosły, gdzie zazielenione kamienie czyszczono zaledwie raz na trzy albo cztery lata.
I nawet wówczas, gdy wszystkie studnie sąsiednie wyschły, Soulejada zachowała swoje źródło, podtrzymujące bezwątpienia przy życiu już od lat stu owe jawory olbrzymie. Od wieków, bezustannie nocą i dniem ta wątła struga wody, zawsze równo płynąca, wyśpiewywała zawsze ten sam śpiew czysty, o kryształowych dźwiękach.
Klotylda, pokręciwszy się pomiędzy krzewami bukszpanu, dochodzącemi jej aż do ramienia, wróciła na chwilę do domu po haft, poczem przyszedłszy tu ponownie, usiadła przy stole kamiennym, wkopanym w ziemię koło fontanny. Ów stół, ponieważ pijano tutaj niekiedy kawę, otoczono kilku ławkami.
Napozór zdawałoby się, przynajmniej zdaleka, że Klotylda całą uwagę skupiła na swojej robocie. Tylko od czasu do czasu rzucała spojrzenie, możnaby sądzić, poprzez konary drzew, ku upałowi, srożącemu się poza obrębem jaworów i ku oślepiającym blaskom rozpalonego powietrza. W rzeczywistości przecież wzrok jej, przysłonięty długiemi rzęsami, kierował się jedynie ku oknom doktora.
Panowała tam pustka; nawet cieniu nie było. I za każdem spojrzeniem przybywał do jej serca nowy smutek, nowa uraza za owo opuszczenie, na które ją skazywał, za ową wzgardę, okazywaną jej widocznie po wczorajszej sprzeczce. A tymczasem ona wstała z taką żądzą żywą natychmiastowego pogodzenia się! Doktór zaś oczywiście nie śpieszył się, widocznie jej nie kochał, skoro mógł gniewać się dalej. Zwolna też chmura coraz ciemniejsza powlekała oblicze Klotyldy, gdyż ta ostatnia powracała w myśli do wczorajszej sprzeczki i poprzysięgała sobie, że nie ustąpi odtąd ani na krok jeden.
Około godziny jedenastej Martyna zabierając się do gotowania śniadania, zeszła na dół, by chwilę porozmawiać ze swoją panienką. W ręku trzymała pończochę, której nawet idąc, nie przestawała robić, w chwilach wolnych od gospodarstwa.
— Czy panienka wie, że on wciąż jeszcze siedzi tam na górze, zamknięty niby wilk, i smaży na tej przeklętej kuchence?
Klotylda podniosła w górę ramiona, nie przestając pilnie patrzeć na haft.
— A następnie czy panienka wie, co opowiadają? Fani Felicyta miała słuszność wczoraj, mówiąc, iż można się rumienić z powodu owych bajek... Mnie, mnie, jak tu stoję, śmiano powiedzieć w żywe oczy, że zabił starego Boutina, panienka wie, tego biednego staruszka, który cierpiał na wielką chorobę i umarł na drodze.
Zapanowało milczenie, tylko na twarzy Klotyldy występowały cienie coraz to groźniejsze. W chwilę potem służąca zaczęła na nowo, przyśpieszając i tak już szybki ruch swych palcy:
— Co do mnie, nie znam się na niczem, ale mię oburzają do żywego te jego roboty... A czy panienka zadowoloną jest z owego smażenia, z owej fabrykacyi?
Klotylda szorstko podniosła głowę, już nie opierając się dłużej gniewowi, który ją nurtował.
— Och, bądź pewną, Martyno, że czuję do tego wszystkiego taki sam wstręt, jak ty. Co więcej, sądzę, że gotuje on sobie dobrowolnie wielkie, a rychłe troski... Nie kocha nas przedewszystkiem.
— Och, nie, panienko, on nas kocha!
— Nie, nie, bądźcobądź nie tak, jak my go kochamy!.. Gdyby nas kochał, przestawałby z nami, byłby tutaj, zamiast tam, na górze tracić duszę i niszczyć zarówno nasze, jak i swoje szczęście tem pragnieniem zbawienia całego świata.
Tu obie kobiety przez chwilę patrzyły na siebie wzrokiem płonącym, w którym malowała się czułość, a zarazem i gniew, zazdrości pełen. Potem zabrały się z powrotem do pracy, nie mówiąc już ani słowa, w tym mroku cienistym i chłodnym.
Na górze, w swoim pokoju doktór Pascal pracował z powagą i zacięciem wesołem równocześnie.
Praktyką lekarską zajmował się najwyżej przez lat dwanaście to jest od czasu powrotu z Paryża, aż do chwili, kiedy postanowił osiąść w zacisznej Soulejadzie. Zebrawszy i umieściwszy przezornie jakieś sto kilkadziesiąt tysięcy franków, czuł się zupełnie zadowolonym i postanowił wyłącznie się poświęcić ulubionym badaniom. Z pacyentów zachował jedynie znajomych, a zarazem nigdy nie odmawiał pomocy biedakowi, jakkolwiek już nie posyłał potem nikomu rachunku. Gdy mu przecież gwałtem dawano pieniądze, wrzucał je w głąb jednej z szuflad biurka, uważając to za swój fundusz osobisty, przeznaczony na koszta badań, tudzież na zadowolenie szczególnych fantazyj, nie licząc stałego dochodu, który wystarczał całkowicie na potrzeby domowe. Sam pierwszy śmiał się z ujemnego rozgłosu dziwactwa, jaki pozyskał sobie skutkiem odrębnego sposobu życia, tudzież zajęć; szczęśliwym zaś czuł się tylko podczas swych doświadczeń naukowych nad zagadnieniami, które go rozciekawiały.
Można się było śmiało dziwić, widząc, iż ów uczony, obdarzony i zdolnościami genialnemi i żywą wyobraźnią, pozostał w Plassans, tym kącie odludnym, gdzie mu na pozór brakowało wszelkich narzędzi pomocniczych. Doktór Pascal atoli wybornie rozumiał korzyści, jakich dostarczał mu pobyt dalszy w Plassans: przedewszystkiem zyskiwał siedzibę bardzo cichą i nader dogodną; następnie miał sposobność do robienia ciągłych spostrzeżeń, bardzo dla niego ważnych z punktu dziedziczności, jego ulubionej teoryi, ponieważ w tym kącie prowincyonalnym znał każdą rodzinę i mógł śledzić wszelkie zjawisko w dwu lub trzech z kolei pokoleniach. Następnie, niedaleko stamtąd leżało morze, dokąd jeździł niemal co lato, by tam badać życie, owe rozmnażanie się nieskończone, które rodzi się i rozwija w głębi wód niezmierzonych.
Wreszcie posiadał na swoje rozkazy w szpitalu w Plassans salę sekcyjną, gdzie pracował niemal sam, salę wielką, pełną światła i zaciszną, w której już od lat dwudziestu wszystkie trupy, nie odebrane przez powinowatych, spotkały się z jego skalpelem. Ponieważ był zresztą bardzo skromnym i objawiał zawsze lękliwość płochliwą, zadawalniał się przeto korespondowaniem z dawnymi profesorami i z przyjaciółmi świeżo pozyskanymi w przedmiocie rozpraw nader wybitnych, które niekiedy wysyłał do Akademii lekarskiej. Brakowało mu zupełnie ambicyi, żądnej odznaczeń i rozgłosu.
Początkowo do zajmowania się wyłącznie prawami dziedziczności nakłoniły doktora Pascala prace nad płodem podczas okresu brzemienności. Jak zawsze, tak i tutaj zrazu przypadek odegrał rolę, dostarczając mu szereg długi zwłok kobiet ciężarnych, zmarłych podczas epidemii cholerycznej.
Póżniej już sam świadomie śledził tego rodzaju trupy, chcąc uzupełnić zbiór doświadczeń i wypełnić braki, by wreszcie dokładnie poznać powstanie zarodka, potem zaś rozwój płodu w każdym dniu jego życia wewnętrznego; dzięki temu zwolna zebrał zbiór spostrzeżeń bardzo jasnych i bardzo pewnych.
Od tej chwili jego wyobraźnię zajęło inne zagadnienie, tak tajemnicze i dlatego tak drażniące — oto zagadnienie poczęcia, jako podstawa zasadnicza wszystkiego.
Dlaczego i w jaki sposób powstaje nowa istota? Jakież były prawa owego życia, owego potoku stworzeń, składających pospołu świat cały? Nie zadawalniał się już trupami, jeno przeciwnie zaczął robić poszukiwania wśród swych pacyentów.
Dalej zaczął zbierać spostrzeżenia nad własną rodzinę, która niebawem zmieniła się w główną dziedzinę jego doświadczeń, ponieważ tutaj było najwięcej jasnych, oraz dokładnych przejawów. Następnie, gdy już nagromadził w swych notatkach mnóstwo olbrzymie rozmaitych zjawisk, uporządkował je, by ostatecznie przystąpić do wysnucia ogólnej teoryi dziedziczności, z pomocą której udałoby się wytłomaczyć wszystko.
Było to zadanie wcale trudne, od lat przeto wielu biedził się nad jego rozwiązaniem. Wyszedł z zasady samorództwa tudzież z zasady naśladownictwa, dziedziczności czyli mnożenia się istot pod wpływem pierwiastku odrębności. Co do dziedziczności rozróżnia! cztery wypadki: dziedziczność bezpośrednią, odtworzenie ojca i matki w naturze fizycznej, tudzież moralnej dziecka; dziedziczność pośrednią, czyli odtworzenie powinowatych, stryjów i ciotek, krewnych i kuzynek; dziedziczność powrotną, odtworzenie przodków z poprzednich pokoleń, rozdzielonych jedną lub kilkoma generacyami, a wreszcie dziedziczność napływową, odtworzenie dawniejszych małżonków, naprzykład pierwszego męża, który niejako w posiadanie zupełne przejął swą żonę i jej potomstwo, jakkolwiek nie był już ojcem tego ostatniego. Zasadę samorództwa pojmował znowu w taki sposób, iż wytwarzało ono istotę nową, albo przynajmniej z pozoru nową, w której zlewają się w całość właściwości fizyczne i duchowe rodziców do tego stopnia, że nie można ich z osobna odróżnić.
I znowu w dalszym ciągu powracając do obu terminów: dziedziczności i samorództwa, porobił w nich odpowiednie poddziały: przewaga ojca lub matki u dziecka, wybór, górowanie osobiste, albo nawet i skrzyżowanie się obu małżonków; skrzyżowanie znowu mogło przybrać trzy formy, bądź stopienie, bądź rozproszenie, bądź połączenie, postępując ku stopniom coraz to wyższym i lepszym; przy samorództwie natomiast był tylko jeden wypadek możliwym: zlanie się, owo zlanie chemiczne, w którem dwa ciała, zmieszane razem, tworzą zupełnie nowe ciało, całkowicie różniące się od tych, z jakich powstało.
Był to wynik olbrzymiej powodzi spostrzeżeń, zebranych nie tylko z dziedziny antropologii, lecz i zoologu, pomologii i dziedziny ogrodnictwa. Wnet powstała nowa trudność; teraz bowiem potrzeba było z tych różnorakich objawów, zdobytych przez analizę, wyciągnąć syntezę ogólną, sformułować teoryę, która mogłaby wy jaśnie wszystko.
Od tej chwili doktór czuł, że stąpa po grząskim gruncie hypotez, przekształcanym przez każde świeże odkrycie; choć więc nie mógł się powstrzymać — zwykła potrzeba wnioskowania, którą odczuwa umysł ludzki od wyciągnięcia ostatecznego rozwiązania, doskonale zdawał sobie sprawę z filozoficzną wyrozumiałością, że zagadnienie nie doczekało się jeszcze odpowiedzi stanowczej.
Uwagę jego zwracały kolejno: komórki i pangeneza Darwina, perigeneza Haeckla, a wreszcie teorya odrywania Galtona. Jeszcze później wpadł intuicyjnie na pomysł podobny do następnie ogłoszonej z takim tryumfem teoryi Weismanna; wreszcie zatrzymał się przy teoryi substancyi bardzo delikatnej i złożonej, plazmy zapładniającej, część której w odwodzie zawsze pozostaje w każdej istocie świeżej, aby niezmienioną i nieuszczuploną przechodzić z pokolenia w pokolenie.
Taka teorya pozornie przynajmniej tłomaczyła wszystko; lecz mimo to pozostało jeszcze nieskończenie wiele tajemnic, pozostał cały świat podobieństw, które tryskają z spermatozoidy i jajka, gdzie oko ludzkie stanowczo nic nie rozpozna nawet pod szkłem powiększającem najsilniejszego mikroskopu!
Pewien był atoli, że jego teorya pewnego poranku runie w kawałki; to też uważał ją tylko za wytłomaczenie przejściowe, odpowiednie do dzisiejszego stanu owego zagadnienia, — zagadnienia, badającego życie do głębi, choć źródło i początek tego ostatniego zdają się ciągle wymykać przed poznaniem ludzkiem.
Ach! owa dziedziczność, cóż to była za obszerna dla niego dziedzina do rozpamiętywań bez końca! Trzeba bowiem było włączyć do rachunku również i wypadki niespodziewane, nadzwyczajne; podobieństwo zresztą dzieci do rodziców nie bywa zawsze zupełnem, nie pojawia się zawsze z pewnością matematyczną.
Doktór sporządził nasamprzód dla swojej rodziny drzewo genealogiczne, logicznie przeprowadzone, gdzie wpływy, z pokolenia na pokolenie, proporcyonalnie podzielił po połowie, wpływy ojca i matki na każde dziecko. Rzeczywistość żyjąca przecież, niemal na każdym kroku, zaprzeczała teoryi. Dziedziczność, zamiast wytwarzać podobieństwa, zdążała jedynie ku podobieństwu; powstrzymywały ją przecież od niego okoliczności i otoczenie.
Doszedł więc po niejakim czasie do tego, co nazywał hypotezą wydzielania komórek. Zycie jest tylko ruchem, dziedziczność zaś — to ruch połączony, wspólny; za jej sprawą komórki, mnożąc się wzajemnie, popychały się, zatracały, ustalały, każda ze swej strony wykonując pewien wysiłek w kierunku dziedziczności; w skutek tego po wyginięciu podczas owej walki komórek słabszych, powstawały znaczne zmiany, pojawiały się organy całkowicie odmienne.
Samorództwo, wynalazczość stała przyrody, — jakkolwiek nie zbyt chętnie przyjmował podobny pogląd, — czyż nie wytwarzała się w sposób powyższy; czyż on sam tak wybitnie różniący się od swych rodziców nie stanowił owocu całych szeregów starć powyżej wymienionych. A może była to jedynie dziedziczność ukryta; tak przynajmniej przypuszczał przez czas pewien.
Prawdziwe bowiem drzewo genealogiczne korzeniami swemi sięga aż do pierwszych ludzi, aż do mroków ludzkości, nie pochodzi się przecież od jednego przodka, można zaś być podobnym do jakiegoś praojca dawnego, zapomnianego.
Zwolna jednak zniechęcił się do teoryi atawizmu; zdawało mu się, mimo jeden nadzwyczajny objaw zaczerpnięty w własnej rodzinie, że podobieństwo po upłwie dwu albo trzech pokoleń musi się zatrzeć skutkiem wypadków, wpływów postronnych, tysiąca możliwych okoliczności i względów. Zachodziło bowiem w tem wszystkiem, w życiu całem tworzenie się wieczne, przemiana ustawiczna w owych wszelkich wysiłkach połączonych, jakaś siła przelana, jakiś ruch, który napawa materyę życiem i który właściwie stanowi życie samo.
Tu znowu pojawiały się pytania przeróżne. Czy istniał postęp fizyczny, oraz umysłowy w przebiegu wieków? Czy mózg różniczkował się pod wpływem wiedzy, przybierającej coraz to nowe rozmiary? Czy należy wyczekiwać, iż z biegiem czasu będzie rosła suma rozsądku i szczęścia? Po tem znowu nasuwały się zagadnienia specyalne, zwłaszcza jedno wśród wielu, którego tajemniczość oddawna drażniła doktora: w jaki sposób w poczęciu powstaje chłopiec, a w jaki dziewczyna? Czyż nigdy nie zdołamy z góry, naukowo oznaczyć płci, albo przynajmniej wszystko wytłomaczyć?
Napisał w tym przedmiocie nader zajmującą rozprawę, naładowaną faktami, lecz w wyniku ostatecznym stwierdzającą zupełną nieświadomość, do której go doprowadziły nawet najsumienniejsze doświadczenia i poszukiwania. Bezwątpienia dziedziczność dla tego roznamiętniała go tak gorąco, ponieważ wciąż okazywała się zagadnieniem obszernem, zaciemnionem i nierozwiązalnem, jak wszystkie zresztą umiejętności, będące dopiero w zawiązku, gdzie skutkiem tego wyobraźnia odgrywa wielką rolę. Nakoniec rozprawa o dziedziczności suchot, którą długo opracowywał, rozbudziła w nim ponownie zapał lekarza praktykującego, natchnęła go nadzieją szlachetną i wysoce niemożliwą zarazem, odrodzenia całej ludzkości.
Słowem, doktór Pascal wierzył jedynie w życie. To życie było dla niego jedynem objawieniem boskiem. Życie było bogiem, wielką sprężyną, duszą wszechświata. Życie posiadało tylko jedno narzędzie, dziedziczność, dziedziczność stworzyła świat; skutkiem tego możnaby urobić go według swego zechcenia, gdyby zdołano ową dziedziczność i poznać dokładnie i zawładnąć, celem rozporządzania.
W jego sercu zatem, w sercu lekarza, który widział już tyle chorób, tyle cierpień, tyle śmierci, wzbudziła się litość, ale litość, do czynu dążąca.
Ach! gdyby to można nigdy nadal nie chorować, nigdy więcej nie cierpieć, a umierać bardzo późno! Do tej myśli dołączyły gig wnet marzenia o powrocie w przyszłości wieku złotego, wieku szczęścia, o przyszłem panowaniu doskonałości i zadowolenia, gdyby wszyscy ludzie odzyskali i zachowali zdrowie. Kiedy ludzie, wszyscy bez wyjątku, będą świętymi, silnymi, rozumnymi, na ziemi będzie żyło tylko jedno plemię wysoce cywilizowane, bezmiernie mądre i szczęśliwe.
Czyż w Indyach w przeciągu siedmiu pokoleń nie robią z sudry bramina, drogą doświadczalną podnosząc wyrzutka ludzkości aż do wysokości typu jak najdoskonalszego? A ponieważ podczas swych badań nad suchotami doszedł do przekonania, że te ostatnie nie są dziedziczne, lecz przeciwnie, dziecko suchotnika jedynie przedstawia materyał zwyrodniały, a nader podatny do szybkiego rozwoju suchot, postanowił więc obmyślić środek wzmacniania takich organizmów, podkopanych przez dziedziczność, aby wlać w nich siłę oporu przeciwko zarazkom, albo raczej przeciwko zabójczym pierwiastkom, których istnienie w organizmie przeczuwał jeszcze na lata długie przed ogłoszeniem teoryi o mikrobach.
Całe zatem rozwiązanie sprawy polegało na owem wlaniu siły odpornej; takie zaś wlanie siły odpornej równało się też obdarzaniu wolą, odświeżaniu mózgu i wzmacnianiu innych członków organizmu.
Mniej więcej w owych latach wpadła doktorowi w ręce starodawna księga lekarska z piętnastego wieku. Zdziwił go tamże opis lekarstwa, zwanego: sygnaturą. Do pielęgnowania i wyleczenia jakiegoś członka chorego należało wyciąć z barana lub wołu taki sam członek z rów, wygotować go i dać ów rosół do wypicia choremu. Ta teorya polegała na leczeniu rzeczy podobnych podobnemi; starodawna księga zapewniała, że zwłaszcza w dolegliwościach wątroby taka kuracya jest niezawodną.
Na podstawie przeczytanej recepty żywa wyobraźnia doktora pracowała już odtąd nieustanie. Dlaczegóżby nie sprobować tego przepisu? Jeżeli więc według tego ostatniego pragnąłby wzmocnić jednostki dziedzicznie zwyrodniałe, które posiadały za mało substancyi nerwowej, powinien był jedynie dać im substancyi nerwowej, prawidłowej i zdrowej. Metoda rosołu przecież wydawała się mu zbyt dziecinną, postanowił zatem mieszać razem w moździerzu mózg i móżdżek barana, skrapiając to wszystko wodą destylowaną, by wreszcie zcedzić i przefiltrować jako dosyć gęsty likier.
Doświadczał następnie owego likieru, zmięszanego z malagą, na swoich chorych, lecz nie otrzymał żadnego dodatniego wyniku. Nagle, już w chwili, gdy się zniechęcił, strzeliła mu pewna myśl do głowy podczas operacyi, którą wykonywał na damie, dotkniętej kolkami wątrobianemi.
Zastrzykiwał jej mianowicie morfinę małą szprycką Pravaza. A gdyby tak zaczął zastrzykiwać podskórnie i swój likier? I natychmiast, powróciwszy do siebie, zrobił doświadczenie na sobie samym, zastrzykując nader małą dawkę w okolicach lędźwi. To zastrzykiwanie ponawiał przez pewien czas rano i wieczór.
Pierwsze dawki, wynoszące zaledwie jeden gram, nie wywołały żadnego skutku. Gdy jednak podwoił, a następnie potroił ową dawkę, pewnego poranku z zachwytem spostrzegł, iż nogi jego odzyskały młodzieńczą siłę z przed lat czterdziestu. Doszedł zatem zwolna do ilości aż pięciu gramów, dzięki czemu mógł oddychać daleko swobodniej, a nadewszystko pracować z taką pojętnością i z taką łatwością, jakiej już nie doświadczał od lat wielu. Przepełniało go więc zadowolenie niewysłowione, i jakaś radość z życia, tudzież ochota do życia.
Wówczas zamówił w Paryżu szpryckę, mogącą dokładnie pomieścić pięć gramów i z jej pomocą otrzymywał bardzo pomyślne wyniki leczenia chorych. W przeciągu kilku dni bowiem stawiał ich na nogi, wlewając w nich niejako nowy strumień życia, pełnego ruchu i czynu.
Metoda jego była do tej pory jeszcze doświadczalną tylko i bardzo pierwotną; nadto z góry przewidywał rozmaite rodzaje niebezpieczeństwa, nadewszystko obawiał się zatrucia w razie, gdyby likier nie był zupełnie czystym. Następnie przyznawał przed sobą samym, że energia jego pacyentów po części pochodzi z gorączki, która owłada nimi po zastrzyknięciu.
Lecz pocieszał się i tem, że był dopiero pionierem pierwszym na tej drodze; z biegiem czasu inni powinni wydoskonalić ową metodę: czyż to już nie było cudem kazać chodzić sparaliżowanym, dodawać sił suchotnikom, a nawet przywracać chwilę rozumu obłąkanym? Był pewien, że dla tego wynalazku alchemii wieku dwudziestego otwiera się wielka przyszłość; nie wątpił, że wynalazł powszechny środek zaradczy, likier życia, mogący pokonać zwycięzko niemoc ludzką, jedyne źródło rzeczywiste wszystkich dolegliwości, prawdziwą, a naukową krynicę Młodości, która darząc ludzkość całą zdrowiem oraz wolą, wywyższyłaby ją i uszlachetniła.
Tego przedpołudnia doktór w swoim pokoju od północy, nieco zaciemnionym skutkiem blizkiego sąsiedztwa jaworów, umeblowanym bardzo skromnie łóżkiem Żelaznem, szafką mahoniową i wielkiem biurem, gdzie stał moździerz i mikroskop, kończył właśnie wśród niesłychanych ostrożności fabrykacyą swego likieru. Od wczoraj już, po utłuczeniu substancyi nerwowej barana w wodzie destylowanej, przecedzał i filtrował płyn. Ostatecznie jako owoc trudów otrzymał małą buteleczkę mętnego płynu, opalowej barwy, mieniącą błękitnemi połyskami. Przez czas pewien patrzył na niego pod światło takim wzrokiem, jak gdyby trzymał w ręku krew odżywczą i zbawczą dla świata całego.
Lekkie atoli pukanie do drzwi i głos naglący wyrwały go z tego zamyślenia.
— Proszę pana, proszę pana. Już jest kwadrans na pierwszą; czy pan nie zejdzie na śniadanie?
Istotnie, na dole w wielkiej, chłodnej sali jadalnej śniadanie oczekiwało już od kilku minut. Wszystkie okiennice z wyjątkiem jednej odchylonej, były szczelnie zamknięte. Był to pokój wesoły, wykładany boazeryą o barwie szaro perłowej, ożywionej pasami błękitnemi. Stół, bufet, krzesła, ongi musiały należeć do składu mebli w stylu Cesarstwa, tworzących urządzenie całego mieszkania; od jasnego tła ścian silnie odbijał stary mahoń ciemno-czerwony. Żyrandol z miedzi polerowanej, zawsze lśniący, błyszczał niby słońce; na wszystkich czterech ścianach widniały cztery wielkie bukiety pastelami malowane, powiązane z gwoździków, hyacyntów, róż i fijołków.
Doktór Pascal wszedł promieniejący i wesoły.
— Ach! tam do licha, zapomniałem o wszystkiem, chciałem dokończyć roboty... Patrzcie, jaki tym razem mój płyn jest świeży i czysty! bardzo czysty. No, będziemy teraz robili cuda!
I pokazał flaszeczkę, którą, porwany zapałem, troskliwie, zabrał ze sobą na dół. W tej chwili przecież spostrzegł, że Klotylda milczy, wciąż poważna i smutna.
Zbyt długie oczekiwanie na doktora wskrzesiło w niej cały gniew poprzedni; to też, mimo, że rankiem pragnęła rzucić się na jego szyję, teraz siedziała nieruchoma, niby to nie zwracając na niego uwagi i bocząc się z chłodem widocznym.
— Dobrze — podjął, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru — jeszcze się dąsamy. O, to brzydko, bardzo brzydko!.. Nie chcesz zatem podziwiać mojego czarodziejskiego likieru, który wskrzesza umarłych?
Usiadł przy stole, a wówczas Klotylda, obróciwszy się ku niemu, postanowiła odpowiedzieć.
— Wiesz doskonale, mistrzu, jak podziwiam i ciebie i twoje prace. Pragnę przecież niepodzielnie, by również inni zechcieli cię podziwiać. Tymczasem owa śmierć tego biednego Boutina...
— Och! — zakrzyczał, nie pozwalając jej dokończyć — przecież to był epileptyk, który skonał podczas swojego zwykłego ataku... Wiesz co? Lepiej nie mówmy o tem wszystkiem, skoro jesteś w złym humorze: sprawiasz mi przykrość, a to zepsuje mi nieodwołalnie resztę dnia.
Na śniadanie złożyły się jaja na mięko, kotlety i krem. Nastało zatem milczenie, podczas którego Klotylda mimo swe dąsy jadła sporo i ochoczo, ponieważ miała zazwyczaj dobry apetyt, z jakim nigdy się nie kryła, wbrew źle zrozumianej kokieteryi innych kobiet.
Pod koniec śniadania doktór zauważył z uśmiechem:
— Jedna rzecz mię w tem wszystkiem pociesza; oto masz żołądek w porządku... Martyno, podaj panience chleba.
Służąca według stale przyjętego zwyczaju obsługiwała ich podczas jedzenia i przysłuchiwała się rozmowie ze zwykłą sobie, spokojną poufałością. Często nawet sama wtrącała się do rozmowy.
— Proszę pana — odezwała się, ukrajawszy chleba — rzeźnik przyniósł rachunek; czy mam mu zapłacić?
Doktór podniósł głowę i patrzył na nią ze zdziwieniem.
— Dlaczego się mnie pytasz o to? Zawsze przecież płacisz, wcale się do mnie nie odnosząc.
W rzeczywistości bowiem Martyna miała kasę u siebie. Kapitał, złożony u pana Grandguillott’a, notaryusza w Plassans, przynosił okrągłą sumę sześciu tysięcy franków rocznego dochodu. Co kwartał doktór dawał służącej tysiąc pięćset franków; ona tedy wybornie zarządzała całem gospodarstwem, kupowała i płaciła wszystkie sprawunki z niesłychanie ścisłą oszczędnością, ponieważ osobiście była bardzo skąpą, co dawało powód do ustawicznych żartów.
Klotylda, która bardzo mało wydawała na siebie samą, nigdy nie brała od Martyny ani jednego centyma. Doktór wreszcie rozporządzał na swoje potrzeby i na swoje doświadczenia sumą, trzech do czterech tysięcy franków, które jeszcze zarabiał w ciągu roku, wrzucając je następnie w głąb szuflady biurka; w ten sposób utworzył się ten mały skarbiec, złoto zmięszane pospołu z banknotami; sam właściciel przecież nigdy nie miał dokładnego wyobrażenia o jego wysokości.
— Oczywista, proszę pana, — odparła służąca — płacę, lecz tylko wtedy, jeżeli ja zrobiłam sprawunek, tym razem przecież rachunek jest zbyt wielkim z powodu tych wszystkich mózgów, dostarczanych panu przez rzeźnika...
Doktór przerwał jej gwałtownie.
— Ach, to tak, to i ty także buntujesz się przeciwko mnie, ty także? Nie, nie! tego już zanadto!.. Wczoraj, obie sprawiłyście mi tyle przykrości, że uniosłem się gniewem Trzeba jednak, aby na przyszłość to wszystko ustało; nie chcę bynajmniej, by dom mój zamienił się w piekło... Mieć przeciwko sobie dwie kobiety i to takie dwie, które mię choć trochę kochają!.. Bądźcie pewne, że ucieknę, jeżeli taki stan miałby potrwać i nadal!
Nie gniewał się, śmiał się raczej, w drżeniu głosu jednak przebijał się niepokój, targający jego sercem. Wreszcie dodał swym zwykłym tonem wesołej dobroduszności:
— Jeżeli obawiasz się zresztą, Martyno, że nie dociągniesz z pieniędzmi do końca miesiąca, powiedz rzeźnikowi, by przysłał mój rachunek, spisany osobno... I nie bój się bynajmniej, abym ci kazał dokładać z twoich oszczędności; twoje grosze mogą spać spokojnie.
Była to aluzya do małego, osobistego mająteczku Martyny. Przez lat trzydzieści, co rok pobierając czterysta franków zasług, zebrała dwanaście tysięcy franków; na swoje potrzeby wydawała sumki bardzo małe, opędzając wydatki jeno nieodzowne; to też oszczędności, powiększające się co roku, niemal potrojone dzięki procentom, wynosiły dzisiaj przeszło trzydzieści tysięcy franków; tej sumy atoli z powodu niezrozumiałego kaprysu nie chciała żadną miarą umieścić u pana Grandguillota, pragnąc mieć ją zupełnie oddzielnie od pańskich. Kupiła zresztą bardzo pewne papiery procentowe.
— Grosze, które śpią, są groszami uczciwemi — rzekła poważnie. — Pan ma przecież słuszność; powiem rzeźnikowi, aby przysłał rachunek osobno, ponieważ wszystkie te mózgi poszły do pańskiej kuchni, nie zaś do mojej.
To wyjaśnienie wywołało uśmiech na usta Klotyldy, którą żarty ze skąpstwa Martyny zazwyczaj bardzo bawiły; śniadanie tedy skończyło się weselej, aniżeli zaczęło. Doktór chciał wypić kawę pod jaworami, mówiąc, iż potrzebuje odetchnąć świeżem powietrzem, ponieważ siedział zamknięty w pokoju przez całe rano.
Kawę tedy Martyna podała na stół kamienny, tuż przy fontannie. Rozkosznie tam było, w cieniu, w pobliżu orzeźwiającego chłodu wody, szemrzącej łagodnie, podczas gdy dokoła sośnina, powietrze, cała posiadłość piekły się w słońcu popołudniowem!
Pascal zabrał tam również i flaszeczkę z substancyą nerwową. Postawiwszy ją następnie na stole, przypatrywał się jej z radością.
— Tak więc moja panienko — podjął tonem na poły tłumionej żartobliwości — nie ufasz wcale a wcale mojemu eliksirowi ożywczemu. A przecież równocześnie wierzysz w cuda?
— Mistrzu — odpowiedziała Klotylda — sądzę, że my nie znamy wszystkiego i nie możemy poznać.
Doktór poruszył się niecierpliwie.
— Ależ właśnie należy wszystko poznać.. Zrozumże nareszcie, ty mały uparciuchu, że nauka ani razu nie zdoła stwierdzić choćby jednego wyjątku od niezmiennych prawideł rządzących wszechświatem. Wszystko to po dzień dzisiejszy tkwi w inteligencyi ludzkiej i wątpię, czy zdołałabyś znaleźć wolę rzeczywistą, jakąkolwiek chęć poza granicami życia... I wszystko znajduje się tutaj; na świecie poprostu nie istnieje druga wola z wyjątkiem tej, która stwarza życie i wszystko ku życiu popycha, ku życiu coraz to bardziej rozwiniętemu i wyższemu.
Tu wstał, robiąc ręką ruch wspaniały; w tej chwili też opromieniał go taki zapał, że Klotylda podziwiała go, zachwycona taką młodzieńczością, mimo włosy zupełnie siwe.
— Czy chcesz, abym powiedział ci moje Credo, tak, moje, skoro zarzucasz mi, że nie chcę przyjąć twego... Oto wierzę, że przyszłość ludzkości polega na rozwoju ustawicznym rozumu dzięki zdobywaniu wiedzy. Wierzę, że ideałem, który powinien obowiązywać człowieka, jest dobadywanie prawdy z pomocą wiedzy. Wierzę, że wszystko jest złudzeniem i próżnością z wyjątkiem skarbów prawd, zdobytych pomału, a mozolnie, które nigdy nie stracą na wartości. Wierzę, że suma owych prawd, wciąż powiększana, ostatecznie obdarzy człowieka mocą, dzisiaj jeszcze niepojętą, błogością, a może nawet i szczęściem... Tak jest, wierzę w ostateczny tryumf życia.
I ręka jego, zakreślająca ruch coraz wspanialszy, skierowała się ku obszernemu widnokręgowi, jak gdyby chciała wziąć na świadka tę okolicę, kąpiącą się w płomieniach, gdzie kipiały i migotały zarodki wszelkich istnień.
— Wierzaj mi, moje dziecko, że cudem ciągłym jest tylko jedno życie... Rozejrzył się lepiej, naucz się patrzyć!
Klotylda potrząsnęła głową.
— Mogłabym, nie wiem, jak patrzyć i jak się rozglądać, a jeszcze nie zdołałabym wszystkiego zobaczyć... To ty, mistrzu, jesteś upartym, ponieważ żadną miarą nie zgadzasz się przyznać, że tam gdzieś, wewnątrz jest dziedzina nieznana, dokąd nigdy nie zdołasz się wedrzeć. Och! wiem, że jesteś zanadto rozumnym, aby o tem nie wiedzieć. Nie chcesz poprostu się z tem rachować i odsuwasz pierwiastki niepoznawalne na bok, ponieważ przeszkadzają ci one w twoich badaniach... Choćbyś tedy wszelkiemi siłami nakłaniał mię do odsunięcia na bok tajemnicy, do wnioskowania na podstawie rzeczy znanych o nieznanych, nie mogę przemódz siebie samej, ponieważ tajemnica natychmiast nęci mię ku sobie i niepokoi.
Słuchał jej doktór z uśmiechem lekkim, czując się szczęśliwym wobec jej ożywienia i pogody. To też po głaskał ręką pierścienie kręte jej włosów złocistych.
— Ta, tak, wiem wybornie, że zupełnie nie różnisz się od innych i nie możesz żyć ani bez złudzeń, ani bez kłamstw. Zresztą bądźcobądź my i tak się zrozumiemy. Bądź tylko zdrową i zadowoloną; oto połowa mądrości, oraz szczęścia.
Tu zmienił przedmiot rozmowy:
— Wiesz, że mogłabyś mi przecież towarzyszyć i pomagać mi podczas mojego pochodu, pełnego cudów... Dzisiaj jest czwartek, a więc dzień moich odwiedzin lekarskich. Jak tylko upał nieco osłabnie, wyjdziemy razem.
Klotylda zrazu odmówiła, by to nie wyglądało na ustępstwo, wreszcie przecież zgodziła się, widząc, jaką przykrość jej wzdraganie się sprawia stryjowi Zazwyczaj bowiem towarzyszyła mu podczas takich wędrówek.
Siedzieli więc jeszcze dosyć długo pod jaworami, aż do chwili, kiedy doktór poszedł na górę się ubierać.
Gdy zszedł z powrotem, ubrany bardzo starannie w obcisły tużurek i kapelusz czarny, jedwabny o szerokich skrzydłach, chciał zrazu zaprządz Dobrodusznego, konia, który już przez ćwierć wieku woził go na wszystkie wizyty tak w mieście, jak i w wioskach sąsiednich, przytykających do Plassans.
DOKTOB PASCAL. Biedne, stare zwierzę przecież zwolna oślepło; to też w dowód uznania jego służb długoletnich, w dowód łaski, na jaką całkowicie zasłużył, już go teraz niemal całkowicie zostawiono w spokoju. Tego wieczora, spał sobie spokojnie, z oczyma otwartemi, z nogami dotkniętemi reumatyzmem. To też doktór i Klotylda, poszedłszy zobaczyć go w stajni, pocałowali tylko serdecznie z prawej i lewej strony tuż koło nozdrzy, każąc mu położyć się na pęczku świeżej słomy, przyniesionym przez służącę. Następnie postanowili pójść pieszo na owe lekarskie oględziny.
Klotylda nie zdejmując bynajmniej owej sukni z białego muślinu w czerwone punkciki, włożyła na swe włosy wspaniałe duży kapelusz słomkowy, przystrojony wstążką liliowego koloru. Czarująco wyglądała w tym stroju prostym, z swemi wielkiemi oczyma, twarzą mleczno-różową, ocienioną szerokiemi skrzydłami kapelusza.
Gdy więc tak szli oboje, ona uwieszona u ramienia Pascala, szczupła, wybujała i tak młoda, on zaś, promieniejący z radości, z twarzą świeżą, na którą odblask żywy rzucała broda biała, tak jeszcze silny, oraz żwawy, że mógł śmiało przeskakiwać strumyki i rowy, — uśmiechano się do nich przy spotkaniu, oglądano za nimi, patrzono z upodobaniem na tę parę, która była ładną i dobrą.
Tego dnia, gdy skręcali z drogi des Fenouilleres, by wejść do Plassans, cała gromada kumoszek zatrzymała się, by o nich pomówić. Patrząc na doktora, można było go porównać do jednego z tych dawnych królów, jakich nam przedstawiają obrazy, do jednego z tych królów potężnych, a łagodnych, którzy już przestali się starzeć, gdy kroczą, oparłszy rękę na ramieniu dziecięcia, pięknego niby dzień, dziecięcia, opromieniającego nawzajem swą młodością uroczą, a pokorną potężnego pana.
Szli aleją Sauvaire, by dojść do ulicy de la Banne, gdy nagle zatrzymał ich młodzieniec wysoki, trzydziestoletni, o włosach czarnych, śniady.
— Ach! mistrzu, zapomniałeś o mnie. Czekam dotychczas daremnie na twoją notatkę o suchotach.
Był to doktór Ramond, który od dwu lat osiedlił się w Plassans i pozyskał już wcale piękną klientelę. Z głową prześliczną, osadzoną dobrze na ładnym karku; promieniejący całym rozkwitem pewnej siebie męzkości, został ulubieńcem tysiąca kobiet. Na szczęście posiadał dużo inteligencyi, tudzież bardzo dużo przezorności.
— Patrzcie! Ramond, dzień dobry!.. Mylisz się, drogi przyjacielu, wcale o tobie nie zapomniałem! Winowajczynią jest ta mała panienka, której jeszcze wczoraj dałem notatkę do przepisania, tymczasem do dnia dzisiejszego nie wypełniono mojego zlecenia.
Młodzi ludzie uścisnęli sobie ręce z widoczną serdecznością.
— Dzień dobry panno Klotyldo.
— Dzień dobry, panie Ramond.
Gdy ubiegłego roku Klotylda zapadła na zapalenie oskrzeli, szczęściem dosyć łagodne, doktór Pascal, uniesiony szałem przywiązania, zaczął powątpiewać o własnej wiedzy lekarskiej i przywołał młodego towarzysza do pomocy, tudzież do rady; w ten sposób powstała między owem trojga osób pewna poufałość, rodzaj braterstwa, pełnego przyjaźni i życzliwości.
— Dostanie pan jutro — podjęła Klotylda, śmiejąc się — owe notatki nieszczęsne; przyrzekam panu z wszelką pewnością.
Lecz Ramond towarzyszył im jeszcze przez kilka minut, aż do rogu ulicy de la Banne, przy początku Starego Miasta, dokąd zdążali. W jego uśmiechu, w jego ukłonie, złożonym Klotyldzie, widniała starannie ukrywana miłość, wzrastająca z dniem każdym i czekająca cierpliwie godziny, w której będzie mogła prosić o rozwiązanie jak najnaturalniejsze w świecie.
Zresztą z uwagą przysłuchiwał się doktorowi Pascalowi, którego badania szczerze podziwiał.
— Widzisz, drogi przyjacielu, właśnie idę do tej Guiraude, wiesz, do tej kobiety, której mąż, garbarz, umarł przed pięciu laty na suchoty. Pozostało po nim dwoje dzieci: Zofia, dziewczyna, mająca już lat szesnaście; tę trafem szczęśliwym jeszcze na cztery lata przed śmiercią ojca zdołałem wysłać na wieś, niedaleko ztąd do jednej z jej ciotek; jest i syn, Walenty; ten znowu skończy niebawem lat dwadzieścia jeden; matka chciała koniecznie zostawić go przy sobie skutkiem jakiejś czułości uporczywej, choć z góry wróżyłem, iż następstwa tego będą jak najgorsze. Istotnie! w wypadku niniejszym łatwo się przekonać, o ile miałem słuszność, twierdząc, iż suchoty nie są chorobą dziedziczną; oto poprostu rodzice, suchotami dotknięci, stwarzają tylko teren bardzo podatny dla suchot, gdzie przy sposobności najmniejszej choroba rozwija się bardzo łatwo, Dzisiaj Walenty, który wciąż siedział przy ojcu, jest już suchotnikiem, podczas gdy Zofia, przebywająca na świeżem powietrzu, cieszy się zdrowiem wyśmienitem.
Tryumfował, a wreszcie z uśmiechem dodał:
— To wszystko przecież nie dowodzi, bym nie zdołał, być może, uratować również i Walentego, ponieważ od czasu, gdy mu zastrzykuję, chłopak niemal odradza się i tyje z dnia na dzień... Ach, Ramond, ty jeszcze będziesz naśladował, tak, będziesz naśladował moje zastrzykiwania!
Młody lekarz uścisnął ręce obojga.
— Ależ ja bynajmniej nie zaprzeczam temu. Pan wie doskonale, że zawsze stoję po jego stronie.
Zostawszy sami, Pascal z Klotyldą przyśpieszyli kroku. Po chwili krótkiej, znaleźli się już na ulicy Canquoin, jednej z najbardziej wązkich, oraz najciemniejszych Starego Miasta. Mimo słońce palące, tutaj rozlewał się niemal mrok, a w powietrzu czułeś woń wilgoci piwnicznej. Przy tej właśnie ulicy mieszkała na parterze jednego z domów Guiraude w towarzystwie syna Walentego.
Otworzyła drzwi sama gospodyni, szczupła, wyczerpana, cierpiąca na powolny rozkład krwi. Od rana do wieczora rozbijała skorupy migdałów końcem kości baraniej na wielkim kamieniu, przytrzymywanym mocno kolanami. Był to jedyny zarobek, dający im kawałek chleba, gdyż syn już zupełnie nie mógł pracować.
Uśmiechnęła się przecież tego dnia na widok doktora, ponieważ Walenty tylko co zjadł z wielkim apetytem kotlet, co się nie zdarzyło już od kilku miesięcy. Ten znowu, wątły, ze szczupłym zarostem i przerzedzone mi włosami, z wystającemi kośćmi policzkowemi, zabarwionemi czerwono przy ogólnej cerze koloru wosku, wstał również bardzo żywo, by dowieść, że siły i werwa zaczynają na nowo w niego wstępować.
Klotyldę wzruszyło takie przyjęcie Pascala, jakby jakiego zbawcę lub mesyasza wyglądanego. Ci biedni ludzie ściskali mu rękę, byliby całowali jego stopy, spoglądali na niego z wyraźną wdzięcznością. Ich zdaniem doktór mógł zrobić wszystko, co tylko chciał, był według nich niemal bogiem, wskrzeszającym nieboszczyków! Doktór sam zresztą uśmiechał się wesoło i zachęcająco, widząc, iż kuracya postępuje tak nadspodziewanie dobrze. Bez wątpienia chory jeszcze nie był wyleczonym; być może nawet, iż było to tylko podniecenie chwilowe, ponieważ Walenty zdradzał objawy gorączki, tudzież podrażnienia. Czy przecież dla takiego suchotnika nie było szczęściem zyskać jeszcze choć kilka dni weselszych i pogodniejszych? Zastrzyknął mu tedy na nowo ową substancyę. Klotylda zaś podczas tej operacyi stanąwszy przy oknie, obróciła się tyłem do izby.
Przed odejściem spostrzegła, że doktór ukradkiem położył na stole dwadzieścia franków. Zdarzało się to bowiem często, iż doktór sam płacił swoim chorym, zamiast brać od nich zapłatę.
Poszli jeszcze w trzy miejsca na Starem Mieście, potem zaś zaszli do pewnej damy na Nowem Mieście; kiedy zaś znowu znaleźli się na ulicy, doktór rzekł:
— Wiesz, Klotyldo, że mogłabyś dać dowód, iż jesteś dzielną dziewczyną. Zanim bowiem pójdziemy do Lafouasse’a, moglibyśmy wpaść do la Séguiranne, aby zobaczyć Zofię u ciotki. Sprawiłoby mi to wielką przyjemność.
Ponieważ ta miejscowość leżała w odległości zaledwie trzech kilometrów, przeto podczas takiej cudnej pogody był to prześliczny spacer. Klotylda zaś zgodziła się ochoczo, już nie bocząc się i nie opierając, przeciwnie czując się szczęśliwą u jego boku.
Było to zapewne koło piątej; słońce rzucając skośne promienie, zlewało na całą okolicę potop olbrzymi roztopionego złota. Zrazu przecież wyszedłszy z Plassans, musieli przechodzić przez skraj płaszczyzny pustej, odsłoniętej, a zeschłej po prawym brzegu Viorne’y. Kanał świeżo przekopywany, którego wody miały użyźnić, oraz przekształcić kiedyś ów kraj, umierający z pragnienia, jeszcze nie przebiegał przez tę część okolicy, to też ziemia czerwonawa, ziemia żółtawa rozciągała się do nie skończoności, przyduszona tem niemiłosiernem panowaniem słońca, rodziła zaś jedynie migdały wysmukłe, skarłowaciałe drzewa oliwne, ustawicznie nacinane i obcinane od góry, z gałęźmi wiecznie powykrzywianemi i popaczonemi, jak gdyby na znak cierpień, oraz niezadowolenia.
W dali, na pagórkach zupełnie łysych, widniały jedynie białe mury domków wiejskich, otaczanych niezmiennie czarnemi szeregami cyprysów. Mimo to owa niezmierna płaszczyzna bez drzew, załamana w wielu miejscach i falista, zabarwiona posępnie i jednostajnie, nie była pozbawioną uroku i wywierała wrażenie jakiejś powagi smętnej. Na drodze przecież leżała warstwa białego niby śnieg kurzu, warstwa gruba przynajmniej na dwadzieścia centymetrów, którą, najmniejszy podmuch wiatru podnosił w górę niby obłok olbrzymi, spadający następnie na obie strony drogi i bielą pokrywający drzewa figowe, tudzież krzewy jerzyn.
Klotylda, którą niby dziecko bawił ów szmer pyłu, trzeszczącego pod jej stopami drobnemi, chciała Pascala zasłonić swoją parasolką.
— Słońce świeci ci w same oczy. Idź lepiej po lewej stronie!
Doktór atoli ostatecznie sam ujął parasolkę, by ją własnoręcznie nieść podczas dalszej wędrówki.
— Ależ to właśnie ty idziesz na złej stronie; niesienie parasolki zresztą musiało cię zmęczyć... Oto przecież stoimy u celu.
W pośrodku wyschłej płaszczyzny widniała już oaza zieleni, wspaniała kępa drzew. Było to właśnie la Séguiranne, miejscowość, gdzie się chowała Zofia u swej ciotki Bożenny, żony kolonisty! Ta ziemia, pełna ogni, za lada źródełkiem, za lada strumykiem, choćby naj mniejszym, rodziła roślinność wspaniałą, wówczas zaś rozlewały się tutaj cienie obfite, a chłodne, powstawały aleje, darzące ludzi schronieniem zacisznem, świeżem, przewybornem. Jawory, kasztany, wiązy strzelały potężnie wówczas w górę i znakomicie się rozrastały. Pospołu z podziwienia godnemi dębami zielonemi tworzyły one jedną aleję.
W chwili, gdy zbliżali się do folwarku, jedna z robotnic, przewracających trawę na łące, porzuciwszy widły, podbiegła ku nim szybko. Była to właśnie Zofia, która poznała doktora i panienkę, jak nazywała Klotyldę. Uwielbiała ona ich obojga, to też zrazu stanęła wobec nich zmięszana i niema, patrząc się tylko z czcią głęboką; chciała mówić, chciała im dziękować, chciała okazać się wdzięczną za doznane dobrodziejstwa — daremnie, głos zaparł się w piersiach. Powierzchownością przypominała swego brata, Walentego; była bowiem niską, policzki miała wyskakujące, włosy płowe, lecz pobyt na wsi i uchronienie się od zarazy w mieszkaniu rodzicielskiem pozwoliły jej utyć i stanąć silniej na nogach grubych; policzki były pucołowate, a włosy gęste. Również i oczy miała bardzo piękne, połyskujące zdrowiem oraz zadowoleniem. Ciotka Bożenna, która wraz z nią grabiła siano, zbliżyła się także, krzycząc już z daleka i żartując z pewną szorstkością prowensalską.
— Ach, panie Pascalu, my tutaj pana wcale a wcale nie potrzebujemy! Tutaj zupełnie niema chorych!
Doktór, który przyszedł tu poprostu, by przyjrzeć się temu pięknemu widowisku zdrowia i siły, odpowiedział tym samym tonem:
— Spodziewałem się tego. Swoją drogą warto popatrzyć na tę dziewczynę, która powinna i panią i mnie obdarować sutym gościńcem.
— Och! to prawda, istna prawda! Lecz ona wie wybornie o tem, proszę pana, bo codziennie powtarza, że gdyby nie pańska pomoc, wyglądałaby dzisiaj tak, jak jej biedny brat Walenty.
— Ech! my i jego wyleczymy. Walentemu teraz już daleko lepiej. Właśnie idę od niego.
Zofia ujęła obie ręce doktora, a wielkie łzy zaświeciły w jej oczach. Wzruszenie pozwoliło jej wy bąkać zaledwie:
— Och! panie Pascalu!
Jak go tutaj kochano! Klotylda czuła, że z każdą chwilą, mimo wszelkie nieporozumienia, musi uwielbiać go coraz bardziej. Zostali tam tak przez chwilę w miłym cieniu dębów zielonych, gawędząc ochoczo bez przestanku. Potem zawrócili ponownie do Plassans, mając wstąpić jeszcze do jednego chorego.
Zatrzymali się na zbiegu dwóch dróg, przy lichej szynkowni, zupełnie okrytej kurzem, naniesionym z szosy. Na przeciwko postawiono młyn parowy, zużywając ku temu celowi dawne budynki Parodou, włości założonej w stuleciu ubiegłem.
To też szynkarz Lafouasse dzięki temu robił wcale niezłe interesy, już to sprzedając produkta robotnikom z młyna, już to kupcząc z wieśniakami, którzy przynosili mu zboże. W niedzielę zyskiwał jeszcze jedną garstkę klientów, a mianowicie kilkunastu mieszkańców z Artaud, sąsiedniej wioszczyny. Lecz na nieszczęście nie cieszył się zdrowiem; postękiwał od lat trzech i ledwie włóczył nogami, skarżąc się na reumatyzm; doktór atoli rozpoznał ostatecznie w owych cierpieniach początki paraliżu. Mimo to Lafouasse nie chciał brać służącej i uporczywie sam posługiwał gościom, podczas chodzenia przytrzymując się krzeseł. Lecz i on także, gdy doktór zastrzyknął mu ową substancyę nerwową, stanął prosto na nogach, stanąwszy zaś, rozgłaszał w około, że jest zupełnie zdrów dzięki Pascalowi.
Stał właśnie przed drzwiami szyneczku, wyprostowany, wysoki i silny, z obliczem czerwonem, na które odblask różowy rzucały jeszcze włosy mocno rude.
— Oczekiwałem pana, panie Pascalu. Czy pan wie, że mogłem wczoraj rozbutelkować sam dwie beczki wina i nie zmęczyłem się ani trochę!
Klotylda pozostała na dworze, siadając na ławce kamiennej, Pascal zaś wszedł do sali, aby zastrzyknąć Lafouasse’owi nową dozę. Dobiegały ztamtąd ich głosy; szynkarz bardzo wrażliwy, mimo swe grube muskuły, skarżył się, że zastrzykiwanie jest bardzo bolesne; ostatecznie przecież można trochę pocierpieć, by odzyskać zdrowie na dobre. Następnie gniewał się, zmuszając doktora, by wypił szklankę jakiegokolwiek trunku. Również i panienka nie zrobi mu tego wstydu, by odmówić szklaneczki syropu. Wyniósł tedy stół na dwór i tak gwałtownie zapraszał, że trzeba było z nim wypić.
— Pańskie zdrowie, panie Pascalu, i na zdrowie tych wszystkich biednych hultai, którym pan przywraca apetyt.
Klotylda, śmiejąca się i rozbawiona, przypomniała sobie teraz owe wszystkie plotki, o jakich mówiła Martyna, przypomniała tego ojca Boutina, którego śmierć przypisywano doktorowi.
Nie zabijał więc chorych, którymi się opiekował, przeciwnie jego lekarstwo dokonywało cudów prawdziwych. Odzyskała tedy zwolna zaufanie poprzednie do mistrza, poprzednią miłość gorącą, oddała się cała do jego rozporządzenia, mógł on dowolnie zabrać ją z sobą, unieść, rozkazywać.
Na kilka jednak minut przedtem, siedząc na ławce kamiennej, przypomniała sobie niby we śnie dziwną opowieść. Wskrzesił tę ostatnią w jej pamięci ów młyn parowy. Czyż to właśnie nie tutaj, wpośród owych budynków, dzisiaj uczernionych węglem, a zarazem ubielonych mąką, rozegrał się ongi dramat pełen namiętności? I powoli ta historya żywo stawała przed jej oczyma, szczegóły, opowiedziane przez Martynę, napomknienia rzucone niekiedy przez samego doktora, słowem cała przygoda miłosna i tragiczna zarazem jej krewniaka, księdza Sergiusza Moureta, niegdyś proboszcza w Artaud z tą cudowną dziewicą, odsuniętą od ludzi i namiętną, zamieszkującą Paradou.
Kroczyli teraz ponownie drogą; Klotylda raptem zatrzymała się i zagadnęła, wskazując ręką na obszerną, ponurą płaszczyznę, pełną zagonów ściernią okrytych, gruntów równych, pól jeszcze nieuprzątniętych:
— Mistrzu, czy to właśnie nie tutaj rozciągał się ongi wielki ogród? Boć opowiadałeś mi przecież ową historyą?
Pascal, rozweselony tym dniem tak dla niego radosnym, zadrżał nagle, uśmiechając się przytem z jakąś czułością nieskończenie smutną.
— Tak, tak, to tutaj był Paradou, olbrzymi ogród, lasy, łąki, sady, tarasy, fontany, strumyki wreszcie, które wpadały do Viorne’y... Ogród, zaniedbany już od wieku; ogród zaczarowanej księżniczki, gdzie przyroda zapanowała niepodzielnie... I, jak sama widzisz, wycięto go, zniszczono, zrównano wszystko z ziemią, aby podzielić na parcele i rozprzedać na licytacyi. Nawet źródła wyschły, zniknęły; nic nie pozostało z wyjątkiem tego tam zatrutego bagniska... Ach! ile razy tędy przechodzę, serce ściska się mi z żalu!
Klotylda jeszcze raz odważyła się zapytać:
— Zdaje mi się, że to właśnie w Paradou kochali się wzajemnie mój krewniak Sergiusz i twoja wielka przyjaciółka Albina?
Lecz doktór już jej nie słuchał, jeno sam ciągnął nieprzerwanie, z oczyma wpatrzonemi w dal, wpatrzonemi w przeszłość:
— Albina, mój Boże, jakbym ją widział, wśród palących promieni słońca, w ogrodzie i niby wielka wiązanka kwiatów o woni silnej; głowa podniesiona w górę; gardziołko napojone radością, szczęśliwa i ciesząca się z kwiatów, z dzikich kwiatów powtykanych między jej złociste sploty, przypięte do jej szyi, do jej stanika, do jej ramion wiotkich, odsłoniętych i oblanych słońcem... Widziałem ją również, gdy się otruła wonią kwiatów, wśród kwiatów, widzę ją bez życia, bardzo bladą, ręce złożone na piersiach, niemal śpiącą z uśmiechem na ustach, ułożoną na posłaniu z hyacyntów i tuberoz... Prawdziwa śmierć z miłości i och! jak namiętnie kochali się Albina, tudzież Sergiusz w tym wielkim ogrodzie, zdradzieckim, kuszącym, na łonie współwinnej przyrody! jaki potok życia potężny poznosił wówczas wszystkie zapory fałszywe i obłudne! och! jakiż to był tryumf życia!
Klotyldę stropił również ten gorący potok słów namiętnych, wpatrywała się tedy uporczywie w mistrza. Nigdy jeszcze nie śmiała zagadnąć go o inną historyę, którą opowiadano sobie na ucho, historyę o tajemniczej, a jedynej miłości, jaką doktór żywił ku pewnej damie, teraz już nieboszczce. Opowiadano sobie, że pielęgnował ją z całem poświęceniem, nie śmiejąc nawet ucałować końców jej paluszków. Do tej chwili, do lat niemal sześćdziesięciu, nauka i wrodzona bojaźliwość oddalały go od towarzystwa kobiet. Można było przecież spostrzedz, iż dzięki temu zachował serce tkliwe i pełne ognia, mimo siwizny.
— A ta nieboszczka, ta, którą opłakiwano?
Tu urwała; głos zaś drżał i powieki się zaczerwieniły, choć niewiadomo z jakiego powodu.
— Sergiusz widocznie jej nie kochał, skoro pozwolił jej umrzeć?
Pascal, zdawało się, w tem miejscu się ocknął, jakiś dreszcz nim wstrząsnął, gdy ją z powrotem spostrzegł idącą obok niego, tak piękną, tak młodą, z prześlicznemi oczyma, pełnemi ognia czystego, na które duży kapelusz rzucał cień lekki. Coś niedocieczonego zajmowało równocześnie myśl obojga; to samo westchnienie wydarło się z ich piersi. Nie wzięli się ponownie pod ręce, lecz szli osobno, choć tuż przy sobie.
— Ach! moja najdroższa, wszystko to byłoby bardzo ładnem, gdyby ludzie zawsze nie mięszali się i nie psuli. Albina umarła, Sergiusz zaś jest teraz proboszczem w Saint-Eutrope, gdzie mieszka pospołu z siostrą swą Dezyderyą, dzielnem stworzeniem; szczęśliwa, jest idyotką napoły! On sam — to człowiek święty, nigdy nie miałem o nim innego wyobrażenia... Można przecież być mordercą, a zarazem służyć Bogu.
I mówił w dalszym ciągu, wywłócząc okrutne strony bytu, oraz ludzkości godnej pożałowania, a ponurej; ani na chwilę przecież nie opuścił go uśmiech wesoły. Kochał bowiem życie; wykazywał tedy z męstwem spokojnem tryumfy bezustanne tego ostatniego, mimo wszystko zło, które mogły one kryć w zanadrzu, mimo wszystek popłoch, jaki mogły one siać dokoła.
Trudno mówić o pięknem życiu, aby było ono okropnem; przeciwnie musi być wielkiem i dobrem, skoro w całej przyrodzie widnieje taka gwałtowna chęć do życia; ta chęć widocznie musi być bez wątpienia celem samym, pracą nieświadomie przez przyrodę spełnianą. Prawda, że on sam był uczonym, był niemal jasnowidzącym, to też wcale nie utrzymywał, jakoby ludzkość, tudzież jej pożycie na ziemi było sielanką uroczą wśród natury o jagnięcem zabarwieniu; przeciwnie dostrzegał wybornie wszelkie zło i wszelkie wady, wyciągał je zewsząd, nagromadzał i klasyfikował od lat trzydziestu, to też jego zamiłowanie do życia, tudzież jego uwielbianie sił życia wystarczały zupełnie do podtrzymywania w nim ciągłej radości, skąd tryskały zupełnie zrozumiale jego miłość bliźnich, czułość braterska, sympatya wreszcie, którą można było łatwo dostrzedz pod powłoką szorstkości krytycznej, tudzież zapalczywego i bezgranicznego poświęcenia się wiedzy.
— Ba! — wywnioskował, po raz ostatni jeszcze obracając się ku pustym i posępnym polom. — Paradou zniknął; zniszczono go, ścięto, wyorano, shańbiono! Lecz i cóż to szkodzi! Zasadzono winorośl, wyrosło zboże, całe szeregi nowych zbiorów; i znowu ludzie kochają się podczas długich dni żniw, oraz winobrania... Życie jest wiecznem; ono wiecznie zaczyna na nowo i wiecznie rośnie.
Tutaj ujął ponownie rękę Klotyldy i powracali w ten sposób do domu, przyciśnięci jedno do drugiego, zaprzyjaźnieni z sobą i pogodzeni zupełnie, wśród przejrzystego zmroku, który ku górze, pod niebem konał, stykając się z spokojnem światłem słonecznem czerwonem i fioletowem.
I znowu, gdy ich spostrzegły, tego starodawnego potężnego, a słodkiego króla, wspartego na ramieniu dziecięcia pokornego i zachwycającego, które go ożywiało swą młodością — gdy ich spostrzegły kumoszki przedmiejskie, siedzące przed drzwiami swych domów, patrzyły na nich długo z czułym uśmiechem.
W Soulejadzie Martyna czatowała na nich oddawna. Już zdaleka kiwała pośpiesznie. Cóż do licha, czy dzisiaj wcale nie będzie obiadu? A potem dodała, gdy się już zbliżyli:
— Ach, moi państwo, będziecie musieli poczekać kwadransik, gdyż bałam się piec baraninę.
Pozostali tedy na dworze, oboje zachwyceni; tym czasem zmrok zapadał coraz gęstszy. Sośnina, jeszcze czarniejsza wśród cieni wieczornych, wydawała woń balsamiczną żywicy; powietrze, jeszcze nieco rozpalone, jeszcze tu i owdzie oświecone umierającym promieniem różowym, drgało coraz częściej chłodniejszym powiewem.
Przynosiło to niejako ulgę; żądza odpoczynku i snu ogarniała całą miejscowość, zarówno wyschłe drzewa migdałowe, jak i oliwki powykręcane, spoglądające ku blednącemu, czystemu a poważnemu niebu. Równocześnie na tyłach domostwa kępa jaworów była już tylko plamą ciemną, czarną raczej i nieprzeniknioną, podczas gdy równocześnie dolatywał stamtąd odgłos fontanny, wydzwaniającej wiecznie swój śpiew kryształowej czystości.
— Patrz! — odezwał się doktór — pan Bellombre już obiadował, a teraz wypoczywa.
I wskazał ręką na ławkę posiadłości sąsiedniej, gdzie spoczywał starzec wysoki, a chudy, mający najmniej lat siedmdziesiąt, twarz długą, porytą zmarszczkami, o wielkich, nieruchomych oczach, ubrany bardzo starannie w surdut i krawat.
— To mędrzec — szepnęła Klotylda — jest prawdziwie szczęśliwym.
Pascal krzyknął z zaprzeczeniem.
— Co! on ma być szczęśliwym? Sądzę, że nie!
Doktór nigdy nikogo nie nienawidził; i tylko ów pan Bellombre, dawny profesor klasy wstępnej, dzisiaj emeryt, mieszkający w swym małym domku jedynie w towarzystwie ogrodnika, głuchoniemego, a jeszcze od niego starszego, ten tylko Bellombre posiadał przywilej szczególny wywoływania w nim gniewu.
— Chłop tęgi, który bał się życia, czy ty mnie rozumiesz, który bał się życia!.. Och, tak, samolub, nie uczynny i skąpy! Z koła swego bytu wykluczył kobietę, gdyż obawiał się, że będzie musiał kupować jej buciki. I nie znał innych dzieci, jak tylko obce, które mu, rzecz prosta, dokuczały; stąd jego nienawiść ku dzieciom, stąd ta żądza u niego karania ich chłostą... Obawa przed życiem, obawa przed ciężarami i obowiązkami, przed nudami i nieszczęściami! tak obawa przed życiem, trwoga przed cierniami i boleściami tego ostatniego sprawia że odtrąca się i jego przyjemności, jego rozkosze! Ach rozumiesz, ta podłość, to tchórzostwo oburza mię strasznie, żadną miarą nie mogę mu tego darować.. Trzeba żyć — żyć całym sobą, przeżyć wiele w życiu, a nadewszystko trzeba cierpieć, przedewszystkiem cierpieć, aby wstręt uczuć do tego odepchnięcia, do tego zabicia w sobie wszelkich pierwiastków życia, wszelkich pierwiastków ludzkich!
Pan Belleombre wstał i szedł przez jedną z alei swego ogrodu małemi, spokojnemi kroczkami. Wówczas Klotylda, która ciągle się mu w milczeniu przypatrywała, rzekła:
— A przecież i on odczuwa radość z takiego odepchnięcia życia. Wyrzec się wszystkiego, nie żyć, zachować całą istotę swoją dla tajemnicy, czyżnie to właśnie tworzyło najwyższe szczęście świętych?
— Jeżeli oni nie żyli — krzyknął Pascal — nie mogą mieć prawa do miana świętych.
Odrazu przecież spostrzegł, iż Klotylda zbuntuje się na nowo i znowu stanie przeciwko niemu, wroga oraz niechętna. W głębi duszy bowiem bał się wszelkich sporów i wszelkiej nienawiści. Natychmiast tedy zaczął się śmiać owym śmiechem, tak dobrym, tak czułym i tak jednającym:
— Nie, nie! już będzie tego na dzisiaj dosyć; nie rozprawiajmy, a raczej kochajmy się szczerze, dobrze.. Patrz! Martyna nas przyzywa; chodźmy na obiad.




III.

W przeciągu miesiąca następnego wzajemne nieporozumienia wzrastały; Klotylda gryzła się nadewszystko widząc, iż Pascal zamyka teraz szafy i szuflady na klucz. Nie żywił już bowiem do niej dawniejszego zaufania, co ją do tego stopnia martwiło, że najniezawodniej spaliłaby owe dokumenta, gdyby choć raz spostrzegła szafę otwartą. Podnieta tedy babki Felicyty zaczynała wydawać owoce. Sprzeczki również zaczęły się ponownie; często nie mówiono do siebie przez dwa dni.
Pewnego poranka, podczas takiego dąsania się, które trwało jeszcze od przedwczoraj, Martyna posługując przy stole, rzekła:
— Przed chwilą, gdy przechodziłam przez plac Podprefektury, widziałam, jak pewien przyjezdny wchodził do domu pani Felicyty. Zdaje się mi, że go poznałam... Tak, proszę panienki, to będzie zapewne brat panienki; doprawdy, chyba się nie mylę.
Nagle tedy Pascal i Klotylda zaczęli do siebie mówić.
— Twój brat? A czyż babka go oczekiwała?
— Nie, nie sądzę... Czeka już bowiem na niego od pół roku. Wiem, że pisała do niego ponownie przed tygodniem.
Oboje więc spytali się Martyny:
— Tam do licha, proszę pana, nie mogę powiedzieć nic pewnego, ponieważ widziałam pana Maksyma jeszcze przed czteroma laty. Bawił u nas w przejeździe do Włoch przez dwie godziny. Musiał się od tego czasu bardzo zmienić... Mimo to zdaje mi się, że z tyłu go poznałam.
Rozmowa potoczyła się w dalszym ciągu; Klotylda okazywała radość widoczną z powodu tego epizodu, dzięki któremu ustało nareszcie owo milczenie uciążliwe, Pascal zaś wywnioskował:
— Zresztą, jeżeli to on w samej rzeczy, odwiedzi nas niezawodnie.
Był to istotnie Maksym.
Przez kilka miesięcy wciąż odmawiając prośbom natarczywym starej pani Rougon, ustąpił nakoniec i zgodził się przyjechać do babki, która ze swej strony chciała już raz położyć kres historyi, dotykającej nader nie przyjemnie całą rodzinę. Ta historya sięgała lat dawniejszych, z każdym rokiem atoli nabierała doniosłości poważniejszej.
Przed laty piętnastu siedemnastoletni Maksym uwiódł służącą i spłodził z nią syna. Była to niedorzeczna przygoda hultaja pieszczonego, przygoda, z której Saccard wraz z macochą Renée, oburzoną jedynie tak niegodnym wyborem przedmiotu zapałów miłosnych, uśmiał się serdecznie. Służąca, Justyna Mégot pochodziła z wsi sąsiedniej; była to dziewczyna również siedemnastoletnia, blondynka, posłuszna i uprzejma; wysłano ją tedy do Plassans, dawszy tysiąc dwieście franków rocznego dochodu na wychowanie małego Karolka. W trzylata później, Justynę poślubił rymarz z przedmieścia, Anzelm Thomas, dobry rzemieślnik i bardzo rozsądny chłopak. Zachęciła go do tego kroku owa renta. Justyna zresztą, od chwili urodzenia się Karolka żyła jak najprzykładniej, utyła i pozbyła się kaszlu, — dziedzicznego spadku po rodzicach pijakach, spadku, mogącego wyrodzić się w następstwa bardzo niedobre. Dwoje dzieci następnych, spłodzonych przez męża, chłopiec dziesięcioletni i mała, siedmioletnia dziewczynka, oboje tłuści i czerwoni, cieszyło się zdrowiem wyśmienitem; byłaby tedy ona kobietą bardzo poważaną i najszczęśliwszą, gdyby nie troski i nieporozumienia małżeńskie, wywoływane z powodu Karolka Tomasz, jakkolwiek brał rentę, nienawidził cudzego dziecka i bił je, nad czem znowu bolała matka, bardzo nadto dobra i cicha żona. Zresztą, ponieważ bardzo go kochała, oddałaby go jak najchętniej celem zapewnienia mu bytu rodzinie męża.
Karolek, mając lat piętnaście, wyglądał na malca zaledwie dwunastoletniego; umysł jego nie rozwijał się zupełnie i pozostał na poziomie niedorzecznym dziecka lat pięciu. Zdumiewająco podobny do swej praprababki, ciotki Didy, obłąkanej z Tulettes, był wiotki, delikatny i zgrabny, podobny do jednego z owych królewiczów anemicznych, na których kończy się ród cały, o włosach długich, a białych, lekkich i miękich niby z jedwabiu. Jego wielkie, jasne oczy były nieruchome i bezmyślne; jego piękność niepokojąca miała na sobie cień śmierci. I nie znalazłbyś tam ani mózgu ani serca; był to tylko mały piesek rozwiązły, który ocierał się o ludzi celem odbierania pieszczot. Jego prababka Felicyta, ujęta tą pięknością, w której, jak sobie podchlebiała, odbiła się krew jej rodziny, początkowo oddała go na pensyą, łożąc na jego utrzymanie; wypędzono go przecież ztamtąd po upływie pół roku, napiętnowanego brzemieniem występków najobrzydliwszych... Po trzykroć uporczywie obstawała przy planie pierwotnym i zmieniała pensyę, by za każdym razem, otrzymać swego prawnuka ponownie z powodu tych samych grzechów szpetnych. Wtedy gdy nie chciał, gdy nie mógł raczej niczego się nauczyć, a równocześnie wszystkich dokoła zarażał zgnilizną, należało się nim zaopiekować; wszyscy członkowie rodziny tedy brali go do siebie po kolei. Doktór Pascal, rozczulony, myślał przez dłuższy czas o wyleczeniu go i dopiero po roku uznał ów projekt za niemożliwy do wykonania, przyczem musiał Karolka wydalić z domu, obawiając się dalszej jego styczności z Klotyldą. Teraz zaś znowu, odkąd nie mieszkał u matki, gdzie prawie się nie pokazywał, niemal na pewno można go było znaleść u Felicyty, albo u któregoś z innych krewnych, zalotnie wystrojonego, otoczonego zabawkami, żyjącego niby mały książę zniewieściały, ostatni potomek starego, zwyrodniałego rodu.
Tymczasem stara pani Rougon martwiła się ustawicznie z powodu tego bękarta o królewskich, złocistych włosach, postanowiła tedy usunąć go z Plassans, chcąc położyć kres wszelkim plotkom. Dążyła zatem do tego, by go zabrał Maksym i trzymał przy sobie w Paryżu. Była to bowiem jeszcze jedna szpetna historya, rzucająca cień na rodzinę i tak już obmówioną. Maksym atoli przez czas długi żadnej nie dawał odpowiedzi pod wpływem obawy, która coraz bardziej zatruwała mu życie Po wojnie, zostawszy bogatym dzięki spadkowi po żonie, powrócił do swego pałacyku przy alei Lasku Bulońskiego, by tam w sposób roztropny korzystać z odziedziczonego majątku. Lecz ustawicznie zakłócała mu spokój myśl o dziedziczności, która mogła go zbyt wcześnie o śmierć przyprawić Nadto podczas dawnych hulanek rozpustnych nabył jakiegoś szalonego wstrętu do wszelkich zabaw i przyjemności. To wszystko wreszcie doprowadziło do tego, że uporczywie unikał wzruszeń, oraz jakiejkolwiek odpowiedzialności, aby tylko żyć możliwie najdłużej. Od pewnego czasu uczuwał w nogach ból nadzwyczajnie silny, który uważał za reumatyzm; już z góry widział się w przyszłości ubezwładnionym, przykutym do fotelu; ostatecznie zaś zastraszył go nagły powrót ojca do Francyi, tudzież ponowna jego działalność ruchliwa. Znał on dobrze tego pożeracza milionów, drżał przeto z obawy, widząc, jak ów ostatni po swoim powrocie kręcił się przy nim z miną dobroduszną i uśmiechem rzekomo przyjaznym. Czyżby ojciec nie zrujnował go oraz nie pochłonął, gdyby on musiał pewnego poranku oddać się mu na łaskę i niełaskę, ubezwładniony owemi bólami, rwącemi teraz jego członki? Wreszcie więc zdjęła go nowa, inna obawa — obawa samotności i ta zwolna kazała mu się pogodzić z myślą zobaczenia syna. Jeżeli malec wyda się łagodnym, rozumnym, porządnym, dlaczegóż ostatecznie nie miałby to zabrać do siebie? Dzięki temu dostałby towarzysza, spadkobiercę, który ochraniałby go wobec podkopów ojca. Stopniowo, jego samolubstwo ukazywało mu różową przyszłość: widział się kochanym, pieszczonym, bronionym. Mimo to przecież, z pewnością nie odważyłby się wybrać w taką podróż, gdyby lekarze nie wysłali go do zdrojowisk w Saint-Gervais.
Ponieważ do Plassans stamtąd było zaledwie kilka mil w bok, przeto pewnego ranka Maksym pojawił się nagle, niespodziewanie u starej pani Rougon, odrazu z zamiarem nieprzepartym, że wyjedzie z powrotem koleją tego samego jeszcze wieczora, jak tylko zobaczy i pomówi z dzieckiem.
Około godziny drugiej, Pascal i Klotylda siedzieli sobie w pobliżu fontanny, pod jaworami, gdzie pili kawę, gdy przybyła Felicyta wraz z Maksymem.
— Moja droga, co za niespodzianka, przyprowadzam ci brata.
Młoda panienka, wstała, wielce zdziwiona przyglądając się temu przybyszowi, wychudłemu i żółtemu, w którym z trudnością zdołała rozpoznać brata. Od chwili ich rozstania się w 1854 r. widziała go zaledwie dwa razy, po raz pierwszy w Paryżu, po raz drugi w Plassans. W pamięci więc zachowała go jeszcze takim, jakim był dawniej, zdrowego, eleganckiego i tryskającego życiem. Tymczasem teraz policzki miał zapadłe, włosy osiwiałe i przerzedzone. Wreszcie atoli zdołała odnaleść w nim podobieństwo, w tej głowie ładnej i zgrabnie zakrojonej, w postaci, pełnej jakiegoś niepokojącego wdzięku dziewczęcego, przebijającego się jeszcze nawet teraz, mimo zgrzybiałość przedwczesną.
— Jak ty świetnie wyglądasz! — odezwał się Maksym poprostu, ściskając siostrę.
— Ależ bo należy — odpowiedziała — żyć na słońcu... Ach! jestem — szczęśliwą, że cię widzę nareszcie!
Pascal swem spojrzeniem lekarza przeszył synowca aż do głębi, poczem i on z kolei go uściskał.
— Dzień dobry, chłopcze... Tak, tak, Klotylda słusznie mówi, widzisz; można być zdrowym jedynie na słońcu tak, jak drzewa!
Felicyta żywym krokiem podeszła aż do samego domu. Powróciła, wołając:
— Czy Karolka tutaj niema?\
— Nie odparła Klotylda. — Widzieliśmy go wczoraj. Wuj Macquart wziął go ze sobą; pobędzie przez kilka dni w Tulettes.
Felicyta zmartwiła się niepowszednio. Przyszła tutaj, sądząc iż napewno zastanie dziecko u Pascala Cóż teraz robić? Doktór wesół i żartobliwy, jak zawsze, radził jej, by napisała do wuja, a ten nazajutrz rano chłopca do niej dostawi. Potem, gdy dowiedział się, że Maksym chce stanowczo odjechać jeszcze tego dnia pociągiem wieczornym o godzinie dziewiątej, nie pozostając ani na noc jedną, wpadł na inną myśl. Pośle się po powóz do remizy i wszystko czworo pojadą odwiedzić Karolka u wuja Macquarta. Będzie to zarazem wycieczka prześliczna. Zaledwie trzy mile francuzkie dzieli Plassans od Tulettes: w godzinę tam zajadą, w godzinę wrócą, będzie można zatem prawie dwie godziny zabawić na wsi, jeżeli koniecznie trzeba wrócić na godziną siódmą Martyna zrobi obiad, Maksym więc będzie mógł jeszcze się i posilić przed odjazdem Lecz Felicyta wmieszała się natychmiast, widocznie zaniepokojona temi odwiedzinami u Macquarta.
— Nie, nie zgadzam się. Ani myślę jechać na wieś wtedy, gdy burza wisi nad nami.. Daleko lepiej będzie posłać tam kogokolwiek, aby nam sprowadził Karolka.
Pascal potrząsnął głową.
Nie zawsze na zawołanie można Karolka sprowadzić. Jest to przecież bezrozumny dzieciak, który niekiedy bez powodu żadnego ucieka zupełnie taksamo, jak zwierzę nieoswojone. W końcu zatem stara pani Rougon, pobita, wściekła, że nie zdołała nic naprzód przygotować, ustąpiła, widząc konieczność zdania się na łaskę losu.
— Zresztą wszystko mi jedno, róbcie jak chcecie! Ach, mój Boże, jak tutaj wszystko idzie złym torem!
Martyna pobiegła poszukać powozu i jeszcze trzecia nie wybiła, a już dwukonny powóz pędził drogą do Nicei, spuszczając się ze spadzistości, która dochodziła aż do mostu na Viornie. Stamtąd skręcono następnie na lewo, by jechać niemal na przestrzeni dwu kilometrów wzdłuż brzegów rzeki, pokrytych gęstą roślinnością Potem znowu droga szła wąwozami de la Seille, przesmykiem ciasnym pomiędzy dwoma ścianami olbrzymiemi skał spalonych i ozłoconych promieniami gwałtownego słońca. W szczelinach zwolna powyrastały sosny; kępy drzew, które, oglądane z dołu, wielkością równały się zaledwie wąsom trawy, zdobiły grzbiety góry i zwieszały się ponad przepaścią. I panował tam chaos, widok piorunujący, przedsionek j piekła, wraz z zakrętami burzliwemi, smugami ziemi krwisto-czerwonej, wysuwającemi się z każdego zręba, z pustką, przeraźliwą, którą przerywały jedynie orły, unoszące się w górze.
Felicyta milczała uporczywie przez całą drogę, wciąż zatopiona w domysłach z miną zasępioną.
Powietrze było istotnie bardzo duszne; słońce paliło, przysłonięte obłokiem z wielkich chmur sinych.
Pascal, niemal sam jeden, mówił ustawicznie, zapalając się do tej przyrody południowej i bujnej, a przytem starając się ów zapał przelać również i na synowca. Napróżno przecież wykrzykiwał, objaśniał mu zaciętość, z jaką oliwki, figi i jerzyny krzewiły się wśród skał, objaśniał mu również i życie tych ostatnich, ów olbrzymi, tudzież potężny szkielet ziemi, po którego szczycie słychać było wiatr hulający Maksym nie rozgrzał się ani na chwilę, milcząc trwożliwie wobec tych łomów o majestacie dzikim, łomów, których ogrom zupełnie go unicestwiał. Wolał raczej spoglądać na siostrę, która siedziała na wprost niego. Wprawiała go ona w coraz większy zachwyt, gdy widział ją tak zdrową, oraz tak szczęśliwą, z piękną główką okrągłą, czołem prostem, dobrze zbudowaną. Chwilami spojrzenia ich krzyżowały się, a wtedy ona posyłała mu słodki uśmiech, co wprawiało go w zachwyt prawdziwy.
Dzikość wąwozu stopniowo łagodniała, obie ściany skaliste zwolna malały; powóz jechał już pomiędzy stokami łagodnemi, o pochyłościach nieznacznych, obficie usianych rumiankami i lawendą. Była to przecież jeszcze pustynia, tu i owdzie widniały przestrzenie łyse, zielonawe i fioletowe, skąd lekki powiew wiatru przynosił jakąś woń gorzkawą. Następnie raptem przy ostatnim zakręcie wjeżdżało się w dolinę des Tulettes, którą nawodniały liczne źródła. W głębi rozciągały się łąki obszerne, w wielu miejscach przerżnięte kępami drzew wielkich. Wieś leżała w pośrodku, wśród drzew oliwnych; domek Macquarta zaś, nieco odsunięty na bok, leżał po lewej ręce, w samem słońcu.
Powóz dążąc tam, musiał przejeżdżać drogą, prowadzącą do Schronienia umysłowo chorych, którego mury białe, frontem zwrócone do drogi, widniały już zdaleka.
Felicyta wciąż milcząca spochmurniała jeszcze bardziej, gdyż bynajmniej nie lubiła pokazywać ludziom wuja Macquarta. To jeszcze jeden ciężar, po którym rodzina odetchnie swobodniej, gdy tenże spadnie i zniknie pewnego pięknego poranka!
Gwoli sławy ich wszystkich, powinien on był już oddawna spać w ziemi spokojnie. Lecz upierał się, tak upierał się przy życiu ten stary pijak nałogowy, przepysznie wyglądając mimo lat osiemdziesięciu trzech, nasiąknięty trunkiem, boć właśnie alkohol, jak się zdawało, pozwalał mu trzymać się tak wybornie.
W Plassans krążyła o nim legenda jako o próżniaku i bandycie; ludzie starzy szeptali sobie na ucho straszne historye o trupach, łączących go z Rougonami, o jakiejś zdradzie z burzliwych dni grudniowych 1851 r., o jakiejś zasadzce, w którą wciągnął towarzyszy, o jakiejś rzezi nikczemnej, a krwawej. Później, gdy powrócił do Francyi, wolał zamiast dobrej posady, którą wytargował sobie poprzednio, wziąść ów mały domek w Tulettes, kupiony mu przez Felicytę.
I mieszkał w nim oddawna bardzo wygodnie, żywiąc jedyne życzenie ciągłego zaokrąglania swych posiadłości, czatując wciąż jeszcze na korzystne okoliczności. W samej rzeczy umiał wydusić nowy kawałek pola, na który długie lata się łakomił, a to dzięki temu, że wyświadczył swej bratowej przysługę, dopomagając jej do odebrania Plassans legitymistom podczas wyborów; to była znowu druga straszna historya, którą również jedynie szeptem sobie opowiadano, historya o jakimś waryacie, skrycie wypuszczonym ze Schronienia, biegnącego wśród nocy, pragnącego się pomścić, podpalającego wreszcie dom własny, gdzie żywcem spłonęło cztery osoby.
Na szczęście przecież były to wszystko historye nader dawne; dzisiaj Macquart, zachowujący się bardzo po rządnie, nie był już bynajmniej owym groźnym oraz niepokojącym rozbójnikiem, przed którym wszyscy bez wyjątku drżeli z rodziny. Przeciwnie postępował wzorowo, z dyplomacyą wyrachowaną, z przeszłości zaś zachował jedynie uśmiech łobuza, drwiącego sobie, zda się z świata całego.
— Wuj jest w domu — odezwał się Pascal, gdy powóz podjeżdżał ku folwarczkowi.
Ów domek wiejski nie różnił się niczem od innych domków Prowancyi; jednopiętrowy, kryty bezbarwnemi dachówkami, miał wszystkie cztery ściany silnie zachwaszczone żółtą farbą. Przed frontem rozciągał się wązki taras, który ocieniały morwy stare, wyrośnięte w kształcie altanki, wyciągające i skręcające naprzemiany swe grube gałęzie.
Tutaj właśnie wuj palił zazwyczaj fajeczkę letnią porą. W oczekiwaniu na powóz, podszedł dalej i usiadł na brzegu tarasu, prostując się, choć i tak już był wysoki. Bluza błękitna, czysta, dobrze uwydatniała jego stan długi. Na głowie miał wiecznie tę samą czapkę futrzaną, którą już nosił z roku na rok.
Skoro tylko poznał, kto do niego przyjeżdża, zaczął się przekomarzać z głośnym śmiechem:
— Patrzcie, patrzcie, co to za towarzystwo wspaniałe!.. Bardzo jesteście łaskawi, powinniście teraz odpocząć i posilić się.
Osoba Maksyma przecież widocznie go rozciekawiła. Kto to mógłby być? Pocóż ten znowu do niego przyjechał? Gdy mu go przedstawiono, a zarazem zaczęto wyjaśniać bliżej, kto to jest, by sobie go przypomniał, wśród zawiłych stosunków powinowactwa i pokrewiestwńa, przerwał natychmiast wszelkie komentarze:
— Ojciec Karolka, wiem, wiem!.. Syn mojego siostrzeńca Saccarda, tam do licha! ten sam zapewne, który się tak bogato ożenił, a żona mu umarła...
I wpijał się formalnie oczyma w Maksyma, czując się szczęśliwym na widok, iż ten ostatni w trzydziestym drugim roku życia ma już zmarszczki i mnóstwo siwych włosów na głowie, oraz w brodzie.
— Pal sześć! — dodał — starzejemy się wszyscy. Co do mnie wprawdzie, nie mogę się skarżyć; czuję się jeszcze wcale silnym.
Upajał się tedy samym sobą, prostując się z zadowoleniem; twarz jego wyglądała niby ugotowana, była zaogniona cała i zaczerwieniona na podobieństwo żarzących się węgli. Oddawna już zwyczajną wódkę pił duszkiem jak wodę źródlaną; jeszcze tylko spirytus, witryolejem nasycony, łaskotał jego gardło przepalone; pił go też w takich ilościach, że ten ostatni wsiąkał w pory ciała, napełniał je całe, tak, iż równało się ono gąbce, umoczonej w spirytusie. Alkohol formalnie z niego kapał.
Ilekroć razy się odezwał, wiatr niósł od niego, z jego ust wyziewy alkoholowe. Bezwątpienia, tak jest, chwat z wuja! — odezwał się Pascal zdziwiony. — A ponieważ wuj nie posługiwał się w tym celu żadnemi środkami sztucznemi, przeto ma teraz zupełne prawo z nas żartować. Widzi wuj, ja boję się tylko jednego wypadku. Oto pewnego dnia zapalając fajkę, może wuj zapalić siebie samego niby wazę tęgiego ponczu.
Macquart, któremu ten żart podchlebił, zaczął śmiać się hałaśliwie.
— Pokpiwaj sobie, pokpiwaj, mój mały! Szklanka koniaku więcej warta, niż wszystkie twoje lekarstwa obrzydliwe... No, a teraz wszyscy napijecie się, hę? ażebyście wiedzieli, że wuj umie was przyjąć. Co do mnie, kpię sobie z wszelkich plotek. Mam zboże, mam oliwki, mam migdały i wino, mam tyle ziemi, ile ma każdy pan. Latem palę sobie fajeczkę w cieniu własnych morw; podczas zimy, oto idę palić ją tam pod murem na słońcu. Hę? za takiego wuja, jak ja, wcale niepotrzeba się rumienić!.. Klotyldo, mam i syrop, jeżeli sobie życzysz. Ty, Felicyto droga, wiem — wolisz nad wszystko anizetkę. U mnie wszystko się znajdzie, powiadam wam, nie brakuje niczego.
I zakreślał ręką ruch szeroki, jakby chciał objąć całą posiadłość, ten stary łotr, zmieniony w pustelnika; Felicyta tymczasem, przerażona już od kilku minut owem wyliczaniem szerokiem nabytych bogactw, nie spuszczała z niego oczów, wciąż gotowa mu przerwać w chwili drażliwej.
— Dziękuję ci, Macquart, nie będziemy nic pili, spieszymy się... Gdzież więc jest Karolek?
— Karolek, dobrze, dobrze! natychmiast! Domyśliłem się, że papa przyjechał zobaczyć swego synalka... Lecz to nie przeszkadza, byście nie mieli wypić po szklaneczce..
Kiedy mu jednak odmówiono raz jeszcze. lecz jak najbardziej stanowczo, obraził się i odezwał z właściwym sobie uśmiechem złośliwym:
— Karolka tutaj niema; jest w Schronieniu u starej.
Następnie ująwszy Maksyma za rękę, poprowadził go na koniec tarasu i pokazał mu wielkie, białe zabudowania, które wraz z ogrodami wewnętrznemi przypominały nieco więzienie.
— Uważaj, siostrzeńcze. Czy widzisz te trzy drzewa przed nami. A więc dobrze! Z boku tego po lewej ręce widnieje w jednem z podwórzy fontanna. Patrz teraz na parter. Piąte okno, licząc na prawo, należy do celi ciotki Didy. I tam właśnie siedzi mały... Tak jest, zaprowadzę was natychmiast do nich.
Zarząd Schronienia pozwalał na takie odwiedziny. Od lat już dwudziestu jeden przebywała staruszka w zakładzie i ani razu jeszcze nie sprawiła kłopotu dozorczyni Bardzo spokojna, bardzo łagodna, nieruchomo siedząca w fotelu, spędzała dni całe, bezmyślnie patrząc w dal; ponieważ zaś ożywiała się, ile razy dziecko bawiło się przy niej, patrzono przez palce na owo naruszanie przepisów i zostawiano Karolka w jej celi nieraz dwie lub trzy godziny, gdzie zajmował się nader pilnie wycinaniem obrazków.
Ta nowa zwłoka przecież do reszty już rozgniewała i tak nadąsaną Felicytę. Uniosła się formalnie, słysząc, iż Macquart zaproponował, by wszyscy razem, w pięcioro, gromadą całą poszli zobaczyć małego.
— Cóż za pomysł znowu! idź sam i powracaj prędko... Nie mamy czasu do stracenia..
Przy tych słowach aż drżała z gniewu, co zdawało się niezmiernie bawić wuja; to też dla tego właśnie widząc, że umiał porządnie jej dokuczyć, upierał się przy swym projekcie wśród szyderczych kpinek.
—Tam do licha! moje dzieci, będziemy mieli przecież temsamem sposobność zobaczenia naszej starej matki matki nas wszystkich. Boć nie potrzeba wam przypominać, pamiętacie o tem wybornie, że wszyscy bez wyjątku od niej pochodzimy; nie byłoby tedy grzecznie, żeby jej nie odwiedzić, skoro mój siostrzeniec, który z tak daleka przybywa, być może, nigdy jej jeszcze nie widział... Co do mnie, ja jej się tam nie zapieram, ach, do dyaska, zupełnie nie zapieram! Bezwątpienia jest ona waryatką; nie napotyka się jednak tak często starych kobiet, które przeżyły już przeszło lat sto, i ten sam wzgląd nakazuje nam zachować się wobec biedaczki z całym szacunkiem.
Zapanowało milczenie. Lekki, zimny dreszcz wstrząsnął obecnymi. Tym razem pierwsza odezwała się głosem wzruszonym Klotylda, która dotychczas stałe zachowywała milczenie:
— Masz słuszność, wuju, pójdziemy tam wszyscy razem.
Nawet Felicyta musiała się zgodzić.
Towarzystwo wsiadło do powozu, Macquart zaś usadowił się na koźle przy stangrecie. Jakaś gorączka okryła bladością zmęczone oblicze Maksyma; podczas krótkiej tej przejażdżki wypytywał Pascala o Karolka niby to z rodzajem czułości ojcowskiej, pod którą ukrywał się wzrastający niepokój.
Doktór, pod wrażeniem surowo nakazujących spojrzeń matki, starał się złagodzić prawdziwy stan rzeczy. Mój Boże! dziecko nie posiada zdrowia zbyt silnego; z tego też powodu rodzina nader chętnie na całe tygodnie zostawia go u wuja na wsi; żadnej jednak oznaczonej choroby tutaj niema.
Pascal zamilczał, że przez czas pewien marzył o wyposażeniu chłopca w mózg, tudzież muszkuły, zastrzykując mu dawki odpowiednie substancyi nerwowej; wszelkie jego usiłowania przecież rozbiły się o jedno stale powracające zjawisko; najmniejsze choćby zastrzykiwania wywoływały u małego krwotoki, które za każdym razem trzeba było powstrzymywać za pośrednictwem bandażów i okładów; było to rozprzężenie tkanek, powstałe ze zwyrodnienia, lub rosa z krwi, przeciekającej przez skórę; nadewszystko zaś krew rzucała mu się nosem i to tak gwałtownie, tak obficie, że nie można go było zostawić samego z obawy, by wszystka krew z jego żył nie wyciekła. I doktór zakończył swoją relacyę zapewnieniem, że inteligencya Karolka, jeżeli dotychczas nie jest świetną, rozwinie się z pewnością, skoro chłopiec znajdzie się w otoczenia, zmuszającem mózg do żywszej, zaostrzonej czynności.
Powóz zatrzymał się przed Schronieniem, Macquart, który słyszał wybornie słowa doktora, zsiadając z kozła, dodał:
— To bardzo spokojny chłopaczek, bardzo spokojny. A przedewszystkiem jest prześliczny niby anioł!
Maksym, wciąż jeszcze blady, a przytem mimo upału dzwoniący zębami, już nie pytał się więcej, Przypatrywał się rozległym budynkom Schronienia, skrzydłom rozmaitych pawilonów, przedzielonym ogrodami, przeznaczonemi już to dla mężczyzn, już to dla kobiet, już to dla obłąkanych spokojnych, już to dla furyatów.
Stary Macquart znał wszystkich strażników. Zresztą i doktór Pascal miał wszędzie wstęp wolny, gdyż posiadał prawo doglądania niektórych chorych.
Towarzystwo poszło nasamprzód przez korytarz, potem zawrócono na podwórze: tam właśnie ciotka Dida zajmowała jeden z pokoi parterowych, wylepiony obiciem jasnem i umeblowany łóżkiem zwyczajnem, szafą, stołem, fotelem, tudzież dwoma krzesłami. Dozorczyni, która nigdy nie powinna była opuszczać chorej, właśnie wyszła na chwilę. W celi z
atem na dwu krańcach stołu siedzieli: obłąkana, ponuro wyglądająca w swym fotelu i chłopiec, pochylony na krześle i zatopiony cały w wycinaniu obrazków. — Wejdźcie, wejdźcie! — zachęcał Macquart. — Niema żadnego niebezpieczeństwa; chora jest nader spokojną!
Prababka Adelajda Fouque, którą wszystkie wnuczęta, cały ród, z niej powstały, nazywał przezwiskiem pieszczotliwem ciotki Didy, nawet nie zwróciła głowy na hałas, spowodowany pojawieniem się tylu osób. Już od młodości wyprowadzały ją z równowagi napady histeryczne. Żywego usposobienia, kochająca namiętnie, prześladowana katastrofami, dożyła w ten sposób sędziwego wieku lat ośmdziesięciu trzech, gdy wtem boleść straszliwa, przeraźliwy cios moralny, rzucił ją w objęcia obłędu.
Od owej chwili, od lat dwudziestu jeden wszelkie objawy inteligencyi u niej zanikły; była to nagła niemoc, której niepodobna już było usunąć. Obecnie, mimo stu czterech lat, wciąż jeszcze pozostawała przy życiu, zapomniana niejako, obłąkana łagodnie, podczas gdy mózg skosniał, skutkiem czego pomięszanie zmysłów utrwaliło się, bynajmniej nie sprowadzając śmierci. Przez ów przeciąg czasu jednak dołączyła się do tego i zgrzybiałość, która zwolna skazała muszkuły na wyschnięcie. Ciało jej wyglądało niby wiekiem zjedzone; sama jedynie skóra pokrywała kości do tego stopnia, że trzeba ją było zanosić na łóżko i fotel. I ów szkielet żółty, wyschły tak, jak drzewo stuletnie, na którem również tylko kora zostaje, trzymał się przecież prosto, oparty o grzbiet fotelu. Tylko oczy Adelajdy płonęły ogniem żywym, osadzone w długiem, szczupłem obliczu. Ustawicznie patrzyła na Karolka.
Klotylda, nieco drżąc ze wzruszenia, zbliżyła się do chorej.
— Ciotko Dido, przyszliśmy cię tutaj odwiedzić.. Czy nie poznajesz mnie? Przecież to ja, twoja wnuczka, która niekiedy przychodzi cię uściskać.
Zdawało się jednak, iż obłąkana ich nie słyszy. Ani na chwilę nie spuszczała oczów z dziecka, które kończyło właśnie wycinać nożyczkami obrazek, króla purpurowego w złotym płaszczu.
— Popatrz, mamo, — odezwał się z kolei Macquart — nie udawaj głupiej. Możesz przecie popatrzyć, na nas. Oto jeden pan, twój wnuczek, który umyślnie przybył tutaj z Paryża.
Na dźwięk tego głosu ciotka Dida ostatecznie obróciła głowę. Zwolna przesunęła swe bezmyślne, jasne oczy po wszystkich przybyłych, potem znowu zatrzymała je na Karolku i ponownie zaczęła się mu, jak dawniej, przypatrywać. Nikt już nie odezwał się do niej ani słowem jednem.
— Od czasu ciosu straszliwego, który spadł na nią zaczął w końcu wyjaśniać Pascal głosem przytłumionym — wciąż pozostaje w niniejszym stanie; cała inteligencya, pamięć wszystka, zdaje się w niej zagasły. Najczęściej milczy, niekiedy znowu wyrzuca z siebie szereg wybełkotany słów niezrozumiałych. Śmieje się i płacze bez powodu; jest poprostu rzeczą, którą nic a nic nie obchodzi... A przecież nie odważyłbym się twierdzić, że już noc zupełna zapadła w jej życiu duchowem; być może, wspomnienia tkwią tam jeszcze w głębi, nagromadzone i niezatarte... Ach! biedna, stara matka, jak ja ją żałuję, gdyby to niebyło jeszcze ostateczne unicestwienie! O czem też może ona rozpamiętywać od lat dwudziestu jeden, jeżeli sobie przypomina przeszłość?
I energicznym ruchem ręki chciał niejako odsunąć ową przeszłość straszną, którą znał dobrze. Widział ją młodą, wyrośniętą, wiotką i bladą, o oczach płomienistych, gdy owdowiawszy po Rougonie, ociężałym ogrodniku, którego gwałtownie pragnęła poślubić, natychmiast i jeszcze nie doczekawszy końca swej żałoby, rzuciła się w ramiona kontrabandzisty Macquarta; tego znowu kochała miłością wilczycy, choć wcale poślubić go nie chciała. W ten sposób żyła przez lat piętnaście mając przy sobie dziecko prawe i dwóch bękartów, wśród ustawicznych hałasów i kaprysów; niejednokrotnie wówczas znikała na tygodnie długie, by powrócić na poły umierającą z rękami czarnemi. Potem Macquart poległ od kuli, zabity niby pies wystrzałem z karabinu przez żandarma; ten cios pierwszy zamroził w niej niejako wszystkie uczucia; żywemi pozostały tylko oczy przezroczyste niby woda źródlana, osadzone w twarzy bladej.
Usunęła się tedy od świata w głąb pustki, którą jej zostawił kochanek, gdzie przez lat czterdzieści prowadziła życie prawdziwie zakonnicze, życie, zakłócane niestety strasznemi atakami nerwowemi. Lecz jeszcze jeden cios miał ją dosięgnąć i ten właśnie przyprawił ją o obłęd. Pascal przypomniał sobie scenę okrutną, której był świadkiem naocznym: biedne dziecko, którem się babka zaopiekowała, przyjąwszy je pod swój dach, siostrzeniec Sylwester, ofiara kłótni i krwawych starć rodzinnych, poległ z ręki żandarma. Podczas tłumienia rokoszu w 1851 r. kula pistoletowa strzaskała mu czaszkę. Słowem, zawsze obryzgiwała ją krew.
Felicyta znowu zbliżyła się do Karolka, tak zatopionego w swych obrazkach, iż nic nie mogło go od nich oderwać.
— Mój mały, mój kochanku, to twój ojciec ten pan... Uściskaj go.
I wszyscy od tej chwili zajęli się Karolkiem. Ubrany był bardzo ładnie, w kurteczkę i spodenki z czarnego aksamitu z naszywanemi pętlicami złotemi Białości iście liliowej, przypominał naprawdę syna jednego z owych królów, których wycinał, z swemi wielkiemi, jasnemi oczyma, oraz pierścieniami włosów złocistych. Lecz co w nim uderzało najbardziej — teraz właśnie — to nadzwyczajne podobieństwo do ciotki Didy, podobieństwo, które przetrwało przez trzy pokolenia i łączyło owo oblicze stuletnie, wyschłe, zużyte z owemi delikatnemi rysami dziecięcia, choć i one już były również zatarte i nadgryzione wymieraniem rodu. Jedno naprzeciw drugiego, to dziecko zidyociałe, promieniejące pięknością śmierci, tworzyło niejako ogniwo ostatnie zapomnianej matki rodu.
Maksym schylił się, by pocałować malca w czoło; lecz serce jego nie rozgrzało się ani na chwilę; już sam rodzaj piękności dziecka napełniał go niepokojem; jego niezadowolenie, tudzież gorączka wzrastały w owej celi szpitala waryatów, gdzie wszystko dokoła oddychało nędzą ludzką, od wieków nagromadzaną.
— Jaki ty jesteś piękny, mój pieszczochu!.. Czy też kochasz mię choć trochę.
Karol popatrzył na niego, lecz nic zrozumiał go i powrócił z powrotem do swoich obrazków.
Wszyscy przecież zdziwili się. Ciotka Dida płakała, a równocześnie martwota twarzy ani na chwilę nie ustąpiła; potoki łez ściekały z oczu żyjących na martwe policzki. I wciąż ani na chwilę nie przestawała patrzeć na chłopca, płacząc łagodnie, bez końca.
Pascal na widok tego niespodziewanego zjawiska wzruszył się niezwykle. Ujął rękę Klotyldy i ścisnął ją mocno, choć panienka nie umiała odgadnąć przyczyny. Przed oczyma doktora bowiem rozwijał się cały ród, jego gałęź prawa i jego gałęź bękarca, które wyrosły z owego pnia, już nadwyrężonego przez newrozę. Zgromadziło się tutaj pięć pokoleń, Rougonowie i Macquarci, Adelajda Fouque u korzenia samego, potem wuj, bandyta stary, potem on sam, potem Klotylda i Maksym, a wreszcie Karol. Felicyta zajmowała miejsce zmarłego męża. Nigdzie nie było szczerby; łańcuch rozwijał się w całej swej logicznej i nieubłaganej dziedziczności. I co za okres czasu widniał w tej tragicznej ciupie szpitalnej, gdzie wegetowała ta biedaczka, przybyła z daleka To też wszystkimi wstrząsnął, mimo upał przygniatający, zimny dreszcz przestrachu.
— Co to jest, mistrzu? — spytała Klotylda po cichu głosem drżącym.
— Nic, ależ nic! — szepnął doktór. — Powiem ci później.
Macquart który sam jeden nie przestawał dowcipkować, burczał starą matkę.
— Także pomysł przyjmować gości łzami, gości, którzy umyślnie się trudzili, aby was, matko, odwiedzić. To wcale niegrzecznie!
Następnie zwrócił się z powrotem do Maksyma i Karolka.
— Otóż, mój siostrzeńcze, widzisz wreszcie swego gagatka. Nieprawdaż, grzeczny chłopczyk, który wcale nie przynosi ci ujmy?
Felicyta, bardzo niezadowolona z obrotu rzeczy i życząca sobie jedynie wynieść się stąd jak najśpieszniej, szybko się wtrąciła:
— Rzecz jasna, że to ładne dziecko i bynajmniej nie tak mało rozwinięte, jakby kto przypuszczał.. Przypatrz się tylko, ile on zręczności posiada w rękach.. I zobaczysz, jak go w Paryżu wyprowadzisz z owej martwoty, że będzie innym, nieprawdaż? My tego tutaj w Plassans zrobić nie możemy.
— Bez wątpienia, bez wątpienia — pomrukiwał Maksym. — Nie mówię: nie. Namyślę się.
Zakłopotał się jednak i dorzucił:
— Pojmujecie, że przyjechałem, aby jedynie go zobaczyć... Teraz zresztą nie mogę go wziąść z sobą, ponieważ muszę cały miesiąc spędzić w Saint Gerwais. Lecz za powrotem do Paryża, namyślę się i napiszę.
Tu wyciągnął zegarek:
— Do dyabła! już wpół do szóstej... A wiecie o tem, iż za nic na świecie nie chciałbym się spóźnić na pociąg o godzinie dziewiątej...
— Tak jest, tak — odezwała się Felicyta. — Nie mamy nic tutaj więcej do roboty.
Napróżno Macquart usiłował ich zatrzymać, opowiadając najrozmaitszego rodzaju historye. I tak twierdził, że ciotka Dida w chwilach, w których bredzi, śpiewa piosenki miłosne z dni swojej młodości; przysięgał, że słyszał to na własne uszy. Zresztą nie potrzebuje bynajmniej powozu i wybornie odprowadzi do siebie chłopca pieszo, skoro chcą go mu jeszcze zostawić.
— Uściskaj ojca, mój mały, ponieważ zawsze wiemy, że się widzimy, a nikt nigdy nie wie, kiedy zobaczymy się znowu.
I tym razem Karolek, jak poprzednio, podniósł głowę z wyrazem obojętnego ździwienia, Maksym zasmucony zaś po raz wtóry wycisnął pocałunek na jego czole.
— Bądź bardzo grzeczny i bardzo ładny, mój pieszczochu... A kochaj mię choć trochę.
— Już chodźmy, chodźmy — zachęcała Felicyta — nie mamy czasu do stracenia.
Teraz atoli weszła dozorczyni. Była to tęga, silna dziewczyna, wyłącznie przeznaczona do strzeżenia obłąkanej. Nosiła ona chorą, kładła do łóżka, dawała jeść, pielęgnowała niby dziecko. I natychmiast zaczęła rozmawiać z doktorem Pascalem, który zadawał jej pytania w rozmaitych kwestyach.
Jednem z marzeń doktora, najbardziej ulubionem i roztrząsanem, było zastosowanie metody zastrzykiwania substancyi do leczenia, tudzież uzdrowiania obłąkanych.
Ponieważ w tych ostatnich szwankował mózg, dlaczegóżby właśnie zastrzykiwania substancyi nerwowej nie miałyby im przywrócić hartu ducha, tudzież woli, naprawiając szczerby, powstałe w odpowiednim organie? Był tedy czas przelotny, kiedy doktór chciał zacząć robić doświadczenia z swem lekarstwem na starej prababce; potem atoli zjawiły się pewne skrupuły i wahanie, jakiś rodzaj obawy przed świętokradztwem; zresztą uprzytomnił sobie również, że obłąkanie w tych latach podeszłych musi już być ruiną zupełną i niepodobną do naprawienia. Wybrał więc sobie innego pacyenta za objekt swych doświadczeń, kapelusznika Sarteura, który już od roku przebywał w Schronieniu, zamknięty na własną prośbę; bał się bowiem, pozostając na wolności, popełnić zbrodnię.
Podczas ataków owładała nim taka chęć mordowania, że rzucałby się na przechodniów. Mały, silny brunet; czoło niskie, tudzież cofnięte w tył; twarz w kształcie dzioba ptasiego, z wielkim nosem i bardzo krótkim podbródkiem; miał on jeszcze na dobitek policzek lewy daleko grubszy, aniżeli prawy. I w samej rzeczy doktór otrzymał wyniki zdumiewające, lecząc owego maniaka, który przynajmniej już od miesiąca nie miał zwykłego napadu. Dozorczyni na zapytanie właśnie odpowiedziała, że Sarteur uspokojony przychodził coraz bardziej do zdrowia.
— Słyszysz, Klotyldo! — krzyknął Pascal, upojony radością. — Nie mam już czasu pójść do niego dzisiejszego wieczora, lecz przyjdziemy tutaj jutro. Jutro bowiem przypadają zwykłe moje wizyty... Ach, jak nie wahałbym się ani chwili, gdyby ona była jeszcze młodą...
Tu jego spojrzenia padły na ciotkę Didę. Lecz Klotylda, która uśmiechała się na widok jego zapału, odpowiedziała łagodnie.
— Nie, nie, mistrzu, nie w twojej mocy leży na nowo odbudować życie... Chodźmy, pójdź! I tak jesteśmy ostatni.
Mówiła prawdę, inni wyszli już przed chwilą. Macquart stojąc na progu, spoglądał na oddalających się Felicytę i Maksyma z miną, właściwą człowiekowi, który kpi z świata całego. Ciotka Dida zaś, zapomniana, chuda nad wszelki wyraz, pozostała nieruchomą, utkwiwszy ponownie oczy w bladą, zmęczoną twarz Karolka, opromienioną królewskiemi pierścieniami włosów.
Powrót odbywał się wśród atmosfery ogólnego zakłopotania. Wśród ciepłych wyziewów, wydostających się z ziemi, powóz jechał bardzo wolno. Na niebo, chmurami pokryte, pomroka rzucała cienie popielato-miedzianej barwy. Z początku zamieniono jeszcze garść słów ulotnych; potem, gdy wjechano już w wąwozy de la Seille, rozmowa wszelka ucichła, olbrzymie skały bowiem, z obu stron na pozór zbliżające się ku sobie i grożące zmiażdżeniem wszystkiego w pośrodku, rzucały zarzewie niepokoju w serca jadących. Czyż to już nie koniec świata; czyż owa szczelina nie prowadzi do jakiejś przepaści nieznanej i bezdennej? Orzeł olbrzymi przeleciał i wydał okrzyk głośny.
Ukazały się wierzby i odtąd jechano wzdłuż brzegów Viorny. Wówczas Felicyta zaczęła mówić, bez żadnych wstępów omawiających, jak gdyby prowadziła w dalszym ciągu rozpoczętą rozmowę:
— Nie obawiaj się bynajmniej jakiejkolwiek odmowy ze strony matki. Kocha ona wprawdzie Karolka bardzo namiętnie, lecz z drugiej strony jest kobietą nader rozsądną, rozumie więc doskonale, że dla dziecka będzie najlepiej znaleźć się pod twoją opieką. Na dobitek bowiem muszę ci wyznać, że biedny malec nie czuje się zbytnio szczęśliwym u matki, ponieważ, rzecz naturalna, mąż lubi daleko więcej własnego syna i własną córkę... Zresztą powinieneś wiedzieć całą prawdę.
I ciągnęła znowu dalej, pragnąc bezwątpienia uwikłać Maksyma, tudzież wydostać od niego uroczystą obietnicę. I mówiła w ten sposób aż do Plassans. Po tem nagle, kiedy powóz podskakiwał po bruku przedmieścia, odezwała się:
— Lecz patrz! oto właśnie ona sama, oto tam, matka... Ta tłusta blondynka, w tych drzwiach.
Siedziała na progu sklepu rymarskiego, gdzie widniały pozawieszane zaprzęgi, tudzież uzdy. Justyna chcąc użyć świeżego powietrza, wysunęła swoje krzesło ku ulicy i robiła pończochę, podczas gdy dzieci, mała dziewczynka oraz mały chłopiec, bawiły się u jej stóp; w tyle, poza niemi, w głębi ciemnawego sklepu, można było dostrzedz Tomasza, mężczyznę grubego i rosłego, bruneta, naprawiającego właśnie w tej chwili siodło.
Maksym wyciągnął głowę, bez żadnego jednak wzruszenia ot, poprostu kierowała nim ciekawość. Zdziwił się niesłychanie, widząc ową silną, trzydziestodwuletnią kobietę, o powierzchowności tak przyzwoitej i mieszczańskiej, która nic a nic nie była podobną do tego figlarnego łobuza, dokazującego wraz z nim przed laty, gdy oboje zaczęli zaledwie rok siedmnasty życia. Być może tylko, że żal do losu ścisnął mu serce, do losu, który jemu, schorowanemu już niezmiernie i niezmiernie zestarzałemu; kazał napotkać ją, jeszcze piękniejszą, chłodną, spokojną i bardzo tęgą.
— Nigdy bym jej nie poznał — odezwał się po chwili.
A powóz, wciąż toczący się po bruku miejskim, zawrócił na ulicę Rzymską. Justyna zniknęła z oczów; owo widmo przeszłości, tak różniącej się od dnia dzisiejszego, po chwili utonęło w mroku wieczornym wraz z Tomaszem, dziećmi i sklepem.
W Soulejadzie stół już był zastawiony. Martyna przygotowała węgorza z Viorne’y, królika duszonego w maśle i comber barani. Wybiła teraz zaledwie siódma, miano tedy bardzo dużo czasu do odejścia pociągu i można było obiadować zupełnie spokojnie.
— Nie śpiesz się! — powtarzał doktór Pascal siostrzeńcowi. — Odprowadzimy cię na kolej; idzie się stąd na stacyę najwyżej dziesięć minut.. Ponieważ zostawiłeś na dworcu torbę podróżną, kupisz zatem jedynie bilet i wskoczysz do wagonu, a to wszystko wiele czasu ci nie zajmie.
Gdy jednak napotkał Klotyldę w przedpokoju, gdzie ta ostatnia zawieszała na kołkach kapelusz oraz parasolkę, szepnął jej półgłosem:
— Czy wiesz, iż zdrowie twego brata wielce mię niepokoi?
— Dlaczego?
— Obserwowałem go pilnie; jego chód mi się nie podoba. Takie objawy, jak u niego, nigdy mnie nie zawiodły... Jednem słowem, temu człowiekowi grozi paraliż.
Klotylda zbladła i powtórzyła drżącemi wargami:
— Paraliż.
I przed jej oczyma mignął obraz okrutny, wspomnienie pewnego sąsiada, człowieka jeszcze młodego, którego przez lat dziesięć musiał wozić służący w fotelu na kołach. Widywała go nieraz. Czyż to nie najgorsze z nieszczęść, niedołęstwo, cios topora, oddzielającego człowieka jeszcze żywego od życia?
— Lecz on sam — mruknęła — uskarża się jedynie na reumatyzm.
Pascal podniósł ramiona w górę, potem przyłożywszy palce na usta celem nakazania tajemnicy, powrócił do sali jadalnej, gdzie Felicyta i Maksym już siedzieli przy stole.
Obiad upłynął bardzo przyjacielsko, Klotylda, gwałtownie zaniepokojona przez Pascala, zdobywała się na czułość niezmierną dla brata, przy którym właśnie siedziała. Wesoła, pamiętała o nim ustawicznie i zmuszała do wybierania najlepszych kawałków. Dwukrotnie przyzywała Martynę, która zbyt szybko podawała półmiski. To też Maksym coraz żywiej zachwycał się ową siostrą tak dobrą, tak zdrową, tak rozsądną, siostrą, której wdzięk i czar niezmiernie mile na niego oddziaływały. Sprawiła wreszcie na nim wrażenie tak potężne, że zwolna, stopniowo dojrzał w jego głowie projekt, który zrazu kołatał się tylko jako myśl ulotna.
Ponieważ syn, Karolek, wielce się mu nie podobał zarówno z powodu swej piękności, noszącej piętno śmierci, jak i z powodu swej powierzchowności królewsko-chorobliwej, oraz niedołężnej, dlaczego nie mógłby sprowadzić do siebie, do Paryża siostry, Klotyldy? Myśl o stałym pobycie kobiety w jego domu zawsze niezmiernie go przestraszała, ponieważ wątpił o każdej z nich, gdyż zbyt wcześnie zaczął z niemi przestawać; tę ostatnią przecież, Klotyldę uważał niemal za matkę prawdziwą. Powtóre, skoro już raz zamieszkałaby u niego kobieta uczciwa, dużo musiałoby się w nim samym i naokoło niego zmienić, a to byłoby wcale dobrze. Co najważniejsza, ojciec nie odważyłby się przysyłać mu dziewczyn przeróżnych. Podejrzywał go zaś, że robi to naumyślnie, by go czemprędzej zabić i zagarnąć po nim jak najprędzej majątek. Obawa i nienawiść, żywione ku ojcu, przechyliły ostatecznie szalę.
— Czy ty nie wychodzisz za mąż? — spytał, chcąc wybadać teren.
Klotylda zaczęła się śmiać.
— Och! nie śpieszy mi się wcale a wcale.
Następnie z rodzajem kaprysu na twarzy, patrząc na Pascala, który podniósł głowę, dodała:
— Zresztą kto tam wie?.. Może wcale nie pójdę za mąż.
Lecz Felicyta tutaj głośny założyła protest. Widząc ją bowiem tak przywiązaną do doktora, często w duszy życzyła sobie, by związek małżeński Klotyldy, rozerwał ową przyjaźń. Chciała widzieć syna osamotnionym, zgnębionym, oraz upadłym na duchu, by wówczas zapanować nad nim niepodzielnie i zostać jego samodzielną władczynią. Natychmiast więc powołała się na samego Pascala: nieprawdaż, że kobieta powinna koniecznie zawrzeć śluby małżeńskie, pozostawanie bowiem niezamężną, narażanie się na staropanieństwo sprzeciwia się nawet prawom przyrody.
Doktór poważnie, nie spuszczając oczów z Klotyldy, potwierdził wywody matki.
— Tak, tak, należy wyjść za mąż... Ależ ona sama wie o tem, jest przecież za rozsądną, ona wyjdzie za mąż...
— Ba! — przerwał Maksym — czy naprawdę będzie to dobrem?.. Małżeństwo dzisiaj nieraz tyle sprawia zgryzot; takie mnóstwo obecnie niedobranych par małżeńskich!
A potem dorzucił, odważając się ostatecznie:
— Nie wiesz tedy sama, co masz ze sobą robić?.. A zatem moja droga, powinnaś przyjechać do Paryża, by mieszkać razem ze mną... Zastanowiłem się, że niepodobna mi brać na siebie ciężaru takiego, jakim jest dziecko. Stan mojego zdrowia nie pozwala na to. Czyż ja sam nie jestem dzieckiem, nie jestem chorym, potrzebującym opieki troskliwej?.. Ty się mną zajmiesz; ty nie odstąpisz mnie z pewnością w chwili, gdy stanowczo i ostatecznie utracę władzę w nogach.
Tu głos jego nabrał jakiegoś odcienia łzawego, gdyż rozczulił się nad sobą samym. Widział się już z góry bezsilnym, ją zaś przy swem łożu jako siostrę miłosierdzia; jeżeli tedy zgodzi się pozostać panną, on z całą ochotą zapisze jej majątek, byle tylko ojciec nie dostał ani centyma. Obawa, którą zawsze żywił wobec grożącego mu osamotnienia i katastrofa, której nadejścia się spodziewał, potrzeba zatem zdobycia sobie opiekunki, zrobiły go nadzwyczajnie czułym.
— Postąpisz dzielnie w całem znaczeniu tego słowa i nie będziesz bynajmniej żałowała.
Martyna przecież, która właśnie podawała baraninę, aż się zatrzymała ze wzruszenia; to samo wrażenie niespodziewane wywarła owa propozycya i na innych współbiesiadników. Felicyta, pierwsza, zdobyła się na pochwalenie zamiaru Maksyma, czuła bowiem, iż to wszystko, ów cały odjazd pomagałby jej planom. Patrzyła na Klotyldę, wciąż jeszcze milczącą i niejako osłupiałą, podczas gdy doktór Pascal, blady, bardzo blady, czekał, co będzie.
— Ach! mój braciszku, mój braciszku — wybełkotała wreszcie Klotylda, nie umiejąc się zdobyć na nic wyraźnego.
Wówczas zaczęła pośredniczyć babka.
— Czyż to już wszystko, co mogłabyś odpowiedzieć? Ależ propozycye Maksyma są arcywyborne! Jeżeli obawia się teraz zabrać ze sobą Karolka, to w każdym razie ty możesz do niego pojechać; później zaś, sprowadzisz tam i malca... Patrzcie, patrzcie, ależ to wszystko wybornie się układa. Maksym ufa twojemu sercu dobremu... Pascalu, czyż nieprawda, że Klotylda żadną miarą nie może odmówić?
Doktór wreszcie, dzięki wysiłkowi olbrzymiemu, zapanował nad sobą. Czuć jednak było w jego głosie dreszcz zimny, który nim wstrząsał. Mówił bardzo wolno.
— Powtarzam wam raz jeszcze, że Klotylda jest osobą rozsądną i przyjmie ową propozycyę, jeżeli tylko będzie to jej obowiązkiem.
Panienka, wzburzona cała, stawiła opór.
— Jak to, mistrzu, czy chcesz mię wydalić z domu?... Bez wątpienia, Maksym okazał dużo dobroci. Lecz, mój Boże! opuścić wszystko, tak opuścić wszystkich, którzy mię kochają, opuścić wszystko, co do tej pory kochałam!
I machnęła ręką jakimś ruchem szalonym, oznaczającym istoty i rzeczy, obejmującym całą Soulejadę.
— Zważaj atoli podjął znowu Pascal, wpatrując się w nią uporczywie, — jeżeli Maksym istotnie nie obszedłby się bez ciebie?
W tej chwili oczy jego napełniły się łzami; dreszcz niemal widoczny wstrząsnął jej ciałem, gdyż ona jedna Pojęła znaczenie słów doktora. I znowu mignęło przed jej oczyma widmo okrutne: Maksym, bez władzy w członkach, wożony w wózku przez służącego, zupełnie, jak ten sąsiad, którego napotykała. Lecz jej dawniejsze uczucia walczyły z tą czułością siostrzaną. Czyż cięży na niej jakikolwiek obowiązek wobec brata, który przez lat piętnaście ani razu się do niej nie zbliżał? Czyż jej obowiązek nie powinien zdążać tam, gdzie podążało serce?
Wreszcie więc odezwała się:
— Posłuchaj, Maksymie, pozwól mi się zastanowić! Zobaczę, tak zobaczę... Bądź przekonanym, iż czuję wdzięczność dla ciebie za twoje dobre serce. I, jeżeli z czasem istotnie potrzebowałbyś mojej obecności, wtedy bezwątpienia zgodzę się przyjechać!
Istotnie nie można było zobowiązywać się z góry. Felicyta wprawdzie, wiecznie gorączkująca się, usiłowała ją nakłonić do wyjazdu; doktór jednak teraz pospieszył dodać, że Klotylda postąpiła nader roztropnie. Martyna przyniosła krem, jawnie okazując radość niepomierną: zabrać panienkę! patrzcie państwo! także dobry projekt, aby pan pozostawszy sam, umarł ze zmartwienia!
Ten wypadek opóźnił zresztą przebieg całego obiadu.
Jeszcze siedziano przy deserze, gdy wybiło wpół do dziewiątej. Wówczas Maksym zaczął się niepokoić, dreptać z niecierpliwości i chciał już wyjść z domu. Na dworcu kolei, dokąd wszyscy go odprowadzili, jeszcze raz jeden uściskał siostrę.
— Pamiętaj! — Nie obawiaj się — oświadczyła Felicyta — już my tutaj będziemy jej przypominali daną obietnicę.
Doktór uśmiechnął się, i wszyscy troje, gdy pociąg ruszył zwolna w drogę, zaczęli powiewać chustkami.
Tego wieczora doktór Pascal i Klotylda, odprowadziwszy babkę aż do bramy jej domu, powrócili w zgodzie zupełnej do Soulejady, by tam przepędzić pospołu kilka rozkosznych godzin. Gorączka tygodni ubiegłych, głuche przeciwieństwo pojęć, które ich oddalało od siebie, zniknęły na pozór bez śladu. Nigdy jeszcze nie odczuwali słodyczy podobnej wspólnego, nierozdzielnego pożycia. Mieli wrażenie, jak gdyby odzyskali zdrowie po chorobie ciężkiej, jak gdyby odzyskali nadzieję, tudzież uciechę z życia. I przesiedzieli też jeszcze do nocy późnej pod jaworami, przysłuchując się kryształowemu szmerowi fontanny. Przesiedzieli w milczeniu, nie zamienili ani słowa jednego, jeno rozkoszowali się w pełni uciechą przebywania nawzajem tak blizko siebie.




IV.

Po tygodniu pod dachem doktora znowu zapanowała gorączka niezgody. Pascal i Klotylda na nowo całe przedpołudnia nie mówili do siebie ani słowa; potem zaś raz po razu ścierali się i objawiali wysoce zły humor. Nawet Martyna wpadała w gniew, oraz rozdrażnienie. Pożycie we troje zaczynało równać się piekłu.
Potem, nagle całe położenie znacznie się jeszcze pogorszyło. Do Plassans na misyę przybył pewien kapucyn, używający rozgłosu wielkiej świętobliwości; rozpoczął on szereg kazań zwyczajem przyjętym w miastach południowej Francji. O sklepienie kościoła św. Saturnina odbijały się echa jego nawoływań potężnych. Był to rodzaj apostoła, wyposażonego wymową przystępną i rozpłomieniającą, słowem kwiecistem i obfitującem w obrazy plastyczne. A uczył o upadku, oraz nicości wiedzy współczesnej, kazał poglądy nadzwyczajnie mistyczne, zaprzeczając rzeczywistości świata tego, i ukazując na świat rzeczy nieznanych oraz na tajemnicę, tkwiącą poza wszystkiem. Poruszył tem więc do głębi wszystkie dewotki, oraz wszystkie nabożnisie z całego miasta.
Już po pierwszym wieczorze, gdy Klotylda powróciła z kazania w towarzystwie Martyny, Pascal dostrzegł w niej gorączkę i rozdrażnienie, skrzesane słowami zakonnika. Dni następnych działo się coraz gorzej. Klotylda się unosiła i wracała coraz później, całą godzinę jeszcze spędzając na modlitwie w ciemnym kącie jednej z kaplic. Potem niemal już nie wychodziła z kościoła, a powracała złamana z oczyma połyskującemi, jak u jasnowidzącej; gorące słowa kapucyna wstrząsały nią do głębi. Tylko gniew i pogardę żywiła, na pozór, do ludzi i do świata całego.
Pascal, silnie tem wszystkiem zaniepokojony, chciał się rozmówić z Martyną. Zeszedł tedy na dół pewnego ranka o wczesnej godzinie właśnie w chwili, gdy ta ostatnia zamiatała jadalnią.
— Wiecie o tem, iż wam pozostawiam swobodę zupełną, Klotyldzie i tobie; możecie chodzić do kościoła, ile razy się wam tylko podoba. Nie chciałbym nigdy wywierać nacisku na niczyje sumienie... Lecz nie życzę też sobie, aby panienka zachorowała przez ciebie, Martyno.
Służąca, ani na sekundę nie przestając zamiatać, odezwała się posępnie.
— Chorymi są, być może, właśnie ci, którym się zdaje, że są zdrowi.
A powiedziała owe słowa z taką siłą przekonania, że Pascal musiał się uśmiechnąć.
— Tak jest; to ja, ja posiadam umysł nierozwinięty, który wy pragniecie oświecić i nawrócić, podczas gdy wam znowu nie brakuje ani zdrowia dobrego, ani mądrości niepodzielnej... Martyno, rozgniewam się, jeżeli nie zaprzestaniesz męczyć i mnie i siebie samą.
Wypowiedział te słowa głosem tak zrozpaczonym, oraz tak szorstkim, że służąca nagle zatrzymawszy się, spojrzała mu prosto w oczy. Jakaś czułość niewymowna, oraz smutek niezmierny odzwierciedliły się na tej zwiędłej twarzy kobiety, która nigdy za mąż nie wyszedłszy, poświęciła się wyłącznie obowiązkom służby. Łzy zaświeciły jej w oczach, uciekła więc, bełkocząc:
— Ach! pan nas nie kocha!
Pascal tedy stanął rozbrojony, a smutek coraz większy ogarniał go z chwilą każdą. Wyrzucał sobie zbytnią pobłażliwość, i to właśnie go martwiło. Żałował, że danego czasu nie pokierował sam wyłącznie, oraz stanowczo wychowaniem i wykształceniem Klotyldy. Wierząc zdaniu, że drzewa wyrastają prosto, jeżeli się ich nie krępuje, pozwolił dziewczynie dojrzewać samodzielnie, nauczywszy ją poprzednio tylko czytać i pisać. I działo się to bez planu z góry obmyślanego, działo jedynie skutkiem przyzwyczajenia, zrodzonego ich wspólnem pożyciem, że zwolna, stopniowo zaczęła czytać wszystko, zwłaszcza zaś namiętnie zajęła się naukami przyrodniczemi, pomagając przy przeprowadzeniu doświadczeń, poprawianiu korekt, kopiowaniu, tudzież porządkowaniu rękopisów. Ach! jakże żałował dzisiaj gorzko swej obojętności! Co za silny kierunek mógłby był nadać owemu trzeźwemu umysłowi, tak chciwemu wiedzy, zamiast pozwolić mu się skrzywić, oraz zwikłać w tym chaosie pojęć mrocznych, oraz tajemniczych, gdzie ją pchały chętnie babka Felicyta i Martyna poczciwa! Podczas gdy on sam pozostawał zawsze przy faktach i starał się nigdy nie przekraczać granicy, wytkniętej przez zjawiska dotykalne, co mu się udawało dzięki metodzie ścisłej, — Klotylda wiecznie garnęła się do świata niepoznawalnego, do tajemnicy. Przeradzało się to u niej w szał niezrozumiały, w ciekawość instynktową, która dla niej samej przemieniała się w męczarnię, skoro nie zostawała zaspokojoną. I tkwiła w niej jakaś żądza wiadomości, której nigdy nie można było nasycić; jakieś dążenie nieprzeparte ku pierwiastkom niedostępnym i niepoznawalnym. Już w latach dziecinnych, kiedy była jeszcze małą, a nadewszystko później, gdy już wyrosła na pannę, zawsze przy każdem zagadnieniu pytała się: dlaczego i jak, zawsze wymagała podania przyczyny ostatecznej. Jeżeli pokazywał jej kwiat, pytała się natychmiast, dlaczego ów kwiat wydaje nasienie i dlaczego owo nasienie kiełkuje następnie. Potem znowu zajmowały ją nadewszystko tajemnica poczęcia, płci, urodzenia, śmierci, sił nieznanych, Boga i wszystkiego. W czterech pytaniach umiała zawsze, za każdym razem przyprzeć go do muru, gdzie się rozpoczynała owa nieunikniona nieświadomość; a skoro on nie umiał już jej odpowiedzieć i chciał się jej pozbyć gestem komicznego oburzenia, wówczas wybuchała szalonym śmiechem tryumfu i na nowo pogrążała się bez pamięci w otchłani marzeń, w bezgranicznem wyobrażaniu sobie wszystkiego; czego nikt nie znał, oraz wszystkiego, czemu można było wierzyć. Często też wprawiała go w zdumienie swemi wyjaśnieniami. Umysł jej bowiem, karmiony wiedzą ścisłą, wychodził z założenia prawd uznanych, lecz natychmiast robił taki skok, że odrazu znajdowała się w samym odmęcie legend i baśni. Ukazywali się jej rozmaici pośrednicy, aniołowie, święci, natchnienie nadprzyrodzone, którzy zmieniają materyą i zaszczepiają w niej życie; albo jeszcze lepiej, była to naprawdę jedna i ta sama siła, dusza świata, gnieżdżąca się w głębi wszystkich rzeczy, oraz istot wszystkich, i krystalizująca się ostatecznie w jednym, powszechnym, piędziesięciowiekowym pocałunku. I zawsze powtarzała, że to właśnie wszystko może jej wytłomaczyć.
Nigdy zresztą do tej pory Pascal nie widział jej tak zasmuconej i wzburzonej. Od tygodnia już, kiedy się zaczęły owe misye kapucyna w katedrze, zaledwie zdołała pohamować się z niecierpliwości, oczekując owego wieczornego kazania, szła zaś tam ze skupieniem, pełnem uniesienia, dziewczyny, udającej się właśnie na pierwszą schadzkę.
Potem zaś, nazajutrz mnóstwo objawów świadczyło, że nie przywiązuje żadnej wagi do życia zewnętrznego, do zwykłego trybu swych zajęć, zupełnie tak, jak gdyby świat widzialny i wszystkie szczegóły życia codziennego, były głupstwem i ułudą. To też kolejno zaniedbywała zatrudnienia dawniejsze, całemi godzinami hołdując jakiemuś rodzajowi nieprzezwyciężonego lenistwa; ręce opuszczała na kolana; oczy bezmyślnie tkwiły gdzieś w próżni, lub w dali; co najwyżej malowało się w nich jakieś marzenie, jakieś fantazyowanie nieuchwytnie. Ona poprzednio tak czynna i zrywająca się tak rano, wstawała późno i ukazywała się dopiero przy drugiem śniadaniu; a przecież bezwątpienia nie przy gotowalni spędzała owe godziny długie, ponieważ zaniedbała się nawet pod względem zwykłej zalotności kobiecej; czesała się nader niestarannie, ubierała bez ładu, nie zapinając sukni lub zapinając ją krzywo; bądźcobądź przecież zachowała jeszcze dużo czaru, dzięki promieniejącej młodości. Ustały już owe przechadzki ranne naokoło Soulejady, które tak lubiła, owo zbieganie z górnych tarasów na dolne, porośnięte oliwkami i drzewami migdałowemi, owo odwiedzanie sośniny, pełnej woni żywicznej, owo długie przebywanie pod gołem, rozpalonem niebem wśród skwarnych promieni słońca; nic jej się nie chciało robić, wolała raczej pozostać u siebie przy okiennicach zamkniętych, siedząc tak nieruchomie i cicho, że żaden szmer nie dobywał się z głębi jej pokoju. Potem popołudniu, w sali objawiała jedynie rozlazłe próżniactwo, bezczynność zupełną, zmęczenie i niechęć do wszystkiego, co ją poprzednio zajmowało. Nawet na jednem krześle długo nie umiała wysiedzieć.
Pascal musiał się wyrzec wszelkiej pomocy z jej strony. Notatka, którą dał jej do przepisania, leżała przez trzy dni, na pulpicie, nawet nie ruszona. Nic odtąd nie porządkowała, a nawet nie schyliłaby się, gdyby było trzeba podnieść rękopis z ziemi. Nadewszystko zaniedbała pracę około pasteli, około owych rysunków nader dokładnych tego lub owego kwiatu, które miały następnie posłużyć za ryciny do dzieła, o sztucznem zapładnianiu. Wielkie czerwone malwy o bardzo niezwyczajnem zabarwieniu, zwiędły w wazie, Klotylda zaś ani pomyślała o ich odtworzeniu. Raz znowu przez całe popołudnie męczyła się nad wymalowaniem niebywałego rysunku, jakichś wyśnionych kwiatów, rośliny nadzwyczajnej, wybujałej w słońcu cudów, pęk wytryskujących promieni złotych w kształcie kłosów, otoczonych szerokiemi koronami purpurowemi, podobnemi do serc otwartych, skąd wyskakiwały, opierając się na słupkach, potoki gwiazd i miliardy światów, biegnących po niebie niby droga mleczna.
— Ach! moja biedna Klotyldo! — odezwał się do niej tego dnia doktór — czyż to godzi się tracić tyle czasu na podobne fraszki fantazyjne! A ja czekam do tej pory daremnie na wizerunek owych malw, którym pozwoliłaś zwiędnąć bezpożytecznie! Zachorujesz zresztą z własnej winy. Po za życiem rzeczywistem nie może istnieć ani zdrowie, ani nawet piękność.
W ostatnich czasach Klotylda często już zgoła nie odpowiadała doktorowi. Nie chciała bowiem rozprawiać, obstając gniewnie i uporczywie zarazem przy swojem przekonaniu. Tym razem atoli musiał on dotknąć do żywego jakąś strunę jej przekonań.
— Niema zupełnie żadnej rzeczywistości — odparła stanowczo.
Pascal, którego zabawiło takie filozofowanie wielkiego dzieciaka, zaczął się śmiać.
— Wiem już, wiem... Nasze zmysły są omylne; świat poznajemy jedynie za pośrednictwem naszych zmysłów; a więc z tego wypływa, że być może, świat zupełnie nie istnieje... Otwórzmy przeto drzwi na oścież obłędowi; uznajmy za całkowicie możliwe rozmaite niestworzone dziwactwa; wierzmy w zmory, przekraczając granicę praw i faktów... Czyż jednak nie zdajesz sobie sprawy, że odrzucając poza nawias przyrodę, niweczysz przez to samo wszelkie stałe prawidła; jedynym zarazem punktem ciężkości w życiu jest wiara w życie, jest miłość życia, jest dążenie do ściślejszego poznania tegoż życia mocą wszystkich swych sił i całej inteligencyi?
Klotylda uczyniła jakiś gest niedbały i pełen zuchwalstwa zarazem; na tem też rozmowa się skończyła. Po chwili schwyciwszy za ołówek błękitny, zamazywała pastel śmiałemi pociągnięciami, by rzucić pewien blask płomienny na czystą noc letnią.
W dwa dni później atoli, skutkiem ponownej sprzeczki położenie rzeczy znacznie się pogorszyło.
Wieczorem, po skończonym obiedzie, Pascal poszedł z powrotem na górę, by pracować w sali, podczas kiedy Klotylda pozostała na dworze, usiadłszy na tarasie. Godzina biegła za godziną. Pascal tedy zdziwił się i zaniepokoił zarazem, gdy północ wybiła, a Klotylda jeszcze nie wróciła do swego pokoju. Powinna była przejść przez salę; doktór zaś ani na chwilę nie wątpił, że usłyszałby odgłos jej kroków, jeżeli usiłowałaby przemknąć się choćby najciszej poza jego plecami.
Zeszedłszy na dół, stwierdził, że Martyna już śpi. Drzwi, prowadzące do przedsionka, nie były zamknięte na klucz, a więc bezwątpienia Klotylda zasnęła pod gołem niebem. Przytrafiało jej się to niekiedy podczas nocy ciepłych, ale jeszcze nigdy nie zapóźniła się do takiego stopnia.
Niepokój doktora spotężniał, skoro dostrzegł próżnem krzesło, na którem Klotylda zwykła była przesiadywać przez czas dłuższy. Spodziewał się, że znajdzie ją tutaj, pogrążoną we śnie. Jeżeli przecież tutaj jej nie było, dlaczego nie powróciła do siebie; gdzież zresztą mogłaby powędrować sama o tej godzinie spóźnionej?
Noc wprawdzie czarowała wdziękami, noc prawdziwie wrześniowa, jeszcze skwarna, z olbrzymim stropem niebieskim, nasianym gwiazdami, nieskończonym, o połysku ciemnego aksamitu; w głębi zaś tego nieba bezksiężycowego, gwiazdy pobłyskiwały tak żywo i tak silnie, że rzucały promienie aż na ziemię.
Początkowo przechylił się poza balustradę tarasu, przyjrzał się stokom i schodom z kamieni wyschłych, podbiegającym aż do toru kolei żelaznej; nic się atoli nie ruszało; dostrzegł jedynie główki okrągłe, tudzież nieruchome małych drzew oliwnych. Wówczas strzeliła mu myśl do głowy, że Klotylda bezwątpienia musi się znajdować pod jaworami, tuż przy fontannie, w pobliżu tego wiecznego wytrysku owej wody wśród mroków tak gęstych, iż nawet on sam, który znał wybornie każdą gałąź drzewa, musiał iść z rękoma wyciągniętemi naprzód, aby się nie potknąć. Wreszcie krocząc w ten sposób po omacku doszedł do końca sośniny i wynurzył się z cieni, nie napotkał atoli nikogo. Ostatecznie tedy postanowił wołać głosem, przytłumionym zrazu:
— Klotyldo! Klotyldo!
Cisza przecież panowała ustawicznie ta sama i niema. Krzyknął tedy głosem nieco silniejszym.
— Klotyldo! Klotyldo!
Ani żywego ducha, ani jednego tchnienia. Nawet echa zdawały się spać snem głębokim; jego okrzyki tonęły w nieskończonych przestworach łagodnych, błękitnawych ciemności. Doktór przeto zaczął krzyczeć z całej siły, wrócił pod jawory, zawrócił do sośniny, szalejąc z obawy i zwiedzając całą dokoła posiadłość. Wreszcie nagle znalazł się na podwórku czyli dawnem klepisku.
O tej godzinie olbrzymie klepisko, pusty krąg, wybrukowany starannie, spoczywało również snem spokojnym. Ponieważ od lat wielu nie młócono tam zboża, z pomiędzy kamieni powyrastała przeto trawa, którą słońce natychmiast paliło bez miłosierdzia; wyglądało to wszystko więc jak wierzchni włos dywana. A łby okrągłe kamieni, pootaczane kępkami miękiej roślinności, nigdy nie ziębły, parując wśród pomroki, promieniując w nocy ciepło, zebrane podczas tylu skwarnych południ.
Klepisko zataczało krąg nagi i opuszczony, pełen owego parowania przy niebie spokojnem i łagodnem; Pascal zaś przebiegał je, kierując się do sadu, gdy w tem zatoczył się, potykając o jakieś ciało, rozciągnięte wzdłuż, którego poprzednio nie zdołał dostrzedz. Wydał okrzyk stłumiony.
— Jakto, to ty jesteś tutaj?
Klotylda nie raczyła nawet odpowiedzieć. Leżała wyciągnięta na grzbiecie, z rękoma splecionemi i założonemi pod głową, z twarzą zwróconą ku niebu; z tej ostatniej, całej pobladłej, widniały jedynie wielkie, błyszczące oczy.
— A ja się tutaj niepokoję i wołam na ciebie przynajmniej od kwadransa!... Musiałaś przecież słyszeć, gdyż krzyczałem na cały głos?
Klotylda ostatecznie podniosła powieki.
— Tak.
— A więc to głupio z twojej strony! Dlaczego nie dałaś znać o sobie?
Lecz dziewczyna ponownie zaczęła milczeć uporczywie, nie chciała się tłumaczyć i usprawiedliwiać, jeno z uporem głuchym posyłała spojrzenia ku niebu.
— A więc, dzieciaka niegodziwy, chodźmy spać! Powiesz mi o wszystkiem jutro.
Lecz ta ani nie myślała nawet ruszać się z miejsca; Pascal zaś prosił ją i prosił z dziesięć razy, by zechciała powrócić; wszystko daremnie, gdyż Klotylda leżała jak martwa. Ostatecznie zatem on sam przy niej usiadł, na trawie spalonej, czując wybornie pod sobą powolne ostyganie bruku.
— Krótko mówiąc, moja droga, nie możesz nocować pod gołem niebem... Zresztą odpowiadaj przynajmniej na moje pytania. Co tutaj porabiasz?
— Patrzę.
I jej wielkie oczy nieruchome, rozszerzone i uporczywie utkwione w jeden punkt, jej spojrzenia zdawały się biedź bardzo wysoko aż ku gwiazdom. Utonęła niepodzielnie w owej nieskończoności czystej tego letniego słońca, w pośrodku gwiazd.
— Och! mistrzu — podjęła głosem łagodnym, równym. niezałamującym się ani na chwilę — jak ta twoja wiedza jest skromną i ograniczoną w porównaniu z tem, co jest bezwątpienia tam w górze... Tak jest, nie odpowiadałam dlatego, ponieważ właśnie o tobie myślałam z wielką, ciężką troską... Nie sądź atoli, że się gniewam na ciebie.
I taki dreszcz czułości wstrząsnął jej głosem, iż Pascal czuł się mocno wzruszonym. Wyciągnął się tedy u jej boku, również twarzą do góry. Ich łokcie się stykały. Zaczęli mówić.
Obawiam się niesłychanie, moja pieszczoto, że te zmartwienia nie opierają się na podstawie słusznej... Myślisz o mnie i martwisz się. Dlaczego jednak?
— Och, z powodu tych wszystkich spraw, które muszę ci wyjaśnić, choć przyjdzie mi to z wielkim trudem. Nie jestem uczoną. Tymczasem, tyś nauczył mię wiele, a sama w naszem pożyciu wspólnem nauczyłam się jeszcze więcej.. Zresztą, to są rzeczy, które ja czuję.. Być może, iż będę się starała ci je powiedzieć, skoro jesteśmy już tutaj razem, wśród takiego spokoju i nocy tak pięknej.
Jej serce przepełnione, czuło potrzebę wywnętrzenia się, po tylu godzinach roztrząsań, wśród ciszy pojednawczej tych podziwu godnych mroków nocnych. Pascal zaś nie chciał mówić, by jej nie niepokoić.
— Gdy byłam jeszcze maleńką i słyszałam, jak mówiłeś o wiedzy, zdawało mi się, że opowiadasz o dobrym Panu Bogu, tyle tryskało z ciebie dobrej wiary i nadziei. Wszystko wydawało ci się możliwem. Z pomocą wiedzy można było zdobyć tajemnicę wszechświata i urzeczywistnić jak najdoskonalsze szczęście ludzkości... Zdaniem twojem, posuwano się wówczas ku temu celowi olbrzymiemi krokami. Codziennie zdobywano się na nowe odkrycie, zdobywano nową pewność. Jeszcze dziesięć lat, jeszcze pięćdziesiąt lat, jeszcze może lat sto, a niebo się otworzy; oko w oko spotkamy się z prawdą.. A więc dobrze! tymczasem lata biegły i nic nie widzimy, prawda zaś ustawicznie przed nami ucieka.
— Nie umiesz się zdobyć na cierpliwość — odpowiedział Pascal z prostotą. — Nawet gdyby było potrzeba dziesięć wieków, to i tak należałoby je cierpliwie przeczekać.
— Prawda, nie umiem czekać. Odczuwam potrzebę dowiedzenia się wszystkiego, muszę natychmiast zostać szczęśliwą. Tak. dowiedzieć się wszystkiego naraz i stanowczo, koniecznie być szczęśliwą!... Och widzisz teraz, iż właśnie to sprawia mi boleść, ta niemożliwość zanurzenia się do głębi w otchłani świadomości zupełnej, ta niemożliwość rzucenia się w objęcia bezgranicznego szczęścia, wolnego od wszelkich skrupułów i zwątpień. Czyż można nazwać życiem takie posuwanie się naprzód wśród ciemności krokiem żółwim, takie niepodobieństwo zakosztowania choćby jednej godziny spokoju, spokoju niezakłócanego myślą o nowych powątpiewaniach i obawach! Nie! nie! Trzeba jednego dnia odrazu zdobyć całe poznanie i całe szczęście!... Wiedza nam to obiecała; skoro więc przyrzeczeń swych nie może dotrzymać, bankrutuje, tak, jest bankrutem!
Wtedy już on sam zaczął się unosić.
— Ależ to istne warjactwo, dzieciaku mały, co ty teraz pleciesz! Wiedza nie jest objawieniem. Idzie ona torem ludzkim; sława jej tryska już z samych wysiłków... A następnie kłamstwem jest, jakoby wiedza obiecywała szczęście.
Klotylda przerwała mu żywo:
— Jakto, nie prawda? Zajrzyj tam na górze do swoich książek! Wiesz dobrze, że je przeczytałam co do jednej. Obietnic tam istny potop! Czytając je, człowiekowi się zdaje, że dąży na zdobycie ziemi i nieba. Burzą one wszystko, przyrzekając wzamian uroczyście, że na to miejsce postawią co innego; zrobią zaś to z pomocą wyłączną wszystkiego rozumu i roztropności na wieki wieków... Bezwątpienia, pod tym względem równam się dzieciom. Obiecano mi dać jakąś rzecz, żądam więc, aby dotrzymano tajemnicy. Moja wyobraźnia pracuje; trzeba tedy, by ów podarunek był bardzo ładny, inaczej mnie nie zadowolni... Boć przecież było to rzeczą tak zwyczajną, nic nie obiecywać. A nadewszystko, w tej chwili, wobec mojego żądania bolesnego i zrozpaczonego, byłoby to dla mnie ciosem usłyszeć, iż nic mi nie obiecywano.
I zrobiła znowu jakiś gest przeczący podczas tej nocy tak poważnej i tak błogiej.
— W każdm razie — ciągnęła dalej — wiedza zrównała wszystko z ziemią; ziemia jest pusta, niebo jest puste; cóż więc chcesz, aby się zemną stało, skoro nawet ty bronisz wiedzy i nie przypisujesz jej takich nadziei, jakie do niej przywiązywałam?... Nie potrafię przecież żyć bez pewności i bez szczęścia. Na jakimże trwałym gruncie mam zbudować mój dom od chwili, gdy zburzono świat stary, a z takiem ociąganiem biorą się do zbudowania nowego? Całe społeczeństwo starożytne runęło w gruzy. podczas owej katastrofy wiecznego badania i analyzowania; pozostała teraz jedynie ludzkość oszalała, wywracająca wszystko do reszty, nie świadoma, na jakim kamieniu ma oprzeć głowę, obozująca wśród burzy, pożądająca schronienia trwałego i ostatecznego, gdzie mogłaby na nowo rozpocząć życie... Nie trzeba zatem dziwić się naszemu popłochowi oraz naszej niecierpliwości. Nie zdołamy dłużej czekać. Skoro wiedza bankrutuje i jest zbyt powolną, wolimy cofnąć się z powrotem w tył, tak! ku wierzeniom dawniejszym, które przez ciąg wieków długich, wystarczały szczęściu świata.
— Ach, więc to tak! — krzyknął — więc do tegośmy doszli, w tym wirze końca wieku, w tem zmęczeniu, w owem zdenerwowaniu, w tej strasznej massie rozmaitych wierzeń oraz haseł, które ów wiek roztrącił i poruszył. Stale zatem pojawia się potrzeba wieczna kłamstwa, wieczna żądza ułudy, która obałamuca ludzkość i prowadzi ją w tył, z powrotem ku niemowlęcemu zachwytowi dla świata niepoznawalnego... Skoro się nigdy nie wie wszystkiego, poco tedy starać się o dowiedzenia czegoś więcej? Od chwilą kiedy prawda zdobyta nie darzy bezpośredniem i niezawodnem szczęściem, dlaczegóż nie zadawalniać się zupełną nieświadomością, tem legowiskiem marnem, gdzie ludzkość przespała ociężale swoje pierwsze stulecia?... Tak, to jest jawny powrót mistyki tajemniczej, to jest ruch wstecz po stu latach badań doświadczalnych. I nie mogło stać się inaczej, należało koniecznie oczekiwać zbiegostwa z pod sztandaru, skoro nie zdołano zaspokoić odrazu wszystkich oczekiwań, tudzież pragnień. Jest to przecież naprawdę jedynie przestanek chwilowy; pochód naprzód będzie się odbywał w dalszym ciągu, przez nas nawet niedostrzegany, wśród nieskończonego potoku czasów.
Na chwilę zamilkli, leżąc nieruchomie, z oczyma błąkającemi się bez celu wśród miliardu światów, które błyszczały na ciemnem niebie. Jakaś gwiazda spadająca przesunęła się szlakiem ognistym poprzez konstelacyą Kassyopei. I wszechświat, błyszczący tam w górze, zwolna obracał się naokoło swej osi, z wdziękiem niedoścignionym, podczas gdy z przyćmionej ziemi, dokoła nich, unosiły się tylko wyziewy lekkie, niby słodki, tudzież ciepły oddech śpiącej kobiety.
— Powiedz mi — spytał się wreszcie doktór swym zwykłym tonem dobrodusznym — czy to twój kapucyn tak ci głowę zawrócił dzisiejszego wieczora?
Klotylda odpowiedziała zupełnie szczerze.
— Tak, wypowiada on bowiem na kazalnicy takie poglądy, które muszą mną wstrząsać do żywego; walczy ze wszystkiem, czego mię nauczyłeś i właśnie ta wiedza, którą tobie zawdzięczam, teraz zmieniona w truciznę, zabija mię, zabija... Mój Boże, co się też ze mną stanie?
— Moje biedne dziecię!... Ależ to rzecz straszliwa trawić się w podobny sposób! A przecież jestem jeszcze dosyć o ciebie spokojnym, ponieważ posiadasz dużo równowagi duchowej; z ciebie jest prawdziwie dobra, mała, okrągła łepetyna, trzeźwa i wytrwała, jak ci to często powtarzałem. Uspokoisz się zwolna najniezawodniej... Cóż atoli za burza musi panować w mózgach, jeżeli nawet ty, taka rozumna, uległaś zamętowi! Czyż straciłaś wiarę?
Milcząc, Klotylda wzdychała jedynie.
— Bezwątpienia, z punktu zwyczajnego szczęścia, wiara tworzy bardzo mocny okręt, w którym można bezpiecznie podróżować. Jeżeli się posiada wiarę, wędrówka przez życie jest łatwą, tudzież przyjemną.
— Ech! nie wiem już o niczem więcej! — odezwała się. Są dni, podczas których wierzę, zdarzają się inne, kiedy znowu staję po twojej stronie, oraz twoich książek. To właśnie ty wstrząsałeś mną do głębi, to właśnie przez ciebie cierpię. I, być może, całe cierpienie tryska z owego oporu i buntu przeciwko tobie, którego kocham... Nie, nie! nie mów do mnie ani słowa, nie zaręczaj, że się uspokoję. To rozgniewałoby mię jeszcze więcej w tej chwili... Zaprzeczasz istnieniu świata nadprzyrodzonego. Tajemnica, nieprawdaż? To coś niemożliwego do wytłomaczenia. Nawet ty sam przyznajesz, że ludzie nigdy wszystkiego nie poznają; stąd też jedynym interesem, jaki życie przedstawia, jest ustawiczna dążność do pokonania i rozświetlenia rzeczy niepoznawalnych, ustawiczny wysiłek dowiedzenia się czegoś więcej i więcej... Ach, ja już wiem zbyt dużo, bym mogła zachować wiarę, ponieważ zbyt silnie mię przekonałeś pod wielu względami, i dlatego też trafiają mi się chwile, kiedy niemal umieram z rozpaczy.
Pascal wziął ją za rękę, leżącą wśród traw ostygłych, i ścisnął gwałtownie.
— Ależ, mała dziewczynko, ty się poprostu obawiasz życia!... Zresztą słuszność masz, mówiąc, że szczęściem jedynem jest tylko ustawiczny wysiłek! Boć nietrudno zresztą przyznać, iż gnuśność wśród nieświadomości jest zgoła niemożliwą. Przy dobrowolnem oślepianiu się, nie wyczekiwaj ani jakiejkolwiek granicy, ani jakiejkolwiek spokojności. Trzeba wciąż iść naprzód, iść bez oglądania się na nic zgoła, równolegle z życiem, które zawsze postępuje. Te środki, które wam doradzają, cofanie się w tył, religie umarłe, religie na nowo poklejone, zastosowane do świeżych potrzeb, są tylko przynętą... Poznaj tylko dobrze życie, pokochaj je, żyj w taki sposób, w jaki żyć się powinno: nie istnieje inna mądrość, inna nauka.
Lecz Klotylda wyrwała rękę ruchem gwałtownym, a gniewnym. W głosie zaś zadrżała nuta niesmaku.
Życie jest obrzydliwem, skądże tedy możesz wymagać, abym żyła szczęśliwa i spokojna?... Twoja wiedza rzuca na świat potok strasznej jasności, twoja analiza dosięga wszystkich naszych ran ludzkich, by tylko wzniecać jeszcze większy popłoch. Mówisz wszystko, mówisz bez ogródek, zostawiasz nam tylko nudy po ludziach i rzeczach, nie użyczając żadnego, możliwego pocieszenia.
Pascal przerwał jej tutaj okrzykiem, pełnym głębokiego przekonania.
— Wszystko trzeba powiedzieć, ach, tak! aby wszystko poznać i wszystko wyleczyć!
Gniew się wzmagał; Klotylda usiadła.
— Gdyby jeszcze przynajmniej istniała w twojej przyrodzie równość i sprawiedliwość! Przyznaj atoli przed sobą samym, iż życie należy do najsilniejszych; słaby musi ginąć niemal na mocy przeznaczenia, ponieważ jest słabym. Niema dwóch istot równych, ani pod względem zdrowia, ani pod względem piękności, ani pod względem inteligencyi: wszystko zależy od losu, od przypadku, od ślepego doboru... To też wszystko wali się w gruzy, od kiedy zniknęła święta i wielka sprawiedliwość!
— To prawda — szepnął Pascal półgłosem, niby do siebie samego — równości daremnie szukać! Gdyby społeczeństwo oparło się na równości, musiałoby ono zginąć! Przez ciąg długich wieków sądzono, że będzie można złemu zaradzić z pomocą miłosierdzia. Lecz świat potrzaskał się na kawały; dzisiaj zaś znowu, proponują jako środek leczniczy sprawiedliwość... Czyż przyroda jest istotnie sprawiedliwą? Ja uważam ją raczej za logiczną. Logika to właśnie, być może, sprawiedliwość naturalna i wyższa, zmierzająca prosto ku sumie wspólnej pracy, ku wielkiemu trudowi końcowemu.
— A więc, prawda! — zakrzyczała — To jest sprawiedliwość, miażdżąca jednostki na korzyść rasy; niszcząca gatunek osłabiony, celem utuczenia gatunku zwycięskiego... Nie, nie! To zbrodnia! Istnieją tylko sprośność i zbrodnia. Dzisiejszego wieczora w kościele, ksiądz miał słuszność: ziemia jest zepsutą, wiedza zaś pomnaża tylko gnicie ogólne; do nieba należy nam wszystkim spoglądać i uciekać O! mistrzu, błagam cię, pozwól, abym zasłużyła na zbawienie; pozwól też, abym i ciebie mogła zbawić!
Teraz wybuchnęła płaczem, odgłos zaś jej łkań rozlegał się wokoło z hałasem szalonym wśród ciszy nocnej. Napróżno Pascal usiłował ją uspokoić, Klotylda wciąż tem silniej głos podnosiła.
— Wysłuchaj mię, mistrzu, wiesz, że cię kocham, ponieważ jesteś dla mnie wszystkiem... A właśnie tylko ty jeden wznieciłeś we mnie taką burzę, którą daremnie usiłuję stłumić, ponieważ wciąż prześladuje mię myśl, że nie zgadzamy się i bylibyśmy rozłączeni na zawsze, gdybyśmy jutro oboje umarli.. Dlaczego nie chcesz wierzyć?
Doktór usiłował ją jeszcze przekonać.
— Ależ, moja droga, ty nie jesteś przy zdrowych zmysłach...
Wówczas Klotylda uklęknąwszy, schwyciła go za ręce i przyczepiła się do niego gorączkowym uściskiem. I zaklinała go jeszcze głośniej, takim okrzykiem rozpacznym, iż cała okolica mroczna, z oddali, wtórzyła jej łkaniom.
— Posłuchaj, co ksiądz powiedział w kościele... Potrzeba zmienić tryb życia i zacząć czynić pokutę; trzeba spalić wszystkie błędy przeszłości, tak, spalić wszystkie twoje książki, dokumenta, rękopisy... Uczyń to poświęcenie, mistrzu, błagam cię na kolanach. A zobaczysz, co za życie prześliczne będziemy odtąd prowadzili we dwoje.
Ostatecznie Pascal uniósł się gniewem.
— Nie! tego już za dużo, milcz!
— Mistrzu, jeżeli rozumiesz mię choć trochę, uczynisz, o co cię proszę... Zapewniam, iż jestem strasznie nieszczęśliwą, nawet kochając cię tak, jak ja cię kochani. Czegoś niedostaje naszej miłości. Do tej chwili była ona ziemską i bezużyteczną; czuję zaś popęd nieprzeparty do wypełnienia jej pierwiastkami boskiemi i wiecznemi... Brakuje między nami jedynie Pana Boga? Uklęknij i módl się ze mną!
Doktór ruchem gwałtownym wyrwał się z jej rąk, silnie już rozgniewany.
— Milcz, bo gadasz od rzeczy. Pozostawiłem ci wszelką swobodę, pozostaw ją i mnie także.
— Mistrzu, mistrzu, przecież ja pragnę tylko naszego szczęścia! Uniosę cię daleko, bardzo daleko. Pójdziemy na pustynię, gdzie będziemy żyli razem z Panem Bogiem!
— Milcz... Nie, nigdy!
Przez chwilę więc patrzyli sobie, twarz w twarz, milczący i nawzajem sobie grożący. Dokoła nich Soulejada oddychała ciszą nocną i rozlewała cienie lekkie oliwek, oraz czarnych sosien i jaworów, wśród których źródełko śpiewało głosem zasmuconym; a nad ich głowami niebo rozległe, gwiazdami nasiane, zda się, pobladło, mimo daleką jeszcze jutrzenkę, od dreszczu, który niem wstrząsał.
Klotylda podniosła rękę, jakgdyby chciała wskazać na ową nieskończoność drżącego nieba. Pascal atoli ruchem nagłym ujął teraz jej rękę w swoją i skierował ją ku ziemi. Poza tem zresztą nie wymówili ani jednego słowa; pałali ku sobie niechęcią; roznamiętnienie tryskało z ich oczów groźbą głuchą. Było to już poróżnienie na ostro.
Klotylda wreszcie szybko wyciągnęła rękę i odskoczyła na bok, niby zwierzę niepoczytalne i silne, które się wspina; potem zaś pędem pobiegła, pomimo mroków nocnych, ku domowi. Słychać było odgłos jej bucików małych, stukających po kamieniach klepiska; ten odgłos ucichł następnie, gdyż Klotylda musiała biedź po piasku alei. Doktór, już tylko zasmucony, przyzywał ją głosem usilnym. Lecz synowica nie chciała go wysłuchać, nie odpowiadała mu i biegła ustawicznie. Wówczas Pascal, zdjęty obawą, z sercem ściśniętem, rzucił się za nią, obiegł naokoło rogu kępy jaworów, lecz spóźnił się, gdyż dostrzegł, jak pędem szalonym wbiegła do przedsionka. Pędził więc również jak szalony, przeleciał po schodach i rzucił się ku drzwiom jej pokoju, które ona właśnie gwałtownie zamykała na klucz. Tutaj dopiero się uspokoił, i całą siłą zapanowawszy nad sobą, powstrzymał okrzyk, który mu się wyrywał z piersi, chęć przywołania jej, żądzę wyłamania owych drzwi, celem jej odzyskania, przekonania i zachowania wyłącznie dla siebie. Przez chwile pozostał nieruchomy, wobec ciszy, panującej w owym pokoju, skąd ani jeden szmer nawet nie dolatywał. Bezwątpienia, rzuciwszy się twarzą na łóżko, w poduszkach topiła swoje krzyki i łkania. Ostatecznie postanowił zejść na dół, aby zamknąć drzwi przedsionka, poczem cichutko wszedł z powrotem do sali, by podsłuchać, czy Klotylda się nie skarży; i dzień jasny już się rodził, gdy zrozpaczony i zduszony łzami, kładł się na spoczynek.
Od tej chwili zapanowała wojna bez litości. Pascal czuł naokoło siebie szpiegostwo, zdradę, groźbę. Już przestał nadal mieszkać niejako u siebie; już nie miał więcej domu: nieprzyjaciel był tutaj ustawicznie, zmuszając go do ciągłych obaw, do ustawicznego zamykania szaf i szuflad. Raz po razu rozbito mu na kawałki dwa flakoniki substancyi nerwowej, którą przyrządził; musiał tedy zamykać się w swoim pokoju, skąd przez dni całe dochodził odgłos tłuczka, nie wychodził zaś stamtąd nawet w godzinach, przeznaczonych na odpoczynek. W dni zwykłych odwiedzin nie brał już ze sobą Klotyldy, ponieważ zastraszała chorych zachowaniem się, które jawnie zdradzało napastniczą niewiarę w ów środek. Ile razy przecież wyszedł, spieszył się strasznie, celem powrócenia jak najprędzej, ponieważ obawiał się, by nie oderwano zamków i porozbijano szaf. Nie używał też Klotyldy do porządkowania lub przepisywania notatek od chwili, gdy kilka z tych ostatnich zginęło bez śladu, jak gdyby je wiatr pounosił. Nie śmiał się nawet posługiwać nią przy robieniu korekt, odkąd stwierdził, że wyrzuciła cały ustęp w artykule, ustęp, rażący jej wiarę katolicką. Klotylda zaś rozpróżniaczyła się zupełnie, włóczyła się tylko z kąta w kąt i czekała na sposobność, która pozwoliłaby jej schwytać klucze od wielkiej szafy. To dostanie kluczy musiało tworzyć główne jej marzenie, musiało być zamiarem, wciąż pieszczonym w duszy podczas ustawicznego milczenia, w jakie wpadała; oczy jej wówczas błyszczały niezdrowym blaskiem, a ręce drżały gorączkowo: dostać klucz, a potem otworzywszy szafę, wszystko za brać, wszystko zniszczyć, wszystko ofiarować na ołtarzu całopalenia, co niezawodnie Panu Bogu sprawi przyjemność.
Kilka kartek rękopisu, które doktór przez zapomnienie zostawił na rogu stołu, idąc umyć ręce i przebrać się, zniknęły natychmiast; jedynym po nich śladem była kupka popiołu w głębi kominka. Pewnego wieczora, gdy zapóźniwszy się przy jednym z chorych, szybkim krokiem o zmroku podążał ku domowi, zdjął go strach paniczny. Będąc bowiem na przedmieściu, ujrzał olbrzymią smugę czarnego dymu, w kłębach podnoszącego się ku górze i brudzącego czyste niebo. Czyż to przypadkiem nie paliła się cała Soulejada, podpalona jego papierami, rzuconemi na stos ofiarny? Popędził tedy naprzód niemal biegiem i uspokoił się dopiero wówczas, gdy zobaczył, iż na polu sąsiednim wypalano korzenie, skąd dym zwolna podnosił się ku niebu.
I jakże strasznie skutkiem takiej obawy musiał cierpieć ów uczony, widząc, iż godzą w ten sposób na jego umysłowość, oraz na jego prace! Przecież owe odkrycia, których dokonał, owe rękopisy, przez niego opracowane, tworzą tytuł jego chwały; są to niejako istoty, jego krwią zapłodnione, jego dzieci niemal; kto więc niszczyłby je lub palił, paliłby jego własne ciało. W całej tej nagance zresztą, przedsiębranej na jego myśl, najbardziej martwił go fakt, iż ów nieprzyjaciel mieszka nietylko pod jego dachem, ale zagnieździł się i w jego sercu, skąd nie może go wypędzić, ponieważ mimo wszystko kocha go pełnią uczuć. Był więc rozbrojonym, nie zdatnym do obrony, nie chcącym i nie mogącym działać, nie mającym innego środka, jak tylko nadzwyczajną czujność. Czuł przecież, iż go naciskają ze wszystkich stron, czuł niemal owe małe, złodziejskie rączęta, jak wślizgują się w głąb jego kieszeni; był ustawicznie niespokojnym, nawet przy drzwiach zamkniętych, ponieważ obawiał się, by go nie okradziono przez szczeliny.
— Ależ, dziecię nieszczęśliwe! — zawołał pewnego dnia, — kocham ciebie tylko jedną na świecie i właśnie ty mię zabijasz!... A przecież i ty mię kochasz, wiem, iż robisz to wszystko jedynie dlatego, że mię kochasz, a to rzecz tak szkaradna, i może byłoby lepiej, abyśmy skrócili owe męczarnie natychmiast, rzucając się z kamieniem u szyi w głębiny wody.
Klotylda milczała, lecz jej oczy dzielne aż zanadto wyraźnie i ogniście mówiły, że umarłaby chętnie odrazu, gdyby tylko mogła umrzeć wraz z nim.
— Gdybym więc umarł tej nocy, nagle, cóżby się tutaj działo jutro... Opróżniłabyś szafę, opróżniłabyś szuflady i wszystkie moje prace zrzuciłabyś na stos jeden i spaliłabyś je pospołu? Tak jest, nieprawdaż?... A czy wiesz, że taki czyn równałby się prawdziwemu morderstwu; byłoby to zupełnie to samo, jak gdybyś kogo zabiła? A cóż to za podłość wstrętna zabijać myśl!
— Nie! — odpowiedziała głosem stłumionym — zabijać zło znaczy przeszkadzać mu, by się nie rozszerzało i nie odrastało z powrotem!
Każda obopólna rozmowa podsycała jedynie ich gniew. Formalne burze rozgrywały się pomiędzy nimi. Pewnego wieczora stara pani Rougon trafiła właśnie na jedną z takich sprzeczek. Gdy więc została sama z Pascalem, Klotylda zaś uciekła do swego pokoju i tam się zamknęła, nastało przez chwilę milczenie kłopotliwe. Stara matka usiłowała wprawdzie odgrywać rolę zmartwionej, ale w głębi jej źrenic ruchliwych świecił blask radości.
— Ależ wasz dom biedny — krzyknęła wreszcie — zmienił się teraz w piekło!
Doktór odpowiedział tylko gestem. Przeczuwał bo wiem oddawna, że poza młodą dziewczyną kryje się jego matka, podniecając w niej wierzenia religijne i zużytkowując ów ferment przeciwko niemu, aby tylko wzbudzać zamęt jej potrzebny. To też nie łudził się, wiedział bowiem wybornie, iż za dnia obie kobiety widziały się ze sobą, i właśnie tej rozmowie trującej i obliczonej z góry, zawdzięcza ową scenę okropną, po której jeszcze drżał na całem ciele. Bezwątpienia, matka przybyła teraz oglądać postępy, jakie robi jej robota podziemna, oraz sprawdzić równocześnie, czy prędko nastąpi ostateczny wybuch.
— Tak dalej — podjęła znowu — dziać się nie może. Dlaczego się nie rozłączycie, skoro już nie zgadzacie się z sobą? Powinieneś odesłać Klotyldę do brata, do Maksyma, który właśnie w tych dniach znowu pisał do mnie z prośbą o jej przyjazd.
Doktór, blady, energicznie zaprotestował.
— Mielibyśmy rozstawać się w gniewie, nie, nie; odczuwałbym z tego powodu do końca życia wyrzuty ostre i smuciłbym się nieskończenie ciężko. Jeżeli Klotylda ma wreszcie odjechać, to pragnąłbym, abyśmy, choć zdaleka, mogli się kochać... Dlaczegóż atoli ma odjeżdżać? Nie skarżymy się, ani jedno, ani drugie.
Felicyta zrozumiała, że zbytnio się pospieszyła.
— Bezwątpienia, jeżeli tylko lubicie się kłócić, nikt się nie będzie do tego wtrącał... Pozwól przecież, biedny przyjacielu, abym ci oświadczyła, że w tym wypadku przypisuję nieco słuszności, również i Klotyldzie. Zmuszasz mię w ten sposób do wyznania, że ją widziałam przed kilku godzinami: tak jest, lepiej, ażebyś o tem wiedział, nie chcę dłużej zachowywać milczenia, nawet mimo dane przyrzeczenie. A więc, Klotylda nie jest szczęśliwą, skarży się ustawicznie; bądź pewien wprawdzie, że zburczałam ją porządnie i poleciłam, aby była zupełnie wobec ciebie uległą. To jednak nie przeszkadza mi do wydania trzeźwego sądu o tobie, do stwierdzenia, że nie robisz nic a nic dla swego szczęścia.
Usiadła i zmusiła go, by również usiadł w kącie sali, gdzie zdawało się, że ku wielkiej swojej radości trzyma go osamotnionego, zupełnie w swojej mocy. Już kilka razy chciała go w taki sposób zmusić do pewnych wyjaśnień, których on unikał. Jakkolwiek od wielu już lat trapiła go ustawicznie, zupełnie nie pojmując jego wartości, to przecież ani na chwilę nie przestał być synem nader oddanym i przyrzekł sobie nigdy nie przekroczy granic zachowania się pełnego szacunku. To też, choćby nie wiem, jakie poruszała przedmioty, doktór zachowywał zawsze milczenie uporczywe.
— No, przypuśćmy — ciągnęła dalej — że nie chcesz ustąpić Klotyldzie, rozumiem to; zrób atoli dla mnie!... A gdybym cię tak błagała o poświęcenie dla mnie tych wstrętnych dokumentów, zamkniętych tam w szafie! Przypuśćmy na chwilę, że umrzesz nagle, te papiery zaś wpadną w ręce osób zgoła obcych: niesława spadnie na nas wszystkich... Przecież tego życzyć sobie nie możesz, nieprawdaż? Jakiż ostatecznie więc twój cel? Dlaczego upierasz się przy zamiarze tak niebezpiecznym?... Przyrzeknij mi, że je spalisz.
Doktór milczał i milczał, aż wreszcie odpowiedział:
— Moja matko, prosiłem cię już raz. abyśmy nigdy o tem nie mówili... Nie mogę bowiem zadosyć uczynić twej prośbie.
— Więc ostatecznie — krzyknęła — podaj mi powód takiego postępowania! Powszechnie mówią, że dobro naszej rodziny tyle cię obchodzi, co tamto stado wołów, pasących się tam na dole... A przecież należysz do rodziny... Och! wiem wybornie, że robisz wszystko, by uwolnić się od łączności z nami. Ja sama niekiedy dziwiąc się, pytam, skąd ty do licha się wziąłeś. I czyż to nie jest bardzo szpetnie z twojej strony wszelkiemi siłami starać się nas zbrukać, nawet nie troszcząc się na myśl, iż to wszystko smuci mnie, twoją matkę... Jest to poprostu grzech śmiertelny.
Doktór oburzył się i na chwilę uległ chęci bronienia się, mimo pierwotny zamiar stanowczego milczenia.
— Ależ, matko, jesteś niesprawiedliwą, gdyż zgoła nie masz słuszności. Wierzyłem zawsze w skuteczność, oraz konieczność prawdy. Prawdą jest, że nie taję nic zgoła, ani o innych, ani o sobie; robię zaś to dlatego, że wierzę niezachwianie, iż mówiąc wszystko, postępuję drogą jedynie dobrą... Przedewszystkiem, owych dokumentów nie przeznaczyłem na widok publiczny; są to poprostu moje notatki osobiste, z którymi rozstać się byłoby dla mnie rzeczą nader bolesną. Następnie, jestem pewien, iż nie tylko te jedne papiery przeznaczacie na spalenie: oto chcielibyście także rzucić w ogień wszystkie inne moje prace, nieprawdaż? Ja zaś wcale sobie tego nie życzę, czy mię rozumiecie? Nigdy, póki żyję, nikt tutaj nie zniszczy ani skrawka rękopisu.
Lecz wnet pomiarkował się, że mówi za dużo. Widział, jak już matka się do niego zbliża, przyciskać go zacznie do muru i zmusi do nader okrutnego wyjaśnienia.
— A więc — zaczęła — idźmy już aż do końca, powiedz otwarcie, co masz nam do zarzucenia... Tak jest, mnie naprzykład, cóż możesz zarzucić? Czyż nie wychowałam was nader starannie wśród trosk rozlicznych? Och, jakże długo szczęście nie chciało się uśmiechnąć! Jeżeli dzisiaj znajdujemy się w niezłem położeniu, to zasłużyliśmy na nie w pocie czoła. Ponieważ byłeś świadkiem wszystkiego, a zarazem wszystko pchasz do swoich papierów, możesz sam najlepiej zaświadczyć, iż rodzina nasza więcej oddała usług innym, aniżeli odniosła wzamian za to zysków. Bez nas Plassans dwukrotnie znalazłoby się w ładnych opałach. A przecież to zupełnie zrozumiałe, że pobudziliśmy niechętnych i zazdrosnych do tego stopnia, iż dzisiaj całe miasto zachwycałoby się skandalem, któryby nas obryzgał... Do tego przecież chyba doprowadzać nie zechcesz; jestem też przekonaną, że przyklaśniesz mojemu postępowaniu od chwili upadku cesarstwa, tudzież nieszczęść, pod ciężarem których Francya nigdy nie zdoła się podnieść.
— Nie tykajmy Francyi, moja matko! — odezwał się doktór na nowo, ponieważ Felicyta świadomie uderzała w najczulsze struny jego serca. — Francya ma organizm wytrwały, to też jestem pewien, iż niebawem zadziwi świat cały szybkością, z jaką będzie przychodziła do zdrowia... Bezwątpienia, istnieją tutaj żywioły zgniłe. Nie ukrywałem ich nigdy, być może nawet, iż zawsze wyciągałem je aż na samą powierzchnię pod światło. Nie zrozumiesz mnie matko zgoła, kiedy powiem, iż wierzę święcie w ostateczne uzdrowienie, — ponieważ teraz pokazuję rany i rozpadliny. Wierzę przecież w życie, że samo wydziela bezustanku nabytki szkodliwe, odnawia ciało celem zagojenia ran, samo przez się ciągle podąża ku zdrowiu, ku ustawicznemu odnawianiu się poprzez nieczystości i śmierć.
Uniósł się, lecz zdając sobie z własnego stanu sprawę, zrobił tylko gest gniewny i umilkł. Matka znowu przerzuciła się do płaczu, płakała małemi, urywanemi łzami, które z trudnością wyciekając z pod powiek, natychmiast wysychały. Teraz zaczęła znowu opowiadać o swoich obawach, zatruwających jej całą starość, błagała go, tak, ona również, aby pogodził się z Panem Bogiem ze względu na rodzinę. Czyż ona sama nie tworzyła przykładu odwagi bohaterskiej? Całe Plassans, dzielnica św. Marka, Stare Miasto i Nowe Miasto oddawały hołd jej zachowaniu, pełnemu godności. Żądała więc tylko, by dzieci pomagały jej, wedle możności, żądała od wszystkich dzieci podobnych, jak i z jej strony wysiłków. Tak więc przypomniała Eugeniusza, wielkiego męża stanu, który, spadłszy z tak wysoka, zadawalniał się teraz rolą zwyczajnego deputowanego, broniącego aż do ostatniego tchnienia upadłych rządów, kiedy to był ich sławą i podporą. Nie szczędziła też pochwał i dla Aristidesa, który nigdy nie rozpaczał, za czasów rzeczypospolitej zaś zdobył z powrotem bardzo piękne stanowisko, mimo katastrofy niezasłużonej, grzebiącej go na chwilę wśród gruzów zrujnowanego „Związku powszechnego“. Tylko on sam Pascal pozostawał na boku i nie chciał zrobić żadnych ustępstw, aby jego matka umarła spokojną, widząc i ciesząc się ostatecznym tryumfem Rougonów? A przecież on, Pascal, jest tak rozumny, tak czuły, tak dobry! Czyżby to istotnie było rzeczą niemożliwą, by w niedzielę nadchodzącą on, Pascal, poszedł na mszę i spalił te obrzydliwe papierzyska, o których na myśl samą już zapada na zdrowiu?
Prosiła go, nakazywała mu, groziła. Pascal atoli milczał, spokojny, niepokonany, obwarowany zresztą zwykłem swojem postępowaniem, pełnem uległego szacunku. Nie chciał wdawać się w żadne rozprawy, znał ją bowiem zbyt dobrze, by łudzić się nadzieją jej przekonania lub śmiało pomówić o przeszłości.
— Otóż to właśnie — krzyknęła wreszcie, widząc go niewzruszonym — bieda! Ty nie należysz do naszej rodziny, zawsze to powtarzałam. Zniesławiasz nas tylko.
Pascal uchylił głowy.
— Moja mamo, po namyśle przebaczysz mi z pewnością wszelką.
Tego dnia Felicyta już nie umiała nad sobą zapanować; spotkawszy tedy Martynę u drzwi domu, tuż przed jaworami, ulżyła sobie głośnemi narzekaniami, nie wiedząc, iż Pascal słyszał wszystko, ponieważ zaraz potem poszedł do swego pokoju, gdzie okna były pootwierane. Nie kryła gniewu ani trochę i posunęła się tak daleko, że poprzysięgła sobie zdobyć papiery i zniszczyć je, skoro nie chce dobrowolnie uczynić tej ofiary. Doktora przecież najbardziej zranił sposób, jakim Martyna ją uspakaja, sposób, wyrażający nie tylko współczucie, lecz i zgodę zupełną. Widocznie była tutaj wspólniczką Felicyty, powtarzała jej bowiem, iż trzeba czekać i nie śpieszyć się zbyt gwałtownie, ponieważ i panienka i ona już przysięgły poprowadzić pana tam, gdzie było potrzeba, nie pozostawiając mu ani jednej godziny spokoju. Tak, poprzysięgły, że pogodzą go z Panem Bogiem, ponieważ to rzecz niemożliwa, by taki święty człowiek, jak pan, żył bez religii. I tu głosy obu kobiet, stłumione, zmieniły się w szept, w szept cichy, w mruczenie plotkarskie lub spiskowe; od czasu do czasu dolatywały tylko słowa niezrozumiałe, jakieś rozkazy, wydawane przez matkę, obietnice, składane przez Martynę, słowem zamach na jego wolność osobistą. Gdy wreszcie matka oddaliła się swym krokiem lekkim, kołysząc się w kibici, niby młoda dziewczyna, Pascal spostrzegł, iż cała jej postawa wyraża wielkie zadowolenie.
Nadeszła godzina zwątpienia, zniechęcenia całkowitego. Pascal, upadłszy bezsilnie na krzesło, zaczął się w duchu pytać, po co walczyć dalej, skoro jedyne osoby, ukochane przez niego właśnie, przeciwko niemu się zwracają. Ta Martyna, która na jedno jego skinienie rzuciłaby się bez wahania w ogień, teraz zdradza go w taki sposób — dla jego dobra! Klotylda zaś łączy się z ową służącą i spiskuje po kątach, każąc jej pomagać w zastawianiu na niego sideł! Teraz już został naprawdę sam, zupełnie sam, otaczały go zaś same zdrajczynie, zatruwające naokoło niego wszystko, nawet owo powietrze, którem oddychał. Te dwie jeszcze przynajmniej go kochały, mógł więc się spodziewać, iż z biegiem czasu zdoła je rozczulić i rozbroić; odkąd atoli spostrzegł poza ich plecami matkę, panią Felicytę, wytłomaczył sobie natychmiast ich zaciętość i nawet nie spodziewał się ich ułagodzić. Bojaźliwy, jak niemal każdy uczony prawdziwy, żyjący zawsze zdała od kobiet, oddający się stale ulubionym badaniom, uginał się formalnie na myśl, iż wszystkie trzy kobiety razem sprzysięgły się, aby go opanować i zmusić do posłuszeństwa. Jednę z owej trójcy instynktownie zawsze czuł w pobliżu; zamknąwszy się w pokoju, odczuwał ich obecność poza ścianą; dręczyły go one najbardziej ową obawę ciągłą, że ukradną mu jego myśli, zanim ta ostatnie jeszcze zdołają dojrzeć pod jego czaszką.
Była to bezwątpienia najnieszczęśliwsza epoka z życia doktora Pascala. Ciągły przymus, ciągła obrona, o której musiał myśleć, złamały go całkowicie; chwilami zdawało się mu, że podłoga domu załamuje się pod jego stopami. Żałował wówczas bardzo gorąco, że się nie ożenił i nie miał własnych dzieci. Czyżby i on sam również obawiał się życia? Czyż los nie karze go teraz za takie samolubstwo? Owa tęsknota za dziećmi przestraszała nieraz jego samego; łzy ukazywały się mu teraz w oczach, gdy spotykał na drodze małe dziewczynki o wesołem spojrzeniu, które się do niego uśmiechały. Prawda, że posiadał Klotyldę, lecz to była zgoła inna miłość, jak na teraz, przerywana burzami, nie zaś miłość spokojna, niewymownie słodka, miłość słodka, miłość dziecka, w której cieple pragnąłby złożyć swoje serce zbolałe. Zresztą, przeczuwając bliski kres własnego istnienia, pragnął przedewszystkiem przedłużenia swojego „ja“, pragnął dziecka, będącego niejako dalszym ciągiem jego samego. Im bardziej cierpiał, tem większą pociechę sprawiała mu jego wiara w życie. Według własnego zdania, nie odziedziczył zboczeń fizyologicznych całej rodziny; lecz nawet myśl, iż dziedziczność omija niekiedy jedno pokolenie tak, iż jego syn mógłby posiadać wszystkie wady przodków, zbytnio go nie przestraszała; tak więc trafiały się dni, że życzył sobie owego syna nieznanego mimo starego, zgniłego pnia, mimo długiego szeregu krewniaków przeklętych, tak, życzył go sobie, jak sobie życzymy szczęścia niespodziewanego, wesołości, rzadko się trafiającej, łaskawego uśmiechu szczęścia, które pociesza i wzbogaca raz na zawsze. Wśród wiru innych jego uczuć, teraz pobudzonych, serce płakało na widok, iż to wszystko zapóźno.
Pewnej nocy dusznej, pod koniec września, Pascal żadną miarą nie mógł zasnąć. Otworzył jedno z okien swego pokoju; niebo było czarne; gdzieś zdala musiała szaleć burza, ponieważ głuchy turkot pioruna nie milkł ani na chwilę. Trudno nawet było odróżnić wyraźnie ciemną kępę jaworów; jaśniejsze zaledwie błyski ukazywały w ciemnościach chwilami tylko plamy niewyraźne posępnej zieloności. Duszę jego przepełniały jakieś smutki posępne; przypominał sobie ostatnie dni niedobre, wciąż jeszcze sprzeczki, męczarnie, zdradą sprawiane lub podejrzeniami, które rosły bez miary. Nagle, w tej właśnie chwili przypomniał sobie drobną okoliczność, która dreszczem trwogi wstrząsnęła całe jego ciało. Z obawy, by go nie zrabowano, nosił ostatecznie klucz od wielkiej szafy zawsze przy sobie. Tego przecież popołudnia, zmordowany upałem, zdjął kamizelkę i właśnie przypomniał sobie, iż widział, jak Klotylda ją wieszała na gwoździu w sali. Otóż tutaj właśnie wstrząsnął nim dreszcz gwałtowny: jeżeli domacała się klucza w głębi kieszeni, ukradła go z pewnością. Rzucił się w tył i zbadał kamizelkę, którą rzucił na krzesło. Klucza nie było. Przeczuł więc natychmiast, iż teraz, właśnie w tej chwili musiano go w najlepsze rabować Druga godzina po północy wybiła; nie ubierając się tedy, ot, poprostu w spodniach, z stopami gołemi w pantoflach, a piersią odsłoniętą, wyglądającą z pod pomiętej koszuli nocnej, gwałtownie roztworzył drzwi do sali i wskoczył tam z lichtarzem w ręku:
— Ach! — zakrzyczał — wiedziałem o tem! Złodziejko! morderczyni!
I była to prawda czysta. Klotylda tu była, nieubrana, tak jak on boso, w płóciennych swych pantofelkach, bez pończoch, z gołemi ramionami, zaledwie okryta krótką spódniczką i koszulą. Przez ostrożność nie przyniosła ze sobą świecy i tylko uchyliła okiennice jednego z okien. I burza, która szumiała właśnie wprost okna ku południowi po niebie smołowo czarnem, ciągłe błyskawice wystarczały jej, nadając wszystkim przedmiotom jakąś dziwną trupią fosforescencyę. Stara szafa o szerokich bokach była na oścież otwarta. Już wypróżniła z niej całą górną półkę, wydobywając akta naręczami i rzucając je na długi stół, stojący na środku, gdzie się ze sobą mieszały. I gorączkowo, z obawy, że nie będzie miała czasu ich spalić, robiła z nich właśnie paczki, z tą myślą, że je schowa, że je odeśle potem do babki swojej, gdy w tem nagła jasność świecy, oświecając ją całą, unieruchomiła ją, w pozycyi niepokoju i walki zarazem.
— Kradniesz mnie i zabijasz!... — powtórzył Pascal z wściekłością.
W obnażonych ramionach trzymała jeszcze jedne takie akta. Chciał je odebrać jej, ale ściskała je z całych sił swoich, uparta w swojem dziele zniszczenia, bez pomieszania, ani żalu, jak żołnierz walczący, wierzący w prawo swoje do łupu zdobytego. Wtedy on zaślepiony, rozszalały, rzucił się na nią i bić się zaczęli. Pochwycił ją w pół w jej nagości i ból jej zadawał.
— Zabij mnie!... zabij!... — jąkała. — Zabij, bo wszystko podrę w kawałki!...
— Jeśli dziecko kradnie... to je karać trzeba!..
Kilka kropel krwi ukazało się pod obojczykiem i wzdłuż ramienia jej toczonego, którego jedwabną skórę, lekkie draśnięcie rozerwało. I w jednej chwili poczuł ją tak rozgorączkowaną, tak boską kształtami swego smukłego ciała dziewiczego, że ją puścił. Ostatnim wysiłkiem wyrwał jej akta.
— A teraz!., pomożesz ułożyć mi je tam na półce!.. Do miliona dyabłów!.. Chodź tu i zacznij od tego, żeby je uporządkować tu na stole!... Rozumiesz mnie!...
— Rozumiem, mistrzu...
Zbliżyła się, pomagała mu, zwyciężona, złamana, tym potężnym uściskiem mężczyzny, który niejako wdarł się w jej ciało. Świeca, paląca się wysokim płomieniem, wśród tej nocy ciężkiej, oświecała ich, a w dali odgłosy przeciągłe grzmotów i piorunów nie ustawały, okno, otwarte na burzę, wydawało się w ogniu gorejącem.




V.

Przez chwilę Pascal patrzył na te akta, które stanowiły istotnie dużą kupę, tak porzucone bezładnie na długi stół, środek pokoju zajmujący. W zamieszaniu tym kilka okładek z grubego papieru niebieskiego otworzyło się i dokumenta się z nich rozlewały niejako na stół — listy, wycinki z dzienników, akty na papierze stemplowym, notatki pisane.
Już dla rozklasyfikowania ich musiał szukać nazwisk na okładkach, wielkiemi literami wypisanych, gdy nagle z gestem gwałtownym wyrwał się z tego ponurego zamyślenia, w jakie popadł. I, odwracajac się do Klotyldy, która czekała, stojąc wyprostowana niema i blada.
— Słuchaj mnie! zawsze ci zabraniałem czytać tych papierów i wiem, żeś zakazu tego nie przekroczyła... Tak, miałem pewne skrupuły... Nie dlatego to robiłem, abyś była dziewczyną nieświadomą jak inne, gdyż pozwoliłem ci poznać wszystko, co dotyczy płci... Wierzę, że jest to tylko złem dla natur złych, do których ty nie należysz. Ale myślałem sobie... po co cię zanurzać zbyt wcześnie w tem morzu strasznych prawd ludzkich?.. Oszczędzałem ci więc historyi rodziny naszej, która jest historyą taką samą, jak historya innych rodzin, jak historya ludzkości całej: wiele złego i wiele dobrego...
Zatrzymał się chwilę, jakby się chciał utwierdzić w postanowieniu swojem, już teraz spokojny i pełnią energii swej ożywiony.
— Masz dwadzieścia pięć lat.. powinnaś wiedzieć!.. A zresztą istnienie nasze wspólne dalej niemożliwemby było... Ty sama żyjesz i mnie sprawiasz życie nieznośne porywami swojej wyobraźni. Żyjemy jakby pod uciskiem zmory jakiejś... niech istota rzeczy, jakkolwiek nikczemną być ona może, przedstawi nam się cała w swej nagości. Może być, że cios, jaki ci to zada, zrobi z ciebie kobietę taką, jaką być powinnaś... Weźmiemy się do uporządkowania tych akt i przejrzymy je, przeczytamy razem... będzie to okrutna lekcya życia!..
Gdy ona nie ruszała się z miejsca, dodał szorstko:
— Trzeba, żeby nam było widno, zapal jeszcze te dwie świece, które tam stoją.
Potrzeba światła go ogarnęła, chciałby był olśniewającego blasku słonecznego; zdawało mu się, że te trzy świece jeszcze nie oświetlają dostatecznie, poszedł więc do swego pokoju i przyniósł stamtąd dwa kandelabry po dwie świece z biurka swego. Siedm świec zapłonęło a oni oboje nieubrani, on z piersią odkrytą, ona z ramieniem, krwią splamionem, z szyją i rękami obnażonemi, nie widzieli się nawet. Trzecia godzina wybiła, ale ani on, ani ona nie mieli pojęcia o biegu czasu i zapuszczali się w tę noc, uniesieni namiętnością dowiedzenia się, bez potrzeby snu, bez świadomości miejsca i czasu. Burza, którą widać było na horyzoncie przez okno otwarte, huczała coraz głośniej.
Nigdy Klotylda nie widziała w oczach Pascala tak wielkiej gorączki, tak strasznego podniecenia. Od paru tygodni zapracowywał się, moralne jego cierpienia czyniły go czasem szorstkim, pomimo jego wrodzonej dobroci i łagodności kojącej. Ale zdawałoby się, jakgdyby jakaś czułość nieskończona, nieprzebrana potęga miłości braterskiej zbierała się w nim w chwili, gdy mu przychodziło zstąpić do bolesnych prawd życiowych. Była to jakaś bezgraniczna wyrozumiałość, coś nadmiernie wielkiego i potężnego, co miało uniewinnić wobec młodej dziewczyny przerażającą ohydę faktów. Taką była jego wola: powie wszystko, ponieważ wszystko trzeba powiedzieć, aby wszystko uleczyć. Czyż to nie jest ta ewolucya konieczna, fatalna, argument ostateczny, historya tych istot, które się ze sobą stykają tak blisko. Zycie jest takiem, i takiem przeżyte być musi. Bezwątpienia wyjdzie ona z tego ognia zahartowana, pełna tolerancji i odwagi.
— Buntują cię przeciwko mnie — zaczął znowu — każą ci postępować nieuczciwie względem mnie.. i oto ja chcę ci wrócić twój własny sąd, własne pojęcie. Jak będziesz wiedziała wszystko, osądzisz sama i będziesz działała sama... Przybliż się, czytaj wraz ze mną.
Była posłuszną. Wprawdzie te akta, których jej babka tak strasznie się bała i o których z takim mówiła gniewem, przerażały ją nieco, ale jednak ciekawość budziła się w niej i rosła z każdą chwilą. Zresztą, jakkolwiek poskromiona potęgą męską, która ją przed chwilą w jednym uścisku złamała — przecież wahała się jeszcze. Czyż nie może go wysłuchać, czytać z nim razem?... Czyż nie lepiej zachować sobie prawo własnego sądu i sumienia?... Czekała.
— Więc mów... chcesz!?...
— Tak, mistrzu, chcę!...
Najprzód więc pokazał jej drzewo genealogiczne rodu Rougon Macquartów. Zwykle nie chował go w szafie, lecz trzymał je osobno w szufladce biurka swego, skąd je przyniósł wtedy, gdy poszedł po kandelabry. Od przeszło dwudziestu lat, prowadził je starannie, pilnie zapisując urodzenia i śmierci, małżeństwa, ważniejsze fakty rodzinne, zaznaczając krótkiemi notatkami wypadki, wedle swej teoryi dziedziczności.
Był to wielki arkusz papieru zżółkłego, o załamkach, przez użycie startych, a na tym arkuszu wznosiło się narysowane grubemi kreskami drzewo symboliczne, którego gałęzie rozłożone i pooddzielane rozchodziły się na pięć rzędów szerokich ćwiartek, a każda ćwiartka nosiła na sobie nazwisko, wypisane drobnem pismem, biografię całą, jakiś przypadek dziedziczny.
Radość opanowała uczonego doktora, wobec tego dzieła lat dwudziestu, na którem tak jasno i wyraźnie odbijały się prawa dziedziczności, przez niego sformułowane.
— Patrz oto, dziecko moje!.. Dużo ty już wiesz, tyle skopiowałaś notatek moich, że zrozumieć możesz.. Czyż to nie piękne, taka całość, taki dokument ostateczny i całkowity, w którym braków niema?.. Coś takiego, jakby jakieś doświadczenie w laboratoryum zrobione, zadanie postawione i rozwiązane na tablicy czarnej... Widzisz tu na dole oto pień, źródło wspólne — ciotka Adelajda. Dalej wychodzą zeń trzy gałęzie: prawa: Piotr Rougon, i dwie nieprawe: Urszula Macquartówna i Antoni Macquart. Potem nowe gałązki idą w górę, rozrastają się: z jednej strony Maksym, Klotylda i Wiktor, troje dzieci Saccarda, i Aniela, córka Sydonii Rougonowej; z drugiej Paulina, córka Lizy Macquartówny i Klaudyusza, Jakób, Stefan i Anna, czworo dzieci jej siostry, Gerwazy. Tam dalej Jan, ich brat, jest na samym końcu. A tu zauważ po środku to, co ja nazywam węzłem, pęd prawy i pęd nieprawy łączą się w Marcie Rougonównie i Franciszku Mourecie, jej ciotecznym, dla dania życia trzem nowym gałęziom: Oktawiusz, Sergiusz i Dezyderya Mouretowie, a tam jeszcze dzieci ze związku Urszuli i kapelusznika Mouret, Sylweryusza, którego śmierć tragiczną znasz. Helena i jej córka Janina. Nakoniec tam jeszcze wyżej, ostatnie źdźbła, syn twego brata Maksyma, biedny nasz Karolek, i tych dwoje, którzy pomarli: Jakób, Ludwik, syn Klaudyusza Lantier i Ludwiś, syn Anny Coupeau.. Razem pięć pokoleń, drzewo ludzkie, które w pięciu wiosnach już swoich, w pięciu odrodzeniach ludzkości, wydało pędy pod falą soków wiecznego życia!...
Zapalał się... palec jego zaczął wskazywać wypadki na wielkim, zżółkłym arkuszu papieru, jakgdyby na tablicy anatomicznej.
— I powtarzam ci, że wszystko tu jest... Patrz sama, oto w dziedziczności prostej wybór, czyli przewaga matki, Sylweryusz, Liza, Dezyderya, Jakób, Ludwiś, ty sama, wybór czyli przewaga ojca: Sydonia, Franciszek, Gerwaza, Oktawiusz, Jakób-Ludwik. Dalej trzy rodzaje połączenia: przez zestawienie, jakby zlutowanie ze sobą charakterów rodziców — Urszula, Arystyd, Anna, Wiktor, przez przeciwstawienie — Maksym, Sergiusz, Stefan, przez zlanie się wspólne — Antoni, Eugeniusz, Klaudiusz. Musiałem nawet wyspecyfikować rodzaj nowy, bardzo ciekawy, pomieszanie, równowagę wydające — Piotr i Paulina. I tu dopiero wytwarzają się przeróżne odmiany; tak oto naprzykład: przewaga moralna dziedziczności po matce idzie często w parze z podobieństwem fizycznem do ojca, albo też naodwrót, to znowu w zmieszaniu charakterów, przewaga fizyczna i moralna przypada na jednę lub drugą stronę... stosownie do okoliczności...
— Dalej jeszcze dziedziczność pośrednia, po ciotecznych lub stryjecznych: uderzające podobieństwo fizyczne Oktawiusza Moureta do wuja swego Eugeniusza Rougona. Również jeden tylko mam przykład dziedziczności z wpływu. Anna, córka Gerwazy i jej męża Coupeau, podobną była nadzwyczajnie, szczególniej w dzieciństwie swoim do Lantiera, pierwszego kochanka swojej matki, jakgdyby on ją raz na zawsze przejął sobą i do tworzenia takich a nie innych dzieci uformował... Bardzo znowu bogaty jestem w wypadki dziedziczności wstecznej: trzy najpiękniejsze przykłady: Marta, Janina i Karolek, podobni do ciotki Adelajdy!.. Podobieństwo przeskakuje tu jednę, dwie, a nawet trzy generacye. Jest to rzeczywiście bardzo wyjątkowe, gdyż ja przynajmniej w atawizm nie wierzę; zdaje mi się, że nowe pierwiastki, przyniesione przez małżonków, przypadkowość i nieskończona rozmaitość pomieszań, muszą nader szybko zacierać charaktery poszczególne, sprowadzając osobnika do jednego typu ogólnego.. Pozostaje jeszcze wrodzoność: Helena, Jan, Aniela... Jest to skombinowane zmieszanie chemiczne, przy którem cechy fizyczne i moralne rodziców łączą się w dziecku zupełnie, tak, iż zdaje się, że nic z nich nie da się odnaleźć w nowej istocie...
Nastąpiła chwila milczenia... Klotylda słuchała go z natężoną uwagą, chcąc dobrze zrozumieć. I on teraz stał pochłonięty, z oczami, w drzewo to wpatrzonemi, sądząc bezstronnie dzieło swoje. Po chwili zaczął mówić znowu, powoli, jakgdyby sam do siebie...
— Tak, to jest tak dalece ścisłe, jak tylko być może... Umieściłem tu tylko członków rodziny, a powinienem był dać też równą część miejsca ich mężom i żonom, ojcom i matkom, z zewnątrz przychodzącym których krew zmieszała się z naszą i zmiany w niej zrządziła. Kiedyś sporządziłem inne drzewo... matematyczne, w którem ojciec i matka przekazywali się dzieciom swoim i w nich odradzali z generacyi na generacyę w równych częściach, tak, że naprzykład u Karolka udział ciotki Adelajdy stanowił jednę dwunastą część... Pokazało się, że to było głupstwo, bo oto podobieństwo jest zupełne, dziedziczność całkowita. Dlatego uważałem za dostateczne wskazać tylko pierwiastki, zzewnątrz pochodzące, biorąc w rachubę związki małżeńskie i nowy czynnik, który za każdym razem wprowadzałem. Ach!.. te nauki początkujące!.. te wiedze, w których hypoteza jest podstawą, a wyobraźnia rządczynią... Są one dziedziną poetów, równie jak uczonych! Przecież idą naprzód jako pionierzy, jako awangarda i często znajdują krainy dziewicze, markując tylko pierwsze punkta bliskich rozwiązań... Jest tu szeroka sfera, wyłącznie do nich należąca, pomiędzy prawdą już zdobytą, stanowczą, prawdą dzisiejszą, a nieznanemi przestworzami, które wiążą z nią prawdę nową, jutrzejszą... Jakąby to wspaniałą freskę namalować można, jaka komedya i jaka tragedya ludzka olbrzymia jest do napisania na tle dziedziczności, która jest istotną genezą rodzin, społeczeństw i świata całego!..
Z oczyma, w dal zapatrzonemi gonił myśl własną, błądzącą w sferach nieznanych. Ale jednym nagłym zwrotem powrócił do swoich akt, odrzucając na bok drzewo genealogiczne.
— Niedługo wrócimy do niego jeszcze, gdyż teraz, bylebyś zrozumieć mogła i fakta muszą się przed tobą roztoczyć, musisz widzieć ich przy pracy, tych aktorów wszystkich, o których tutaj tylko treściwe notatki spotykasz, jakby etykiety na słoikach.. Będę wywoływał akta, a ty mi je podawać będziesz jedne po drugich i tam ci pokażę, tam ci opowiem, co każdy zeszyt w sobie zawiera, zanim je położę napowrót tam na półce, wysoko. Nie będę szedł porządkiem alfabetycznym, ale pójdę porządkiem faktów... Dawno już chciałem je w ten sposób rozklasyfikować... Szukaj nazwisk na okładkach!.. Najprzód więc ciotka Adelajda...
W tej chwili jakiś skraj burzy, która rozpalała horyzont, sięgnął aż do Soulejady i potopową ulewą zalał ich dom, ale oni nawet oka nie zamknęli, nie słyszeli ani piorunów, padających jeden po drugim, ani ciągłego dudnienia strug deszczu po dachu. Klotylda podała mu akta, noszące na okładce nazwisko ciotki Adelajdy, wielkiemi literami wypisane, a on wydobywał z nich rozmaite notatki, które czytał.
— Podaj mi Piotra Rougona... Daj mi Urszulę Macquartównę... Daj mi Antoniego Macquarta...
Niemo czyniła, co jej kazał, a od słów jego serce jej się jakimś niepokojem ściskało. I akta przesuwały się jedne po drugich, okazywały dokumenty swoje i wracały do szafy na półkę.
Najprzód więc początki same, Adelajda Fouque odrazu w młodości swej rozstrojona, zboczenie nerwowe, pierwsze, dające życie gałęzi prawej — Piotr Rougon — i dwom gałęziom nieprawym — Urszula i Antoni Macquartowie.. cała ta krwawa tragedya mieszczańska na tle zamachu stanu i dni grudniowych 1851 r. Rougonowie Piotr i Felicyta poskramiają bunt i przywracają porządek w Plassans. Krwią Sylweriusza obryzgują rodzącą się wielkość swoją i fortunę. Jednocześnie Adelajda, już zestarzała, biedna ciotka Dyzia zostaje zamknięta w Tulettes jako spektralna postać, jako uosobienie kary i zapowiedź przyszłości. Potem rozpasane żądze wypuszczone na swobodę... niepohamowana żądza władzy u Eugeniusza Rougona, wielkiego męża, orła rodziny, dumnego, pieniężnemi zyskami gardzącego, który kocha siłę dla siły, zdobywa Paryż w wykrzywionych butach razem z innnymi awanturnikami powstającego cesarstwa, przechodzi z Ciała prawodawczego do Senatu, z prezesowstwa Rady Stanu do portfelu ministeryalnego, stoi na czele bandy swojej, całej klienteli zgłodniałej i chciwej, która go na barkach swoich wynosi i która go zarazem podbiera i wyzyskuje... Zwyciężony na chwilę przez kobietę, przez piękną Kloryndę, opanowany żądzą jej posiadania, ale tak rzeczywiście silny i potężny, tak gorąco potrzebujący być panem i władcą, że odzyskuje władzę, całemu życiu swemu kłam zadaje, dążąc z nieprzepartym uporem do swego tryumfalnego panowania jako wice-cesarz.
— U Aristida Saccarda żądza się zwraca do niskich rozkoszy, do gorących łupów pieniężnych, do używania, do kobiet i zbytku. Głód, wszystko pochłaniający, gorączka konsumpcyjna, która go rzuca na bruk od samego początku tańca milionów w zawierusze spekulacyi bezgranicznej, rwącej miasto całe, walącej je ze wszystkich stron i odbudowywującej na nowo... Majątki niezliczone, powstające w ciągu sześciu miesięcy, przejadane, trawione i znów odzyskiwane, upojenia złotem, których szał wzrastający porywał go i sprawiał, że zaledwie ciało żony jego Anieli zastygło, on sprzedaje nazwisko swoje, aby dostać te pierwsze sto tysięcy franków, konieczne do zdobycia milionów i poślubia Renatę. Ten sam szał złota później, w chwili jakiegoś kryzysu pieniężnego, każe mu tolerować kazirodztwo i zamykać oczy na miłostki syna swego, Maksyma, z tąż samą. Renatą, drugą żoną swoją, miłostki, których zasłonić nie zdołał blask całego Paryża rozbawionego. I dalej ten sam Saccard w kilka lat później puszcza w ruch tę olbrzymią prasę do wyciskania milionów, którą zwie Bankiem Powszechnym. Saccard nigdy niezwyciężony, Saccard powiększony, podniesiony do inteligencyi i nawet do brawury wielkiego finansisty, pojmujący dziką i cywilizacyjną rolę pieniądza, staczający, wygrywający i przegrywający wielkie batalie na giełdzie i mający jak Napoleon swoje Austerlitz i swoje Waterloo!... Ten Saccard, który w klęsce przygniata sobą całą warstwę ludzi nędznych, puszcza w przepaść bezgraniczną zbrodni naturalnego syna swego Wiktora, który zniknął gdzieś i ukrył się w ciemnościach bezprawia. On sam, faworyzowany przez niesprawiedliwą w swej obojętności naturę, kochany przez uwielbienia godną panią Karolinę, zapewne w nagrodę za to wszystko złe, które wyrządził.
Tu z kolei — wśród tego bagniska, wyrosła wielka lilia niepokalanej czystości. Sydonia Rougonówna, zawsze i bez wyboru usłużna dla swego brata Saccarda, pośredniczka w najrozmaitszych ciemnych rzemiosłach, zrodziła z jakiegoś ojca nieznanego czystą i boską Anielę, tę hafciarkę o czarodziejskich paluszkach, która pomiędzy złoto stuł i ornatów wrabiała marzenia swoje niedoścignione, tak utożsamiona z towarzyszkami ducha swego, świętemi niebieskiemi, tak mało do surowej rzeczywistości uzdolniona, że uzyskała łaskę tę najwyższą, iż umarła z miłości w dniu ślubu swego pod pierwszym pocałunkiem Felicyana de Hautecocar — wśród nieprzebrzmiałego jeszcze dźwięku dzwonów na cześć jej królewskich zaślubin rozbujanych!..
Dalej ów węzeł obu gałęzi — prawej i nieprawej. Marta Rougonówna wyszła za kuzyna swego Franciszka Moureta, tworząc spokojną rodzinę powoli się rozkładającą, dochodzącą do najstraszniejszych katastrof. Słodka i smutna kobieta pochwycona, wyzyskana, zmiażdżona w wielkiej machinie wojennej, miasto ujarzmić mającej. Troje dzieci jej z objęć wydarto i pozostawiła wszystko, nawet serce swoje złamane pod twardą pięścią księdza Faujas i Rougonowie po raz drugi ocalili Plassans, w chwili gdy ona konała przy blasku pożaru, w którym mąż jej szalony wściekłością, przez długie lata gromadzoną i zemsty żądzą, pali się razem z księdzem. Z tych właśnie trojga dzieci Oktawiusz Mouret, to jest właśnie ten zuchwały zdobywca, umysł jasny, przez kobiety władzą i panowaniem nad Paryżem obdarzony. Popadł on w zupełności w mieszczaństwo zepsute i przeszedł ciężką szkołę sentymentalizmu. Po fantastycznej odmowie jednej, skorzystał z bezmyślnego oddania się drugiej, do dna wypił czarę gorzkich przykrości zdrady małżeńskiej, pomimo to został na szczęście czynnym, pracowitym i wojującym, stopniowo wypłynął na wierzch, wyrósł pomimo wszystko po nad marną miazgę tego świata podłego, którego podstawy spróchniałe już trzeszczały.
I Oktawiusz Mouret zwycięzki przekształca z gruntu wyższy handel, zabija małe sklepiki, według dawnej zasady ostrożności prowadzone, stawia w środku Paryża rozgorączkowanego olbrzymi pałac pokus, błyszczący tysiącami świateł, przepakowany aksamitami, jedwabiem i koronkami, gromadzi królewską fortunę na eksploatacyi słabostek kobiecych, żyje uśmiechniętą pogardą kobiety aż do dnia, w którym mała dziewczynka — mścicielka — prostoty i niewinności pełna, Dyoniza, upokarza go, trzyma go u nóg swoich cierpieniem złamanego i w końcu dopiero czyni mu tę łaskę, że go poślubia, ona taka biedna, jego, tego bogacza, wśród apoteozy tego Luwru, pod deszczem złota w codziennych wpływach spadającym. Z pozostałych dwojga: Sergiusza i Dezyderyi Mouretów, ona zdrowa na ciele i słaba na umyśle, jak młode zwierzę szczęśliwa; on wydelikatniony i mistyczny wpada w sfery duchowne, zostaje księdzem przez jeden z tych nerwowych wybryków rasy swojej i powtarza po raz milionowy adamową historyę w legendowym Paradou, odradza się dla kochania Albiny, posiadania jej i utracenia na łonie wielkiej natury wspólniczki tych zbrodni rozkoszy, porwany na nowo przez kościół, na wieczną wojnę z życiem, walcząc ze śmiercią płci swojej, rzucając na ciało Albiny umarłej garstkę ziemi jako celebrant, w tej samej godzinie, w której Dezyderya, serdeczna przyjaciółka zwierząt, rozpływa się z radości wśród obfitej płodności swojej obory.
Dalej otwiera się obraz słodkiej i wstrząsającej tragedyi. Helena Mouretówna żyje spokojnie z córką swoją, Janiną, na wzgórzach Passy, wznoszących się nad Paryżem, nad tym oceanem ludzkim bez brzegów i bez dna, wobec którego zapisaną została ta kartka miłości, poryw namiętności Heleny, dla jakiegoś mężczyzny nieznanego, dla doktora, sprowadzonego wypadkiem w nocy do łoża jej córki. Zazdrość chorobliwa Janiny, zazdrość instynktownie zakochanej, walczącej z miłością. O matkę swoją, tak już wycieńczonej cierpieniem, że umiera ze świadomości, iż błąd popełniony został. Straszna cena jednej godziny żądzy wśród całego życia czystego jak łza! ta biedna ukochana dziecina zmarła i leży sama jedna tam wysoko pod wyniosłemi cyprysami niemego cmentarza, ponad wiecznym i na to wszystko obojętnym Paryżem!..
Z Lizą Macquartówną rozpoczyna się linia nieprawa. Świeża i zdrowa Liza uosabia szczęśliwość brzucha, gdy, stojąc na progu swojej masarni w czystym fartuchu białym, uśmiecha się do hal centralnych, gdzie huczy głód ludu całego i odwieczna walka „tłustego z chudym.“ Chudy Florek, jej szwagier, jest nienawidzony i prześladowany przez tłuste rybiarki i przez tłuste straganiarki i ona sama, tłusta rzeźniczka, nieskończenie uczciwa, lecz nieubłagana, wydaje go, jako republikanina zagorzałego i osadza w więzieniu, przekonana głęboko, że w ten sposób pracuje ku szczęśliwemu trawieniu wszystkich tłustych uczciwych ludzi. Z tej matki rodzi się najzdrowsza, najuczciwsza dziewczyna, Paulina Quenu, rozważna, rozsądna dziewica, rozumiejąca życie i biorąca je takiem, jakiem ono jest, tak szlachetna w swej miłości dla innych, że pomimo buntu dojrzałej natury swojej, odstępuje przyjaciółce narzeczonego swego Lazara, potem ratuje dziecko z tego związku niedobranego i rozluźniającego się, zostaje jego matką prawdziwą zawsze poświęcającą się, zapominana, tryumfująca i wesoła w swym kąciku jednostajnie samotnym nad brzegiem szerokiego morza, jedyna zdrowa wśród całego domu, pełnego cierpiących, jęczących z bólów swoich a jednak żyć nie umierać pragnących.
Następnie przychodzi Gerwaza z czworgiem dzieci. Gerwaza z nogami powykrzywianemi, ładna i pracowita, którą kochanek Lantier rzuca na bruk przedmieścia. Tam spotyka blacharza Coupeau, dobrego robotnika, nie łobuza, i zaślubia go. Z początku jest bardzo szczęśliwa, wiedzie się jej doskonale, ma trzy najemnice, pracujące w jej własnej pralni. Później stacza się powoli, razem z mężem w nieukniknioną przepaść otoczenia, w jakiem żyje. On powoli i stopniowo wpada w pijaństwo, dochodzi do szaleństwa, do furyi i śmierci, ona sama, zepsuta, rozpróżniacza się, miary dopełnia powrót Lantiera, życie wśród spokojnej ohydy małżeństwa we troje, w końcu przychodzi nędza-wspólniczka wszystkich brudów i wszelkiej zbrodni i zabija ją pewnego wieczora zgłodniałą, z brzuchem pustym. Najstarszy jej syn, Klaudyusz, posiada bolesny geniusz wielkiego malarza wykolejonego, szał niemocy arcydzieła, które czuje w sobie a którego palce nieposłuszne z wnętrza myśli wydobyć nie umiały, siłacz olbrzym, zawsze zwyciężany, męczennik dzieła własnego, ubóstwia kobietę, a przecież poświęca żonę swoją, Krystynę, tak kochającą, tak kochaną przez pewną chwilę, dla kobiety niestworzonej i nieistniejącej, którą widzi boską i której jego pędzel nie może stworzyć w nagości wszechwładnej. Pochłaniająca namiętność zrodzenia, nienasycona potrzeba tworzenia, tak strasznie bolesna, gdy jej zadowolić nie można, że biedny Klaudyusz skończył na postronku, który sobie sam na szyję założył.
Drugi z nich, Jakób, przyniósł z sobą zbrodnię w naturze, plamę dziedziczną, która u niego staje się instynktownem pragnieniem krwi, krwi młodej i świeżej, płynącej z otwartej piersi kobiety, kobiety byle jakiej, pierwszej lepszej, spotkanej na chodniku ulicznym — chorobę straszną, przeciw której walczył, która go chwytała w chwilach miłosnych szałów dla Seweryny, tej uległej i tej zmysłowej, co sama wpada w bezustanny dreszcz tragicznej historyi morderstwa. I w pewną noc przesilenia on ją zabija, rozszalały na widok jej obnażonej piersi białej i cały ten szał zwierzęcy leci pomiędzy pociągami kolei żelaznej, pędzącemi całą siłą pary, wśród stuku machiny, którą on prowadzi, machiny ukochanej, która go nareszcie miażdży i potem, rozkiełznana, bez przewodnika, w całym impecie wypada, jak wściekła, na nieznane pod horyzontem zniszczenia.
Dalej Stefan, wypędzony, zatracony, przybywa do czarnego kraju kopalń węgla w pewną lodowatą noc marcową, schodzi do studni żarłocznej i ofiar żądnej, kocha smutną Katarzynę, którą mu kradnie brutal jakiś, żyje z górnikami życiem ich ponurem nędzy i podłej wspólności pożycia aż do dnia, gdy głód, bunt podszeptujący pędzi po gładkiej równinie cały tłum nędzników wyjących, rzezią i pożogą kraj niszczących, pod grozą wojska, które strzela bez rozkazu... Straszne wstrząśnięta, zapowiadające koniec świata, krew pomsty Maudów, która się później podniesie: Alzira umiera z głodu; Maheu zabity kulą, Zacharyasz zabity wybuchem gazu w kopalni, Katarzyna pozostała pod ziemią,, Maheudowa, przeżywająca wszystkich, opłakująca swoich zmarłych, powraca do głębi kopalni dla zarobienia trzydziestu su, gdy tymczasem Stefan, wódz zwyciężonej i pobitej bandy, w manii prześladowczej za krzywdy zadane umiera w piękny i ciepły poranek kwietniowy, słuchając głuchych szmerów nowych ziarn, w ziemię rzuconych, których kiełkowanie niebawem tę ziemię rozszarpać miało.
Wtedy Nana staje się odwetem, dziewka wyrosła na społecznym śmietniku przedmieść, mucha złota, z błota rynsztoków ulatująca, tolerowana, upragniona i ukrywana, unosząca w drgnieniach skrzydeł swoich ferment zniszczenia. Wznosi się ona i zgnilizną przejmuje arystokracyę, truje ludzi każdem dotknięciem się ich, sieje nieświadomie ruinę i śmierć w głębiach pałaców, do których dostaje się przez okna, gdyż jej przez drzwi nie wprowadzają i nie wpuszczają. Szalony upadek Vandeuszów, melancholia Fourcamonta, wożona po morzach chińskich, klęska Steinera, zmuszonego żyć życiem uczciwego człowieka, głupota zadowolona La Faloisa, tragiczne zapadnięcie się Mufletów i trup biały Jerzego, nad którym czuwa Filip, zaledwie w wigilię tej śmierci wypuszczony z więzienia. Taką sieje zarazę w powietrzu epoki owej, że wreszcie sama rozkłada się i na czarną ospę, którą się zaraziła przy zwłokach swego syna małego Ludwisia, umiera w chwili, gdy pod jej oknami przeciąga Paryż cały, upojony, ogarnięty szałem wojny, rzucający się z zapałem w przepaść, która wszystko miała pochłonąć!..
Nakoniec Jan Macquart, robotnik i żołnierz, wracający na wieś, w walce z ziemią, twardą, która sobie płacić każe za każde ziarno zboża kroplą potu, w walce przedewszystkiem z ludem wiejskim, który, chciwością i długiem a trudnem zdobywaniem ziemi przejęty i zagrzany, pali się ciągle rosnącą potrzebą posiadania.
Fouanowie, zestarzeli, odstępują pola swoje, jak gdyby ciało własne sprzedawali; Buteauwie, zrozpaczeni, dochodzą do ojcobójstwa dlatego tylko, aby przyśpieszyć dziedziczenie pola lucerny; Franciszka upada, umierając pod cięciem kosy, bez jednego wyrazu, nie chcąc, aby jedna piędź ziemi wyszła z rodziny; cały ten dramat prostaczków, instynktem tylko się powodujących, zaledwie z dawnej dzikości zwierzęcej wyszłych, cała ta brzydota ludzka na ziemi szerokiej, która sama jedna tylko zostaje nieśmiertelną — matką, z której wszystko wychodzi i do której wszystko wraca — ziemią, którą kochają aż do zbrodni, która ciągle i bezustannie odradza życie dla celów nieznanych, która je tworzy nawet z nędzy i podłości istot.
I nareszcie znowu Jan, który, owdowiawszy idzie na ochotnika zaraz na pierwszy okrzyk wojenny, niesie w sobie niewyczerpany zasób rozsądku, zaród wiecznego odrodzenia, który ziemia w sobie chowa!... Jan, najskromniejszy i najuczciwszy żołnierz w chwili ostatecznego zniszczenia i rozkładu, wpada w ten przerażający i fatalny potok, który burza niesie od granicy aż do Sedanu, burza, która, wymiatając cesarstwo, o mało co nie zabrała ze sobą ojczyzny. Zawsze uczciwy, spokojny, wytrwały w nadziei swojej, kocha braterską czułością kolegę swego, Maurycego, zdenerwowanego syna mieszczańskiego rodu, przeznaczonego na ofiarę błagalną, płacze krwawe mi łzami, gdy los nieubłagany jego samego wybiera za narzędzie do odcięcia tego zgangrenowanego członka. Potem wreszcie koniec wszystkiego, klęski jedne po drugich, straszna wojna domowa, prowincye utracone, kontrybucya miliardowa i, pomimo wszystko, ów Jan wraca do ziemi, która na niego czeka, do wielkiej i ciężkiej pracy, jaką jest odrodzenie Fancyi całej.
Paskal zamilkł Klotylda podała mu już wszystkie akta, jedne po drugich, i on je wszystkie przejrzał, rozłożył, rozklasyfikował i położył napowrót do szafy, na tę półkę największą, tam wysoko. Był istotnie zmęczony, wyczerpany tem olbrzymiem tchnieniem bezmiernem, którem przebiegł tę ludzkość żyjącą.
Tymczasem młoda dziewczyna, bez tchu i bez słowa, oszołomiona tym potokiem wezbranym, czekała jeszcze i słuchała jeszcze, niezdolna do zastanowienia się, do wydania sądu jakiegokolwiek. Burza w dalszym ciągu zlewała czarną przestrzeń bezgraniczną deszczem iście potopowym, lejącym wśród huku grzmotów, Piorun gruchotał jakieś drzewo w sąsiedztwie, które złamało się z wielkim trzaskiem. Światło świec drżało pod wiatrem, który wpadał przez okno otwarte.
— Ach!.. — zaczął znowu, pokazując jeszcze gestem akta — to świat cały, społeczeństwo całe, cywilizacya cała. Zycie całe tam leży ze wszystkimi swymi objawami, złymi i dobrymi, w ogniu i pracy kowalskiej, która wszystko porywa... Tak!.. rodzina nasza mogłaby dziś służyć za przykład nauce, której nadzieją jest oznaczyć kiedyś z matematyczną pewnością prawa wypadków nerwowych i temperamentowych, które się objawiają w jakiejś rasie, w następstwie pierwszego zboczenia organicznego, i które określają u każdego z osobników tejże rasy, stosownie do otoczenia, uczucia, pragnienia, żądze i namiętności, wszystkie objawy ludzkie, naturalne i instynktowne, których ostateczne rezultaty przyjmują nazwę wad lub cnót. I ona jest również dokumentem historycznym — opowiada ona o drugiem cesarstwie, od zamachu stanu, aż do klęski pod Sedanem, gdyż jej członkowie wyszli z ludu, rozeszli się po całem społeczeństwie współczesnem, ogarnęli wszystkie sytuacye, porwani wybujałymi apetytami, popychani tym prądem, cechującym czasy nasze, poganiani tym batem, który zniewala niskie klasy biedz do użycia, bez względu na to ciało społeczne, które w tym biegu i zdeptać przychodzi. Początki — powiedziałem ci to już — początki wyrosły z Plassans i oto my jesteśmy znowu w Plasans.. stąd wyszliśmy i tu wracamy!..
Przerwał sobie znowu, myśl tamowała w nim słowo.
— Jakież to masy wstrząśnięte, ile przejść rozkosznych lub strasznych, ile radości, ile cierpień, jakoby łopatą narzuconych na tę olbrzymią kupę faktów!.. Jest w tem historya ścisła — cesarstwo, ufundowane w krwi, z początku użycia żądne i surowo autokratyczne, zdobywające miasta zbuntowane, potem powoli zsuwające się po pochyłości rozstroju i zapadające na nowo w krew, w takie morze krwi, iż o mało w niem cały naród nie utonął... Są w tem studya społeczne, handel drobny i handel wielki, prostytucya, zbrodnia, ziemia, pieniądz, mieszczaństwo, lud, ten, który się rozkłada i gnije w kloakach przedmieść, ten, który się buntuje w wielkich centrach przemysłowych, cały ten pęd rosnący socyalizmu nieokreślonego i bezgranicznego, pełen pragnień niezbadanych... Są proste studya ludzkie, karty pojedyńczych istnień, historye miłości, walka inteligencyi i serc przeciw naturze niesprawiedliwej, miażdżenie tych, którzy krzyczą pod ciężarem zbyt wielkich zadań swoich, krzyk dobroci, która się poświęca, zwyciężając ból własny.. Jest i fantazya, porywy wyobraźni po za granice rzeczywistości, ogrody olbrzymie, kwitnące w każdej porze, katedry o strzelistych wieżycach kunsztownie rzeźbionych, powieści cudowne, z raju spadające, czułość idealna, wracająca do niebios w jednym pocałunku... Jest wszystko, od doskonałości aż do nicości i błota, od pospolitości do ideału, kwiaty, kał, jęki, śmiechy, wartki potok życia, niosący ze sobą ludzkość całą!..
I wziął znowu drzewo genealogiczne, które już tylko samo zostało na stole i, palcem po nim wodząc, wskazywał i wybierał teraz tych członków rodziny, którzy żyją jeszcze. Eugeniusz Rougon — majestat upadły, pozostaje w izbie świadkiem i obrońcą nieulękłym dawnego świata, który się zapadł w katastrofie wrześniowej. Arystid Saccard, nową na się wdziawszy skórę, jak kot na nogi spada i zostaje republikaninem, kierownikem wielkiego dziennika, i nowe gromadzi miliony, gdy tymczasem syn jego, Maksym, w pałacyku swoim, przy alei lasku Bulońskiego, żyje zawsze dbały o siebie i ostrożny, zagrożony paraliżem a drugi jego syn, Wiktor, znikł bez śladu, zapadł się w cień zbrodni, gdyż na galerach go niema, puszczony gdzieś w świat, w przyszłość na nieznane pręgierze i szafoty, jak zwierzę, pieniące się jadem dziedzicznym, zaogniającym każdą ranę, zębem jego zadaną.
Sydonia Rougonowa długi czas się kryła i teraz, znużona rzemiosłami ciemnemi, popadła w iście zakonną pobożność i usunęła się w cień klasztoru jakiegoś, jako skarbniczka stowarzyszenia Sakramentu, utworzonego dla wydawania za mąż dziewcząt upadłych.
Oktawiusz Mouret, właściciel wielkich magazynów „Pod szczęściem dam“, którego majątek wzrasta ciągle, miał w końcu zeszłej zimy drugie dziecko z żony swojej Dyonizy Baudu, którą ubóstwia jeszcze, chociaż mu się czasem zdarza zawiązać romansik na boku... Ksiądz Mouret, proboszcz w Saint Eutrope, w głębi wąwozu bagnistego zamknął się razem z siostrą swoją, Dezyderyą, w wielkiej pokorze swej odmawiający przyjęcia jakiegokolwiek awansu, oczekując śmierci, jak człowiek święty, odpychający środki ratunku, chociaż już dotknięty początkiem suchot płucnych. Helena Mouret żyje bardzo szczęśliwa zdala od świata, uwielbiana przez swego drugiego męża, p. Rambaud, w małej posiadłości, jaką posiadali w bliskości Marsylii nad brzegiem morza. Z tego drugiego męża nie ma dzieci. Paulina Quenu jest ciągle w Bonneville, na drugim skraju Francyi, nad brzegiem szerokiego oceanu, sama już teraz z małym Pawełkiem, od śmierci wuja Chauteau, zdecydowana nie wychodzić za mąż i poświęcić się całkowicie dla syna swego ciotecznego brata Lazara, który, owdowiawszy, pojechał do Ameryki robić majątek. Stefan Lantier, powróciwszy do Paryża po bezrobociu w Montson, skompromitował się później, służąc w komunie, której idei bronił z zapamiętałością. Skazano go na śmierć, potem ułaskawiono i wywieziono, tak, że w obecnej chwili znajduje się w Noumei. Mówiono nawet, że się tam ożenił zaraz po przyjeździe i że ma dziecko, chociaż nie wiedziano napewno jakiej płci. Nakoniec Macquart, uwolniony z wojska po tygodniu krwawym, powrócił i osiadł w pobliżu Plassans w Valqueyres, gdzie udało mu się szczęśliwie ożenić ze zdrową i tęgą dziewczyną, Melanią Vial, jedyną córką zamożnego włościanina, którego ziemię uprawiał. Żona jego, od pierwszej nocy poślubnej zapłodniona, urodziła mu w maju syna i teraz znowu jest w drugim miesiącu ciąży, stanowiąc jeden z rzadkich przykładów płodności rewolwerowej, która nie zostawia matkom czasu na wykarmienie dzieci swoich.
— Tak, niema wątpliwości — zaczął znowu półgłosem — rasy zwyrodniają się... Widocznie tu jest prawdziwe wyczerpanie, szybki upadek, jak gdyby dzieci naszego rodu w żądzy używania, w żarłocznem zadowoleniu swoich apetytów, spaliły się zaprędko. Ludwiś umarł w kołysce, Jakób Ludwik, napół zidyociały, porwany został przez jakąś chorobę nerwową, Wiktor wrócił do stanu dzikości, pędząc w nieznanych głębiach nieprzejrzanych ciemności marny żywot, nasz biedny Karolek tak piękny i tak wątły — to są ostatnie gałązki drzewa, ostatnie łodyżki blade, do których potężne soki żywotne wielkich gałęzi dostać się nie mogą. Robak był w pniu i teraz jest w owocu i pożera go... Ale nie trzeba nigdy rozpaczać, rodziny wiecznie mają, przyszłość przed sobą. Korzenie dzew genealogicznych zagłębiają się poniżej najdawniejszego znanego przodka przez niezgłębione warstwy ras, które przeżyły aż do pierwszych istot stworzenia i rosnąć będą ciągle bez końca, roztoczą się, rozgałęzią do nieskończoności w głębi wieków przyszłych... Popatrz na nasze drzewo, liczy ono zaledwie pięć generacyj i nie znaczy nawet tyle, co źdźbło słomy wśród lasu drzew rodów ludzkich, olbrzymiego i czarnego, którego wielkimi odwiecznymi dębami są narody całe. Jednakże pomyśl o tych korzeniach olbrzymich, które zapełniają ziemię całą, pomyśl o rozwoju ciągłym i olbrzymim tych liści wysokich, które się mieszają z innymi liśćmi, w morzu, ciągle falującem wierzchołków, pod wiecznem tchnieniem odradzającem życia... A więc... nadzieja leży w tem, w codziennej rekonstytucyi ras, przez krew nową, która im z zewnątrz przypływa. Każdy nowy związek małżeński przynosi nowe pierwiastki, dobre lub złe, których skutek jest ten, iż, pomimo wszystko, przeszkadzają zwyrodnieniu matematycznemu i stopniowemu. Wyłomy są wypełniane, plamy się zmazują, równowaga z konieczności powraca po kilku generacyach i powstaje z niej znowu człowiek normalny, ludzkość faluje, uparta w swej pracy tajemniczej, dążąc ku celowi swemu, którego sama nie jest świadoma.
Zamilkł i westchnął głęboko.
— Ach!.. rodzina nasza!.. co się z nią stanie, w jakiej istocie skrystalizuje się nareszcie i unormalni!?..
I ciągnął dalej, nie licząc już wcale na tych żyjących, których wymienił, na tych dorosłych, tych bowiem poklasyfikował już i wiedział doskonale, do czego który z nich jest zdolny, ale żywo interesując się dziećmi, nowymi, małoletniemi członkami rodziny. Napisał nawet do kolegi swego w Noumei, prosząc go o szczegóły objaśniające i dokładne o żonie Stefana i o tem dziecku, jakie się z tego małżeństwa urodziło, ale dotychczas nie odebrał żadnej wiadomości i obawiał się bardzo, że z tej strony drzewo genealogiczne dokompletowane nie zostanie. Lepiej był poinformowany o dwojgu dzieciach Oktawiusza Moureta, z którym pozostawał w ciągłej korespondencyi. Była tam dziewczynka, która rosła wątło i niepokoiła rodziców zdrowiem swojem, gdy tymczasem chłopczyk, bardzo podobny do matki swojej, doskonale się chował, w zdrowiu silnem i równowadze młodziutkiego umysłu. Zresztą najwięcej budował nadziei na potomstwie Jana, którego pierworodny był chłopcem przepysznie zbudowanym, w którym czuć było odrodzenie, soki nowe tych ras, które się umacniają przy ziemi. Czasem jeździł do Valqueyras i wracał uszczęśliwiony tą płodnością zdrowego rodu. Ojciec, spokojny i rozsądny, ciągle przy pługu, matka zdrowa, wesoła, prosta kobieta, o biodrach szerokich, świat cały pomieścić mogących. Kto wie, skąd wyrośnie gałąź zdrowa?.. Może mędrcy i wielcy przyszłości stąd wezmą początek!?.. Dla jego drzewa najsmutniejszem było to, że te chłopięta i dziewuszki były jeszcze tak małe, że ich ocenić i rozmieścić nie mógł. I w głosie jego czuć było rozrzewnienie, gdy mówił o tej nadziei przyszłości, o tych główkach jasnowłosych, w niewypowiadanym i głuszonym żalu nad swojem własnem bezżeństwem.
Pascal patrzył ciągłe na to drzewo genealogiczne, przed nim na stole rozłożone.
— A jednak czyż to jest kompletne, czyż to stanowcze!?.. patrz sama!.. Powtarzam ci, że wszystkie przypadki dziedziczności spotykają się tu. Dla sformułowania teoryi mojej nie potrzebowałem nic więcej, jak oprzeć się na masie tych faktów... Nakoniec jeszcze, i to jest istotnie cudowne, palcem to namacać można, jak się to dzieje, że istoty, zrodzone z tego samego pnia, mogą się wydawać radykalnie różnemi od siebie, chociaż w rzeczywistości są one tylko logicznemi modyfikacyami wspólnych przodków swoich. Pień tłomaczy gałęzie, które ze swej strony tłomaczą gałązki i liście. U ojca twojego, Saccarda, tak samo, jak u stryja, Eugeniusza Rougona, tak różnych między sobą temperamentem i życiem, jedna i ta sama przyczyna wyrobiła w jednym te apetyty rozkiełznane, w drugim tę ambicyę i żądzę władzy... Aniela, ta lilia czysta, rodzi się z Sydonii, kobiety wątpliwego charakteru i podejrzanej cnoty, w tej dziwnej podniecie, która wytwarza mistyków, lub wielkich kochanków, stosownie do otoczenia. Troje dzieci Mouretów jednym i tym samym identycznem porywem owiane... ale Oktawiusz zostaje inteligentnym handlarzem gałganków, Sergiusz, wierzącym głęboko proboszczem wiejskim, a Dezyderya, idyotka, tęgą i rosłą dziewczyną szczęśliwą... Ale przykład jest jeszcze wyraźniejszy u dzieci Gerwazy: newroza przychodzi i Nana się sprzedaje, Stefan buntuje, Jakób zabija, Klaudiusz jest genialny, gdy tymczasem Paulina, ich cioteczna siostra, tuż obok, jest uczciwością i cnotą zwycięską, która walczy i poświęca się... Dziedziczność sama, samo życie wytwarza idyotów, szaleńców, zbrodniarzy i wielkich ludzi... Komórki się gubią, inne na ich miejsca powstają, i, zamiast człowieka genialnego, albo zwyczajnego uczciwego człowieka, powstaje zbrodniarz, lub szaleniec!.. A ludzkość płynie, jak potok wezbrany i wszystko to w sobie chłonie!..
Potem, w nowym zwrocie myśli, mówił dalej:
— A zwierzęcość, zwierzę, które cierpi i które kocha, które jest jakby szkicem człowieka, cała ta zwierzęcość braterska, która żyje naszem życiem!.. Tak, chciał bym ją umieścić w arce, zrobić jej miejsce w naszej rodzinie, pokazać ją bezustannie zlaną z nami, dopełniającą naszą egzystencyę... Znałem koty, których obecność była niejako tajemniczym urokiem domu jakiegoś; psy, które ubóstwiano, których śmierć była opłakiwaną i pozostawiała w sercu żal nieutulony. Znałem nawet kozy, krowy, osły nieskończenie ważne, których osobistość, jeśli tak powiedzieć mogę, odegrała tak wielką rolę, że należałoby ich historyę napisać... A oto naprzykład!.. nasz własny Bonhomme, nasze biedne stare konisko, które nam służyło przez ćwierć wieku... Bądź pewna, że jakieś cząstki istoty jego są z nami zmieszane i zespolone i że on także już teraz do rodziny należy!.. Myśmy go odmiennym od innych koni widzieli i on też w pewnym stopniu oddziałał na nas i w końcu jesteśmy z nim, jakby na jednę modłę wyrobieni... I to tak dalece jest prawdą, że gdy go widzę napół ślepego, z oczyma przyćmionemi, z nogami, pokrzywionemi przez reumatyzmy, całuję go z obu stron w pysk i obchodzę się z nim tak, jak z jakim starym zniedołężniałym krewniakiem, który pozostał na mojej opiece... Ach!.. ta zwierzęcość... wszystko, co się wlecze, i wszystko, co jęczy poniżej człowieka!.. jakże wiele miejsca pozostawićby na to trzeba w historyi życia, jak wiele sympatyj serdecznych!..
Był to ostatni krzyk, w którym Pascal wyrzucił i ujawnił całą. podniosłą czułość swoją dla istoty żyjącej. Sam się własnemi słowami roznamiętnił i doszedł do tego wyznania wiary swojej, wiary w nieprzerwaną i zwycięską pracę natury żyjącej. I Klotylda, która dotychczas nie rzekła ani słowa, blada i jakby wylękła tą powodzią taktów, które na nią spadały, otworzyła nareszcie usta i zapytała:
— A cóż ja jestem, mistrzu, w tem wszystkiem?..
Położyła palec na tej ćwiartce drzewa genealogicznego, na której widziała swoje imię wypisane. W całej tej litanii on zawsze ćwiartkę tę omijał. Teraz ona nalegać zaczęła.
— Tak, ja... cóż ja jestem?.. Dlaczego nie przeczytałeś mi moich akt własnych?..
Na chwilę zamilkł, jakby zdziwiony tem pytaniem.
— Dlaczego?.. dla niczego!.. Ale, to prawda, nie potrzebuję nic ukrywać przed tobą... Widzisz, co tu jest napisane: „Klotylda, urodzona w r. 1867. Przewaga po stronie matki. Dziedziczność wsteczna z moralnym i fizycznym wpływem dziadka z linii macierzyńskiej...“ Cóż może być jaśniejszego. Matka twoja zwyciężyła w tobie. Masz jej dobry apetyt, masz wiele także z jej zalotności, z jej uległości i z jej pewnego niedbalstwa i lenistwa... Tak, jesteś tak samo, jak ona, bardzo kobietą... sama nie wiedząc o tem — chcę przez to powiedzieć, że tak samo, jak ona, pragniesz być kochaną. Obok tego matka twoja była zagorzałą czytelniczką romansów, chimeryczką, która lubiła nadzwyczajnie leżeć całemi dniami i majaczyć nad jaką książką najdziwaczniejszą. Przepadała za bajkami, opowiadanemi przez niańki, kazała sobie stawiać kabałę, radziła się lunatyczek i wróżek i zawsze byłem tego przekonania, że twoja skłonność do zajmowania się tajemnicami, twój niepokój wobec tego, czego nie znasz i nie rozumiesz, stąd właśnie pochodzi!.. Ale... przypuszczając dwoistość w tobie... dopełnia twego charakteru wpływ twego dziadka, komendanta Sicardot. Znałem go doskonale... nie był to orzeł, ale miał w sobie bardzo wiele prawości i energii... Gdyby nie on, mówię ci otwarcie, zdaje mi się, że bardzo niewiele byłabyś warta, gdyż inne wpływy, z których się twoja moralna istota utworzyła, nie są wcale znakomite. On ci dał to, co masz w sobie najlepszego: odwagę do walki, dumę i szczerość.
Słuchała go uważnie i w końcu zrobiła twierdzący znak głową, jakby chciała powiedzieć, że istotnie tak jest, że się tem nie obraziła, pomimo tego bolesnego dreszczu, jaki ją przejął na te nowe szczegóły o rodzinie, a szczególniej o matce swojej.
— No... a ty, mistrzu?... — spytała znowu.
Tym razem nie zawahał się ani na chwilę.
— O!., ja... co tu o mnie mówić... ja nie należę do rodziny!.. Widzisz, patrz, co tu jest napisane: „Pascal urodzony w 1813 r. Wrodzoność. Kombinacya, w której zlewają się charaktery fizyczne i moralne rodziców, chociaż nic z nich wprost nie odnajduje się w nowej istocie...“ Matka mi to dosyć często powtarzała, że ja nie jestem ich, że ona sama nie wie, skąd ja się mogłem wziąć!..
I był to u niego jakby krzyk ulgi duchowej, pewien rodzaj radości bezwiednej i nie umyślnej.
— Bądź pewna... lud się nie myli. Czyś słyszała kiedy, żeby mnie kto nazywał Pascalem Rougonem w mieście całem!.. Nie!.. świat mówił zawsze i mówi dziś „doktór Pascal!..“ i na tem koniec!.. Bo, jak widzisz, na uboczu w rodzinie... I, może to nie jest bardzo czułe z mojej strony, ale jestem tem zachwycony, gdyż w rzeczywistości są dziedziczności trudne do noszenia... Chociaż ich bardzo wszystkich kocham, nie mniej jednak serce moje bije z radości, gdy się czuję innym, odmiennym od nich, bez wspólności żadnej!.. Nie należeć do nich!.. Boże mój!.. co za radość!.. To istne tchnienie czystego powietrza, to właśnie, co mi dodaje odwagi do zgromadzenia ich wszystkich, tu pod moją ręką... do zestawienia ich całych, takich, jakimi są, i pomimo to do życia!.. do kochania tej egzystencyi ludzkiej...
Umilkł nareszcie i przez chwilę panowała cisza. Deszcz przestał padać, burza oddalała się i słychać już tylko było oddalone grzmoty, jakby warczenie brytanów na podwórzów. Tymczasem z płaszczyzn pobliskich jeszcze w ciemnościach pogrążonych, odświeżonych deszczem, dochodził przez okna otwarte rozkoszny zapach ziemi wilgotnej. W powietrzu, które się uspakajać zaczęło, świece dogorywały, płonąc jasno wysokim spokojnym płomieniem.
— Ach! — rzekła poprostu Klotylda — z gestem wielkiego zniechęcenia — cóż nam czynić wypada?!..
Sama ona, owej nocy gwiaździstej pod kopułą niebios wyznała, że życie jest podłe i nikczemne, jakżeż więc można przeżyć je w szczęściu i spokoju!.. Okrutną, jest jasność, jaką wiedza rzuca na ten świat!... Analiza zstępuje do głębi ran ludzkości po to tylko, aby ohydę ich jasną uczynić!.. I oto właśnie on o tem mówi tak dobitnie i tak szeroko, rozszerza ten wstręt, jaki ona ma do istot, do rzeczy, rzucając rodzinę własną obnażoną na stół amfiteatru prosektoryum. Potok błotnisty szumiał u jej stóp przez trzy godziny blisko, i było to jedno z najstraszliwszych objawień, ta nagła i okrutna prawda o swoich, o istotach ukochanych, o tych, których ona kochać czuła się w obowiązku. Ojciec jej urósł w zbrodniach pieniądza, jej brat kazirodca, jej babka bez względu żadnego, obryzgana krwią sprawiedliwych, inni prawie wszyscy okryci hańbą, pijacy, rozwięźli, zbrodniarze... potworne bukiety drzewa ludzkiego!.. Wstrząśnienie było tak brutalne, że nie mogła się po niem zoryentować, wśród bolesnego oszołomienia tą nauką życia całego, tak na jeden raz jej podaną.
A przecież lekcya ta była jakby usprawiedliwieniem, nawet w gwałtowności swej, przez coś iście wielkiego, i prawdziwie dobrego, tchnienie ludzkości głębokie które ją porywało i przeniosło od jednego skraju do drugiego. Nic złego jej z tego się nie dostało, czuła się jakby pędzona ostrym wiatrem morskim, wiatrem burz, do którego pierś się hartuje i rozszerza. On wszystko powiedział, mówiąc swobodnie nawet o jej matce, zachowując względem niej swoje stanowisko wyjątkowe uczonego, który faktów wcale nie sądzi, tylko je stwierdza. Wszystko mówić, aby wszystko uleczyć, czyż to nie jest ten okrzyk, to hasło, które bez namysłu wygłosił w ową piękną noc letnią!.. I pod nadmiarem tego, co jej teraz powiedział, czuła się wstrząśniętą, oślepioną tem zbyt żywem światłem, zrozumiała jednak tyle chociaż i uznawała to w duchu, że on wielkiego dzieła dokonać pragnie. Pomimo wszystko jest to okrzyk zdrowia, nadziei w przyszłość. On mówi jako dobroczyńca, który, poznawszy, że dziedziczność tworzy ten świat, pragnie prawa tej dziedziczności określić, aby rozporządzać nią, nad nią panować tak, aby ten świat szczęśliwym tworzyła.
A przytem czy niema nic, tylko błoto w tej rzece wezbranej, której śluzy on otwiera?.. Ileż złota się przesuwa, zmieszanego z trawami i kwiatami wybrzeży. Setki istot pędziły jeszcze przed nią i narzucały się jej oczom postacie, uroku i dobroci pełne, delikatne profile dziewic, poważne piękności kobiet dojrzałych. Cała namiętność krwią się oblewała, całe serce otwierało się dla porywów czułości. Ich jest niemało, tych postaci niewieścich, takich jak Janina, Aniela, Paulina, Marta, Gerwaza, Helena!.. Z nich i innych, a nawet może z mniej dobrych, nawet z ludzi starszych, z najgorszych z bandy, wyłania się ludzkość bohaterska. I właśnie ten duch, który przeleciał, ten prąd szerokiej sympatyi, który czuć było pod tą lekcyą, przejmował ją. Paskal wcale się nie rozczulał, zachował nieosobiste stanowisko profesorskie, ale w głębi jego duszy jakaż dobroć rozżalona, jaka gorączka poświęcenia, jakie pragnienie ofiarowania całej istoty swojej dla szczęścia innych.
Dzieło jego całe, tak matematycznie zbudowane, skąpane było w tej braterskiej boleści, aż do najbardziej krwawych ironij. Przecież on nawet o zwierzętach mówił, stawiając się na stanowisku brata starszego tych wszystkich nędznych istot żyjących, które cierpią!.. Cierpienie go do rozpaczy doprowadza, gniew miał tylko dla niedościgłości marzenia swego, stał się brutalnym tylko w nienawiści swej dla tego wszystkiego, co jest fałszywe i co jest przechodnie, marząc o pracy nie dla społeczeństwa ukształtowanego wedle danej chwili, ale dla ludzkości całej, we wszystkich najpoważniejszych godzinach jej historyi. Jest to może nawet bunt przeciw banalności zwyczajnej, codziennej, który go skłonił do takich zuchwałych porywów, do rzucania się w takie teorye i takie zastosowania. I dzieło jego przeto jest dziełem ludzkiem, dziełem, powstałem z nadmiaru jęków boleści istot i rzeczy!
Zresztą czyż to nie jest życie?.. Niema złego takiego, któreby było złem absolutnem.
Nigdy człowiek nie jest złym dla świata całego, dla wszystkich, lecz zawsze daje szczęście komuś pojedyńczemu, tak, że każdy, który nie stawia się na wyłącznym punkcie widzenia rzeczy, musi w rezultacie zdać sobie sprawę z pożyteczności każdej istoty. Ci, którzy wierzą w Boga jedynego, muszą powiedzieć sobie, że jeżeli Bóg ich nie razi piorunem złych, to dlatego, że widzi on postęp całości dzieła swego i nie może wchodzić w szczegóły. Praca, która się kończy, zaczyna się na nowo; suma żyjących pomimo wszystko przejęta jest odwagą i pracowitością i miłość życia porywa wszystko.
Ta olbrzymia praca ludzi, ten upór do życia jest ich tłomaczeniem, ich odkupieniem. Wtedy z bardzo wysoka widzi się tylko tę walkę bezustanną, te zapasy herkulesowe i wiele dobrego, pomimo to, że wiele złego w nich się wije. Wchodzi się w wyrozumiałość powszechną — przebacza się i ze wszystkich namiętnych sądów i porywów pozostaje tylko bezgraniczne współczucie i gorące miłosierdzie. Ten jest z pewnością port bezpieczny, jaki czeka wszystkich, którzy utracili wiarę w dogmaty, którzy chcieliby zrozumieć, dlaczego żyją wśród pozornej nikczemności tego świata. Trzeba żyć dla pracy i dla owocu życia, dla tej cegiełki, którą każdy przynosi do tej budowy tajemniczej, odległej i niezbadani; a jedyny spokój możliwy na tym świecie jest w radości tego, że się wysiłku tego dokonało.
Jeszcze jedna upłynęła godzina, noc cała upłynęła na tej strasznej lekcyi życia i ani Pascal, ani Klotylda nie mieli pojęcia o miejscu, w jakiem się znajdują, ani o czasie, który ucieka. I on zmęczony od kilku tygodni, nurtowany w całej istocie swojej egzystencyą, z podejrzeń i bólów serdecznych złożoną, wstrząśnięty został cały dreszczem nerwowym, jakby w nagłem przebudzeniu.
— No, teraz mów... wiesz wszystko!., czujesz że się teraz na sercu dość silną, zahartowaną w prawdzie, czujesz w sobie skarby przeznaczenia i nadziei?... Powiedz... czy jesteś ze mną, czy przeciwko mnie?..
Lecz pod strasznym ciosem moralnym, jakiego doznała, ona sama drżała cała, nie mogąc odzyskać panowania nad sobą. Było to w niej coś takiego jak gdyby ruina wierzeń dawnych, taka ewolucya ku światowi nowemu, że nie śmiała sama stawić sobie pytań i odpowiedzi. Czuła się od tej chwili porwaną, uniesioną całą siłą wszechpotęgi, w prawdzie tkwiącej. Ulegała już jej, a przecież nie była jeszcze przekonaną.
— Mistrzu — jęknęła — mistrzu...
I pozostali tak na chwilę naprzeciw siebie, patrząc na siebie. Dzień się robił, jutrzenka rozkosznej czystości w głębi szerokiego nieba jasnego, zmytego przez burzę... Żadna chmurka nie plamiła już morza lazuru, różowemi blaski przejętego. Całe to wesołe rozbudzenie się ziemi zroszonej dostawało się przez okno, tymczasem świece, które się już dopalały, blednąc poczęły wśród rosnących blasków brzasku dnia białego.
— Odpowiedz... czy jeszcze chcesz wszystko zniszczyć... spalić wszystko, co tu jest?.. Czy jesteś ze mną, cała ze mną, czy przeciwko mnie?
W tej chwili sądził, że mu rzuci się na szyję, łzami zalana. Zdawało się, jakby jakiś poryw wewnętrzny popychał ją w jego ramiona. Ale w tej jasności ujrzeli się wzajem w swej półnagości. Ona, która dotychczas nie widziała tego nawet, odrazu pojęła, że jest w krótkiej spódniczce, z obnażonemi rękami i ramionami, przysłoniętemi zaledwie rozsypanemi pasmami jej włosów rozrzuconych... I tu przy ramieniu lewem, gdy spuściła oczy, zarumieniona odnalazła te kilka kropel krwi z ranki, jaką jej zadał, bijąc się z nią, dla pokonania w brutalnym uścisku. Wtedy w duszy jej nadzwyczajne zaszło wstrząśnienie, pewność, że zwyciężoną być musi, jakgdyby tym uściskiem jednym poskromił ją na zawsze i został jej panem we wszystkiem... Wrażenie to przeciągało się, ogarniało ją, porywało ją po za granicę jej woli, aż do poczucia nieprzepartej potrzeby oddania się jemu.
Nagle Klotylda zerwała się, chcąc się zastanowić, rozmyślić. Obnażonemi ramionami zasłoniła nagą pierś swoją. Cała krew z jej żył wybiegła pod skórę w purpurowej fali wstydliwości... i zaczęła uciekać, boska dziewiczą pięknością wysmukłej swej postaci.
— Mistrzu!.. mistrzu.. pozwól mi... ja zobaczę...
Z lekkością przestraszonej antylopy, tak samo, jak ongi skryła się po za drzwi swego pokoju. Słyszał, jak szybko zamknęła je na dwa spusty. I on pozostał sam, przejęty nagle zniechęceniem i smutkiem bezgranicznym, pytając się siebie, czy dobrze zrobił, że wszystko powie dział, czy prawda wzejdzie w tej ukochanej istocie uwielbianej i czy wzrośnie kiedykolwiek w nieprzebrane żniwo szczęśliwości!?..




VI.

Dni całe upływały. Październik był z początku wspaniały, jesień gorąca, płomienna aureola lata, szeroka w swej dojrzałości, pod niebem bez chmury. Potem pogoda się popsuła, wiatry straszne się zerwały i jedna wielka ostatnia burza, potokami poorała pochyłości wzgórz. I na dom ponury, na Soulejadę całą, zbliżanie się zimy nałożyło jakby woal nieskończonego smutku.
Było to nowe piekło. Pomiędzy Pascalem i Klotyldą nie było już żywych i głośnych kłótni. Drzwiami już nie trzaskano, podniesione głosy nie zmuszały Martyny do wbiegania na górę co chwila. Teraz zaledwie rozmawiali ze sobą i ani słówkiem nie wspominali o owej scenie nocnej. On przez jakiś skrupuł niewytłomaczony, jakąś dziwną drażliwość, z której sobie sprawy nie zdawał, nie chciał rozpoczynać przerwanej dyskusyi, wymagać oczekiwanej odpowiedzi, wyrażenia wiary w niego i uległości. Ona po tem wielkiem wstrząśnieniu moralnem, które ją całą jakby przemieniło, namyślała się jeszcze, wahała się, walczyła, odsuwając to ostateczne oddanie się jemu, w jakimś instynktownym buncie przeciw tej konieczności, która ją jednak porywała. I nieporozumienie trwało dalej, wśród głębokiej ciszy smutnej ponurego domu, w którym już szczęścia nie było.
Dla Pascala była to epoka, w której cierpiał strasznie, choć bez jednego słowa skargi. Ten spokój pozorny nietylko go nie uspakajał, lecz owszem drażnił. Zapadł on w ciężką nieufność, wyobrażając sobie, że one ciągle walczą przeciw niemu, i że jeżeli go pozostawiają w spokoju, to dlatego jedynie, że najczarniejsze knują spiski w najgłębszej tajemnicy. Niepokoje jego nawet wzrosły, z każdym dniem oczekiwał jakiejś katastrofy, już widział ukochane swoje papiery pochłonięte przez jakąś otchłań, nagle się otwierającą, całą Soulejadę zburzoną, zapadłą, na proch startą. Prześladowanie, wymierzone przeciw myśli jego, przeciw jego życiu moralnemu i umysłowemu, kryjąc się tak pod płaszczykiem spokoju, stało się denerwującem, nieznośnem do tego stopnia, że wieczorem kładł się do łóżka cały rozgorączkowany. Często dreszcz go jakiś przejmował i oglądał się szybko, sądząc, że za plecami swemi dojrzy nieprzyjaciela, gotującego się do jakiegoś zdradzieckiego czynu, lecz nie było nikogo, tylko ten jego dreszcz własny w głębi ciemności. Innym razem, podejrzeniami żyjąc, całemi godzinami stał na czatach ukryty za żaluzyami, albo zaczajony w jakimś kurytarzu, ale żywa dusza się nie ruszała i słyszał tylko bicie pulsu w swych własnych skroniach. Niepokoje te do szału dochodziły. Nie kładł się do łóżka, dopóki nie zrewidował starannie wszystkich pokoi, nie sypiał; jeśli zasnął, budził się za najmniejszym szmerem, gotów do obrony.
A bardziej niż cokolwiek innego, powiększała szał ta myśl stała i ciągle rosnąca, że rana, która go tak boli, zadana mu jest przez jedyną istotę, którą on kocha na świecie, przez tę Klotyldę uwielbianą, na którą patrzył, jak rosła w piękności i wdzięku od lat już dwudziestu, której życie było dotychczas jakby kwiatem wonnym, jego życie rozjaśniającym. Ona!.. o Boże!.. ona, dla której serce jego pełne było czułości bezgranicznej, której nawet analizować nie chciał i nie śmiał!.. ona, która się stała jego radością, jego odwagą, jego nadzieją, cała ta młodość nowa, w której zdawało mu się, że się odradza! Gdy ona przechodziła z główką podniesioną, kołyszącą się na szyjce tak delikatnej, tak okrągłej, tak świeżej, on czuł się jakby odnowionym, skąpanym w zdrowiu i radości, jak w dniach powrotu wiosny!.. Cała zresztą jego egzystencya tłomaczyła to opanowanie, to ogarnięcie jego istoty przez to dziecko, które, jeszcze malutkiem będąc, wdarło się do jego serca i powoli rosnąc całe w nim miejsce zabrało.
Od chwili ostatecznej swego zamieszkania w Plassans prowadził on życie benedyktyńskie, zamknięty w księgach swoich, zdała od kobiet. Nikt nie znał żadnej innej jego miłości jak dla tej pani, już dziś nieżyjącej, której nigdy nie ośmielił się nawet paluszków ucałować. Zdarzały się co prawda czasami wyjazdy do Marsylii, skąd na noc nie wracał, ale były to tylko nagłe i gwałtowne porywy, z pierwszą lepszą, bez jutra. Nigdy nie żył, zachował w sobie cały zapas męzkości, której fale teraz huczały i burzyły się pod grozą zbliżającej się starości. Byłby się dał porwać uczuciu dla jakiegokolwiek zwierzęcia, dla, psa znalezionego na dworze, któryby go w rękę polizał, a tu oto Klotylda, którą kochał jako małą dziewczynkę, jako dziecko, odrazu staje się kobietą dojrzałą i pożądania godną i owłada nim, zamęcza go, wrogiem jego zostaje.
Pascal, taki zawsze wesoły, taki zdrów, odrazu wpadł w jakieś czarne usposobienie i surowość nieznośną, unosił się za najmniejszem słówkiem, krzyczał na Martynę, która podnosiła nań w takich chwilach zdziwione oczy, jak uległe zwierzę, niesłusznie bite. Od rana do wieczora, smutek swój roznosił po domu całym z twarzą tak złą, że nikt nie śmiał słowa do niego przemówić Nie prowadzał już ze sobą Klotyldy, wychodził na wizyty swoje sam. Tak też sam pewnego razu po południu wrócił cały wzburzony wypadkiem, jaki mu się wydarzył, mając na sumieniu swojem, jako lekarz w próbach zuchwały, śmierć człowieka. Poszedł zastrzyknąć swego eliksiru Lafouassowi, szynkarzowi, którego ataksia takie nagle zrobiła postępy, że go już za straconego uważał. Pomimo to upierał się, aby walczyć z choroba, i prowadził dalej kuracyę.
Otóż nieszczęście chciało tego dnia, że maleńka szprycka z głębi flaszeczki wyciągnęła jakąś cząsteczkę nieczystą, której filtr nie wyłowił. Przy ukłóciu ukazała się kropla krwi... jakby na złość tego dnia, na domiar wszystkiego, ukłócie trafiło na żyłę. Zaniepokoił się odrazu, widząc, że szynkarz zbladł, tchnie ciężko i poci się wielkiemi kroplami. Zrozumiał, co się stało, gdy nastąpiła śmierć piorunująca, twarz poczerniała, wargi zsiniały... Było to zakażenie wyraźne i Pascal mógł tylko obwiniać niedokładność swoich preparatów i całą metodę swoją jeszcze w kolebce, w stanie barbarzyństwa będącą. Zapewne, Lafouasse był i tak stracony, byłby może ciągnął jeszcze najwyżej z pół roku wśród cierpień straszliwych, ale zawsze brutalność faktu niemniej była okropna — ta śmierć tak gwałtowna i jakiś żal rozpaczliwy, jakieś nadwerężenie wiary, jaka wściekłość przeciw nauce tak niedostatecznej, niedokładnej i zbrodniczej!.. Powrócił do domu zzieleniały ze strapienia i ukazał się dopiero nazajutrz po szesnastu godzinach zamknięcia w swoim pokoju, gdzie, rzuciwszy się wpoprzek łóżka, leżał bez tchu i bez świadomości prawie.
Tego dnia po południu Klotylda, która szyła obok niego w dużej sali, zdecydowała się przerwać tę ciężką ciszę. Podniosła na niego oczy i przypatrywała się, jak się denerwował, przerzucając jakąś książkę i szukając wyjaśnienia, którego tam nie było.
— Mistrzu, tyś chory... Dlaczego nie powiesz?.. jabym cię pielęgnowała...
Nie ruszając się od owej książki, mruknął tylko głosem głuchym:
— Chory?.. a cóż to ciebie obchodzi?.. Nie potrzebuję niczyjej pomocy...
Z całą łagodnością odezwała się znowu:
— Jeśli masz jakie zmartwienie... gdybyś mi je mógł powierzyć, toby ci ulgę przyniosło... Wczoraj wróciłeś taki smutny!.. Nie trzeba poddawać się tak wrażeniom... Spędziłam noc bardzo niespokojna, trzy razy przychodziłam pod drzwi twoje, trapiona tą myślą, że ty cierpisz może...
Chociaż tak łagodnie i słodko mówiła, słowa te były jakby uderzeniem bicza dla niego. W tym chorobliwym nastroju nerwowym uniósł się nagle wściekłym gniewem, odrzucił książkę i cały drżący zerwał się na nogi.
— Więc mnie szpiegujesz!.. Nie mogę nawet ukryć się we własnym pokoju, żebyś uszów do muru nie przytykała i nie podsłuchiwała mnie!.. Tak!.. słuchacie nawet bicia mego serca!.. czatujecie na śmierć moją, aby tu wszystko zniszczyć i spalić...
I głos jego się podnosił, a całe to cierpienie niesłuszne wydzierało się z niego w skargach i prośbach.
— Zabraniam ci się mną zajmować... Nie masz mi nic innego do powiedzenia?.. Namyśliłaś się?.. Czy możesz już położyć lojalnie rękę swoją na mojej i zapewnić mnie, że jesteśmy w zgodzie?..
Ale ona nie odpowiadała, tylko dalej patrzyła na niego jasnemi oczyma, w których szczerze widać było, że chce jeszcze pozostać panią siebie i nie wiązać się słowem. Jego jednak ten opór do tem większego doprowadził gniewu. W uniesieniu stracił miarę wszelką. Wyrazy mu się na ustach plątały, gestem ją wypędzał z pokoju.
— Idź precz!.. idź precz!.. Nie chcę, abyś zostawała przy mnie!.. nie chcę, żeby wrogi moje mnie otaczali!.. nie chcę, żeby ktokolwiek był przy mnie i mnie do szaleństwa doprowadzał!..
Podniosła się, bardzo blada i wyprostowana odeszła, nie obejrzawszy się nawet, unosząc ze sobą robótkę swoją.
Przez następny miesiąc Pascal próbował szukać ucieczki w zawziętej a bezustannej pracy. Dniami całemi pozostawał sam jeden w sali, a nawet noce tu spędzał, wertując stare dokumenty, celem ostatecznego skrystalizowania swych prac o dziedziczności. Możnaby sądzić, że go ogarnęła jakaś wściekła żądza przekonania się o słuszności nadziei swoich, zmuszenia wiedzy do tego, aby mu dała pewność, że ludzkość może się odrodzić, zdrowsza i potężniejsza. Przestał wychodzić z domu, zaniedbał chorych swoich i żył w papierach tylko bez powietrza, bez ruchu. I po miesiącu takiego przepracowania, które go wyczerpywało, nie kojąc jego cierpień domowych, wpadł w takie wycieńczenie nerwowe, że choroba, od pewnego czasu w zarodku będąca, objawiła się z niepokojącą gwałtownością.
Teraz Pascal, wstając rano, czuł się odrazu bardziej znużonym, bardziej ciężkim i słabym, niż dnia poprzedniego, gdy się kładł do łóżka. Było to ciągłe jakieś i stałe rozprzężenie całej jego istoty: nogi się pod nim gięły po pięciu minutach chodzenia, ciało całe jakieś rozbite po najmniejszym wysiłku, cierpienie jakieś niepokojące za najmniejszym ruchem. Czasami zdawało mu się, że nagle ziemia pod stopami jego trzęsie się i usuwa. Jakiś szum w uszach ciągły ogłuszał go, blaski w oczach zmuszały go do zamykania powiek, jakby pod grozą gradu iskier. Nabrał jakiegoś wstrętu do wina, nie jadł prawie nic, trawił źle. Potem w apatyi tego rozleniwienia wzrastającego ogarniały go nagłe uniesienia gniewu, szały bezużytecznej działalności. Równowaga była całkowicie popsuta, a słabość jego umysłu i woli rzucała go z jednego krańca na drugi, bez żadnej racyi i przyczyny. Od najdrobniejszego wzruszenia oczy jego łzami się przepełniały. W końcu zamknął się w swoim pokoju w porywach takiej rozpaczy, że płakał gorzkiemi łzami godziny całe, bez żadnego bezpośredniego strapienia, jedynie pod ciężarem ogólnego jakiegoś i nieokreślonego smutku rozpaczliwego.
Ale to złe wzrastało; szczególniej po jednej z takich wycieczek do Marsylii, wycieczek starokawalerskich, jakie robił czasami. Być może, że spodziewał się znaleźć tam rozrywkę chwilową, ale silną, w rozpuście, która by mu ulgę przyniosła. Został tylko dwa dni i wrócił jak by spiorunowany, rozszalały niedołęztwem swojem, z twarzą wybladłą i oczyma niepewnemi człowieka, który utracił wiarę w siły męzkości swojej. Był to wstyd, nie dający się wypowiedzieć, obawa, którą wściekłe w próbach usiłowania zamieniły w pewność, co musiało zwiększyć tylko jego dzikość — nieśmiałego kochanka. Nigdy do rzeczy owej nie przywiązywał wielkiej wagi, teraz był przez nią, jakoby opanowany, cały wzburzony, zrozpaczony, rozstrojony tak, że dochodził do myśli o samobójstwie: Nie pomagało wcale i to nawet, że rozumiał dobrze, iż to jest przejściowe, że na dnie tego wszystkiego musi leżeć jakaś przyczyna chorobliwa, pomimo to przecież poczucie nieudolności niemniej go uciskało i przygniatało i wobec kobiet był jak chłopiec zbyt młody, któremu żądza odbiera panowanie nad sobą.
W pierwszym tygodniu grudnia Paskala męczyć zaczęły straszne newralgie. Trzeszczenie kości głowy doprowadzało go do szalonej obawy, że mu czaszka pęknie. Zawiadomiona o tem stara pani Rougonowa zdecydowała się nareszcie pewnego dnia przyjść odwiedzić chorego syna. Ale przedewszystkiem wsunęła się do kuchni, chcąc najprzód wyspowiadać Martynę. Ta ostatnia, przestraszona i mocno zmartwiona, opowiedziała jej, że pan z pewnością, jest blizki waryacyi i jako dowody przytoczyła jego ruchy dziwne, zachowanie się niezwykło, bieganie ciągłe po pokoju, zamykanie na klucz wszystkich szuflad, rewizyje całego domu od góry do dołu, czasem i do godziny drugiej w nocy. Mówiąc to, miała oczy łez pełne i w końcu pozwoliła sobie wypowiedzieć zdanie, że pewno szatan wlazł w ciało pana i że dobrzeby było zawezwać do rady księdza proboszcza od świętego Saturnina.
— Mój Boże, człowiek taki dobry — powtarzała — dla którego możnaby się dać pokrajać na ćwierci!.. Jakież to nieszczęście, że go nie można zaprowadzić do kościoła, co wyleczyłoby go z pewnością niechybnie!..
Ale Klotylda, usłyszawszy głos babki swej, zeszła także na dół. Ona także włóczyła się po wszystkich tych pustych pokojach i żyła po największej części w wielkim salonie parterowym, niezamieszkanym i zwykle nieużywanym. Zresztą, wszedłszy do kuchni, nie odezwała się lecz stanęła i słuchała z właściwą sobie miną refleksyi i oczekiwania.
— A!.. to ty! kochanko!.. Jak się masz! — zawołała pani Felicyta. — Martyna mi powiada, że dyabeł jakiś wlazł w skórę Pascala i męczy go!.. To jest zresztą i moje zdanie, tylko powiem, że ten dyabeł nazywa się pychą. Zdaje mu się, że wie wszystko i że jest zarazem papieżem i cesarzem... i naturalnie, jak się kto nie zgadza z jego zdaniem, to go do rozpaczy doprowadza...
Wzruszyła ramionami, pełna niewypowiedzianej i bezgranicznej wzgardy.
— Co do mnie, śmiałabym się z tego, gdyby to nie było takie smutne... Taki oto człowiek, co to naprawdę nie wie dokładnie nic a nic, który nigdy nie żył, który zawsze siedział tylko głupio w książki swoje zaryty... Postaw go naprzykład w jakim salonie... to zobaczysz... nic a nic... głupiutki, jak nowonarodzone dziecię... A kobiety?.. przecież on i na tem wcale się nie zna...
I, zapominając, do kogo mówi, nie widząc tej służącej i tej panienki, półgłosem, konfidencyonalnie dodała:
— Ha!.. to tak!.. widzisz i za bardzo skromnym być nie trzeba... i to odpokutować człowiek musi... Ani żony, ani kochanki... ani nic!.. Widzisz, to mu nakoniec mózg w głowie przewróciło...
Klotylda nie ruszyła się z miejsca. Tylko powieki zasunęły się powoli na jej duże pełne myśli oczy. Potem znowu podniosła wzrok, lecz zachowała swój spokój zewnętrzny istoty zaciętej, która nie może powiedzieć nic o tem, co się w jej duszy dzieje.
— Jest pewno na górze... nieprawdaż?.. — zaczęła znowu pani Felicyta. — Przyszłam go odwiedzić, bo się to przecież musi raz skończyć... to jest przecież głupstwo nad głupstwami...
I pobiegła żywo na schody; tymczasam Martyna wróciła do swoich rondli, a Klotylda poszła na dalszą wędrówkę po pustych pokojach.
Na górze, w sali, Pascal był jakby ogłupiony, siedząc bezmyślnie nad książką, rozłożoną na stole. Nie mógł już czytać, wyrazy mu uciekały, zacierały się w oczach i znaczenie swoje traciły. Ale upierał się przy swojem i przerażał się śmiertelnie, czując, ze traci nawet swobodę i łatwość pracy, tak dotychczas potężną. A matka, zaraz z miejsca, jak tylko weszła, zaczęła go strofować, wydarła mu książkę z ręki i odrzuciła daleko na inny stół, wołając, że, jeśli kto jest chory, to się leczyć powinien.
On podniósł się z gestem gniewu, gotów ją wypędzić tak, jak wypędził Klotyldę. Potem ostatnim wysiłkiem woli, opanował się i pozostał pełnym szacunku dla niej.
— Moja matko — rzekł — wiesz dobrze, że nigdy z tobą dyskutować nie chciałem... Daj mi pokój.. bardzo cię o to proszę.
Ona nie ustąpiła i zaatakowała go z innej strony, napadając na jego ciągłą nieufność i niechęć. To on sam rozgorączkowywa się, chociażby tylko tem, że mu się zdaje ciągle, iż go jacyś wrogowie osaczają, czekając tylko okazyi, aby go okraść i zniszczyć. Czyż to rozsądny człowiek może sobie tak dopuszczać do głowy, że go ktoś będzie tak zawzięcie prześladował. I znowu zarzuciła mu, że mu się w głowie przewróciło z tym jego jakimś tam wynalazkiem, z tym sławnym eliksirem, co ma wszystkie choroby leczyć!.. To też nic nie warto, jeśli się komuś zdaje, że Panem Bogiem został, a tembardziej w takich razach rozczarowania bywają okrutne. I przytem zrobiła lekką aluzyę do tego Lafoussa, do tego karczmarza, który umarł nagle pod szprycką. Naturalnie, ona doskonale rozumie, że mu to nie może być przyjemne i że od tego istotnie rozchorować się można.
Pascal, powstrzymując się ciągle z oczyma ku ziemi spuszczonemi, powtarzał:
— Moja matko... proszę cię na wszystko... daj mi spokój...
— Aa!.. co mi tam gadasz!.. nie dam ci spokoju!.. — zawołała ze zwykłą zapalczywością, która jej się została pomimo podeszłego wieku. — Umyślnie po to przyszłam, żeby cię trochę rozruszać, żeby cię wyrwać z tej gorączki, która cię zjada... Nie!.. tak dłużej trwać nie może, nie mam wcale ochoty, żebyśmy się stali na nowo pośmiewiskiem całego świata przez te twoje dzikie historye... Musisz się leczyć!..
Wzruszył ramionami i szepnął po cichu, jakby sam do siebie z miną niespokojnego i nieprzekonanego uporu:
— Nie jestem chory.
Ale na to pani Felicyta aż podskoczyła, nie mogąc się powstrzymać.
— Jakto!.. nie jesteś chory!.. ty... nie chory! Doprawdy to tylko lekarz może nie widzieć własnego szaleństwa. Otóż ja ci powiem, że wszyscy ci, którzy cię otaczają i mają do ciebie przystęp, są tem przerażeni: dostajesz po prostu obłędu dumy i strachu!
Tym razem Pascal podniósł żywo głowę i patrzył jej prosto w oczy, a ona tymczasem mówiła dalej:
— Oto jest to, co ci miałam powiedzieć i czego ci nikt inny powiedzieć nie śmiał... Ale nieprawda?.. jesteś pełnoletni i powinieneś wiedzieć, co ci robić należy. Trzeba na to oddziaływać, trzeba myśleć o czem innem, nie dać się owładnąć tej myśli jedynej, tembardziej, jeżeli się należy do takiej rodziny, jak nasza... Ty ją znasz!.. strzeż się i lecz!..
Zbladł znowu i patrzył jej w oczy, jak gdyby chciał zbadać, ile i co mianowicie z niej jest w nim. W końcu odparł:
— Masz racyę, matko, dziękuję ci bardzo..
Potem, gdy został sam. zapadł znowu na krzesło przed biurkiem swojem i chciał na nowo zacząć czytanie. Ale tak samo jak przedtem nie był w stanie skupić o tyle uwagi swojej, aby zrozumieć wyrazy, których litery przed oczyma mu się mąciły. I wyrazy, wymówione przez matkę, szumiały mu w uszach, trwoga, która w nim tkwiła od jakiegoś czasu, wzrastała, ustalała się i obecnie już mu wskazywała niebezpieczeństwo natychmiastowe, stanowczo określone. On, który dwa miesiące temu pysznił się tak tryumfalnie tem, że do rodziny nie należy, czyż ma teraz pozyskać najstraszniejszy do wód, że jest jej nieodrodnym członkiem!..
Czyż będzie musiał dojrzeć odradzającą się w jego własnym szpiku plamę familijną, czyż będzie musiał z tych wyżyn, na jakie się wzniósł, spaść prosto w szpony potwora dziedzicznego!..
Matka powiedziała: stajesz się szaleńcem dumy i strachu. Myśl wszechwładna, pewność rozegzaltowana, że zadaniem jego jest obalić cierpienia, dodać ludziom woli, przetworzyć ludzkość i uczynić ją zdrowszą i silniejszą, to pewno nie jest nic innego, jak tylko początek szaleństwa wielkości... A te obawy jakichś zasadzek, ta potrzeba czatowania na wrogów, których czuł po za sobą, czyhających na jego zgubę... toć to przecież wyraźne początki manii prześladowczej!.. Wszystkie przypadki, jakie się w rasie wydarzyły, do tego jednego ogólnego rodzaju strasznego się zbliżały: szaleństwo w bliskim terminie, paraliż ogólny i śmierć!.
Od tego dnia Pascal był jakby opętany. Stan wycieńczenia nerwowego, do jakiego doprowadził go nadmiar pracy i cierpienia, czynił go teraz bezopornym na to widmo bezustanne szaleństwa i śmierci. Wszystkie chorobliwe wrażenia, jakich doznawał, znużenie straszne zaraz od chwili wstawania, te szumy w uszach, te błyski w oczach, nawet to złe trawienie i te ataki płaczu łączyły się z sobą i były dla niego szeregiem dowodów jasnych, że ten ostateczny rozstrój umysłowy, którym, jak mu się zdawało, był zagrożony, jest bliski. Zatracił on w zupełności dla siebie samego umiejętność doktorską i władzę obserwacyi, dla postawienia dyagnozy, i jeżeli jeszcze w dalszym ciągu rozumował, to z tym jedynie skutkiem, że wszystko przekręcał i wszystko mylił wśród tego moralnego i fizycznego przygnębienia, w jakiem zostawał. Nie miał już władzy nad sobą, był już jakby waryatem w tem przekonywaniu się w każdej chwili, że waryatem zostać musi.
Dni całe tego bladego grudnia zostały zużyte przez niego na takie coraz większe zagłębianie się w tę chorobę swoją.
Co rano chciał się wydrzeć niejako tej manii, która go prześladowała, a jednak codzień pomimo to, zamykał się w głębi sali swojej i na nowo rozpoczynał kręcić się myślą koło jednego i tego samego zawiłego punktu i rozplątywać zasupłany węzeł szałów swoich. Długie studya, jakie odbył nad dziedzicznością, badania te doniosłe, prace, jakich dokonał, teraz zwracały się przeciw niemu i dostarczały mu tylko coraz więcej, coraz potężniejszych i z każdą chwilą odradzających się powodów niepokoju. Na to stałe pytanie, które sobie stawiał, jaki mianowicie jest u niego rodzaj dziedziczności, akta, w szafie nagromadzone, odpowiadały mu mnóstwem najrozmaitszych kombinacyj. Przedstawiały się one w tak wielkiej liczbie, że się teraz gubił pomiędzy niemi. Jeżeli się pomylił, jeżeli nie może się postawić na zewnątrz ich wszystkich, jako szczególny wypadek wrodzoności, to rodzi się kwestya, jaki jest miano wicie ten rodzaj dziedziczności, który się u niego przedstawia? Czy to jest dziedziczność wsteczna z przeskokiem jednej, dwóch, a może i trzech generacyj? Albo znów czy stan jego przypadkiem nie jest objawem dziedziczności bezpośredniej, coby stanowiło jeden więcej dowód na poparcie jego teoryi tkanki zarodowej?..
Albo może należy tu widzieć szczególniejszy wypadek podobieństw nieokreślonych, nagłe ukazanie się w nim jakiegoś nieznanego przodka dawniejszego u schyłku życia?... Od tej chwili nie było już dla niego spokoju. Zapalony żądzą odnalezienia swojego przypadku choroby, rwał się do pracy, przewracał notatki swoje, zagłębiał się w księgi i traktaty. I sam siebie badał i studyował, z każdego najmniejszego wrażenia, jakie od nosił, wyciągając jakieś nowe wnioski, grupując fakty, wedle których mógłby się rządzić i zakwalifikować. W dniach, w których inteligencya jego była bardziej leniwa, w których zdawało się, iż doświadcza wrażeń jakichś widzeń szczególnych, przechylał się w sądzie o sobie na stronę zboczenia nerwowego, po rodzinie odziedziczonego; gdy znowu w inne dni, kiedy myślał, że to go od nóg chwytać zaczyna, gdy się czuł ciężkim i jakichś bólów niezwykłych doznawał, przypuszczał, że ulega wpływowi pośredniemu jakiegoś członka rodziny, z zewnątrz rodu przychodzącego. Wszystko się gmatwało w jego głowie i nie mógł się już zoryentować wśród tych niepokojów imaginacyjnych, które wstrząsały jego organizmem osłabionym. I co wieczór wracała ta sama konkluzya ostateczna, ten sam dźwięk, jakby dzwonu pogrzebowego w jego głowie: dziedziczność, dziedziczność straszna i okrutna, obawa zostania waryatem!
W pierwszych dniach stycznia Klotylda, niechcący, obecna była przy scenie, od której serce jej się gorzko ścisnęło. Siedziała przy jednem z okien wielkiej sali, czytując, ukryta po za wysokiemi plecami starego fotela, gdy wtem spostrzegła Pascala, wychodzącego z głębi pokoju, gdzie od dnia poprzedniego zniknął, zamknąwszy się dla wszystkich. Trzymał on w obu rękach otwarty szeroko przed oczyma wielki arkusz zżółkłego papieru, w którym poznała owo drzewo genealogiczne. Był on tak pochłonięty, z wzrokiem w ten arkusz wlepionym, że mogłaby się pokazać, nie zwracając na siebie jego uwagi. I rozłożył drzewo to na stole i dalej przypatrywał mu się długo z uwagą głęboką, z tem przerażeniem, pytającem, coraz bardziej złamany i jakby błagający, z oczyma, łez pełnemi. Dlaczegóż to jest tak!.. mój Boże!..
Drzewo nie chciało mu odpowiedzieć po jakim przodku dziedziczy chorobę swoją i on nie może zapisać na ćwiartce swojej obok innych tego przypadku, czy rodzaju dziedziczności, jaka się w nim samym objawia. Jeżeli ma zostać wTaryatem, dlaczegóż drzewo genealogiczne, tak starannie opracowane, nie powie mu wyraźnie nic!.. Toby go z pewnością uspokoiło, gdyż sam przekonany był, że cierpienia jego głównie z niepewności pochodzą?.. Ale łzy zasłaniały mu oczy i pomimo to patrzał ciągle, cały się skupiając w tej potrzebie dowiedzenia się, od której rozum jego już się mącić zaczynał. Nagle Klotylda schować się musiała, widząc go, idącego wprost ku wielkiej szafie, którą otworzył na oścież. Chwycił w ręce akta, rzucił je na stół i gorączkowo przeglądać zaczął.
Rozpoczynała się na nowo scena z owej strasznej nocy, podczas burzy straszliwej, galop zmor, defilada tych wszystkich widm, wywołanych, powstających z tej masy papierów i pyłu. W przelocie każdemu z nich rzucał pytanie i prośbę gorącą, żądając, aby mu wskazano początek jego choroby, spodziewając się jednego wyrazu, jednego szeptu, któryby mu pewność dał jakąś. Z początku były to tylko jakieś jęki niewyraźne, potem zaczęły się tworzyć wyrazy zrozumiałe, zaczęły się formować urywki zdań, jasno wypowiedziane.
— Czy to ty?.. czy ty?.. czy ty?.. O!.. matko stara, matko wszystkich nas, czy ty dajesz mi swój szał?.. Czy może ty, wuju alkoholisto... czy to może za twoje, wuju bandyto, zastarzałe pijaństwo ja rozumem swoim mara zapłacić?.. A może to ty... synowcze ataksyku, albo ty, synowcze mistyku, a może ty znowu, siostrzenico idyotko, podasz mi prawdę i wskażesz mi jedną z postaci zboczenia tę samą, na którą ja cierpię?.. A może jeszcze ty, wnuku, coś się powiesił, albo ty, wnuku, który zabijałeś, albo ty, wnuczko, która zdechłaś w zgniliźnie... Może którego z was zgon tragiczny zwiastuje mi moje przeznaczenie, upadek w głębie jakichś jaskiń okrutnych, wstrętny rozkład całej istoty7 mojej?..
I defilada szła dalej; powstawali oni wszyscy i przechodzili przed nim wszyscy, jakby burzą niesieni. Akta ożywiały się, przybierały ciało, popychały się i następowały jedne na drugie w tym biegu szalonym ludzkości cierpiącej.
— Ach... któż mi powie, któż mi to powie, kto mnie nauczy?.. Czy ten, co umarł szalonym, czy ten którego suchoty zabrały, czy może ów, którego paraliż zadusił?.. lub też ten, którego niemoc fizyologiczna w dzieciństwie zabiła?.. U którego z nich zobaczyć mogę tę truciznę, od której ja mam umrzeć?.. Jakaż jest owa trutka?.. histerya, alkoholizm, tuberkuloza czy skrofuły?.. i czemże ja mam zostać: epileptykiem, ataksykiem, czy waryatem?.. Waryat! kto powiedział waryat? Oni wszyscy mówią waryat! waryat!! waryat!!..
Łkania dusiły Pascala. Opuścił głowę stroskaną między akta i płakał rzewnie, długo, dreszczami wstrząsany. I Klotylda dziwnym, prawie religijnym strachem przejęta, czując jakby przebiegającą fatalność, która rządzi rasami ludzkiemi, wysunęła się pocichu, oddech powstrzymując, rozumiała bowiem doskonale, że zawstydziłby się bardzo, gdyby się dowiedział, że ona tu jest.
Nastąpiły długie dni takiego rozstroju. Styczeń był bardzo zimny, ale niebo pozostało w czystości swej wspaniałe, wieczne słońce błyszczało na przeczystem morzu błękitu i w Soulejadzie, okna dużej sali, zwrócone ku południowi, tworzyły niejako oranżeryę, utrzymując w niej rozkoszną łagodność temperatury. Mało nawet palić było trzeba, słońce nie wychodziło z komnaty, obrus złota blady, wśród którego muszki, których zima nie zabiła, latały powoli. Nie było żadnego szmeru, tylko drżały ich skrzydła. Była to jakaś leniwa i roskoszna atmosfera, kącik wiosny, zachowany w tym starym domu.
Tutaj to pewnego ranka Pascal w jakiś czas później, podsłuchał rozmowę, która zwiększyła jego cierpienia. Nie wychodził on już teraz prawie nigdy ze swego pokoju przed śniadaniem i Klotylda przyjęła właśnie w sali doktora Ramonda. Usiedli obok siebie w pełni słońca ożywczego i rozmawiali po cichu.
Ramond był już przedtem dwa razy w tym samym tygodniu. Okoliczności osobiste, konieczność przedewszystkiem ustalenia ostatecznego pozycyi swojej, jako do która w mieście Plassans, zmuszały go do tego, aby dłużej nie zwlekał z ożenieniem i dlatego pragnął uzyskać od Klotyldy jakąś odpowiedź stanowczą. Dwa razy poprzednio ktoś trzeci, obcy, przeszkodził mu mówić. Ponieważ Ramond pragnął mieć ją za żonę z jej własnej woli, postanowił więc rozmówić się wprost i bezpośrednio, z całą otwartością i szczerością. Ich dawna znajomość i jakaś koleżeńska przyjaźń, rozsądek i uczciwość obojga upoważniały go do tego. I właśnie z uśmiechem na ustach, wpatrzony w jej oczy, kończył oświadczyny swoje:\
— Zaręczam pani, panno Klotyldo, że to jest rozwiązanie najrozsądniejsze... Pani wiesz dobrze, że cię kocham oddawna, że mam dla ciebie skarby czułości i szacunek głęboki... Toby może jeszcze nie wystarczyło, ale jest także i to, że się rozumiemy i zgadzamy doskonale i że będziemy ze sobą bardzo szczęśliwi... Jestem tego zupełnie pewny.
Nie spuściła oczu, lecz patrzyła na niego otwarcie i szczerze, również jak on na nią z przyjaznym uśmiechem. Był on istotnie bardzo piękny w całej pełni sił młodości.
— Dlaczego — zapytała — nie żenisz się pan z panną Lévèque, córką adwokata?.. Ona jest odemnie piękniejsza, bogatsza, niż ja... i byłaby istotnie bardzo szczęśliwa z tego... już ja wiem.. Mój drogi, panie doktorze... ja się okropnie boję, że pan wielkie głupstwo robisz, mnie wybierając.
Nie niecierpliwił się i z miną, głębokiego przekonania, rozsądku i determinacyi mówił dalej:
— Bo widzi pani, ja panny Lévèque nie kocham, a panią kocham... Zresztą namyśliłem się i wszystko dobrze rozważyłem i powtarzam pani, że doskonale wiem, co robię. Powiedz pani „tak“... mnie się zdaje, że pani nie masz nic lepszego do zrobienia.
Wtedy spoważniała bardzo i jakiś cień przebiegł po jasnej jej twarzy, cień jej rozmyślań, jej walk wewnętrznych, prawie nieświadomych, które ją od tyłu już dni niemą uczyniły.
— Panie Ramond!.. widzę, że to już zupełnie na seryo... Pozwól-że mi pan nie odpowiadać sobie jeszcze dzisiaj i zostaw mi parę tygodni jeszcze do namysłu.. Mistrz jest istotnie bardzo chory, ja sama jestem mocno zaniepokojona... a sambyś pan nie chciał, żebym się decydowała i została twoją własnością w jakiemś chwilowym podrażnieniu i porywie... Teraz i ja zaręczam panu, że mam dla ciebie bardzo wiele życzliwości... ale byłoby to niedobrze postanawiać coś w tej chwili... dom nasz jest zbyt nieszczęśliwy... No, więc dobrze?.. zgadzasz się pan?.. Obiecuję nie dać panu długo czekać..
I, zmieniając przedmiot rozmowy, dodała:
— Tak... mistrz mnie niepokoi. Chciałam się zobaczyć z panem, powiedzieć ci to... Któregoś dnia zastałam go tu, płaczącego rzewnemi łzami, i dla mnie pewnem jest, że go prześladuje obuwa zostania waryatem... Onegdaj, kiedyś pan z nim rozmawiał, uważałam, że go obserwujesz i badasz... Powiedz mi otwarcie, co myślisz o jego stanie?.. Czy jest jakie niebezpieczeństwo?..
Doktór Ramond żywo odparł:
— Ależ nie!.. Jest przepracowany, rozstrojony... i oto wszystko... Jakim sposobem człowiek takiego rozumu, który się tak wiele zajmował chorobami nerwowemi może się mylić do tego stopnia?.. doprawdy nie rozumiem. To jest istotnie rozpaczliwe, że umysły najjaśniejsze, najpotężniejsze, mają czasem chwile takich odskoków i zamąceń!.. Dla niego właśnie, na tę chorobę jego własny wynalazek zastrzyknięć podskórnych byłby bezwarunkowo zbawienny. Dlaczego on sobie tego nie robi?..
A gdy młoda panienka rozpaczliwym gestem dała mu poznać, że on jej już nie słucha, że nie może nawet odezwać się do niego, dodał:
— No!.. to ja z nim o tem pomówię.
W tej właśnie chwili Pascal wyszedł ze swego pokoju, szmerem rozmowy wyciągnięty. Ale, spostrzegłszy ich oboje tak blisko siebie, tak ożywionych, tak młodych i tak pięknych w jasności słonecznej, jakby w słońce ubranych, zatrzymał się na progu. I oczy mu się rozszerzyły, a wyraz bladej jego twarzy się zmienił.
Ramond wziął za rękę Klotyldę, chcąc ja jeszcze chwilę zatrzymać.
— Więc mam twoje słowo, panno Klotyldo, nieprawdaż?.. Chciałbym, żeby ślub się odbył tego lata... Wiesz, jak bardzo cię kocham... nie dajże mi długo czekać na odpowiedź swoją...
— Bądź pan spokojny — odpowiedziała. — Nim miesiąc upłynie, wszystko będzie skończone.
Pascal, słysząc to, zachwiał się na nogach, jakgdyby mu się w oczach zaćmiło Teraz znowu ten chłopak, przyjaciel, uczeń, włazi do domu jego, aby mu ukraść jego dobro, aby mu zabrać jego szczęście:.. Powinien był przewidywać takie rozwiązanie, a jednak nagła wieść o prawdopodobieństwie tak bliskiem tego małżeństwa, zgnębiła go, jakby jakaś katastrofa niespodziewana, w której życie jego zawalić się musi. I ta istota, którą on urobił, którą uważał za swoją, i ta pójdzie sobie bez żalu żadnego, zostawi go, pozwoli mu zdechnąć samemu w tym kącie, na tym barłogu!.. Jeszcze dnia poprzedniego tyle mu narobiła przykrości, tyle się przez nią nacierpiał, że pytał siebie, czy nie rozstanie się z nią, czy jej nie odeśle do brata, który się o nią ciągle upomina. Już był taki moment jeden, w którym na to był w zupełności zdecydowany dla wspólnego dobra ich obojga. I teraz, nagle, gdy tak brutalnie zastał z tym człowiekiem, usłyszał jak mu dawała obietnicę odpowiedzi prędkiej, gdy pomyślał, że ona pójdzie za mąż, że go niebawem opuści... zdawało mu się, że otrzymał cios w samo serce!..
Wszedł ciężkim krokiem; młodzi ludzie oboje obejrzeli się i, ujrzawszy go, byli jakby zaambarasowani trochę.
— Mistrzu kochany!.. mówiliśmy tu właśnie o tobie — rzekł nareszcie wesoło Ramond. — Tak, spiskowaliśmy, ażeby nic przed tobą nie ukrywać... Mistrzu!.. powiedz, dla czego się nie leczysz.. Nic ci przecież poważnego nie grozi, w tydzień albo dwa staniesz na nogi... ale coś robić trzeba...
Pascal, który osunął się na jakieś krzesło, patrzył na nich, nic nie mówiąc... Zdobył się na tę siłę, że się przezwyciężył i na twarzy jego nie było widać rany, jaka mu serce krwawiła. Z pewnością umrze od tego i nikt na świecie nie będzie wiedział, co go zabiło. Ale ulgą było dla niego módz się gniewać, odmawiając gwałtownie wypicia bodaj jednej szklanki rumianku.
— Leczyć się!?... ja!... na co się to przyda?... Czyż to nie koniec jeszcze z tem głupiem cielskiem mojem!...
Ramond nalegał z uśmiechem człowieka zdrowego, silnego i spokojnego.
— Ale gdzież tam! jesteś od nas młodszych bardziej krzepki, mistrzu!.. Przypadkowe osłabienie.. a przecież sam znalazłeś środek... zastrzyknij sobie eliksiru swego..
Nie mógł mówić dalej, bo mu Pascal przerwał z gwałtownością i uniesieniem niebywałem. Krzyczał, jak szalony: Cóż to chcecie, żebym się zabił, tak jak zabiłem Lafouassa!.. Zastrzykiwanie?.. także wynalazek piękny, którego się on wstydzić powinien, a nie chluby w nim szukać! Przeczył medycynie, przysięgał, że już w życiu nigdy żadnego chorego nie dotknie. Gdy człowiek dochodzi tego, że się staje do niczego niezdolnym, powinien zdychać jak pies!... To jest zawsze najlepiej dla niego samego i dla tych, co go otaczają. Zresztą on sam postara się to zrobić i zrobić jaknajśpieszniej!..
— E!... co tam!... — kończył Ramond, żegnając się, żeby go bardziej nie drażnić — zostawiam ci, mistrzu, Klotyldę i jestem spokojny... Ona to już urządzi, jak się należy!...
Ale tego ranka Pascal doszedł do szczytu swej fizycznej wytrzymałości i wieczorem już musiał położyć się do łóżka i został w niem do następnego wieczoru, nie chcąc nikogo wpuścić do swego pokoju. Napróżno Klotylda, zaniepokojona mocno, pięścią do drzwi kołatać zaczęła, nie odpowiedział ani słowa. Napróżno Martyna sama błagała pana przez dziurkę od klucza, aby jej chociaż odpowiedział, czy czego nie potrzebuje. Cisza panowała grobowa; zdawało się, jakgdyby pokój był pusty zupełnie. Potem rano, trzeciego dnia, gdy młoda dziewczyna prawie niechcący nacisnęła klamkę, drzwi się otworzyły... może już od godzin wielu nie były zamknięte?...
I mogła wejść swobodnie do tego pokoju, w którym noga jej nigdy nie postała. Był to duży pokój, wychodzący na północ i z tego powodu zimny. Zobaczyła w nim tylko łóżko żelazne małe bez firanek, przyrząd do natrysków w jednym rogu, długi stół czarny drewniany, krzeseł parę, na stole, na półkach wzdłuż ścian cała alchemia, moździerze, kociołki, ruszty, maszyny, narzędzia, butle, retorty.
Pascal był ubrany i siedział na skraju łóżka, które widocznie chciał sam posłać, lecz się tym wysiłkiem wyczerpał.
— Mistrzu, pozwól mi pielęgnować cię! — rzekła wzruszona i zalękniona, nie śmiejąc iść dalej i przystąpić bliżej.
Gestem najwyższego znużenia odpowiedział na tę serdeczną propozycyę.
— O!... możesz wejść... nie wybiję cię!... nie mam siły na to dosyć!...
I od tego dnia tolerował ją obok siebie i pozwolił jej usługiwać sobie. Ale miewał jednak swoje kaprysy. Nie chciał, aby wchodziła, gdy leżał w łóżku, jakaś chorobliwa wstydliwość na to mu nie pozwalała i zmuszał ją, żeby mu wtedy przysyłała Martynę. Zresztą w łóżku pozostawał rzadko, zwlekał się z krzesła na krzesło w swej bezsilności i nieudolności do jakiejkolwiek pracy. Choroba uczyniła dalsze jeszcze postępy, doszedł do tego, że nad wszystkiem rozpaczał, wyniszczony migrenami i kurczami żołądka, bezsilny, nie mający dosyć władzy w nogach, żeby mógł, jak mówił, „stawiać jednę nogę przed drugą“, przekonany co rano, że tego samego wieczora będzie nocował w Tulettes, w kaftanie szaleńca skrępowany. Chudł z każdym dniem, miał wyraz twarzy bolesny, tragicznie piękny, pod falami włosów srebrnych, które jednak czesał bardzo starannie — co było jego ostatnią kokieteryą. Chociaż pozwalał zajmować się sobą, jednak stanowczo odrzucał wszelkie lekarstwo, tak dalece popadł w zwątpienie zupełne o medycynie.
Wtedy Klotylda o wszystkiem innem myśleć przestała i o niego jedynie się tylko troszczyła. Od wszystkiego innego się usunęła, zaczęła najprzód chodzić do kościoła tylko na krótkie msze ciche, potem zupełnie nawet zaprzestała bywać w kościele. Było to ofiarowanie całkowite osoby swojej, zapomnienie o sobie samej, po trzeba utworzenia sobie szczęścia przez szczęście innej osoby, i działo się to bezwiednie prawie, jedynie za porywem jej serca kobiecego, wśród tego przesilenia, jakie przechodziła, jakie ją do gruntu zmieniało, bez udziału jej rozumu i rozmysłu. Najprzód milczenie zachowywała co do tego wszystkiego, co ich od siebie dzieliło, ale jeszcze nie przyszło jej na myśl rzucić mu się na szyję, wołając, że do niego chce należeć, że może odżyć, ponieważ ona mu się oddaje. W myśli swojej była ona tylko czułą dziewczyną, pielęgnującą go tak, jakby go pielęgnowała jaka inna poczciwa krewniaczka. I było to nieskończenie czyste, nieskończenie niewinne, ta troskliwość, delikatności pełna, to ciągłe uprzedzanie jego pragnień, to ogarnięcie jedną ideą życia całego, tak, że teraz dni przechodziły szybko i niepostrzeżenie, wolne od troski o to, co jest po za obrębem świadomości ludzkiej, pełne jednego pragnienia: uzdrowienia go.
Ale rzeczywistą walkę stoczyć musiała dopiero wtedy, gdy go namówić chciała, aby robił sobie zastrzykiwania podskórne. Uniósł się gniewem, zaprzeczał wynalazkowi swemu, głupcem i idyotą się nazywał. I ona także głos podniosła. Teraz ona jest tą, która wierzy w jego władzę, która się oburza, widząc to zwątpienie jego w swój własny geniusz. Długo opierał się jej, potem, osłabiony, ulegając wpływowi, jaki na niego wywierała, zrobił, co chciała, aby tylko uniknąć tej serdecznej kłótni, której z nim co rano szukała jakby umyślnie. Od razu, od pierwszych zastrzyknięć doznał znacznej ulgi, chociaż nie chciał tego przyznać wcale. Głowa mu się od tego uścisku uwolniła, siły zaczęły wracać powolutku. Było to dla niej tryumfem. Ją za niego duma przejmowała, podnosić zaczęła pod niebiosa jego wynalazek, buntowała się na to, że on się sam nie podziwia i nie widzi na sobie przykładu cudów, jakie czynić może. On się uśmiechał, zaczynał jaśniej widzieć i rozumieć swój stan. Ramond miał racyę... musi to być po prostu tylko wyczerpanie nerwowe. Być może, że pomimo to wszystko zdoła się z tego wydobyć.
— I to ty mnie tak leczysz, dzieciaku — mówił, nie chcąc jeszcze przyznać nadziei swojej. — Skuteczność lekarstwa, widzisz, zależy bardzo od ręki, która je podaje.
Rekonwalescencya wlokła się powoli, trwała cały miesiąc luty. Pogoda była jasna i zimna, ani jednego dnia słońce nie przestawało zlewać sali falami bladych promieni swoich. I przytem jednak wydarzały się jeszcze powroty tych czarnych smutków jego, godziny, w których chory zapadał na nowo w obawy swoje, i wtedy jego opiekunka stroskana musiała się kryć przed nim na drugim rogu pokoju, aby go obecnością swoją bardziej nie drażnić. Nanowo zwątpił o możności wyzdrowienia swego. Stawał się gorzkim, w ironii swojej zgryźliwym i napastliwym.
W jednym z takich złych dni, Pascal, zbliżywszy się do okna, spostrzegł sąsiada swego, pana Bellombre, profesora emeryta, zajętego oglądaniem drzewek w ogrodzie, dla przekonania się, czy dużo mają zawiązków owocowych. Widok tego starca, tak wyprostowanego i eleganckiego, uosabiającego sobą niejako pyszny spokój egoizmu, starca, którego choroba nigdy zapewne żadna z nóg nie zwaliła, rozdrażnił go do najwyższego stopnia.
— Ach!... — zawołał rozwścieczony — oto mi okaz człowieka, który się nie przepracuje nigdy!.. który się nie zmartwi niczem, chociażby tylko przez pamięć o tem, że zmartwienie zdrowiu zaszkodzić może!..
I wychodząc z tego punktu, rozpoczął szeroki ironiczny penegiryk samolubstwa. Być na świecie samemu, nie mieć ani przyjaciela, ani żony, ani dziecka własnego.. cóż to za szczęście!. Ten skąpiec nieużyty, który przez lat czterdzieści nic więcej nie robił, tylko karał dzieci, i który usunął się od wszystkiego, bez nikogo, bez psa nawet, tylko z ogrodnikiem głuchoniemym, starszym od siebie... czyż on nie przedstawia w swojej osobie największej sumy szczęścia możliwego na ziemi?.. Żadnego ciężaru, żadnego obowiązku, żadnej troski o nic, tylko o swoje zdrowie najdroższe!.... Ten jest mędrcem!... i ten żyć będzie sto lat!...
— Ach!.. ten strach życia!.. stanowczo przyznaję, że niema lepszego tchórzostwa nad to!.. I powiedzieć tu, że ja czasem żałuję, że nie mam dziecka własnego!.. Czyż człowiek ma prawo dawać życie nędzarzom!?.. Trzeba zabijać dziedzictwo złego, zabijać życie!.. Jedyny uczciwy człowiek, jakiego znam!.. patrz!.. to ten podły tchórz stary!..
Pan Bellombre spokojnie pod słońcem marcowem oglądał dalej swoje grusze i jabłonie. Nie pozwalał on sobie ani jednego ruchu zbyt żywego, oszczędzał czerstwej starości. Gdy właśnie spostrzegł jakiś kamyk na środku alei, odtrącił go delikatnie końcem laski a potem przeszedł bez pośpiechu.
— Przypatrz mu się!.. przypatrz!.. Jak on dobrze zakonserwowany!.. jaki piękny!.. jaki wymuskany!.. jaki uśmiechnięty!.. jakby w jego osobie wszystkie błogosławieństwa niebios się spełniły!.. Nie słyszałem nigdy o nikim szczęśliwszym od niego!..
Klotylda, milcząc, cierpiała bardzo nad tą ironią Pascala, w której tyle odgadywała boleści. Ona, która zwykle broniła p. Bellombre, uczuła się zmuszoną zaprotestować przeciw temu. Łzy napełniły jej oczy i odpowiedziała poprostu półgłosem, prawie niedosłyszanym:
— Tak, ale nie jest kochany.
Te wyrazy w jednej chwili powściągnęły bolesną tę scenę. Pascal, jakby zawadziwszy o coś, obejrzał się i popatrzył na nią. Nagłe rozczulenie i jemu łzy do oczu sprowadziło i oddalił się, aby nie płakać.
Jasne dni mijały wśród tych z kolei dobrych i złych godzin. Siły wracały wprawdzie, ale bardzo powoli, i jego do rozpaczy doprowadzało to głównie, że nie może się wziąć na nowo do pracy. Próbował czasami, ale po kilku chwilach, cały w potach, rzucać musiał książkę i pióro. Gdyby się był upierał, byłby z pewnością zemdlał. Dopóty, dopóki nie będzie chciał pracować, rekonwalescencya będzie się wlokła powoli. Jednakże na nowo interesować go zaczęły jego dawne badania, odczytywał ostatnie kartki, jakie napisał, i z tem rozbudzeniem się w nim dawnej istoty uczonego, ukazywać się zaczęły na nowo dawne niepokoje. Na chwilę zapadł w taką jakąś bezwładność umysłową, że dom cały przestał istnieć dla niego: możnaby go było zetrzeć na proch, wszystko mu zabrać, wszystko zniszczyć, a nie miałby nawet pojęcia o klęsce. Teraz znowu zaczął się bać zasadzek i walk, co chwila macał się po kieszeniach, aby się przekonać czy mu klucza od szafy nie skradziono.
Ale pewnego ranka, gdy się w łóżku zależał zbyt długo i wyszedł ze swego pokoju dopiero koło godziny jedenastej, spostrzegł Klotyldę w sali, zajętą bardzo spokojnie malowaniem pastelami bardzo dokładnie gałązki drzewa migdałowego w kwiecie. Podniosła na niego oczy uśmiechnięte i, biorąc w rękę klucz, który przy niej leżał na pulpicie, chciała mu go podać:
— Proszę cię, mistrzu!..
Zdziwiony, nie rozumiejąc jeszcze, przyglądał się przedmiotowi, który mu podawała.
— Co takiego?..
To klucz od twojej szafy, który wypadł ci widać z kieszeni i który znalazłam tu dziś rano.
Wtedy Pascal dopiero wziął klucz z nadzwyczajnem wzruszeniem Patrzył to na klucz, to na Klotyldę. Więc się to nareszcie skończyło?.. Już ona go nie będzie prześladowała, nie będzie się starała okraść go, spalić jego akta! I, widząc ją ciągle uśmiechniętą, także bardzo wzruszoną, doznał wielkiej radości w sercu swojem.
Chwycił ją w ramiona i ucałował.
— Ach!.. córeczko... żebyśmy też mogli nie być tak bardzo nieszczęśliwi!
Potem otworzył jednę z szuflad swego stołu i rzucił w nią klucz tak, jak to dawniej bywało. Od tej chwili Pascal odzyskał siły i rekonwalescencya postępować zaczęła szybciej. Możliwe wprawdzie były jeszcze powrotne nowe ataki, gdyż był istotnie głęboko wstrząśnięty na całym organizmie, ale już mógł pisywać, dni stawały się mniej ciężkie, słońce jakoś też już siły nabrało i gorąco bywało w sali tak silne, że trzeba było do połowy zamykać okiennice. Przyjmować nie chciał nikogo, zaledwie obecność Martyny tolerował, matce, gdy czasami przychodziła dowiadywać się o jego zdrowie, kazał mówić, że śpi. I zadowolonym był tylko w tej rozkosznej samotności, pielęgnowany, przez tę, która wczoraj jeszcze była wrogiem i buntownikiem, dziś jest uczennicą, posłuszną. Długie milczenia panowały pomiędzy nimi i mimo to byli swobodni ze sobą. Rozmyślali, marzyli sami, ze skarbami słodyczy w sercach.
Jednakże pewnego dnia Pascal stał się jakoś niezwykle poważnym. Teraz przekonany był, że przyczyna jego choroby była czysto przypadkowa i że sprawa dziedziczności nic nie ma do tego. Niemniej jednak to go jakoś pokornym czyniło.
— Mój Boże!.. — szeptał — jaką to człowiek jest małostką drobną!.. Ja oto!.. który się uważałem za tak silnego, który tak byłem dumny swoim rozsądkiem zdrowym!.. I oto trochę zmartwienia i trochę zmęczenia o mało mnie do szału nie doprowadziły!.
Zamilkł. Myślał coś głęboko. Oczy mu się rozjaśniły, widać przezwyciężać się zaczął ostatecznie. Nareszcie po pewnej chwili, stanowczo się przemagając, rzekł poważnie:
— Jeżeli teraz jestem już zdrów, to mi to jest bardzo przyjemnie, mianowicie dla ciebie.
Klotylda, nie rozumiejąc na razie, podniosła na niego oczy.
— Dlaczegóż to dla mnie?..
— Naturalnie... z powodu małżeństwa twego... Teraz będzie można oznaczyć datę stanowczą.
na jakby oszołomiona została tem przypomnieniem.
— Ach!, prawda... moje zamążpójście!..
— Jakże myślisz, możebyśmy tak odrazu wybrali i postanowili... co?.. drugi tydzień miesiąca czerwca... nie podoba ci się?..
— Owszem, dobrze, drugi tydzień miesiąca czerwca, to będzie doskonale.
Zamilkli jakoś oboje. Ona wlepiła oczy w jakąś robótkę, którą w rękach trzymała, gdy tymczasem on, zapatrzywszy się w dal, stał nieruchomy z powagą głęboką na twarzy.




VII.

Tego dnia stara pani Rougonowa, przychodząc do Soulejady, spostrzegła Martynę w ogrodzie warzywnym, zajętą sadzeniem porów; skorzystała ze sposobności, podeszła ku niej z zamiarem porozmawiania i wydobycia z niej objaśnień i wskazówek, zanim do domu wejdzie.
Czas upływał, pani Felicyta była mocno zmartwiona tem, co nazywała ustępstwem Klotyldy. Czuła doskonale, że bez niej nigdy nie dojdzie do posiadania na własność owych akt nieszczęsnych. Ta mała gubi duszę swoją, zbliża się do Pascala od owego czasu, gdy go pielęgnowała w chorobie, i teraz się tak psuje szalenie, że już jej od owego czasu nawet w kościele nie widziano. To też babka powraca do pierwszego swojego zamiaru:
oddalić ją, potem opanować syna wtedy, kiedy będzie sam, samotnością swoją osłabiony. Kiedy jej nie mogła namówić, aby pojechała z bratem, pani Rougonowa namiętnie się oddała myśli wydania jej zamąż i chciałaby zaraz, choćby nazajutrz, rzucić ją na szyję doktorowi Ramond, niezadowolona z tych ciągłych opóźnień. I przybiegła właśnie tego popołudnia, gorączkowo rozpalona potrzebą przyśpieszenia tego wszystkiego.
— Dzień dobry, Martyno!.. Jakże się tu macie?..
Służąca, klęcząc z rękami, pełnemi ziemi, podniosła twarz bladą, którą od słońca osłaniała za pomocą chustki, zawiązanej na czepcu.
— Tak, jak zawsze, proszę pani, powolutku.
I zaczęły gawędzić. Pani Felicyta obchodziła się z nią jak z osobą zaufania godną, służącą przywiązaną, dziś już do rodziny należącą, której można wszystko powiedzieć. Wypytywała więc ją o wszystko i chciała się dowiedzieć, czy doktór Ramond nie był przypadkiem dziś rano. Owszem, był, ale z pewnością mówiono tylko o rzeczach zupełnie obojętnych. Wtedy matka rodu wpadła w rozpacz, gdyż wczoraj jeszcze sama widziała się z doktorem, i on się jej zwierzył z cierpienia swego i zmartwienia, że nie dostaje tak długo odpowiedzi ostatecznej, i pragnie chociażby tylko stanowcze słowo Klotyldy uzyskać. To przecież tak dłużej trwać nie może, trzeba tę dziewczynę zmusić do jakiegoś wyraźnego postanowienia.
Zbyt delikatny jest!.. — zawołała. — Ja mu sama mówiłam i wiedziałam dobrze, że przyjdzie dziś rano, ale nie będzie miał odwagi postawić stanowczych wymagań.. Ale ja się już muszę w to wmieszać... Zobaczymy, po czyjej stronie będzie przewaga i czy ja jej nie zmuszę do tego, żeby wreszcie powiedziała, co zamierza.
Potem, uspakajając się nieco, dodała:
— Mój syn już przecie chodzi na własnych nogach i nie potrzebuje jej przecie.
Martyna, która wróciła do swego zajęcia przy porach, złamana we dwoje, na te słowa odrazu się wyprostowała.
— A!.. co to, to święta prawda!..
I na twarzy jej zużytej trzydziestoma latami służalstwa, płomień się jakiś zapalił. Była to dla niej krwawiąca się rana, od chwili, gdy jej pan zaledwie tolerował jej obecność przy sobie. Przez cały czas choroby odsuwał ją od siebie, przyjmując jej usługi coraz mniej i w końcu zamykając przed nią drzwi swego pokoju. Miała ona głuche przeczucie tego, co się dzieje, instynktowna zazdrość serce jej szarpała, w uwielbieniu jej dla pana swego, którego rzeczą była bezmyślną od tak długich już czasów.
— To święta prawda, że panienka tu wcale niepotrzebna!.. Już ja na usługi panu wystarczę!..
Wtedy ona, tak zwykle dyskretna, zaczęła mówić o swoich zajęciach w ogrodzie, powiedziała, że znajduje jeszcze czas sama na sadzenie jarzyny, dla oszczędzenia kilku dni roboty i płacy najmowanemu na dnie ogrodnikowi. Bezwątpienia dom jest duży, ale jak komu praca nie wróg, to przecież dać sobie może radę ze wszystkiem. Potem, gdyby panienka sobie pojechała, albo z domu odeszła, toby zawsze przecież była jedna osoba mniej do obsłużenia. I oczy jej mimowolnie i bezwiednie błyszczały na samą, myśl tej wielkiej samotności, tego wielkiego szczęścia w spokoju, jakiby nastał po tym wyjeździe.
Przyciszonym głosem mówiła dalej:
— Będzie mi to bardzo przykro, bo i dla pana zapewne samego byłaby to wielka boleść. Nigdy nie byłabym przypuściła, że kiedykolwiek będę tak pragnęła tego rozłączenia... Ale, proszę pani, ja sobie myślę tak samo, jak pani, że to jest konieczne, bo ja się bardzo boję, że się ta panienka w końcu zupełnie zepsuje i że to będzie jeszcze jedna dusza Boża która pójdzie na zatracenie!.. Ach!.. smutne to jest... o!.. smutne, serce mi od tego się ściska... aż się boję, żeby mi nie pękło!..
— Są tam pewno oboje na górze, nieprawdaż? — rzekła pani Felicyta. — Pójdę ja tam do nich i już to biorę na siebie, żeby ich zmusić do skończenia z tem raz nareszcie.
W godzinę później, gdy wracała z góry, znalazła Martynę jeszcze na kolanach, wpół złamaną, wśród ziemi miękkiej i pulchnej, kończącą sadzenie. Na górze, od pierwszych słów, gdy tylko opowiadać zaczęła, że się widziała z doktorem Ramond i że on niecierpliwi się, niepewny swego losu, ze ździwieniem zobaczyła, że Pascal potakuje jej gestem. Był poważny bardzo, kiwał głową, jakby przyznawał, że ta niecierpliwość wydaje mu się zupełnie naturalną. Klotylda sama przestała się uśmiechać i zdawało się, że jej słucha z uszanowaniem i uległością. Ona jednak okazywała pewne ździwienie. Dlaczegóż tak nalegają na nią?.. Mistrz oznaczył datę na drugi tydzień miesiąca czerwca, ma ona zatem przed sobą duże dwa miesiące czasu.. czegóż od niej chcą? Przy pierwszej sposobności pomówi o tem z Ramondem. Małżeństwo, to jest rzecz tak poważna, że należałoby przecież pozwolić jej namyślić się, zanim przyjmie stanowcze zobowiązanie.
Zresztą mówiła to wszystko z właściwą sobie miną osoby rozsądnej wielce i mającej najlepsze chęci zdecydowania się na coś z pewnością. I pani Felicyta musiała zadowolić się tem przekonaniem, iż oni oboje widocznie pragną gorąco, aby sprawy te miały rozwiązanie jaknajrozsądniejsze.
— Prawdę mówiąc, zdaje mi się, że to rzecz skończona — oświadczyła. — On, o ile sądzić mogę, nie stawia żadnych przeszkód, ona zaś chce tylko pokazać, że nie robi tego naprędce, w porywie jakimś, jak panna, która pragnie wybadać się do głębi duszy, zanim przyszłość życia swego ustali... Pozostawiam jej jeszcze ty dzień do namysłu.
Martyna, siedząc na piętach, wpatrywała się w ziemię spulchnioną, a twarz jej cień jakiś przechodził.
— Tak, tak — szepnęła półgłosem — panienka rozmyśla bardzo od jakiegoś czasu... Spotykam ją po wszystkich kątach, gdzie się tylko ruszę. Mówi się do niej, to nawet nie odpowie człowiekowi. Tak zupełnie, jak ludzie, u których się na ciężką chorobę zanosi i którzy mają takie oczy, jakby wewnątrz siebie patrzyli... Dzieją się jakieś rzeczy dziwne.. O!.. zmieniła się ona bardzo.. bardzo się zmieniła...
I, uparta w pracy, bezmyślnie prawie wróciła znowu do swoich porów, gdy tymczasem pani Rougonowa, nieco uspokojona, szła sobie do domu, pewna, jak mówiła, małżeństwa tego.
Zdawało się w istocie, że tak Pascal, jakoteż i Klotylda, uznawali małżeństwo to za rzecz postanowioną, nieuniknioną. On już z nią więcej o tem wcale nie mówił; rzadkie aluzye, jakie się do tego pomiędzy nimi zdarzały w rozmowach codziennych, nie budziły niepokojów i niechęci, tylko było tak, jak gdyby te dwa miesiące, które przeżyć mieli jeszcze ze sobą razem, nie miały się skończyć nigdy, jak gdyby to była wieczność, której końca nie dostrzegali. Szczególniej ona patrzyła na niego z uśmiechem, na później odkładając wszystkie kłopoty i postanowienia co do przyszłości, z jakimś gestem niewyraźnym, zdającym niby wszystko na samo życie, dobroci i radości pełne.
On, uzdrowiony, odzyskiwał siły z każdym dniem i nie doświadczał smutków, tylko wtedy, gdy powracał do samotności, do swego pokoju wieczorem, wtedy, kiedy już ona spać poszła. Wtedy mu się robiło zimno, dreszcz go przejmował na myśl, że nadejdzie niebawem epoka, w której będzie on zawsze sam. Czyżby to była starość rozpoczynająca się, która go temi dreszczami wstrząsa. Wydawało mu się to, jakby w dali jakaś kraina ciemności, w której wszelka energia i siła rozkładać się musi. I wtedy żal, że nie ma żony, że nie ma dziecka, buntem go napełniał i serce mu ściskał bólem niewypowiedzianym.
Ach!.. dlaczegóż on nie żył życiem zwykłego człowieka!.. Bywały noce, w których przeklinał naukę, bo oskarżał ją o to, że pochłonęła najlepsze chwile jego męzkości Pozwolił się pożreć pracy, która mu wydarła mózg, zjadła mu serce, strawiła muskuły. Z całej tej namiętności w pojedynkę, zrodziły się tylko książki, papier zaczerniony, który kiedyś zapewne wiatr rozwieje, zimne kartki, od których palce mu sztywnieją, gdy je otwiera. I nie ma gorącej piersi kobiecej do przytulenia do swojej piersi i nie ma miękkich włosów dziecka do ucałowania!..
Zył sam, sam jeden w lodowatem swojem łożu, łożu uczonego, i tak też umrze sam!.. Czyż istotnie przyjdzie mu tak umrzeć samemu?.. czyż nie zazna szczęścia, jakiego używa najprostszy tragarz, najnędzniejszy furman, co tam oto przed szynkiem stoi i z bicza trzaska?.. Ale musi się śpieszyć, bo niezadługo minie już zupełnie czas. Cała jego młodość nieużyta, wszystkie żądze odpychane i nagromadzone przypływały mu napowrót do żył w falach wzburzonych. Przysięgał sobie, że jeszcze kochać będzie, że odżyje dla wyczerpania namiętności, których nie wypił, dla zakosztowania wszystkich, zanim zostanie starcem. Zastuka do wszystkich drzwi, po drodze przechodniów zatrzymywać będzie, przetrzęsie miasto i pola!..
Potem, nazajutrz, gdy się obficie zlał zimną wodą i wyszedł ze swego pokoju, cała ta gorączka upadała, palące obrazy nikły, zapadał na nowo w swoją zwykłą naturalną nieśmiałość. I znów potem, nocy następnej, obawa samotności rzucała go w taką samą bezsenność, krew się w nim rozpalała i powtarzały się te same rozpacze, te same bunty, to samo pragnienie, które na setki sposobów powtarzał i zmieniał, żyć i nie umierać, póki się nie zazna kobiety.
Podczas tych nocy gorących, z oczyma, szeroko otwartemi w ciemności, toż samo marzenie, ciągle mu się powtarzało. Dziewczyna bezdomna przechodziła drogą, dziewczyna dwudziestoletnia, cudownie piękna i dziewczyna ta wchodziła i klękała przy nim z uwielbieniem i uległością w niego wpatrzona i on ją poślubiał. Była to jedna z tych pielgrzymek miłości, jakie się spotyka w historyach starodawnych, która drogą, przez gwiazdę jakąś wskazaną, przyszła, aby wrócić zdrowie i siły pewnemu staremu królowi, bardzo potężnemu, sławą okrytemu. On był tym królem starym, i ona go uwielbiała i sprawiała ten cud, iż dwudziestoma latami swemi jemu młodość wracała. Wychodził z jej objęć tryumfujący, odnajdywał wiarę, ufność w siebie i odwagę do życia.
W jakiejś biblii starej z piętnastego wieku, którą posiadał, ozdobionej naiwnymi rysunkami na drzewie, jeden go obraz szczególniej zajmował i zachwycał: był to stary król Dawid, wchodzący do swojej komnaty z ręką, opartą na obnażonem ramieniu młodej sunamitki, imieniem Abizaig. I czytał tekst na stronnicy obocznej: „Król Dawid, zestarzawszy się, nie mógł się rozgrzać, chociaż go przykrywano mocno. I wtedy słudzy jego rzekli mu: Wynajdziemy młodą dziewczynę niewinną dla króla i pana naszego, aby pozostawała w obecności jego, aby zabawić go mogła i aby, śpiąc obok niego, rozgrzewała króla i pana naszego.“ Szukali więc po wszystkich ziemiach izraela dziewicy, któraby była młodą i piękną, i znaleźli sunamitkę imieniem Abizaig i przywiedli ją do króla. Była to dziewica wielkiej piękności, sypiała ona przy królu i służyła mu...“
Ten dreszcz starego króla czyż to nie jest ten sam dreszcz, który teraz jego przejmuje, gdy się kładzie do łóżka sam pod ponurym i ciężkim sufitem swego pokoju?.. I dziewczyna bezdomna, idąca drogą, ta pielgrzymka miłości, którą mu jego marzenie sprowadza, czyż to nie jest sunamitka imieniem Abizaig, czcią pobożną dla niego przejęta i jemu uległa, namiętna uczennica, oddająca się cała mistrzowi swemu, dla jego jedynie dobra?
Widział ją ciągle tu, jako szczęśliwą niewolnicę, unicestwiającą się dla niego, uważną na wszelkie jego pragnienia, piękną pięknością tak wspaniałą, że wystarczała na ciągłą radość jego, słodką słodyczą tak niezrównaną, że czuł się przy niej jakby zlany cały wonnościami niebywałych rozkoszy, zapachów pełnych. Potem, przerzucając czasami ową biblię starożytną, napotykał i inne obrazy, wyobraźnia jego gubiła się wśród tego, za mgłami czasów zagubionego świata patryarchów i królów. Jakaś wiara w długowieczność człowieka, w jego siłę twórczą, w jego wszechwładzę nad kobietą... Te nadzwyczajne opowieści o mężach stuletnich, zapładniających jeszcze żony swoje, przyjmujących do łoża swego służebnice swoje, przygarniających młode wdowy i dziewice, przechodzące drogą!..
A więc Abraham stuletni, ojciec Izmaela i Izaaka, małżonek siostry swojej Sary, pan wszechwładny uległej swej służebnicy Agary... A więc rozkoszna idylla Ruth i Booza, młoda wdowa, przybywająca do kraju betleemskiego podczas żniw jęczmienia, która pewnej nocy gorącej kładzie się u nóg pana, który rozumie, jakie prawa zdobyć ona żąda, i poślubia ją, jako krewny przez alianse, wedle prawa. A więc cały ten wolny poryw narodu silnego i żywotnego, którego dziełem było zdobycie świata całego, ci mężczyźni o męskości nigdy niegasnącej, te kobiety, wiecznie płodne, ta ciągłość uparta i mnożna rasy, pośród zbrodni, cudzołóstw, kazirodztw, miłości szalonych po za granicami wieku i po za granicami rozsądku. I marzenie jego, wobec tych starych rycin naiwnych, przybierało nakoniec formy rzeczywistości. Abizaig wchodziła do jego smętnej komnaty, którą rozświetlała i cudownemi przepełniała woniami, otwierała ramiona swe obnażone, swe objęcia niczem nie przysłonięte, boską nagość swoją i obdarowywała go królewską młodością swoją.
Ach!.. ta młodość!.. żądza młodości całą jego istotę szarpała!.. Na schyłku życia to namiętne pragnienie młodości było niejako buntem przeciw groźbie wieku, rozpaczliwem żądaniem powrotu wstecz, rozpoczęcia na nowo!.. 1 w tej potrzebie wznowienia życia były nietylko u niego żale pierwszych chwil szczęśliwych, nieoceniona wartość godzin, w przeszłości zamarłych, którym wspomnienie tyle uroku dodaje, ale była stanowcza chęć używania teraz już całą pełnią zdrowia swego i sił swoich, aby nie stracić ani jednej rozkoszy kochania. Ach! ta młodość, jakżeby on pragnął przeżyć ją powtórnie, jakieżby chciał mieć jeszcze zęby, żeby ją całą zjeść i całą wypić aż do dna, zanim starość nadejdzie! Wzruszenie głębokie go przejmowało, gdy oczyma wspomnień widział się młodzieńcem dwudziestoletnim, wysmukłym i silnym, jak młody dębczak, gdy się sobie przypominał pięknym, świeżym, z zębami, jak perły białymi, z włosami, jak krucze skrzydła czarnemi! Z jakimże gorączkowym zapałem czciłby te dary natury, tak dawniej wzgardzone, gdyby mu je cud jakiś powrócił!.. A młodość u kobiety!.. Młoda dziewczyna, przechodząca zdaleka ulicą, wstrząsała nim do głębi i jakieś nieskończone rozczulenie w nim budziła. Często było to nawet niezależne od osoby, sam obraz młodości, woń czysta i blask, który ją otaczał, oczy jasne, usta koralowe, policzki świeże, szyjka delikatna, atłasowa i jakby utoczona, zacieniona loczkami, na tyle głowy się wijącemi, i młodość ukazywała mu się zawsze wspaniała i szlachetna, bosko podniosła w swej nagości spokojnej. Wzrok jego ścigał to zjawisko, serce tonęło w żądzy nieskończonej. Tylko jedna młodość jest piękna i pożądania godna, ona jedna jest kwiatem światła, ona jedna pięknością, radością, zdrowiem, wszystkiem, co natura dać może istocie!.. Ach!.. żyć na nowo, być młodym jeszcze raz, mieć dla siebie samego, w uścisku swoim kobietę młodą, całkowicie sobie oddaną!..
Teraz Pascal i Klotylda, od chwili, gdy piękne dni kwietnia bogato kwieciem przystroiły drzewa owocowe, rozpoczęli na nowo przechadzki swoje po Soulejadzie. On stawiał tu pierwsze kroki rekonwalescenta, ona go prowadziła na arenę, już rozpaloną promieniami słońca, i stąd przez kręte aleje sośnianki wiodła nad brzegi tarasu. Słońce bieliło tu stare płyty kamienne, bezgraniczny horyzont roztaczał się w blaskach, i tylko dwa cienie wysmukłych cyprysów odwiecznych na tem morzu jasności dwie długie, ciemne tworzyły plamy.
I pewnego ranka, gdy się Klotylda nabiegała, wpadła do domu tak ożywiona, tak rozigrana śmiechem, tak wesoło roztrzepana, że wbiegła do sali, nie zdjąwszy nawet kapelusza swego dużego, ani lekkiej koronki, którą na szyję zarzuciła.
— Ach!.. — zawołała — gorąco mi!.. Jakaż ja też jestem bezmyślna, żem tego wszystkiego na dole nie pozrzucała. Zaraz tam pobiegnę...
Wchodząc, koronkę rzuciła na krzesło, ale ręce jej się niecierpliwiły, nie mogąc rozwiązać węzła ze wstążek wielkiego jej kapelusza słomkowego.
— Otóż masz!.. a to dopiero!.. Właśnie zaplątałam węzeł!.. Nie dam sobie rady, musisz mi pomódz!..
Pascal, sam rozbawiony miłą przechadzką, weselił się, widząc ją tak piękną i tak szczęśliwą. Zbliżył się i musiał stanąć tuż przy niej.
— Czekajże!.. No!.. do góry broda!.. O!.. ruszasz się ciągle, jakże chcesz, żebym się w tej plątaninie rozejrzał?..
Śmiała się coraz głośniej i on widział ten śmiech, który jej pierś wypełniał lalą dźwięczną. Palce jego błąkać się zaczęły pod podbródkiem, w tej rozkosznej części szyi, której atłasu mimowolnie dotykały. Miała na sobie suknię mocno wyciętą i wdychał ją całą przez ten otwór, przez który dochodził do niego cały bukiet żywej kobiety, woń czysta młodości, na słońcu pałacem zagrzanej. Nagle w oczach mu się zaćmiło, zdawało mu się, że upadnie.
— Nie!.. nie!.. nie rozwiążę nigdy, jeśli się nie uspokoisz choć na chwilę!..
Fale krwi biły mu w skroniach, palce mu drżały, gdy ona przechylała głowę w tył coraz bardziej, bezwiednie, pokusy dziewictwa swego przed nim roztaczając.
Było to zjawisko królewskiej młodości: oczy jasne, usta koralowe, policzki świeże, szyjka delikatna, atłasowa i jakby otoczona, zacieniona loczkami, na tyle głowy się wijącemi. I on ją czuł tak wysmukłą, tak piękną, tak kształtami swemi rozkoszną, w boskiem swem dojrzewaniu skończoną.
— No!.. nareszcie!.. — wykrzyknęła.
Nie wiedząc sam, jak się to stało, rozwiązał węzeł. Ściany się koło niego kręciły i widział ją jeszcze teraz znowu z gołą głową, z twarzyczką jak kwiat astra cudowną, śmiejącą się radośnie i wstrząsającą złotemi puklami swoich włosów bujnych. Wtedy przeląkł się, i, aby jej na nowo w ramiona nie chwycić i nie ucałować szalenie, gorąco, w te wszystkie miejsca, gdzie atłas jej skóry, z za sukni się wydostawał, uciekł pędem, unosząc kapelusz, którego położyć nie umiał, i wołając w niezrozumiałych wyrazach:
— Biegnę go powiesić tam na dole. Poczekaj tu chwilę... muszę pomówić z Martyną!..
Na dole ukrył się w głębi niezamieszkanego salonu, zamknął się w nim na dwa spusty i drżał tylko ze strachu o to, aby się nie zaniepokoiła i nie zbiegła go szukać.
Był rozszalały i jakby złamany moralnie tak, jak gdyby zbrodnię jaką, popełnił. Mówił sam do siebie głośno i pierwszy krzyk własny, jaki usłyszał, przejął go dreszczem od stóp do głowy. „Kochałem ją zawsze, pragnąłem jej szalenie!“ Tak, od chwili gdy z dziecka kobietą została, on ją uwielbiał. I teraz widział to jasno... widział, jaką kobietą się stała, gdy z łobuziaka bezpłciowego wykwitła ta istota, pełna wdzięku i miłości!.. Stopki drobniutkie, łydka długa i jakby utoczona, tors wydatny i wspaniały o piersi okrągłe, szyjka okrągła, ramiona i ręce okrągłe i giętkie. Kark jej, ramiona jej to jest mleko czyste, jedwab biały, lśniący, delikatności nieskończonej!.. Jest to potworne, ale prawdziwe!.. On łaknie tego wszystkiego, jego pochłania głód szalony tej młodości, żądza tego kwiatu ciała tak cudownego i tak wonnego.
Wtedy Pascal upadł na krzesło kulawe i twarz ukrył w obu rękach splecionych, jakgdyby wyrzekał się widoku światła dziennego i wybuchnął wielkim płaczem:
— Boże mój!.. co się ze mną stanie! — wołał.
Dzieweczka, którą mu brat powierzył, którą on wychował, jak dobry ojciec, i która dziś stała się tą kusicielką dwudziestopięcioletnią, kobietą w całej pełni swej potęgi wszechwładną! Czuł się wobec niej bezbronnym, słabszym, niż dziecko maleńkie!.
I po nad pragnieniem fizycznem kochał ją jeszcze czułością nieskończoną, wielbił jej istotę moralną i umysłową, jej prawość charakteru, jej umysł żywy, jasny i tak podniosły, tak odważny!.. I nawet ta niezgoda, jaka panowała między nimi, ten niepokój sfer nieznanych i tajemniczych, który w niej tkwił, czynił mu ją drogocenną, jako istotę różną od niego samego, w której odnajdywał coś z nieskończoności istot szeregu. Podobała mu się w buntach swoich, gdy stawała przeciwko niemu wzburzona. Ona była mu towarzyszką i uczennicą, widział ją taką, jaką ją uczynił, z tem sercem wielkiem, z tą szczerością gorącą, z tym rozsądkiem, wszystko pokonywającym. I była mu ciągle niezbędną i ciągle obecną i nie wyobrażał sobie, ażeby mógł oddychać takiem powietrzem, w któremby jej nie było; potrzebował jej tchnienia, szelestu jej spódniczek dokoła siebie, myśli jej i czułości, którą się czuł otoczonym, spojrzeń jej, jej uśmiechu, całego życia codziennego z kobietą, jakie mu ona dała i którego pozbawić go przecież nie może! Na myśl, że ona może odjechać, zdawało mu się, że się na jego głowę strop niebios zapada, że kończy się wszystko, że ciemności głębokie go ogarniają. Ona jedna istnieje na świecie, ona jedna jest wielką i dobrą, jedna inteligentną i rozumną, jedna piękną, pięknością nieskończoną, cudowną!.. Dlaczegóż więc, kiedy ją tak kocha i kiedy jej mistrzem i panem jest, dlaczegóż więc nie bieży na górę, nie chwyta jej w ramiona swoje i nie całuje, jak bożyszcze swoje?.. Przecież wolni są oboje, ona przecież jest świadomą i jest w tym wieku, że zostać kobietą może... To byłoby szczęście!..
Pascal nie płakał już i, podniósłszy się, szedł ku drzwiom. Ale nagle upadł znowu na krzesło, nowemi łkaniami wstrząsany.
Nie!.. nie!.. to ohydne, to niemożliwe!.. Poczuł on w tej chwili na głowie swojej te włosy srebrne, które go zmroziły niby lód; wówczas poczuł wstręt straszny do swego wieku podeszłego, do swoich pięćdziesięciu dziewięciu lat, już graniczących z sześćdziesiątką, czuł ów wstręt zwłaszcza wtedy, gdy uprzytomniał sobie jej młodość świeżą, jej lat dwadzieścia pięć. I znowu wstrząsnął nim dreszcz przestrachu; znowu poczuł, iż Klotylda owładła nim niepodzielnie; z obawą widział jasno, że ulegnie wobec pokus codziennych z jej strony!
Zobaczył ją znowu, jak mu dawała do rozwiązania wstążki od kapelusza, jak przywoływała go ku sobie, jak niemal gwałtem zmuszała go, by się nad nią pochylił i poprawił jej to lub owo w robocie; to też widział się oślepionym, szalejącym z żądzy strasznej; niemal patrzył na siebie samego i niemal czuł, iż obsypuje pocałunkami namiętnemi jej kark odsłonięty i szyję pełną, oraz białą, rozkoszną, wzbudzającą pożądliwość.
Trafiało się przecież położenie jeszcze gorsze — wieczorem, gdy nie żądali — rzecz dziwna — światła i siedzieli wśród mroków szarych, a zdradliwych. Wtedy podpełzywał ku niemu, osłonięty cieniem nocy, która zbrodniom wszelkim pomaga, upadek niezawodny, niemal bezwiedny, zawsze bezpowrotny, upadek, tryskający z wzajemnego uścisku. Odrazu go wówczas gniew porywał, gniew szalony; samo przypuszczenie podobnego wypadku wprawiało w oburzenie wszystkie fibry jego duszy, w oburzenie tem większe, że czuł swoją słabość, oraz brak hartu. Powinien rozłączyć się z Klotyldą; inaczej nadużyje z pewnością zaufania; będzie to uwiedzenie nikczemne i pospolite, będzie to zbrodnia ohydna!... Tym razem bunt obudził się w nim tak silny, że natchnął go nadzieją zwycięstwa i zapanowania nad sobą. Wstał tedy odważnie z krzesła i pełen ufności powrócił do sali.
Tam Klotylda z spokojem zimnym napozór napowrót zabrała się do rysowania. Nie odwróciła głowy, gdy mistrz wszedł, odezwała się tylko z humorem
— Ach, jak długo siedziałeś na dole!... Zaczynałam przypuszczać, iż Martyna popełniła jakiś ogromny błąd w rachunkach... Zapewne, aż całe pół franka różnicy!...
Pascal zaczął się śmiać z owego żartu zwykłego, z powodu skąpstwa służącej. Potem poszedłszy do biurka, usiadł przy nim także już spokojnie. I tak pracowali w milczeniu aż do śniadania. Pascal czuł obecnie niewymowną, nieznaną sobie rozkosz, przebywając w jej pobliżu. Milczał tedy, ale od czasu do czasu rzucał spojrzenie w jej stronę, podziwiając prześliczny profil młodej dziewczyny, która rysowała teraz z miną poważną, niby pilna i przykładna uczennica, siedząca nad wypracowaniem.
A więc jego udręczenia mijają szybko niby zmora? A więc zwycięstwo takiem trudnem nie będzie!
Martyna zawołała ich na śniadanie.
— Ach! — krzyknął — mam dzisiaj apetyt szalony, wściekły! Muszę dzisiaj wzmocnić wyśmienicie swoje muskuły.
Klotylda natychmiast szybko podbiegła i podała mu ramię.
— Wybornie, mistrzu, tak być powinno... Twoim obowiązkiem jest zachować siłę, oraz wesołość.
Nocną porą przecież, w pokoju samotnym zaczęła się ponownie owa straszna dla doktora walka. Pascal na samą myśl, iż może utracić Klotyldę, musiał ukryć głowę między poduszki, inaczej nie zdołałby stłumić krzyku rozpaczy. Teraz wśród mroków halucynacye powracały niemal zupełnie wyraźnie; widział, jak oddawała się innemu mężczyźnie, czyniąc mu ofiarę z ciała dziewiczego, a wówczas zazdrość djabelskiemi szpony szarpała jego serce aż do krwi. Czyż on potrafi znaleść w sobie tyle mocy, by zdobyć się na podobne zaparcie? Co ma jednak zrobić? Tu plany rozmaite krzyżowały się i wypierały wzajemnie w jego głowie rozpłomienionej. Co robić? Czy może jej nie pozwolić iść za mąż, czy zdoła zatrzymać ją przy sobie, równocześnie zaś nie zdradzić się nigdy i zataić swą namiętność? A może lepiej uciec razem z nią, podróżować z miejsca na miejsce, zająć i swój i jej umysł najrozmaitszemi, nużącemi studjami, dzięki czemu będzie łatwiej podtrzymywać ów stosunek koleżeński uczennicy do mistrza? Wreszcie zaś czy nie lepiej jeszcze będzie odesłać ją do Paryża, do brata? Niech tam będzie siostrą miłosierdzia, lecz niech nie należy do żadnego mężczyzny! Każdy przecież z tych sposobów sprawiał mu boleść tak szaloną, że krzyczał. Czuł, iż ją posiadać musi i żyć nawet już bez zaspokojenia owej miłości nie potrafi. Nie wystarczało mu teraz przebywać w jej obecności; pożądał jej ciała, chciał ją mieć na własność, chciał ją zdobyć taką, jaką była sama w sobie, jaką widział teraz, wśród ciemności, cudownie nagą, prześliczną i okrytą jedynie falą rozpuszczonych włosów złocistych. Wyciągał przed siebie ramiona, jak gdyby chciał kogoś objąć, wyskoczył nawet z łóżka, chwiejąc się i zataczając, niby pijany i popędził. Dopiero gdy bose nogi dotknęły posadzki zimnej w tej dużej, ciemnej, pustej sali, Pascal wytrzeźwiał i otrząsnął precz ów szał bezrozumny i niespodziewany. Dopiero wówczas zapytał siebie samego, gdzie on to idzie? Gdzie? A więc już upadł tak nisko, że odważyłby się zapukać do drzwi sypialni tego dziecięcia, które tam śpi spokojnie? A może zdobyłby się nawet na wysadzenie drzwi jednem szturknięciem silnego ramienia? Nagle zdawało mu się, że wśród owej ciszy nocnej zdała rozległo się jakieś westchnienie delikatne. To westchnienie sprawiło na nim wrażenie policzka. Poczuł wstyd i uspokoił się, niby burza uciekająca przed powiewem wiatru. Powrócił zatem do swego pokoju i tam rzucił się na łóżko, zawstydzony i zrozpaczony niepomiernie.
Rano wstał skołatany; całonocna bezsenność niemało wdawała się mu we znaki. Mimo to na duchu czuł się silnym. Powziął postanowienie, od którego chciał nie odstępować. Wykąpał się zatem w zimnej wodzie, jak zwykle, dzięki czemu uczuł, iż mu sił, oraz zdrowia znacznie przybyło. Przyrzekł sobie zmusić Klotyldę, by ostatecznie dała słowo Ramondowi. Skoro już raz zgodzi się ona wyjść za młodego doktora, wówczas między nim samym i Klotyldą stanie zapora, która musi powstrzymać wszelki szał, wszelką namiętność, wszelką nadzieję. Takiej przeszkody nie zdoła przełamać, i tak właśnie będzie dobrze. To utworzy niezdobytą warownię przeciwko jego żądzy; będzie cierpiał, ale już nie będzie się bał o siebie, o swoją uczciwość, o to, że pewnej chwili nagle upadnie i uwiedzie ją gwałtem, tak gwałtem.
Natychmiast rano zaczął objaśniać jej, iż niema prawa przewlekać swojego małżeństwa; jej obowiązkiem świętym jest ostatecznie, tudzież stanowczo odpowiedzieć temu poczciwemu młodzieńcowi, który przecież oddawna czeka cierpliwie. Zrazu Klotyldę zdziwiły narzekania doktora. Nawet skoro popatrzyła mu prosto i bystro w oczy, nie zająknął się i nie zamilkł. Co prawda jednak, miał wyraz niezadowolenia na twarzy, lecz przecież mógł być niezadowolonym, że jej o takich zwyczajnych obowiązkach musiał przypominać.
Wreszcie Klotylda odwracając głowę, uśmiechnęła się łagodnie:
— A zatem twojem życzeniem, mistrzu, jest, abym cię opuściła?
Pascal nie śmiał odpowiedzieć wyraźnie.
— Moja kochana, przyznaj bo sama, czy takie ociąganie nie jest dziwnem.. Ramond miałby prawo rozgniewać się...
Klotylda zrazu milczała, porządkując jedynie papiery na swoim pulpicie. Wreszcie odrzekła:
— Wszystko to wydaje mi się niezrozumiałem. Łączysz się mianowicie, mistrzu, przeciwko mnie z babką pospołu, oraz z Martyną. Te dwie męczą mię i dręczą już oddawna z zapalczywością niesłychaną, bym ostatecznie rozmówiła się z Ramondem. Sądziłam, iż jeszcze kilka dni mogłabym była swobodnie rozpatrzyć rzecz całą; skoro przecież cały dom staje przeciwko mnie i tak zapalczywie ku owemu krokowi popycha, ha! to...
Tu urwała; Pascal zaś nie żądał od niej bliższych wyjaśnień, nalegał natomiast w innym kierunku.
— Kiedyż zatem Ramond ma przyjść; na kiedy chcesz, abym go zaprosił?
— Ależ, mistrzu drogi, niech przychodzi, ile razy zechce; jego odwiedziny nie sprawiają mi bynajmniej przykrości... Zresztą, pozostaw już mnie samej ową sprawę do załatwienia, ja własnoręcznie do niego napiszę, kiedy ma się u nas stawić.
Lecz w dwa dni znowu zawiązała się rozmowa podobna, tym razem jednak daleko gwałtowniejsza, ponieważ pokazało się, że Klotylda nie napisała do Ramonda. Pascal zaczął się gniewać i sierdzić, Nic dziwnego! Namiętność ku Klotyldzie szarpała go ponownie; tylko jej obecność przynosiła mu ulgę. Widok jej postaci, tak świeżej i tak swobodnej, napawał go spokojem dziwnym. Mimo to wszystko karcił ją surowo za lekceważenie Ramonda, zaapelował nawet do jej uczciwości, twierdził, iż nie godzi się bawić uczuciami młodzieńca, ze wszechmiar zasługującego na szacunek, kochającego ją nadto bardzo głęboko i szczerze.
— Po co do licha zwlekać!.. jeżeli już ma się tak stać, niech się stanie prędzej! Z góry zapowiadam, iż napiszę do Ramonda, by przybył tutaj jutro o godzinie trzeciej po południu.
Klotylda spuściwszy oczy ku ziemi, słuchała go w milczeniu. Ani ona, ani doktór, rzecz dziwna, nie rozszerzali się zupełnie nad tym punktem, czy małżeństwo jest już postanowione, czy nie; każde z nich zachowywało się tak, jak gdyby ta sprawa już była poprzednio załatwioną. Pascal zadrżał, gdy Klotylda podniosła wreszcie głowę celem dania odpowiedzi. Był pewien, iż usłyszy z jej ust za maleńką, chwilę słowa, które raz już położą kres temu małżeńskiemu projektowi. Coby to było w takim wypadku. Jakby on postąpił? Jakby mu postąpić należało? Już, już zaczynały nim miotać dwa uczucia wręcz przeciwne: radość szalona i wściekły, dławiący przestrach.
Lecz Klotylda rzuciła na niego jedynie spojrzenie bardzo czułe, któremu towarzyszył uśmiech dyskretny, wciąż od niejakiego czasu na jej licach goszczący, poczem z miną uległą, tudzież posłuszną zarazem odrzekła:
— Niech się stanie według twej woli, mistrzu!.. Niech Ramond przyjdzie do nas jutro, o trzeciej popołudniu.
Noc, która nadeszła, przyniosła Pascalowi dużo cierpień, wstał nader późno i narzekał, że migrena męczyła go ponownie. Tylko zimna woda sprawiła mu pewną ulgę.
O dziewiątej rano poszedł już do miasta pod pozorem, iż sam zawiadomi Ramonda.
Naprawdę jednak celem jego wycieczki było kupienie prezentu ślubnego dla Klotyldy. W jednym ze sklepów koronek w Plassans — wiedział o tem doskonale — znajdował się śliczny stanik kobiecy z przepysznych koronek aleçońskich. Bardzo cierpliwe i bardzo zręczne bezwarunkowo palce niewieście musiały stworzyć owo arcydzieło piękna, które tylko kochanek rozszalały i hojny mógł rzucić na nagie ramiona ubóstwianej bogdanki. To też w nocy, gdy cierpiał tak okrutnie wśród żądz swoich, postanowił ów stanik kupić dla Klotyldy, by użyła go do sukni ślubnej. To serce, zmęczone, uginające się pod nadmiarem poświęcenia, zaczęło się weselić na myśl, jak pięknie będzie wyglądała Klotylda w ów dzień zrobienia przez nią daru z własnego ciała. Tak, będzie nader piękną i bielusieńką, czystą.
Klotylda zresztą znała już ów stanik, kiedyś bowiem podczas wspólnej przechadzki po Plassans podziwiała go i gorąco życzyła sobie zarzucić na ramiona posągu Matki Boskiej w kościele św. Saturnina; posąg ów był z drzewa, bardzo starożytny, a w oczach wiernych uchodził za cudowny.
Kupcowa zapakowała doktorowi owe koronki w pudełko niewielkie, które niespostrzeżenie przyniósłszy do domu, zdołał cichaczem ukryć w biurku.
O godzinie trzeciej doktór Ramond przybył punktualnie. W sali na piętrze zastał Pascala i Klotyldę, bardzo wesołych, nawet rozgorączkowanych ową wesołością, lecz starannie unikających między sobą rozmowy o zapowiedzianych odwiedzinach. Powitanie tych trojga było bardzo, przesadnie serdeczne; śmiano się dużo i głośno.
— Mistrzu kochany! jesteś pan całkowicie zdrowym i wyleczonym! — zawołał młodzieniec. — Wyglądasz pan prześlicznie, jak nigdy przedtem.
Pascal kiwał głową na znak przeczenia.
— Ech! co tam. Może tam wyleczony jestem... ale czegoś mi brakuje... może rzutkości... odwagi może... tej chęci do pracy...
Takie słowa w gniew wprawiły Klotyldę. Mimowoli spojrzała na obu mężczyzn, jak gdyby ich chciała porównać ze sobą. Ramond — zwykła to u niego rzecz — wyglądał wspaniale, prawdziwy był z niego doktór, ulubieniec kobiet; wieczny uśmiech na ustach; włosy krucze i kruczy bujny zarost dodawały niemało uroku temu doskonale zbudowanemu mężczyźnie, który dochodził właśnie do pełnego rozwoju sił. Pascal, acz odmiennie piękny, nie potrzebował atoli lękać się z nim porównania Włosy siwe, broda srebrzysto-biała podnosiły czerstwość jego cery; twarz ta, okolona tym bujnym zarostem zyskiwała jeszcze dzięki piętnu półrocznych cierpień, świeżo przeżytych. Może te boleści robiły go nieco starszym, lecz oczy miał zawsze dawniejsze, a więc prześliczne, czarne, żywe, jasne, szczere, prawdziwie dziecięce i młode.
W tej chwili nadto twarz Pascala była uosobieniem takiej słodyczy nadzwyczajnej, oraz takiej bezmiernej dobroci, że Klotylda utkwiła w nim uporczywie swe oczy, w których promieniała nawzajem nieograniczona czułość. Zapanowało milczenie przelotne; dreszcz oczekiwania wstrząsnął tą trójką ludzi.
— A więc... moje dzieci — zaczął z prawdziwem poświęceniem Pascal — wiem, iż chcecie z sobą porozmawiać... Ja również mam robotę tam na dole, wrócę niebawem...
Tu oddalił się, rzucając im na pożegnanie uśmiech.
Skoro tylko Pascal zamknął za sobą drzwi, Klotylda, otwarta i szczera, jak zawsze, natychmiast zbliżyła się do Ramonda, wyciągnęła ku niemu ręce, ujęła jego dłonie i zatrzymując je, zaczęła mówić:
— Drogi panie Ramondzie, wysłuchaj mię spokojnie... wiem, iż zasmucę pana bardzo... nie gniewaj się przecież na mnie za to, gdyż bądź przekonanym, bądź pewien, iż chowam w sercu jak najszczerszą dla ciebie przyjaźń...
Młodzieniec odrazu zrozumiał, dokąd zmierzają te słowa i w mgnieniu oka pobladł straszliwie.
— Panno Klotyldo, błagam cię ze swej strony, nie dawaj mi jeszcze teraz odpowiedzi stanowczej... mogę poczekać... racz się namyślić dokładniej, wszechstronniej...
— Nie! panie Ramondzie, to niepotrzebne i nie doprowadzi do niczego, powzięłam bowiem postanowienie niezłomne.
I tak stali naprzeciwko siebie. Klotylda patrzyła mu w oczy swemi oczyma pięknemi, z których tryskały pewność, szczerość i prawość. Przytem nie puściła rąk doktora, aby się przekonał dowodnie, że ani nie żywi do niego urazy, ani nie mówi do niego rozgorączkowana, lecz przeciwnie żywi dla niego prawdziwie serdeczną życzliwość. Ramond pierwszy przerwał owo milczenie:
— Odrzucasz mię pani? Odmawiasz?
— Tak, odmawiam, lecz niech pan będzie przekonanym, iż mój krok sprawia mi przykrość istotną. Niech pan o nic więcej się nie pyta, dowie się pan bowiem później o przyczynach.
Ramond mimowoli usiadł. Jego, człowieka porządnego i rozsądnego, który do tej pory panował nad cierpieniami moralnemi, by zachować ducha w równowadze, złamały teraz wzruszenia, żadną miarą nie dające się poskromić. Ale też dotychczas żadna przeciwność nie sprawiła mu takiego zmartwienia ciężkiego i nie zdołała nim wstrząsnąć tak głęboko. Niemy więc siedział, ust nie otwierając, Klotylda zaś, stanąwszy tuż przed nim, ciągnęła dalej w te słowa:
— Nasamprzód niech pan ani na chwilę nie przypuszcza, bym się bawiła pańskiemi uczuciami i chciała próbować na panu siły mojej kokieteryi... Pozostawiłam ci nadzieję — to prawda; pozwoliłam ci czekać na odpowiedź — to także prawda, lecz postąpiłam w ten sposób jedynie dlatego, że przez czas długi nie zdawałam sobie jasno sprawy z moich uczuć... Trudno nawet komukolwiek wyobrazić sobie, jakie musiałam przebyć przesilenie; jaka burza, ciemna i zawiła, wstrząsała moją duszą!.. Dopiero teraz zwolna zaczynam pojmować siebie samą...
Tu już nakoniec i Ramond odzyskawszy względny spokój, zdołał też przemówić.
— Skoro pani nie pozwala... więc nic będę pytał... o nic... racz mi przecież pani odpowiedzieć na jedno pytanie... wystarczy mi to całkowicie... Ty mnie więc nie kochasz, Klotyldo?
Zagadnięta w taki sposób, ani na chwilę nie wzdragała się odpowiedzieć. Ale odpowiedź jej pełną była powagi, sympatyi, serdeczności, które stępiły ostrze jej odpowiedzi.
— Istotnie, nie kocham pana, żywię przecież bardzo, bardzo wielką życzliwość...
Ramond usłyszawszy to, wstał i ruchem ręki przerwał dalszy wylew jej zapewnień, słodkich i dobrych, któremi chciała go obdarzyć.
— To już koniec — odezwał się — nie zamienimy już nigdy ani słowa w tym przedmiocie. Mojem marzeniem było zapewnić pani szczęście. O mnie niech pani będzie spokojną. Wprawdzie jestem podobny teraz do człowieka, któremu się dach zawalił nad głową, lecz przecież trzeba w ten lub ów sposób z gruzów się wydobyć. Tak, trzeba...
Tu fala krwi oblała jego policzki blade, na chwilę dech w piersiach się zaparł, odwrócił się i poszedł ku oknu, a potem znowu powrócił, chcąc niejako w ten sposób odzyskać równowagę straconą. Z piersi wydobywało się mu westchnienie ciężkie. I zapanowała cisza, którą niebawem przerwał odgłos kroków Pascala. Mistrz z rozmysłem hałaśliwie wstępował na schody, aby ostrzedz młodych, iż powraca.
— Błagam pana usilnie — odezwała się Klotylda szeptem — abyś ani słowem nie dał mistrzowi do poznania, co tutaj zaszło! On nic a nic nie wie o mojem postanowieniu, sama więc powiem, jak postąpiłam, ale muszę go nasamprzód nader ostrożnie przygotować.. Mistrz bowiem bardzo gorąco sobie życzył innego, pomyślnego dla pana rozwiązania sprawy.
Pascal ukazał się we drzwiach. Nogi drżały pod nim, chwiał się, wyglądał, jak człowiek zadyszany tem iż biegł prędko po schodach. Ale umiał jeszcze zdobyć się na wysiłek, by uśmiechnąć się do młodej pary.
— Jakże tam, moje dzieci?.. Czy już nakoniec powiedzieliście sobie wszystko i porozumieliście się ze sobą?
— Oczywista... tak.. porozumieliśmy się — odparł Ramond, drżący nerwowo zupełnie tak samo, jak Pascal.
— Więc już stanowczo postanowiliście, jak macie postąpić?
— Tak, skończyliśmy już stanowczo — odparła tym razem Klotylda, której także sił zaczynało brakować.
Tu Pascal zbliży ł się do nich, opierając się o meble, na drodze stojące, wreszcie padł na fotel, umieszczony przed jego biurkiem.
— Ha!.. ha!.. — prawił dalej, usiłując się śmiać — sami widzicie, że jeszcze nie jestem zdrów. Nogi już nie są takie krzepkie i zdrowe, jak dawniej. Ale to zwykła historya z cielskiem, jak moje, starem już i skołatanem... Mniejsza o to przecież!.. czuję się szczęśliwym... moje dzieci... na widok waszego szczęścia wyzdrowieję zupełnie...
Ramond rozmawiał jeszcze kilka minut, potem odszedł. Wówczas Pascala, zdaje się, znowu ogarnął jakiś niepokój i zostawszy sam na sam z Klotyldą, zapytał się jeszcze raz:
— Ale czy naprawdę skończyliście ze sobą?.. co?.. czy tylko z pewnością?.. ręczysz mi za to, że skończyliście ze sobą?
— Ależ tak skończyliśmy zupełnie.
Od tej chwili Pascal zamilkł i tylko głową potrząsał na dowód niejako, że jest zupełnie zadowolonym, gdyż sprawy wzięły obrót tak pomyślny, iż teraz wszyscy będą mogli żyć nader spokojnie. Potem oczy zamknął i udawał, iż zasypia. Pierś atoli, wstrząsana tłumionemi westchnieniami, podnosiła się gwałtownie i znowu opadała; powieki zaś doktór tylko silnie zaciskał, aby powstrzymywać napływające strumienie łez.
Tego samego wieczora już koło godziny dziesiątej, Klotylda zbiegła jeszcze raz na dół, aby wydać jakieś polecenie Martynie. Pascal tedy skorzystał z tej okoliczności i rzucił na łóżko synowicy owo pudełko, które zawierało te koronki przepiękne.
Niebawem Klotylda z powrotem weszła na górę i pożegnawszy doktora, według zwyczaju, serdecznem „dobranoc“, poszła do swej sypialni. Upłynęło od tej chwili już dwadzieścia minut, albo może i więcej. Pascal również wszedł do swego pokoju i rozebrawszy się, pozostał tylko w spodniem odzieniu. Drzwi zamknął, wtem w sali rozległy się wybuchy radości szalonej, zbliżały się, aż wreszcie tuż pod jego drzwiami słychać było śmiech rozkoszny, uradowany, nieustający. We drzwi stukała mała piąstka, a głosik świeży nawoływał na niego z akompaniamentem śmiechu.
— Przyjdź no, mistrzu!.. przyjdź tutaj do mnie, tylko prędko i zobacz no!..
Pascal otworzył, gdyż nie mógł się oprzeć temu wołaniu, tej młodości, tym objawom uciechy szalonej.
— Och!.. chodź!.. chodź!.. popatrz tylko, co to jakiś ptaszek figlarny rzucił na moje łóżko!..
Wówczas poszedł za nią, bo nie umiał oprzeć się jej prośbie. Tu zapaliła Klotylda dwa świeczniki; wówczas cały ten pokój, niby uśmiechnięty, z obiciem o barwie delikatnej róż więdnących, wydał mu się nie jako kapliczką; na łóżku zaś znowu niby jaka szata święta, wystawiona ku uwielbieniu pielgrzymów pobożnych, leżał rozłożony ów stanik z starodawnych koronek aleçońskich.
— Nie!.. nie odgadłbyś nigdy, jak się to wszystko stało!.. Czy wierzysz, że na razie nawet nie spostrzegłam tego pudełka? Zrobiłam, jak zwykle, swoje porządki wieczorne, rozebrałam się i dopiero, gdy podeszłam do łóżka, chcąc się położyć... wówczas widzę... aż tutaj leży twój dar wspaniały.. Ach! co się wówczas ze mną działo!.. nie wiem doprawdy!.. zdawało mi się, że wszystka krew zbiegła do serca, a w oczach zrobiło mi się ciemno!. Wówczas pojęłam aż zanadto jasno, że nie zdołałabym czekać do jutra, włożyłam tedy z powrotem spódniczkę i pobiegłam do ciebie...
W tej dopiero chwili spostrzegł, że stoi ona przed nim na wpół naga, jak owej nocy, gdy ją przyłapał na gorącym uczynku kradzieży akt. I podziwiać ją zaczął, niby boginię, z jej ciałem dziewiczem tak wysmukłem i tak białem: stopki miała drobne, łydkę długą i jakby utoczoną, ramiona zaokrąglone i giętkie, tors wypukły z piersią drobną, tudzież kulistą.
Wzięła go za ręce i ściskała je w swoich rączkach, gładziła i obejmowała pieszczotami.
— Jakiś ty dobry!... ach! jak gorąco ci dziękuję! To taka prześliczna rzecz, taki dar arcycudowny, i to dla mnie, dla mnie, dla takiego nicpotem!.. I ty pamiętałeś!.. Pamiętałeś, iż kiedyś tam wspólnie z tobą podziwiałam ów niebywały zabytek sztuki; pamiętasz zapewne, jak mówiłam, iż tylko cudowny posąg Najświętszej Panny u Świętego Saturnina zasługuje, by włożyć to na jego ramiona... Ach!... raduję się szalenie!... och! tak, jestem szalenie rada!... Bo, trzeba ci wiedzieć, iż ze mnie kokietka.. tak, ale to straszna kokietka... tak... widzisz... mnie się niekiedy zachciewa rzeczy szalonych, sukien, tkanych z promieni słonecznych, opon nieuchwytnych, robionych z lazuru niebios!... Ach!... jak ja prześlicznie będę wyglądała!.. jak mię to prześlicznie wystroi!..
Rozradowana, promieniejąca cała, wdzięczna aż do przesady, tuliła się teraz do niego, równocześnie oglądając koronki i zmuszając go, by i on podziwiał. Wtem jednak zdjęła ją ciekawość niewymowna.
— Powiedz mi... prawda... dlaczego.. z jakiej przy czyny ofiarowałeś mi taki podarunek, prawdziwie królewski?...
Pascalowi zdawało się, że śni, od chwili, gdy Klotylda zawołała go do siebie, tak uradowana i rozbawiona. Łzy błyszczały mu w oczach na widok tej wdzięczności szczerej i szczerze się objawiającej. Stał więc w jej pokoju bez obawy, jakiej lękał się zawsze na myśl, iż może kiedykolwiek tutaj się znaleść. Nadto przejmowała go radość niesłychana i olbrzymia, jak gdyby w przeczuciu szalonego szczęścia. Uważał on teraz ów pokój, do którego nigdy przedtem o tej porze nie wchodził, za rodzaj miejsca poświęconego, pełnego rozkoszy miłej i umiarkowanej, miejsca, kojącego nieugaszalne, tudzież niemożliwe do spełnienia żądze.
Pytanie Klotyldy przecież zdziwiło go tak mocno, że aż to się na twarzy odbiło, poczem odpowiedział:
— Ależ, dziecko najukochańsze... ów podarunek.. ma służyć do twojej sukni... ślubnej...
Z kolei znowu na obliczu Klotyldy przemknęło się zdziwienie, jak gdyby na razie nie zrozumiała objaśnienia Pascala. Potem jednak z jakimś uśmiechem, dziwnym, ale i słodkim zarazem, który nie schodził już od dni kilku z jej lic, odpowiedziała bardzo wesoło:
— Ach! tak... prawda... mój ślub!..
Tu spoważniała i spytała zupełnie seryo:
— A więc z radością, pozbywasz się mię z domu? Dlatego więc pragnąłeś mię tak gwałtem i pospiesznie wydać za mąż, aby więcej już nie mieć u swego boku?.. Czyż wciąż jeszcze uważasz mię za swego wroga?
Pascal raptem spostrzegł, iż dawne tortury wracają; nie chciał przeto patrzeć się na nią nadal, aby tylko po bohatersku zachować zimny, wstrzemięźliwy spokój...
— Tak, za mego wroga... bezwątpienia... jesteś bowiem upartą i nieprzejednaną! Tak dużo przykrości przeżyliśmy wskutek tego podczas ostatnich miesięcy. Lepiej będzie dla nas obojga, jeżeli się rozstaniemy... Zresztą ja naprawdę nie wiem! co ty myślisz?.. nie odpowiedziałaś mi bowiem tak, jak tego się spodziewałem...
Daremnie Klotylda chciała mu zajrzeć w oczy.
Zaczęła więc mówić o tej nocy okropnej, kiedy wspólnie czytali akta. Mistrz ma słuszność, podczas tego szalonego wstrząśnienia całej jej istoty jeszcze mu nie powiedziała, czy chce iść z nim, czy przeciwko niemu... Ale on postępuje słusznie, wymagając od niej dania odpowiedzi.
Ujęła go teraz za ręce i zmusiła, by spojrzał na nią.
— A więc to dlatego, że rzekomo walczę z tobą, wypędzasz mię od siebie?.. co? Posłuchaj!.. nie jestem twoim wrogiem... przeciwnie jestem twoją służebnicą, twojem dziełem, twoją rzeczą i własnością... Czy słyszysz?.. jestem z tobą i dla ciebie, tak, wyłącznie dla ciebie jednego.
Pascal promieniał teraz cały, ognie radości olbrzymiej zapalały się gdzieś, w głębi jego oczów.
— Och, włożę je na siebie... te koronki!.. tak!.. Posłużą mi one na moją noc weselną, ponieważ chcę być piękną, ale dla ciebie... Czyż ty mnie jeszcze nie rozumiesz? Ty jesteś moim mistrzem i moim panem! Ja tylko ciebie jednego kocham!..
Szalonym, niemal wściekłym ruchem ręki Pascal usiłował zamknąć jej usta. Lecz Klotylda nie chciała zamilknąć i krzykiem dopowiedziała resztę:
— I ciebie, tylko ciebie jednego pragnę!
— Nie!.. nie... zamilcz... do utraty zmysłów mię doprowadzasz!.. Jesteś już narzeczoną innego... przyrzeczenie potwierdziłaś słowem... na szczęście to całe marzenie szalone jest już niemożliwe!..
— Co? Tamten? Porównywałam go z tobą i ciebie wolałam, tak, ciebie wybrałam Oddaliłam go.. na zawsze... nie powróci już nigdy więcej... Pozostaliśmy tylko dwoje, a ty jesteś właśnie tym, którego kocham... Zresztą i ty mię kochasz, wiem o tem doskonale, tobie więc chcę się oddać niepodzielnie...
Pascalem wstrząsał dreszcz, na poły rozkoszny, na poły straszny, ale już nie mocował się z samym sobą, gdyż porywała go niepodzielnie żądza ujęcia owej dziewczyny w swoje ramiona i wyssania z niej, wypicia rozkoszy całej i całej woni kobiety w kwiecie młodości, w kwiecie dziewictwa.
— Dlaczego więc mnie nie bierzesz... skoro oddaje ci się z gotowością największą?
Nie był to ani upadek, ani nawet zapomnienie chwilowe. Życie samo, pełne, silne, poniosło ich na tę drogę, niosło wciąż dalej bez zatrzymania i rzuciło w objęcia wzajemne... Tak, posiedli się nawzajem, niepodzielnie, na zawsze, rozradowani strasznie, zupełnie świadomi postępku tego i szczęścia, które ten postępek daje.
Wielką sypialnię, niejako wspólniczkę ich czynu, ustrojoną starożytnemi meblami, wypełniało niejako dokoła światło tej miłości gorącej.. nie unosiły się tam w powietrzu ani obawy, ani cierpienia, ani wyrzuty sumienia.
Oboje zresztą byli wolni, mogli sobą rozporządzać; Klotylda oddawała się, wiedząc doskonale, co robi, wiedząc zresztą i o tem, iż chce się oddać Pascal zaś przyjął ów drogocenny podarunek, który mu ona z ciała robiła, jako dobro niesłychanie kosztowne, lecz należące się mu za męki, które poniósł, walcząc tak długo z swą, miłością. Zniknęły im z oczów, z myśli i z pamięci miejsce, czas, lata; zapomnieli o wszystkiem, zapanowała tutaj niepodzielnie natura nieśmiertelna; namiętność, która drga życiem; namiętność, pragnąca zdobyć i posiadać, aby tworzyć; szczęście, chcące koniecznie i nieodwołalnie istnieć!..
Klotylda olśniona wydala wreszcie jeden drżący, rozkoszny okrzyk radości dlatego, że Pascal wziął ją w posiadanie zupełne; ten znowu obejmował ją i pocałunkami płomiennemi obsypywał za to, że dzięki niej odrodził się w nim na nowo mężczyzna, chociaż ona tego dokładnie nigdy nie umiałaby zrozumieć..
Pascal i Klotylda, uniesieni szałem, potem oszołomieni rozkoszą, szalenie uradowani, tryumfujący nawet, długo, bardzo długo pozostali tak ze sobą razem. Noc owa odznaczała się pogodą i ciszą rozkoszną, spokój tedy błogi, a niewypowiedziany rozlewał się dokoła. Ta pogoda, ta cisza, ten spokój były tylko jeszcze jednym nowym czynnikiem, podniecającym ich wzajemną czułość. Godziny, długie godziny płynęły tak wśród wzajemnego szczęścia, które wypływało z ich radości.
Wreszcie Klotylda pierwsza przerwała ową ciszę, po chwili jakiejś szepcząc Pascalowi do ucha głosem pieszczotliwym te wyrazy długie i niby ustawicznie brzmiące:
— Mistrzu!.. ach! mój mistrzu, mistrzu!
I ten jeden, jedyny wyraz, który lubiła tak często wymawiać, teraz znowu przybrał znaczenie odmienne, głębsze, rozszerzył się niejako i przedłużył, zatoczył co do treści krąg szerszy, wyrażał poprostu bezgraniczne oddanie się jemu całej jej istoty, ciała, ducha, myśli... Powtarzała go z rodzajem nadziemskiej wdzięczności, zupełnie tak, jak kobieta, która rozumiejąc, poddała się dobrowolnie. Czyż to wszystko zresztą nie było zwycięstwem nad mistycyzmem, uznaniem życia rzeczywistego, tryumfem życia dzięki miłości, która wydobyła się na wierzch i zdołała się nasycić?..
— Mistrzu!. mistrzu drogi!.. bardzo daleką była do tego droga... tak... teraz już muszę przyznać się przed tobą otwarcie do tego i wyspowiadać zupełnie, ale to zupełnie szczerze... Nie przeczę, że chodziłam do kościoła po to tylko, by tam znaleźć szczęście. Ale z drugiej strony istną to było dla mnie klęską, że nie mogłam żadną miarą zdobyć się na wiarę. Nic dziwnego, zamiast wierzyć, chciałam wszystko rozumieć; przeciwko dogmatom buntował się mój rozum; raj, zapełniony przez wierzących ślepo, był w moich oczach czemś zgoła nieprawdopodobnem, czemś błahem... Mimo to jednak uporczywie wierzyłam, iż kres świata nie leży tuż przy wrażeniu fizycznem; wierzyłam, iż poza wrażeniem musi jeszcze istnieć nieskończoność nieprzejrzana zjawisk nieświadomych, procesów nieznanych, może na zawsze, a przecież mających prawo do tego, aby ludzie koniecznie wciągali je do rachunku. Jeszcze i teraz, mistrzu, wierzę w to wszystko święcie; czy to jest jakieś przeczucie, czy poczucie świata, leżącego po za naszym światem widzialnym, nie wiem, ale to wiem, iż owego poczucia nawet nie zatrze to szczęście, które znalazłam teraz, nakoniec przy twojem sercu... Ach! to pragnienie szczęścia, ta czysto ludzka potrzeba zdobycia szczęścia, a raczej życia szczęśliwego, lecz prędkiego... zaraz... ta żądza zdobycia pewności... ach! niemało zadała mi katuszy i męczarń! Właśnie dlatego chodziłam do kościoła, że ustawicznie mi czegoś nie dostawało, czułam jakiś brak, szukałam tedy ustawicznie.. Moja gorączka niespokojna rodziła się właśnie z owych poszukiwań, z owej żądzy dojścia do celu pragnień, niestety, nieujętych w ścisłe karby, nieuchwytnych, nieokreślonych... Musisz pamiętać sam wybornie, że ten twój niepokój, owe pragnienia i marzenia zarazem nazywałeś zawsze gonitwą za ułudą kłamliwą, oraz marą? Przypominasz przecież sobie ową noc, na klepisku, kiedy gwiazdy jasne na czystem niebie tak świetnie błyszczały... pamiętasz? Och! wtedy brzydziłam się tobą z powodu twojej wiedzy... tak, burzyłam się na widok ruin, któremi ta wiedza krytyki, tudzież analizy brutalnie ściąga zasłonę... I wówczas, och! gorąco pragnęłam, mój mistrzu, porwać cię dla siebie jednej wyłącznie, zaprowadzić na pustynię, ukryć przed okiem ludzkiem i tak żyć we dwoje, nieznani, niewidziani, zdała od świata, żyć z wiarą w Boga... Ach! tak! strasznemi są podobne marzenia, skoro niepodobna ich spełnić, strasznem jest rwać się naprzód, pragnąć, a równocześnie czuć, iż niepodobna dojść do celu, niepodobna uchwycić choć rąbek wymarzonego celu...
Tu Pascal w milczeniu, nie mówiąc ani słowa, ucałował ją w oba oczy.
— Tak, a teraz znowu, mistrzu mój — szeptała głosem zaledwie zrozumiałym — wszak pamiętasz ową noc straszną, kiedy huragan szalał nad naszym domem? Doznałam wówczas olbrzymiego wstrząśnienia moralne go, ponieważ udzieliłeś mi straszliwej lekcyi życia, wtajemniczając mię w swoje dokumenta. Już raz kiedyś, ongi powiedziałeś mi: „Znaj życie, kochaj je, a przeżyj tak, jak ono powinno być przeżytem!“ Ach! to też wszystko jest niczem wobec owej wielkiej i strasznej rzeki, która niesie do morza ludzkości każdego człowieka bez wyjątku i pomnaża je swemi wodami ku pożytkowi jakichś nieznanych czasów przyszłych! Tak... czy wiesz, mistrzu... że praca głucha, która mię zupełnie przerobiła, tutaj właśnie ma swoje źródło. Owa praca, zasiana tej nocy strasznej, napoiła mię całą i serce i ciało ostrą siłą realizmu, poczuciem rzeczywistości. Zrazu ów cios silny zmiażdżył mię niejako, gdyż mocy mu bynajmniej nie brakowało. Nie poznawałam siebie samej, chodziłam z kąta w kąt, milcząca, osowiała, wykolejona ze zwykłego trybu myśli, tudzież zajęć... Cóż w tem dziwnego? Na miejsce pojęć zniszczonych, daremnie siliłam się powiedzieć sobie coś jasnego, coś zupełnie wyraźnego. Następnie, zwolna zaszła we mnie odpowiednia ewolucya pojęć, acz jeszcze raz i drugi, dawna myśl, dawne nałogi ducha podnosiły bunt, ponieważ usiłowałam nawet przed sobą samą zataić klęskę. Mimo to, zrazu bezwiednie, potem świadomie rosła we mnie coraz silniej prawda; wówczas z każdą chwilą jaśniej widziałam, iż panujesz nademną jako mistrz prawdziwy; przekonywałam się też, iż poza tobą szczęście dla mnie nie mogłoby istnieć, poza tobą, tak... poza twoją wiedzą i poza twojem sercem, pełnem dobroci... Widziałam w tobie uosobienie życia samego, życia bezmiernego, a pełnego tolerancyi. Mówiłeś o wszystkiem, wszystko przyjmowałeś w zakres swych badań, uznawałeś wszystko w jedynej miłości zdrowia, tudzież wysiłków; wierzyłeś święcie w pracę ludzkości; widziałeś cel przeznaczenia w tej właśnie pracy, którą dokonywamy z zapałem ognistym, usilnie starając się o to, by żyć, kochać, odradzać życie i znowu żyć, i jeszcze żyć, pomimo wszystkie nasze nędze, tudzież własności wstrętne... Och! tak żyć, żyć — to trud wielki, ciągła i nieustanna praca, która przecież kiedyś musi się skończyć!...
Pascal wciąż milczał, uśmiechając się tylko i całuje jej wargi purpurowe.
— Tak, mistrzu... widzisz... kochałam cię wprawdzie zawsze od lat najmłodszych, lecz to nie była taka miłość, jaka się zrodziła potem, w ową noc straszną. Nie mylę się, twierdząc, iż wówczas niejako mię naznaczyłeś i zdobyłeś już z góry... Pamiętasz, musisz zapewne pamiętać, jak zwyciężyłeś silnym, gwałtownym uściskiem, uderzeniem raczej... kilka kropel krwi ukazało się wówczas na mojem ramieniu jako następstwo twego uderzenia. Byłam na wpół naga, odsłonięta do połowy, zdawało mi się tedy, że twoje ciało wdarło się w moje! Tak, pobiliśmy się naprawdę, ponieważ atoli ty byłeś silniejszym, przeto zwyciężyłeś, równocześnie wpajając we mnie potrzebę oglądania się na ciebie i szukania w tobie pod pory!... Z razu napełniało to mię upokorzeniem; wnet jednak zrozumiałam, iż taka uległość kryje w sobie morze nieprzebrane słodyczy. Odtąd ustawicznie czułam się tylko tobą przepełniona.. Każdy twój ruch, nawet zdaleka, budził we mnie dreszcz rozkoszy; zdawało mi się, że dotykasz mię i jesteś tuż, tuż przy mnie... Ach! wtedy odzywało się we mnie pragnienie, aby ten twój uścisk szalony jeszcze raz mię pochwycił i zmiażdżył, ale tak zmiażdżył, abym się złączyła z tobą w całość nierozdzielną! A nadto byłam więcej, niż pewną, odgadywałam, widziałam raczej, że i ty płoniesz taką samą żądzą; wiedziałam, iż ów bój, który pozwolił ci zdobyć mię na własność, naodwrót znowu ciebie moją uczynił własnością; widziałam niejednokrotnie, jak walczyłeś, by mnie nie schwycić, gdy przechodziłam, i nie zatrzymać... W czasie zaś twojej choroby, gdy cię pielęgnowałam, już w części czułam się zadowoloną, tak pod względem serca jak i umysłu... Wówczas to zrozumiałam wszystko... Przestałam chodzić do kościoła, gdyż już u twojego boku znalazłam szczęście; ty właśnie dawałeś mi pewność... Przypomnij sobie tylko, że owej nocy na klepisku po wiedziałam ci z krzykiem bolesnym, iż brakuje mi czułości... Próżnia rozpościerała się w mojem sercu, czułam więc potrzebę zapełnienia tej próżni. Czegóż nam brakuje, jeżeli nie Boga, jeżeli nie pierwszej przyczyny bytu tego świata? A naprawdę tą przyczyną istnienia może być tylko i jest całkowite posiadanie, miłość, w pełni używająca, i życie we wszystkich swoich objawach.
Tu szept miłosny Klotyldy urwał się i jeszcze stał się cichszym tak, iż trudno było ją zrozumieć... Pascal śmiał się z ich wzajemnego nad sobą zwycięstwa i znowu miłości ich nie było żadnych granic.
Noc cała tak spłynęła w owej sypialni cudownej na niezmiernem szczęściu; tchnienie młodości, tchnienie życia przepełniało ją dokoła! A gdy na krańcu widnokręgu brzask świtania ukazał swe lica, kochankowie otworzyli okna na oścież, zapraszając do siebie wiosnę w gościnę. Słońce kwietniowe, siewca płodności, zwolna wznosiło się w górę na sklepieniu olbrzymiem, na tem niebie, nieskażonem ani jedną chmurką, ani jedną plamą; ziemia zaś, wstrząsana kiełkowaniem rzucanych w nią nasion, radośnie śpiewała gody i hymny radosne.




VIII.

Od tej chwili zaczęło się wzajemne posiadanie szczęśliwe, zaczęła się sielanka wesela.
Klotylda przynosiła Pascalowi w zanadrzu odmłodzenie — odmłodzenie, przychodzące już u jego kresu, na samym schyłku jego życia. Przynosiła mu niejako słońce, tudzież kwiaty w swej szacie kochanki; dawała mu tę młodość po trzydziestu latach pracy ciężkiej, kiedy był już i znużonym i wybladłym z powodu ciągłego zanurzania się w głębiach nędzy ludzkiej. Spojrzenie jej oczu czystych darzyło go odrodzeniem; odrodzenie też czerpał z czystego tchnienia jej piersi dziewiczych. Odzyskał nową wiarę w życie, w zdrowie, tudzież siły własne, w nieustanne wreszcie zaczynanie ludzkości od początku.
Po owej nocy weselnej tego ranka wyszła pierwsza z swej sypialni Klotylda. Było to już koło godziny dziesiątej. Zaraz od progu spostrzegła na środku dużej sali, w której zazwyczaj pracowała razem z doktorem, Martynę. Ta stała nieruchomie, niby w ziemię wrosła, z miną wielce poważną, surową nawet.
Poprzedniego dnia doktór idąc za synowicą, która go poprowadziła do siebie, zostawił drzwi otwarte od swojego pokoju. Służąca tedy weszła tam swobodnie, lecz ku wielkiemu zdziwieniu spostrzegła, że łóżko doktora nie było nawet rozebrane. Następnie usłyszała szmer rozmowy, dolatujący ją z sypialni Klotyldy. To wszystko wywołało w niej tak wielkie oszołomienie, że stanęła bez ruchu jednego i blada niby chusta.
Klotyldę przecież ów widok szalenie rozśmieszył. Promieniejąca zatem szczęściem, nieskończenie uradowana, widząc wszystko w świetle jak najlepszem, skoczyła ku służącej ze słowami:
— Już nie pojadę, Martyno! Tak, już nie pojadę! Mistrz i ja... pobraliśmy się ze sobą!
Stara służąca, usłyszawszy te słowa, zachwiała się na nogach. Serce skurczyło się jej boleśnie; cierpienie straszne wykrzywiło jej twarz biedną, zużytą; nagle w tej chwili odezwała się w niej cała przeszłość, jej własne, wprost zakonne wyrzeczenie się wszystkich rozkoszy, wszystkich przyjemności życia, owo zasklepienie się niejako w tej białości jej bezkształtnego czepca. Nie wymówiła przecież ani słowa, lecz wprost zwróciwszy się gwałtownie, szybko pobiegła na dół i tam dopiero w kącie swej kuchni opadła na stołek, a oparłszy łokcie na stole kuchennym, zakryła oblicze stroskane spracowanemi rękoma, i jęła płakać głośno, konwulsyjnie.
Klotyldę taki obrót rzeczy zaniepokoił i zmartwił zarazem. Podążyła zatem za nią i usiłowała bądź ją zrozumieć, bądź pocieszyć.
— Posłuchaj, stara!... Dlaczego jesteś taka głupia! Co ci się stało? Przecież nic ci nie zagraża. Mistrz i ja będziemy cię tak kochali, jak przedtem, a zatrzymamy cię w obowiązku tak długo, jak sama tylko zechcesz...
Przecież okoliczność, iż my oboje pobraliśmy się teraz, ciebie nie powinna w niczem unieszczęśliwiać... Będziesz szczęśliwą, zobaczysz. W domu bowiem bidzie teraz bardzo wesoło, tak wesoło od rana do wieczora!...
Nic to nie pomogło. Martyna płakała coraz bardziej, zalewała się potokiem łez, i ani na chwilę małą nie podnosiła głowy.
— A więc odpowiedz choć słówkiem jednem!.. Powiedz, z jakiego powodu się gniewasz i dlaczego płaczesz? Czyż to nie powinno sprawiać ci przyjemności, że nasz mistrz, nasz pan jest szczęśliwym teraz, tak, jest bardzo szczęśliwym, jest tak bardzo szczęśliwym?... Widzę, że muszę go tutaj zawołać... i on zmusi cię do tego, abyś odpowiedziała mu na te pytania.
Lecz stara Martyna, posłyszawszy taką groźbę, natychmiast, niby sprężyna podrzucona w górę, zerwała się ze stoika, pędem pobiegła do swojego pokoiku, który łączył się z kuchnią, i z szaloną wściekłością zatrzasnąwszy drzwi tego pokoiku, zamknęła owe ostatnie nie tylko na klucz, ale i na zasuwkę. Daremnie Klotylda wołała i prosiła, sztukała, daremnie perswadowała, groziła, prosiła raz jeszcze i znowu groziła.
Powstał skutkiem tego taki hałas, iż jego odgłosy doleciały na górę i przywołały Pascala.
— Cóż to takiego? — spytał. — Co się stało?
— Ach! ta Martyna jest taka dziwaczka! Wyobraź sobie, że teraz płacze w jak najlepsze, gdy jej powiedziałam o naszem szczęściu... Potem zaś zamknęła się w pokoju na wszelkie możliwe sposoby i nie daje nawet znaku życia o sobie.
W samej rzeczy służąca nie odzywała się, ani nie ruszała; cisza bezwzględna panowała w jej pokoju. Pascal, wzruszony i zaniepokojony równocześnie, sam zaczął sztukać i wołać, naprzemiany czule przemawiał i gniewem zaprawiał swe pogróżki. Zastąpiła go Klotylda, potem on po raz wtóry pukał do owych drzwi, — lecz wszystkie ich usiłowania pozostały bezowocne; wszystko napróżno, nikt się nie odezwał. Martyna nie odpowiedziała ani jednem słowem; nie było ani szmeru jednego; cisza iście grobowa zapanowała w owym pokoiku małym. I wówczas wyobrazili sobie ten pokoik niewielki, nadzwyczajnie czysty, boć potrzeba czystości przeszła u Martyny niemal w manią, umeblowany bardzo, a bardzo skromnie, gdyż tylko komodą orzechową i twardem, a wązkiem łóżkiem, klasztornem raczej, niż świeckiem, osłoniętem firankami białemi. Na to łóżko bezwątpienia musiała się rzucić teraz stara służąca, na owo łóżko, gdzie tyle nocy samotnie spędziła, i ukryła twarz wśród poduszek, aby przygłuszyć jęki i łkania.
— Ach! niech ją tam wreszcie! — zawołała po chwili Klotylda, samolubnie rozradowana — niech wreszcie gniewa się, skoro taka jej wola!...
Następnie ujęła głowę Pascala w prześliczne rączęta swoje i podniosła ku niemu swą arcypiękną główkę; z oczu wciąż jeszcze tryskała chęć oddania się, gotowość zostania własnością mistrza.
— Ale wiesz, mistrzu — zawołała — ja będę ci dzisiaj usługiwała!..
Pascal ucałował ją w oczy, wdzięcznością do głębi wzruszony.
Klotylda natychmiast zabrała się do przygotowywania śniadania, przyczem całą kuchnię przewróciła do góry nogami. Narzuciła na siebie jakiś fartuch, biały i duży, układając w fałdy bardzo wdzięczne; odsłoniła przytem swe ramiona delikatne, odwijając niby do olbrzymiej roboty rękawy sukni, co było jej to bardzo, a bardzo do twarzy. Kotlety były już przygotowane; trzeba je było tylko usmażyć, co jej się przewybornie udało Do kotletów dodała nadto jajecznicę, nakoniec odniosła tryumf niesłychany, gdyż przygotowała kartofle po parysku. Istotnie, owo śniadanie było bez zarzutu; nadto przynajmniej dwadzieścia razy go przerywała, to by usłużyć, to by gorliwie pamiętać o wszelkich potrzebach i przyzwyczajeniach mistrza. A więc podawała chleb, przynosiła wodę, biegała po zapomniany widelec. Gdyby słówkiem jednem pozwolił, byłaby mu usługiwała na klęczkach.
Ach! gdyby to tak można zostać samym... tak, zostać jedynie we dwoje w owym wielkim domu, wypełnionym ich promieniejącą, naokoło czułością, i wówczas mieć tę świadomość, iż jest się zdaleka od świata, a więc można swobodnie i śmiać się i kochać...
Całe popołudnie znowu poświęcili na sprzątanie mieszkania. Robili to także we dwoje; powoli, bez pośpiechu pozamiatali pokoje i posłali łóżka. Pascal sam oświadczył gotowość przyjścia jej z pomocą. To zajęcie było raczej zabawką, podczas której mogli bawić się jak dzieci rozpustne i śmiać się dowoli. Chwilami przecież przychodziła im na myśl Martyna, wtedy więc wracali na dół, by zasztukać do drzwi pokoiku. Istne bowiem z jej strony szaleństwo! Ta stara dziwaczka gotowa tam jeszcze na śmierć się zagłodzić! A przecież nikt jej nic nie zrobił, nikt jej nic nie powiedział, nikt nawet palcem nie dotknął!.. Uparta dziwaczka, oczywista, i koniec!... Bo na uderzenia do drzwi tylko echo puste odpowiadało ponuro. Noc już zapadała; trzeba więc było znowu zająć się przygotowaniem obiadu. Zjedli go z jednego talerza, tuląc się do siebie nawzajem. Zanim atoli udali się na spoczynek, raz jeszcze pobiegli na dół, aby zasztukać. Uciekli się nawet do groźby wysadzenia drzwi, ale i to nie pomogło; przez drewnianą deskę drzwi nie doleciał ich uszy nawet szmer najlżejszy.
Również nazajutrz, gdy podniósłszy się z łóżka i odziawszy, zeszli na dół, znaleźli kuchnię pustą. Nic tutaj nie poruszono z miejsca; drzwi były zamknięte na wszystkie spusty; cisza panowała dokoła. Wówczas oboje zaniepokoili się już zupełnie poważnie. Cała doba minęła, a służąca nie dała o sobie ani znaku życia.
Opuścili na chwilę kuchnię, by wnet do niej powrócić. Ktoż atoli opisze ich zdumienie, ich oszołomienie raczej, gdy ujrzeli Martynę, siedzącą jak najspokojniej przy stole i przyrządzającą szczaw na śniadanie. Bez żadnych już utyskiwań, cichaczem zajęła z powrotem dawne stanowisko zwyczajnej służącej.
— Co się z tobą działo, Martyno moja? — żywo zawołała Klotylda. — Przecież teraz już powinnaś nam powiedzieć, co to wszystko miało znaczyć?
Martyna podniosła twarz, napiętnowaną smutkiem i porytą bruzdami, które łzy wczoraj musiały wyżłobić. Mimo smutku jednak, oraz mimo śladów płaczu, znać było, że Martyna już się uspokoiła, ale i postarzała zarazem gwałtownie; troski i rezygnacya ujawniły u niej teraz ślad pracy, tudzież sterania. Podniósłszy głowę, obrzuciła spojrzeniem, pełnem wyrzutu groźnego, Klotyldę, obrzuciła raz i drugi, a potem znowu w milczeniu, nie mówiąc ani słowa opuściła głowę na piersi.
— A więc może żywisz do nas jaki żal?
Tu uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy i Pascal, którego dziwiło niepomiernie to uporczywe milczę nie sługi.
— A może wyrządziliśmy ci jakąś krzywdę, moja Martyno poczciwa?
Na dźwięk tych wyrazów ocknęła się stara służąca i popatrzyła na niego, lecz tylko na niego samego, z takiem uwielbieniem uniżonem, jak dawniej. Zdawało się, że tem spojrzeniem chciała wyrazić owa kobieta, że kocha go bardzo i dlatego więc zniesie wszystko, a nawet zostanie i nadal w służbie. Wreszcie odezwała się po tylu godzinach milczenia:
— Nie, nie mam żalu do nikogo... Przecież mistrzowi i panu wolno tak postępować, jak mu się podoba.. Wszystko tedy jest dobre, skoro on tylko zadowolony!
Od tej pory roztoczyło się pasmo nowego życia.
Dwadzieścia pięć lat Klotyldy, dotychczas przez długie lata niemal dziecinne, teraz nagle niby kwiat miłości rozwinęły się cudownie i pięknie. Rozumny chłopczyk, boć była nim z ową główką okrągłą i z krótkiemi, wijącemi się loczkami, teraz od czasu, gdy serce uderzyło w niej mocniej, ustąpił miejsca kobiecie prześlicznej, tak, kobiecie w całem znaczeniu tego wyrazu, kobiecie, kochającej i lubiącej, by ją kochano.
Wielkiego uroku dodawała jej naiwność, którą zachowała mimo całą wiedzę, zaczerpniętą dorywczo z książek, leżących jej pod ręką, naiwność dziewicza, jak gdyby takie długie i nieświadome oczekiwanie miłości nie połączyło się w jej umyśle z oddaniem całkowi tem swej istoty, z zupełnem unicestwieniem tej istoty na rzecz ukochanego mężczyzny. Bezwarunkowo... oddała się z uczucia wdzięczności, z podniety uwielbienia, jakie czuła dla mistrza, równocześnie z czułości. Była szczęśliwa, darząc szczęściem Pascala i radując się niesłychanie z tego, że w jego objęciach staje się dzieckiem umiem, jego własnością i rzeczą, ale rzeczą przez niego ubóstwianą, skarbem, obcałowywanym przez niego w napadzie zachwytu na klęczkach. Z dawnego zamiłowania do pobożności zachowała jeszcze iście religijne zdanie się na wolę pana i mistrza, istniejącego oddawna i wszechpotężnego, potrzeba szukania w nim pociechy, tudzież siły... A więc poza wrażeniem doznanem, Klotylda zachowała jeszcze święty dreszcz istoty wierzącej, boć wierzącą pozostała i teraz. Przedewszystkiem atoli ta kobieta, tak rozkochana, tak szczerze namiętna, tworzyła nie często napotykany okaz istoty zdrowej, wesołej, jedzącej sporo i dobrze, a wnoszącej do pożycia wspólnego dużą dozę owej odwagi życiowej, którą odznaczał się jej dziadek, stary żołnierz. Wypełniała ona cały dom swemi ruchami gibkiemi, świeżością młodego ciała, wdziękiem wysmukłej kibici, okrągłością szyi białej, mlecznobiałej, urokiem wogóle swej postaci, bosko pięknej i niby rosa świeżej.
Pascal również wypiękniał, dzięki swej miłości. Piękność jego była spokojną, była taką, jaką posiada człowiek, pełen sił, pomimo włosów srebrnych, brody białej. Teraz zniknął z jego twarzy ów wyraz boleści, który widniał dawniej podczas owych miesięcy zgryzot, oraz cierpień, przebytych szczęśliwie. Wróciła znowu na policzki cera zdrowa; oczy duże nabrały życia, a były nadto pełne ciekawości dziecięcej i radości; z rysów regularnych śmiała się wrodzona dobroć serca. Włosy jego białe i broda biała rosły teraz silniej, w iście lwiej obfitości, której fale śnieżne znowu go odmładzały. Tak długo dochował się zdrów, niezepsuty, nienapoczęty, że się tak wyrazimy, tak długo żył życiem samotnem pracownika wytrwałego, bez żądz sprośnych, bez zepsucia najmniejszego, że teraz mógł rozporządzać swoją męskością, która była niejako zaoszczędzoną, odrodzoną na nowo, chciwą nawet nasycenia i używania!...
To rozbudzenie obecne porywało go za sobą; przejawiał się w nim zapał, iście młodzieńczy, który wyładowywał się w gestach, w krzykach, w potrzebie niejako rozdawania swojej istoty i bezustannego życia.
Wszystko teraz wydawało się mu nowem, a nawet cudownem. W zachwyt go wprawiał lada skrawek widnokręgu szerokiego; kwiatek zwyczajny swą wonią wywoływał w nim uniesienie radosne; wyraz czułości codziennej, osłabiany przecież przez zużycie codzienne, rozrzewniał go do łez, jakby to był jakiś świeży wynalazek serca, którego do tej pory nie zdołały jeszcze zbrukać miliony ust.
Zwykłe „kocham cię“ Klotyldy stanowiło już dla niego pieszczotę bezgraniczną, której rozkoszy cudownej, nie z tego świata, nikt jeszcze nie zaznał.
Równocześnie ze zdrowiem i z dobrocią wróciła dawna jego wesołość, — ta wesołość spokojna, którą przed laty dawało mu jego przywiązanie do życia w znaczeniu jak najszerszem; dzisiaj zaś dawała mu ją wraz z blaskiem oślepiającem owa miłość namiętna, którą powziął dla Klotyldy, dawały mu nadto owe wszystkie okoliczności poboczne, jakich doznał bardzo słusznie, aby mu się to życie wydawało jeszcze lepszem, aniżeli dawniej.
We dwoje zatem pospołu, ona — uosobienie młodości w pełni swego kwiatu, tudzież on, przedstawiciel siły dojrzałej, oboje zdrowi, bardzo weseli i nadzwyczajnie szczęśliwi, tworzyli razem parę prawdziwie promieniejącą.
Na cały miesiąc zamknęli się w domu, ani razu nawet na krok jeden nie wyszli z Soulejady.
Zrazu wystarczał im nawet ten jeden tylko pokój, — ów pokój, obity perkalikiem starym, budzącym rozrzewnienie, barwy jutrzenki wschodzącej, pełen sprzętów starych, w stylu cesarstwa, wśród których pierwszorzędne zajmowała miejsce wysoka Psyche pomnikowa i stary, sztywny, szeroki szeslong!...
Ani razu nie mogli bez czułości spojrzeć na ów zegar, stojący na kominku, obłożony bronzem pozłacanym, pod którym Amor uśmiechnięty stróżował z uwielbieniem nad Czasem uśpionym...
Czyż to nie aluzya do nich samych?... Jakby naumyślnie taki temat z tego bronzu, który patrzył na chwilę wybuchu ich miłości!
Chwilami, gdy nie obsypywali się pieszczotami gorącemi i nie całowali się namiętnie, zaczynali żartować z owej grupy symbolicznej. We wszystkiem bowiem dopatrywali jakiegoś wspolnictwa czułego swoich czynów, w przedmiotach nawet najdrobniejszych, w tych wszystkich antykach, dla nich drogich, w otoczeniu których jeszcze przed nimi musiały się już kochać nawzajem inne jakieś istoty, a które teraz znowu patrzą, na nią w tej oto wiosny godzinie.
Pewnego wieczora doznała dziwnego wrażenia. Oto widziała w owem lustrze stojącem — a że widziała, byłaby przysięgła — jakąś damę bardzo piękną, która się rozbierała, a wcale do niej nie była podobną. Potem więc, jakby ogarnięta potrzebą ponowną ułudy i marzenia na jawie, zaczęła zupełnie głośno śnić o tem, że i ona również w sposób podobny z czasem, za jakieś lat sto, albo i więcej ukaże się w owem lustrze albo może innem w owym pokoju stojącem tej lub owej kobiecie kochającej, która o zmroku wieczornym będzie się rozbierała, oczekując niecierpliwie na noc szczęśliwa.
Pascal znowu, zachwycony i roznamiętniony równocześnie, uwielbiał ową sypialnię, gdzie ją odnajdywał całą, wszędzie, nawet w powietrzu, którem tutaj oddychał, a oddychając, żył lepiej, rozkoszniej, pełniej, aniżeli dotychczas. To też już przestał mieszkać w swoim pokoju; ten ostatni wydawał się mu teraz ciemnym, czarnym, chłodnym, niemal lodowatym. Uciekał więc z niego szybko, niby z piwnicy, zawsze za każdym razem, ile razy musiał tam wejść na chwilę.
Prócz sypialni Klotyldy lubili jeszcze bardzo przesiadywać, oboje, rzecz prosta, razem w wielkiej sali, w owej pracowni, którą przepełniały ich nawyknienia długoletnie, tudzież rój wspomnień ich wspólnej przeszłości serdecznej.
Spędzali tutaj, tuż przy sobie, dni całe, choć wcale a wcale nie brali się do roboty. Wielka szafa dębowa, zdobna w rzeźby, spała niejako, zamknięta i przysypana kurzem; tak samo spała i biblioteka. Na stołach z dniem każdym gromadziło się coraz więcej dzienników, stosy olbrzymie rozmaitych papierów, a nawet i książki; wszystko jednak leżało tam, gdzie upadło.
Pascal i Klotylda, jak małżonkowie młodzi, cali tylko oddali się sobie, oraz swojej miłości namiętnej; ta ostatnia niejako wyrzuciła ich na zewnątrz obrębu wszystkich czynności zwyczajnych, wyrzuciła ich poza obręb życia codziennego!... Choć nie pracowali, godziny wydawały się im krótkie i biegły szybko, bo spędzali je razem, jedno przy drugiem, często nawet siedzieli na jednym i tymsamym fotelu, starym, a szerokim, szczęśliwi, że pokój jest tak wysoki, Soulejada do nich wyłącznie należy, umeblowana bez zbytku i bez pedanteryjnego porządku, zawalona przedmiotami, tak dobrze im znanemi, przedmiotami takiemi, z któremi się już jak z rodziną zrośli. Radowali się tedy ustawicznie, codziennie, od rana do wieczora, w pełni promieni odradzającego się słońca kwietniowego, promieni, które ich ogrzewały i dodając im animuszu, czyniły życie jeszcze piękniejszem i jeszcze ponętniejszem. Szafowali więc niem hojnie, rzucając się sobie w objęcia i darząc miłosnemi uściski, poczem odpoczywali w sali wśród śmiechów, spojrzeń tkliwych, milczenia długiego lub przesadnej gadatliwości, pełnej żartów, docinków, wspomnień wesołych i obietnic na przyszłość.
Chwilami zaczynały Pascala, z powodu tego nieustającego próżniactwa, dręczyć wyrzuty sumienia. Gdy przecież odzywał się, iż należałoby pracować, wówczas Klotylda obejmowała mu ręce swemi giętkiemi, zwinnemi ramiony, oraz bez pardonu zabierała go, jak mówiła, dla siebie, śmiejąc się głośno i rozkosznie. Nie chciała bowiem — tak twierdziła zazwyczaj — by praca, ta nieznośna praca, nadmiar owej pracy zwłaszcza, choć cokolwiek uszczuplała jej dobro najwyższe to jest jego zdrowie.
Na dole znowu lubili także salę jadalną. Był to pokój obszerny, bardzo wesoły, zdobny w wykładania z drzewa, otoczone naokoło obwódkami błękitnemi. Umeblowano ją sprzętami staremi z mahoniu, ogromnemi pastelami, pozawieszanemi na ścianach, a wyobrażającemi kwiaty niebywałe, a wreszcie żyrandolem mosiężnym, który ciągle błyszczał, dzięki pracowitej ręce Martyny.
Tutaj to jadała z ochotą para zakochanych, gryząc podawane im potrawy zdrowemi, silnemi zębami; lecz po każdem jedzeniu uciekali stąd ochoczo, by natychmiast we dwoje przenieść się z powrotem do swych samotni ulubionych.
Z biegiem czasu dom wydał się za ciasnym dla ich miłości; mieli przecież do rozporządzenia jeszcze ogród — całą Soulejadę.
Wiosna potężniała teraz równolegle ze słońcem; już u schyłku kwietnia krzaki róży zaczęły się kwiatem cudownym okrywać. Jakaż to radość szalona zapanowała w sercu kochanków, iż ową Soulejadę dokoła tak wybornie otaczają i okrywają mury, że nic a nic z zewnątrz nie może im przeszkadzać. Niekiedy do nocy późnej przesiadywali na tarasie, zapatrzeni w widnokrąg rozległy, pełen rozmaitych widoków: zacienione drzewami brzegi Viorne’y i wzgórza Saint-Marthe i wszystko dokoła, od skalistych począwszy ścian, które wyniośle opasywały wąwozy de la Seille, aż do milczącej w dali i niejako pyłem, czy kurzem przysypanej doliny Plassans.
Przed ich oczyma nie rozciągała się żadna zasłona; od dwu tylko stuletnich cyprysów padał cień gęsty i rozległy. Te cyprysy wznosiły się na obu krańcach tarasu i podobne były do dwóch gromnic olbrzymich; ciemną ich zieleń można było oglądać na trzy miłe francuskie dokoła.
Czasem znowu Pascal i Klotylda schodzili na dół po owej spadzistości jedynie w tym celu, aby wrócić niebawem na górę po owych olbrzymich stopniach. Wówczas wdrapywali się na małe murki, umyślnie tutaj wzniesione do podtrzymywania ziemi, a gdy tak szli mozolnie pod górę, przypatrywali się zaraz, czy też choć trochę rosną owe oliwki wątłe i cienkie drzewa migdałowe. Ale daleko częściej przechadzali się z lubością rozkoszną pod cienkiemi igłami sośninki. Te sosny, oblane i kąpiące się w świetle słonecznem, wydawały silną, przejmującą nawet woń żywicy.
Bywało przecież i tak, iż puszczali się wzdłuż muru, który otaczał ich posiadłość. Często z poza tego muru dolatywał odgłos głuchy turkotu wozu lub bryczki, toczących się po wązkiej drodze z Fenouillères. Podczas takiej podróży zatrzymywali się z radosnem uniesieniem na starożytnem klepisku, z którego było widać dokoła całe niebo. Tu też lubili położyć się na ziemi i wypocząć, otoczeni wspomnieniami łez dawniej wylanych, w owym jeszcze czasie, kiedy sami nie wiedzieli o swojej miłości, miłości, wywołującej pomiędzy nimi kłótnie pod kopułą niebieską, usianą gwiazdami.
Najbardziej jednak ulubionem miejscem ich przechadzki, ulubionem schronieniem, do którego podążali na zakończenie takich przechadzek, był ów gaj jaworów, gdzie o tej wiosennej, już gorącej porze roku, rozścielał się na ziemi cień gęsty, zielony, koronkę ciemną przypominający. U dołu jaworów rosły wielkie krzaki bukszpanu, niegdyś płot, czy ozdoba, pozostałość po znikłym bez śladu ogrodzie francuskim; tworzyły one niejako labirynt nieskończony, z którego nie można było znaleść wyjścia. Strumień wody zaś, sączący się ze źródła, wieczna, oraz czysta wibracya kryształu, w ich uszach brzmiał niby śpiew, wypływający z serc ich własnych. Zostawali więc tam w milczeniu, siadali na mchu przy basenie i w ten sposób doczekiwali się zmierzchu, który powoli zalewał zrazu tylko wierzchołki drzew, potem cały gaik, następnie ręce związane w uścisku gorącym, usta płonące, złączone w pocałunku... a tymczasem woda, której już nie można było dostrzedz, płynęła da lej bezustanku, szemrząc swój śpiew kryształowy.
Do połowy maja Pascal i Klotylda zamknęli się w ten sposób u siebie i nawet nie przekroczyli progu swego mieszkania.
Pewnego ranka przecież, gdy Klotylda pozostała w łóżku dłużej, niż zwykle, Pascal znikł cichaczem z domu i wrócił dopiero po upływie godziny. Zastał ją jeszcze na wpół śpiącą, śliczną w tym nieporządku, jaki ją dokoła otaczał, z obnażonemi rękoma i ramionami. Zachwycony tem wszystkiem, włożył jej w uszy dwa brylanty, które właśnie pobiegł kupić, ponieważ przypomniał sobie, że tego dnia przypadają jej urodziny.
Klotylda bardzo lubiła owe klejnoty; to też zdziwiła się i ucieszyła równocześnie niesłychanie, ale to niesłychanie i wcale nie chciała wstać, gdyż sama sobie zbyt piękną się wydała, w ten sposób rozebrana, z takiemi gwiazdami, promieniejącemi na skraju swoich policzków.
Od tej chwili Pascal już co tydzień w ten sam zawsze sposób uciekał od Klotyldy rankiem raz przynajmniej, albo i dwa razy, by polecić do miasta i przynieść jej jakikolwiek podarunek drogocenny.
Wystarczał mu lada pozór; każdy, choćby najmniejszy pretekst był dla niego dostatecznym, bądź święto jakieś, bądź jakie życzenie, które od niechcenia wyraziła, bądź jakaś okoliczność radosna. Korzystał zawsze z owych dni, kiedy lenistwo ją ogarniało, starał się zaś pospieszyć i powrócić jeszcze w chwili, gdy ona z łóżka się nie podniosła i na poły spała, na poły marzyła.
Wówczas on sam stroił ją w łóżku.
I tak przynosił jej, jedno po drugiem, to pierścionki, to bransolety, to kolię, to nawet dyademik niewielki. A kiedy przyniósł coś nowego, wyjmował wnet z szuflad klejnoty, kupione poprzednio, by wśród obopólnej radości i szalonego śmiechu, kłaść je wszystkie na nagie ciało Klotyldy.
Ta więc wyglądała jak jakieś bożyszcze pogańskie. Siedziała bowiem na łóżku, oparta plecami o poduszki, obładowana złotem, z przepaską złotą we włosach płowych i miękich; złoto błyszczało na jej ramionach nagich, złoto widniało na szyi i na piersiach; Klotylda cała była naga, a w swej nagości boska, lśniąca od złota i kamieni drogich.
Wszystko to w rozkoszny sposób zadawalniało jej zalotność kobiecą; pozwalała kochać się na klęczkach, gdyż instynktownie czuła, a czuła przewybornie, że to właśnie jest jedną z postaci prawdziwie wyegzaltowanej, płomiennej i rozognionej wyobraźni.
Ostatecznie przecież zaczęła go już nieco łajać za takie marnotrawstwo i robić wcale rozsądne uwagi, że w końcu takie podarunki są niedorzecznością. Bo i cóż z niemi robić? Gdy się je dostanie i pobawi, trzeba następnie schować do szuflady, ponieważ nie można ich używać, skoro się nigdzie nie chodzi. Darzyły ich one wprawdzie chwilą przelotną zadowolenia, chwilą wdzięczności nawet z powodu uroku samego, jaki wnosiły za sobą do różowej sypialni, ale wnet, niemal zaraz szły w zapomnienie.
Pascal atoli nie chciał nawet słuchać słów Klotyldy. Porwał go w tym czasie prawdziwy szał obdarowywania; był on poprostu niezdolnym oprzeć się potrzebie kupienia jakiegoś przedmiotu kosztownego, ile razy tylko przyszła mu myśl obdarowania Klotyldy.
Grała tutaj rolę niemałą hojność serca, tudzież pragnienie gorące dowiedzenia jej, że wciąż, nieustannie, ciągle myśli o niej; grała także rolę i duma, pragnąca widzieć ją ciągle szczęśliwą, jak najszczęśliwszą nawet, jak najbardziej wspaniałą, jak najbardziej godną zazdrości. Zresztą owe podarunki tworzyły jedynie szatę, albo raczej formę zewnętrzną jeszcze głębszego, dalej sięgającego daru, — daru oddania siebie samego, całego siebie; ta forma właśnie doprowadzała go do tego, że oddawał jej wszystko i nie zatrzymywał dla siebie nic a nic, ani z swoich pieniędzy, ani z swego ciała, ani z swego życia.
A przytem cóż za rozkosz szaloną odczuwał, gdy spostrzegł, iż zrobił jej przyjemność istotną: rzucała się mu wtedy na szyję, cała zarumieniona, i ogniście, namiętnie całowała go na podziękowanie!...
Po klejnotach znowu przyszła kolej na suknie, gałgangi, stroje, a nawet przybory toaletowe. Pokój zapełniał się z dniem każdym; szuflady nie mogły pomieścić tego wszystkiego.
Pewnego ranka jednak pogniewała się już naprawdę. Przyniósł jej bowiem nowy pierścionek.
— Ależ, mój drogi... przecież ja nigdy tego wszystkiego nawet nie kładę na siebie!... I... popatrz tylko sam!.. gdybym chciała odrazu wszystkie klejnoty na siebie powkładać, już tylko pierścionkami jednemi miała bym całe ręce aż do końca palców pokryte... Proszę cię tedy bardzo a bardzo, abyś był rozsądnym.
Pascal zmięszał się niezmiernie.
— Czyż więc nie robi ci to żadnej przyjemności?
Wówczas Klotylda, widząc jego stan, musiała objąć go swemi rękoma gładkiemi i przysięgnąć mu ze łzami w oczach, iż czuje się nadzwyczajnie szczęśliwą. On takim dobrym okazuje się dla niej, on z takiem poświęceniem bezgranicznem myśli tylko o niej, o sobie zupełnie zapominając.
Kiedy przecież tegosamego poranka odważył się wspomnieć o potrzebie odświeżenia pokoju, dania nowego obicia i zakupienia innych mebli, Klotylda zaczęła go ponownie zaklinać:
— Och! nie! na litość, nie i nie!... Proszę cię, abyś nic nie ruszał w mej starej sypialni, tak pełnej słodkich wspomnień; boć przecież tutaj wyrosłam i tutaj kochaliśmy się tak namiętnie. Zdawałoby się w przeciwnym razie, że już nie jesteśmy u siebie.
W domu uporczywe milczenie Martyny oznaczało, że potępia ona te wypadki nadzwyczajne, szalone, bezużyteczne.
Zachowywała się nadto mniej poufale, aniżeli dawniej, jak gdyby od chwili nowego położenia rzeczy ze stanowiska swego gospodyni z przyjaciółki spadła z powrotem na poziom dawny zwykłej służącej. Nadewszystko zmieniła swoje postępowanie wobec Klotyldy, zachowywała się bowiem wobec niej jak wobec młodej pani do mu, jak wobec chlebodawczyni, której się okazuje więcej posłuszeństwa, aniżeli miłości.
Gdy wchodziła rankiem do sypialni i obsługiwała ich oboje, jeszcze leżących w łóżku, twarz jej stale zachowywała ów wyraz zrezygnowanej pokory; zresztą okazywała zawsze uwielbienie nieograniczone dla swego pana, na wszystko inne zaś patrzyła obojętnie.
Dwa, czy trzy razy przecież, rankiem, przychodziła z obliczem zmienionem i zbolałem, z oczyma, zaczerwienionemi od łez, nie chciała przytem otwarcie odpowiadać na zadawane jej pytania jeno mówiła, że to nic wielkiego, zwyczajne zawianie i tyle.
Nigdy też nie zrobiła ani jednej uwagi o tych podarunkach, coraz to wyżej piętrzących się w szufladach; zdawało się chwilami, że ich wcale nie widzi, zresztą w milczeniu, bez słowa podziwu, bez słowa nagany, czyściła je i porządkowała.
A przecież w głębi duszy, cala jej istota oburzała się i powstawała przeciwko takiemu szaleństwu przynoszenia podarunków, szaleństwu, którego jej mózg nawet nie mógł zrozumieć.
Zakładała przeto protest przeciwko niemu, lecz na swój sposób, to jest z pomocą oszczędności zdwojonej, zmniejszając wydatki na gospodarstwo i prowadząc to ostatnie tak ściśle i skąpo, że jeszcze mogła oszczędzić, ujmując to tu, to tam drobne napozór, oraz nieznaczne kwoty. W ten sposób dawała mleka mniej o jedną trzecią część, a w niedzielę nie było już żadnych słodkich przystawek.
Pascal i Klotylda, nie śmiejąc głośno się skarżyć, tylko śmieli się cichaczem z tego wielkiego skąpstwa i rozpoczęli na nowo tworzyć owe koncepta żartobliwe, które ich już rozśmieszały od lat dziesięciu. I tak naprzykład między innemi opowiadali, że kładąc masło do jarzyn, Martyna wkłada je następnie do durszlaka, aby z powrotem zebrać jeszcze część tego masła na dzień jutrzejszy.
Po upływie atoli bieżącego kwartału chciała koniecznie zdać rachunki.
Zazwyczaj, Martyna chodziła sama co trzy miesiące do notaryusza, mistrza Grandguillota, by odebrać tysiąc pięćset franków renty, któremi następnie dowolnie, według własnego uznania rozporządzała, zapisując wydatki w książce; książki tej atoli doktór już od lat dawnych wcale sprawdzać nie chciał.
Tymczasem teraz Martyna ją przyniosła, wymagając koniecznie, by do niej zajrzał. Pascal atoli opierał się, twierdząc, iż wszystko jest w porządku.
— Ależ, proszę pana — odezwała się — idzie mi o to, że udało się mi tym razem zaoszczędzić nieco pieniędzy. Tak, trzysta franków. Oto one.
Pascal patrzył na pieniądze zdumiony.
Zazwyczaj, z trudem wielkim, i nic dziwnego, Martyna zdołała związać koniec z końcem. Jakimże cudem, jakiemże skąpstwem nadzwyczajnem, zdołała ona zebrać tak sporą sumę? Ostatecznie zaczął się śmiać głośno.
— Ach! moja biedna Martyno, to dlatego jedliśmy tym razem tak wiele kartofli! Jesteś naprawdę perłą między gospodyniami z powodu twojej oszczędności, bądźcobądź atoli mogła byś nam nieco więcej dogadzać.
Ta lekka wymówka przecież tak głęboko ją ubodła, że już nie zdołała się powstrzymać od dość wyraźnej przymówki:
— Tam do licha! proszę pana! kiedy się wyrzuca tyle pieniędzy przez okno, to należałoby już przez sam rozsądek postarać się zaoszczędzić na czem innem.
Pascal zrozumiał, ale nie gniewał się, przeciwnie bawiła go taka lekcya.
— Ach! ach! to ty, Martyno, wytykasz mi teraz moje wydatki. Ależ wiadomo ci doskonale, że ja także posiadam oszczędności, które leżą poprostu bezużytecznie!
Mówił o pieniądzach które jeszcze niekiedy otrzymywał od pacyentów, poczem rzucał w jedną z szuflad swego biurka. Od lat przeszło szesnastu wkładał tam w ten sposób co roku, mniej lub więcej cztery tysiące franków, co ostatecznie utworzyłoby naprawdę mały skarb, złożony z banknotów i złota, gdyby znowu z dnia na dzień nie wyciągał ztamtąd bez rachuby, wcale sporych sum, przeznaczając je bądź to na doświadczenia, bądź na rozmaite zachcianki. Pieniądze na podarunki, wszystkie bez wyjątku, pochodziły z owej szuflady, którą teraz nieustanie otwierał. Zresztą uważał ją wprost za niewyczerpaną, ponieważ przyzwyczaił się brać z niej zawsze, ilekroć razy potrzebował. Nie bał się tedy ani na chwilę ujrzeć tam pustki.
— Tak, tak, moja Martyno — ciągnął dalej wesoło — można przecież ruszyć teraz cokolwiek ze swoich oszczędności. Ponieważ chodzisz sama do notaryusza, wiesz zatem lepiej, aniżeli kto inny, że oprócz tego wszystkiego posiadam tam jeszcze kapitał.
Wówczas służąca odezwała się głosem suchym, właściwym skąpcom, duszonym zawsze przez zmorę jakiegoś zagrażającego niebezpieczeństwa, czy ruiny:
— A jak go pan utraci?
Pascal, zdziwiony, spoglądał na nią w milczeniu, aż wreszcie odpowiedział ruchem ręki, w próżnię z rozmachem godzącym, ponieważ nawet nie pomyślał nigdy o możebności takiego nieszczęścia. Sądził jedynie, że skąpstwo zawróciło głowę Martynie; wieczorem zaś wyśmiewał ją wobec Klotyldy bez litości.
I w Plassans również owe podarunki tworzyły przedmiot nieskończonych plotek.
Wszystko, co się działo w Soulejadzie, ten płomień miłości tak niezwyczajny i tak gorący, wyszło zwolna na jaw i przedostało się za mury, nawet trudno wiedzieć, jakim sposobem, może tą silą rozprężliwości dziwnej, jaką się odznacza ciekawość małych miasteczek, zawsze będąca łakomą żeru.
Służąca, z wszelką pewnością milczała jak zaklęta; być może atoli, że już jej mina sama wystarczyła! To też rozmaite słowa latały na wszystkie strony; zresztą bezwątpienia musiano szpiegować kochanków z góry z wierzchołku murów, A gdy jeszcze nastąpiło owo zakupywanie podarunków, było ono niejako potwierdzeniem i obciążeniem wszystkiego jeszcze większą winą. Gdy doktór, rankiem wczesnym, przebiegał ulice, wstępując do jubilerów i do składów z bielizną i do modystek, zewsząd z okien wystrzeliwały ciekawe spojrzenia; na wszystkie strony roznoszono wieść o jego zakupach; całe miasto musiało o nich wiedzieć; a wieczorem już nie było nikogo, ktoby nie mógłby powiedzieć, iż tego dnia dał on jej jeszcze jeden kapelusz fularowy, koszule, ubrane koronkami i bransoletkę, zdobną w szafiry.
Wszystko to wyrastało na niebywały skandal; ów stryj, który zgwałcił i uwiódł własną synowicę; ów stryj, popełniający szaleństwa, godne młodzieniaszków, dla swej synowicy, mającej na pierwszy rzut oka, powierzchowność Madonny nieskalanej.
To też zaczęły krążyć niebywałe opowieści i historyjki nadzwyczajne; doszło już do tego, że pokazywano sobie Soulejadę z daleka palcami.
Przedewszystkiem atoli niesłychane oburzenie ujawniała stara pani Rougon. Dowiedziawszy się, że małżeństwo Klotyldy z doktorem Ramond zerwane, przestała odwiedzać syna. Cóż to, żartują z niej sobie i nie wypełniają ani jednego z jej życzeń!
Następnie, kiedy już sporo czasu upłynęło od chwili zerwania, a ona jeszcze nic, a nic nie mogła się dorozumieć z owych min niby to rozczulających, z owych ubolewań, półgębkiem wobec niej wypowiadanych, z owych przelotnych uśmieszków, jakiemi witali ją znajomi wszędzie i zawsze, — nagle, niemal brutalnie, niby uderzenie maczugą w czaszkę, dowiedziała się o wszystkiem. I to musiało spotkać właśnie ją, która od chwili choroby Pascala, tego hultaja, żyła w ciągłej trwodze i dumie zarazem, ją, która robiła wszelkie wysiłki, aby nie dostać się na języki całego miasta.
Tym razem było atoli gorzej; skandal nabrał już szalonego rozgłosu; była to przygoda bardzo tłusta i pieprzna, którą ludzie z namiętnością śledzili!
Ponownie więc legenda o Rougonach znalazła się w niebezpieczeństwie; jej syn nieszczęsny stanowczo nic innego nie umiał, tylko robił wszystko, co mogło zniszczyć sławę rodziny, sławę, którą zdobyć — nie przyszło łatwo. Ona więc, dobrowolna strażniczka tej sławy, zdecydowana podpierać i podtrzymywać legendę ową wszelkiemi możliwemi sposobami, uniesiona teraz gniewem straszliwym, szybko nałożyła kapelusz na włosy siwe i z żywością młodzieńczą pobiegła do Soulejady, mimo swych osiemdziesięciu lat.
Była to godzina dziesiąta rano.
Pascal, zachwycony oddawna usunięciem się matki, na szczęście wyszedł z domu i od godziny już biegał po mieście, szukając starej sprzączki srebrnej, której potrzebował do obmyślanego przez siebie paska.
To też Felicyta wpadła z góry na Klotyldę właśnie w chwili, gdy ta kończyła się ubierać, jeszcze w półkoszulce; ręce odsłonięte, włosy roztargane, wesołą będąc i świeżą niby róża.
Pierwsze starcie się było dosyć gwałtowne. Staruszka wytrząsnęła z serca wszystko, co jej doskwierało, oburzała się, z uniesieniem mówiła o religii i o moralności. Wreszcie zakończyła tak:
— Powiedz mi, dlaczego dopuściliście się tego strasznego występku, który musi być obrzydliwym Bogu i ludziom?
Młoda kobieta słuchała jej z uśmiechem wprawdzie, lecz ani na chwilę nie zapominając o należnym szacunku.
— Ależ, babko droga, dlatego, że się nam tak podobało. Czy nie byliśmy zupełnie wolni? Przecież nie zaciągnęliśmy poprzednio żadnych zobowiązań, względem nikogo, ale to nikogo.
— Jakto, nie mieliście więc żadnych obowiązków? A względem mnie! A względem całej rodziny! Przecież to dzięki wam wzięto nas znowu na języki, a bądź przekonaną, że nie sprawia mi to przyjemności najmniejszej.
Nagle jednak gniew jej cichnąć zaczął.
Patrząc na wnuczkę, uznała, iż jest to prześliczne, godne podziwu stworzenie. W głębi duszy to, co się stało, zbytnio jej znowu nie dziwiło; przed sobą samą żartowała z owej awanturki, pragnęła przecież jak najgoręcej, by skończyła się ona w sposób prawidłowy, oraz przyzwoity celem nakazania milczenia wszystkim plotkom jadowitym. Przejednana zatem na poły, krzyknęła:
— A więc weźcie ślub ze sobą! Dlaczego się nie pobierzecie?
Klotyldę na chwilę owo pytanie ździwiło mocno. Ani jej ani doktorowi myśl podobna o małżeństwie nie przeszła przez głowę. Wreszcie wybuchnęła śmiechem.
— Czyż będziemy, babciu, dzięki temu szczęśliwsi?
— Ależ tutaj o was wcale nie chodzi; tym razem zależy na podobnem rozwiązaniu mnie samej i wszystkim waszym... Jak możesz, moje drogie dziecię, igrać tak lekceważąco z temi świątemi rzeczami? Czy już zatraciłaś cały wstyd niewieści?
Młoda kobieta jednak, nie oburzając się bynajmniej, ciągle nader uprzejma, machnęła jedynie ręką, jak gdyby chciała przez to powiedzieć, iż wcale a wcale nie wstydzi się swego błędu. Ach! mój Boże! skoro życie wyrzuca na powierzchnię tyle zepsucia i tyle słabości, cóż złego zrobili oni oboje, pod niebem jasnem: iż wzajemnie obdarzyli się szczęściem niewypowiedzianem, padając sobie w objęcia.
Poza tem atoli, Klotylda nie opierała się uporczywie żądaniom babki.
— Bezwątpienia, wezwiemy ślub, babciu, skoro taką twoja wola. Pascal zrobi wszystko, co zechcę... Ale nieco później, boć nic w tem niema tak pilnego.
I nadal pozostała poważną, lecz i uśmiechniętą za razem. Skoro żyją oboje po za światem, cóż ich znowu ów świat tak może obchodzić?
Stara pani Rougon musiała odejść, poprzestając na tej niewyraźnej obietnicy.
Od tej chwili atoli w mieście umyślnie rozpowiadała wszystkim naokoło, że zerwała z Soulejadą, siedliskiem zarazy i hańby. I nie poszła tam już więcej, przeciwnie z pokojem szlachetnym umiała znosić ów nowy cios okrutnego losu.
W głębi duszy przecież wyczekiwała dalszych wypadków, nie przestawała czuwać, oraz była zawsze gotową. by skorzystać z sposobności najmniejszej i ukazać się na placu z ową śmiałością wytrwałą, która zawsze przynosiła jej zwycięstwo.
Od tej chwili jednak Pascal i Klotylda przestali się zamykać, niby w klasztorze.
Nie była to z ich strony ani brawura, ani wyzwanie i nie chcieli ani na chwilę odpowiadać w taki sposób na wstrętne plotki miejskie, że właśnie wszystkim dokoła okazywali wzajemne szczęście.
Przeciwnie, całe ich postępowanie wynikało zupełnie naturalnie, jako przyrodzone promieniowanie ich radości.
Zwolna ich miłość nabrała potrzeby rozszerzenia się, potrzeby przestrzeni; początkowo chcieli wydostać się oboje poza próg pokoju, potem poza ściany domu, potem poza mur ogrodu, wydostać się na miasto, na pola, nie ujęte żadnemi ograniczeniami. Ta miłość w ich oczach przepełniała wszystko; ta miłość wyglądała do nich z każdego zakątka ziemi.
Doktór rozpoczął znowu jak najspokojniej odwiedzać chorych; idąc zaś, zabierał ze sobą młodą kobietę; szli więc razem, ręka w rękę, przez aleje miejskie, przez ulice; Klotylda opierała się na ramieniu, Pascala, ubrana w suknię jasną, uczesana prześlicznie z wiązanką kwiatów we włosach; on znowu w surducie, zapiętym na wszystkie guziki, w kapeluszu o skrzydłach szerokich.
Doktór był siwiuteńki; Klotylda znowu wspaniała blondynka.
Kroczyli śmiało naprzód, z głowami wzniesionemi do góry, wyprostowani, uśmiechnięci; szczęście promieniowało od nich na wszystkie strony tak widocznie, że zdawało się, iż nad głowami ich świeci aureola.
Początkowo, zdziwienie przybrało niebywałe rozmiary; sklepikarze stawali na progu swych kramów, kobiety wychylały się z okien; przechodnie zatrzymywali się na ulicach, odwracali i długo gonili okiem. Szeptano, śmiano się, pokazywano ich sobie palcami. Doktór obawiał się nawet, aby ten potop nieprzychylnej ciekawości, nie udzielił się wreszcie ulicznikom, którzy zaczęliby może wprost rzucać na nich kamieniami.
Byli atoli oboje tak piękni, on — tak wspaniały oraz tryumfujący, ona tak młoda, tak podległa, a zarazem tak pewna siebie, że zwolna całe miasto zaczynało od czuwać dla nich pewną niewytłomaczoną pobłażliwość.
Nikt nie mógł oprzeć się bezwiednemu popędowi patrzenia na nich z zazdrością i kochania ich, na widok, tak zaraźliwy, ich niewypowiedzianej dla siebie czułości. Odznaczali się takim wdziękiem, iż podbijali wszystkie serca.
Na samym ostatku zdobyli Nowe Miasto, dzielnicę, zamieszkałą, przez najbogatsze mieszczaństwo, wyższych urzędników i spanoszonych spekulantów.
Dzielnica Świętego Marka, mimo całą swą surowość, odrazu okazała sporo przychylności, a przynajmniej dużo dyskretnej tolerancyi, gdy szli po opustoszałych chodnikach, porosłych trawą, wzdłuż starodawnych, milczących i zamkniętych pałaców, skąd wydobywała się niejako woń minionych już, pr2edwiekowvch przygód miłosnych.
Odrazu natomiast przywitało ich z uwielbieniem Stare Miasto, ta dzielnica ludowa, drobno mieszczańska, schwytana za serce, czująca cały wdzięk legendy, mitr głęboki o łączeniu się obopólnem płci, legendy o młodej, pięknej dziewczynie, podtrzymującej pana, tudzież króla i przyczyniającej się do jego odmłodzenia Uwielbiano tutaj doktora za jego dobroć; jego towarzyszka zaś prędko zyskała popularność; pozdrawiano ją gestami, oznaczającemi podziw i pochwały, ile razy się tylko ukazała. Oni sami tymczasem, doktór i Klotylda, o ile zdawali się nie widzieć owej początkowej nieprzyjaźni, teraz natomiast odgadli zaraz i owo przebaczenie i ową przyjaźń czułą, która ich otaczała dokoła; to wszystko zaś potęgowało ich piękność, a szczęście ich uśmiechało się przyjaźnie do całego miasta.
Pewnego popołudnia Pascal i Klotylda skręcali władnie na róg ulicy de la Banne, gdy nagle po przeciwnej stronie spostrzegli doktora Ramonda.
Właśnie dnia poprzedzającego dowiedzieli się, że ostatecznie postanowił się on żenić z panną Leveque, córką adwokata. Postąpił sobie w wypadku niniejszym z pewnością bardzo rozsądnie, ponieważ już sam jego interes, samo jego położenie nie pozwalało mu dłużej pozostawać kawalerem, a młoda panienka, bardzo piękna i bardzo bogata, kochała go nadto serdecznie. I on sam napewno pokocha ją nader szybko.
Tak wiec Klotylda była bardzo a bardzo szczęśliwą, że mogła mu pod formą uśmiechu przesłać życzenia, jak dobra i przywiązana przyjaciółka. Pascal również pozdrowił go gestem nader uprzejmym i wymownym.
Przez chwilę Ramond, nieco wzruszony owem spotkaniem niespodziewanem, nie wiedział, co ma ze sobą robić. Na razie chciał bez wahania przejść przez ulicę i zbliżyć się ku nim. Potem atoli, pewna delikatność uczuć podszepnęła mu myśl, iż byłoby to brutalnością z jego strony w ten sposób przerywać ich marzenia i wdzierać się między nich dwoje, skoro oni unikają nawet otarcia się o ludzi, gdy idą przez ulice. To też poprzestał jedynie na przyjacielskim ukłonie i na uśmiechu. mocą którego przebaczał im ich szczęście.
Wszystko to, dla nieb trojga, było zdarzeniem nader słodkiem.
W tym czasie właśnie Klotylda przez kilka dni z rzędu dla zabawy malowała wielki pastel, przedstawiający scenę czułą między starym królem Dawidem i Abisaigą, młodą Sulamitką.
Był to również rodzaj snu, jedna z owych wybitnych kompozycyj, w których dawnemi czasami Klotylda, kapryśnica, odzwierciedlała swoje zamiłowanie do mistycyzmu.
Na tle porzucanych kwiatów, kwiatów, kwiatów, spadających niby gwiazdy, o przepychu iście starożytnym widniał stary król, twarzą zwrócony do widzów, z ręką opartą na nagiem ramieniu Abisaigi; dziecko zaś owo, bardzo białe, było nagiem aż do pasa.
On, ubrany niesłychanie wspaniale w suknię długą i niezszywaną, zdobną w drogie kamienie, dźwigał na włosach siwych przepaskę królewską. Ona przecież wyglądała jeszcze wspanialej, choć jedyną jej ozdobę tworzyła cera jedwabista koloru lilii, kibić długa, cienka, pełna wdzięku i gibkości zarazem, szyja okrągła i drobna, ramionka zwinne boskiego uroku.
On panował i opierał się, jako pan prawdziwy, potężny, a kochany, na tej poddance, wybranej z pomiędzy wszystkich, tak dumnej z tego, iż została wybraną, tak zachwyconej tem, iż mogła użyczyć swojemu królowi własnej krwi odżywczej, bo młodością kipiącej. Cała jej nagość, niewinna a tryumfująca, tworzyła właśnie wyobrażenie dokładne, szczerego jej poddaństwa, jej oddania się spokojnego, lecz stanowczego, daru z całej jej istoty, wobec zgromadzonego ludu, w biały, jasny dzień.
I on był bardzo wielki, a ona była bardzo czysta; otaczała zaś ich obojga jakaś aureola, z gwiazd nadziemskich uwita.
Długo, bardzo długo Klotylda nie malowała twarzy obu tych postaci, pozostawiając na to miejsce rodzaj mglistego szkicu.
Pascal atoli żartował sobie, acz stojąc po za nią był wzruszonym, gdyż odgadywał doskonale, co ona chce uczynić.
I rzeczywiście, dorozumiewał się słusznie; Klotylda kilku pociągnięciami ołówkiem wykończyła owe twarze: starym królem Dawidem był on, ona zaś znowu była ową Abisaig, Sulamitką.
Aleć zawsze przenikała ich jakaś jasność nadziemska; równali się półbogom, z owemi włosami wspaniałemi, u niego białemi, niby śnieg, u niej złocistemi, włosami, które spadając na ramiona, tworzyły rodzaj płaszcza cesarskiego; rysy twarzy były przedłużone natchnieniem, a równały się piękności niemal anielskiej; z spojrzeń zaś i z uśmiechów tryskała miłość nieśmiertelna.
— Ach, najdroższa! — krzyknął — wymalowałaś nas zbyt ładnie; oto znowu fantazya uniosła cię zbyt daleko. Tak, tak, zbyt daleko, zupełnie tak samo — wszak sobie przypominasz — jak za owych dni, kiedy gniewałem się na ciebie za wieczne malowanie tych oto kwiatów mistycznych, bajecznych, fantazyjnych.
I tu ręką ukazywał na ściany, na których szeregami długiemi ciągnęły się dawne, fantastyczne pastele, wyobrażające jakieś kwiaty niebywałe, może chyba tylko w jednym raju kwitnące.
Klotylda przecież zaprzeczyła wesoło.
— Co? Zbyt ładnie? Czy my możemy zbyt ładnie wyglądać! Zapewniam cię, iż namalowałam nas tak, jak nas widzę, namalowałam nas zupełnie tak, jak wyglądamy... Proszę cię! popatrz, czyż to nie jest sama rzeczywistość?
Sięgnęła po starożytną Biblię z piętnastego wieku, która leżała w pobliżu, niemal tuż przy niej i pokazała naiwny, dawny drzeworyt.
— Przypatrz się dobrze, przecież to prawie jedno i to samo.
Doktór łagodnie śmiać się zaczął, wobec takiego spokojnego, lecz niebywałego dowodzenia.
— Och, tak! śmiejesz się, ponieważ patrzysz tylko na szczegóły rysunku. Ależ tutaj trzeba wziąć pod rozwagę ducha ogólnego... A teraz popatrz na inne rysunki; znajdziesz tutaj jeszcze więcej podobnych postaci. Pokażę ci Abrahama i Agarę, pokażę ci Ruth i Booza, pokażę ci ich wszystkich, owych proroków, pasterzy i królów, którym pokorne córki, krewniaczki i służące oddawały własną młodość. Wszyscy są piękni i szczęśliwi, jak to teraz sam zobaczysz.
Wówczas już oboje przestali się śmiać, jeno stali schyleni ponad starodawną Biblią, której karty Klotylda przewracała swemi cienkiemi paluszkami. A on stał tuż za nią tak, iż jego broda biała mięszała się z złocistemi włosami tego dziecięcia.
Odczuwał ją całą, oddychał nią całą.
Wargi rozpalone przyłożył do jej delikatnego karczku, całował i całował jej młodość kwitnącą, podczas gdy przed ich oczyma wciąż się przesuwały owe drzeworyty naiwne; ów świat biblijny, który wychodził na jaw z owych kart pożółkłych; ów rozpęd wspaniały rasy silnej i żywej, której dzieło miało z czasem podbić świat cały, owi mężowie, wiecznie męscy i krzepcy; owe niewiasty, wciąż płodne; owa ciągłość nierozerwalna, uporczywa i kiełkująca całej rasy, mimo wszelkie zbrodnie, mimo kazirodztwa, mimo miłostki, niezgodne z wiekiem i z rozumem.
To też ogarnęło go wzruszenie niesłychane, jakieś uczucie wdzięczności bez granic, ponieważ jego marzenia stały się rzeczywistością; jego pielgrzymka ku miłości cel osiągnęła i jego Abisaig zajęła miejsce niepoślednie u schyłku jego życia, by je odmłodzić, oraz napełnić wonią balsamiczną i orzeźwiającą.
Potem, szeptem, tuż przy jej uchu, rzekł do niej z westchnieniem głębokiem, ani na chwilę się od niej nie odsuwając:
— Och! ta młodość twoja, ta twoja młodość, której łaknę, gdyż ona jedna mię tylko odżywia!... Ale ty, tak młoda, czyż nie łakniesz również młodości, skoro zgodziłaś się wziąć mnie, tak starego, tak starego jak świat.
Klotylda aż skoczyła ze zdziwienia, poczem zwróciwszy się, popatrzyła mu w oczy.
— Ty, ty miałbyś być starym?... Ech! mój drogi, ty jesteś młodym, stanowczo młodszym odemnie!
I zaśmiała się w owym uśmiechu, pokazując zęby tak zdrowe, że i Pascal sam również nie mógł się od śmiechu powstrzymać. Lecz wciąż jeszcze napierał, drżąc przytem nieco z niepewności:
— Nie odpowiedziałaś mi przecież... Czyż więc wcale, — ty, tak młoda, nie pożądasz młodości?
Tym razem ona sama wyciągnęła ku niemu usta i pocałowała go, mówiąc z kolei także szeptem głuchym:
— Jednej, jedynej tylko rzeczy pragnę i łaknę: być kochaną, być kochaną bezgranicznie, bezwzględnie, być kochaną mimo wszystko i wbrew wszystkiemu tak właśnie, jak ty mię kochasz.
Kiedy pewnego razu Martyna zobaczyła ów pastel, przybity do ściany, popatrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie zrobiła znak krzyża, nie wiedzieć, z jakiej przyczyny, jak gdyby zobaczyła Pana Boga, czy złego ducha.
Na kilka dni przed świętami Wielkanocnemi spytała Klotyldy, czy nie pójdzie wraz z nią do kościoła. Ta odpowiedziała odmownie. Wówczas już Martyna nie mogła — na krótko wprawdzie — pozostać tak obojętnie milczącą, jaką była przez cały ów czas do tej pory. Nic ją tak nie wzburzyło do głębi z owych wszystkich odmian, które nastały ku jej podziwowi głębokiemu w domu, jak ta nagła niereligijność młodej pani. Wobec tego ani na chwilę nie zawahała się wystąpić tak, jak dawniej, z wymówkami i zburczeć ją w sposób podobny, jak gromiła ją dawniej, gdy będąc małą, nie chciała wieczorem pomodlić się przed pójściem spać.
Czyż nie boi się wcale Pana Boga?
Czyż nie przeraża już jej wcale myśl, iż pójdzie smarzyć się na wieki wieków w piekle?
Klotylda nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
— Och! piekło! Wiesz o tem wybornie, iż nigdy znowu tak się go bardzo nie bałam... Mylisz się atoli, przypuszczając, iż już wcale nie wierzę. Jeżeli przestałam chodzić do kościoła, to tylko dlatego, że modlę się gdzieindziej. Oto wszystko, droga Martyno!
Martyna słuchała jej z otwartemi usty, lecz bynajmniej nie zrozumiała.
Skończyło się; panienka już zatraciła duszę djabłu.
Odtąd więc już nigdy nie zaczepiła jej, by szła razem z nią do Świętego Saturnina. Co do niej samej atoli, stała się jeszcze pobożniejszą tak, iż poprostu wpadła w manię pobożności.
Od tej chwili, poza godzinami jej obowiązków służbowych, już jej nie można było spotkać na przechadzce, z nieodstępną pończochą, którą robiła na drutach, nawet wtedy, gdy szła. Teraz, gdy miała godzinkę swobodną, natychmiast biegła do kościoła, gdzie pozostawała czas dłuższy na klęczkach, zatapiając się w modlitwach bez końca.
Pewnego dnia stara pani Rougon, zawsze czujna, znalazła ją klęczącą poza słupem, mimo, że przed godziną już ją tam widziała. Wówczas Martyna zarumieniwszy się, zaczęła usprawiedliwiać, zupełnie, jak służąca, którą złapano na próżniactwie:
— Modliłam się za mojego pana.
Tymczasem, Pascal i Klotylda rozszerzyli jeszcze zakres swoich wycieczek, z każdym dniem przedłużając przechadzkę, oraz idąc coraz dalej.
Teraz miasto już im nie wystarczało, udawali się tedy poza miasto, między pola i równiny wiejskie.
Tak więc, pewnego popołudnia ruszyli do Séguiranne. Tam doznali niemałego wzruszenia, krocząc po gruntach wyschłych, oraz ponurych, gdzie ongi rozciągały się wspaniałe ogrody Paradou.
Widmo Albiny zawisło nad nimi; Pascal ujrzał ją znowu, kwitnącą niby wiosna.
Nigdy, onego czasu, gdy już uważał się za bardzo starego i odwiedzał tutaj z uśmiechem ową młodą dziewczynkę, niemal dziecko, nigdy nie przypuszczał, iż Albina umrze, jemu zaś po latach kilkudziesięciu życie przyniesie w darze wiosnę podobną, która balsamem owionie schyłek jego wędrówki ziemskiej.
Klotylda odczuła, co za widmo unosi się nad nimi, to też podniosła ku niemu swe oblicze, czując prąd odradzającej się czułości.
To ona była Albiną, wiecznie rozkochaną.
Po chwili pocałowała Pascala w same usta; nie rzekli przecież do siebie ani słowa, idąc przez te rumowiska, pustkowie płaskie, jałowe, rodzące liche zboże i owies rzadki, smagane wiatrem pustkowie, gdzie ongi Paradou roztaczał całe bogactwo, potop lub ocean istny wspaniałej, zielonej roślinności.
Teraz, minąwszy płaszczyznę wyschłą i pustą, Pascal wraz z Klotyldą szli po szeleszczącym piasku, pokrywającym drogę.
Kochali oni oboje tę przyrodę południową, te pola, porosłe drzewami migdałowemi, o pniach cienkich i żółtemi oliwkami, te widnokręgi, zamknięte szczerbatemi pagórkami, gdzie bielały jasne ściany domków wiejskich, tem jaśniejsze wobec ciemnej zieleni cyprysów stuletnich, które otaczały je dokoła.
Były to niejako krajobrazy starożytne, owe krajobrazy klasyczne, takie, jakie można widzieć na obrazach dawnych szkół, obrazach, których barwy są ostre, lecz kontury okrągłe i wspaniałe.
Spotęgowane promienie słoneczne, gorące i upalne, które zdawały się piec ową ziemię uprawną, wdzierały się do ich żył i rozgrzewały im krew; czuli, że życie bardziej ochoczo kipi w ich piersiach; czuli, że stają się piękniejszymi, pod owem niebem, zawsze błękitnem, skąd tryskały czyste płomienie miłości nieprzerwanej.
Klotylda, osłonięta nieco tylko parasolką, promieniała z zadowolenia, szczęśliwa wśród takiej powodzi światła, niby prawdziwa roślina południowa; Pascal znowu, coraz bardziej młody, czuł zasiew gorejący słońca, zasiew, który członki jego napełniał siłą iście męską, krzepkością jędrną i niepomierną wesołością.
Owa przechadzka do Séguiranne zrodziła się w głowie doktora.
Dowiedział się on bowiem od ciotki Dieudonné, że Zofia ma niebawem poślubić parobka młynarskiego z okolicy. Chciał tedy się przekonać, czy wszyscy są zdrowi w owym zakątku i czy panuje tam szczęście niezakłócone.
Natychmiast owionął ich chłód przyjemny, jak tylko znaleźli się w alei dębów wysokich, a zielonych. Po obu stronach płynęły nieprzerwanie źródła, rodzicielki owych wielkich cieni. Następnie, skoro już stanęli u kresu, tuż przy domku, niespodziewanie natknęli się na parę kochanków.
Zofia i jej młynarz, objąwszy się, całowali się w same usta; ciotka bowiem wyszła z domu, ponad sadzawkę, tam poniżej, po za wierzbami Viorne’y. Młoda para, bardzo zmięszana i zarumieniona, stała jak skamieniała.
Doktór atoli, oraz jego towarzyszka zaśmieli się wesoło i poufale, co ośmieliło kochanków. Zaczęli tedy opowiadać, iż ślub będzie na Świętego Jana; wprawdzie dość długo trzeba będzie czekać, ale zresztą, jakoś się to tam przeczeka.
Bezwątpienia, Zofia jeszcze urosła i zmężniała przez ten czas, odkąd jej nie widzieli; wyrosła i wypiękniała, ocalona przed ową chorobą dziedziczną, strzeliła w górę, jak jedno z owych drzew alei: stopy wśród traw i ziół zwilżanych przez źródło, głowa odsłonięta i wystawiona na słońce palące.
Ach! to niebo gorące i niezmierzone, co za ogrom życia zaszczepiało ono w istoty żywe i rzeczy nieruchome.
Zofia przecież doznawała głębokiego smutku i łzy zawisły jej na powiekach, gdy mówiła o bracie Walentym, który może nie zdoła przeżyć tygodnia. Właśnie, wczoraj dostała świeżą o nim wiadomość, — wiadomość, iż niema dla niego ratunku..
Doktór widząc to, musiał nawet nieco skłamać przed nią, by ją pocieszyć, choć sam na to nieuniknione rozwiązanie oczekiwał od pewnego czasu już co godzina.
Wreszcie opuścili Séguiranne i powrócili do Plassans. Tym razem i on i Klotylda szli oboje krokiem żwawym, oraz pospiesznym, a zgodnym, jak zwykle u kochanków, którym ich miłość przerwał na chwilę lekki dreszcz śmierci.
Na Starem Mieście jedna kobieta, którą Pascal leczył, powiedziała mu, że Walenty właśnie tylko co umarł.
Dwie sąsiadki zabrały do siebie Guiraude, która z płaczem olbrzymim, na poły oszalała, kurczowo chwytała się ciała swego syna.
Wszedł tam, pozostawiając Klotyldę na dworze.
Wreszcie powrócili już do Soulejady, ale w milczeniu uroczystem. Odkąd Pascal podjął ponownie swą praktykę lekarską, robił to tylko skutkiem poczucia swego obowiązku zawodowego, lecz bynajmniej już nie zapalał się do swego cudownego lekarstwa.
Ta śmierć Walentego zresztą zdziwiła go tylko dla tego, że nastąpiła tak późno; przeczuwał, iż to on właśnie o cały rok zdołał przedłużyć życie chorego. Mimo bowiem nadzwyczajne wyniki, które osiągnął, wiedział dobrze, że śmierć zawsze pozostanie panią wszechwładną i musi się pojawić. A przecież powodzenie, z jakiem umiał odpędzać ją przez tyle z rzędu miesięcy, wielce mu pochlebiało i łagodziło wyrzuty sumienia, wciąż jeszcze nie dające mu spokoju, wyrzuty, że mianowicie zabił Lafouasse’a, o kilka przynajmniej miesięcy zawcześnie pozwalając mu umrzeć.
To też, choć bronił się, jak mógł, przeciw wszelkim myślom podobnym, zmarszczka gruba widniała na jego czole, gdy wrócili już z powrotem do swojej pustelni.
Tutaj atoli oczekiwała na nich świeża wiadomość, a z nią i nowe wzruszenie.
Pascal jeszcze na drodze z daleka rozpoznał pod jaworami — tam bowiem Martyna kazała mu usiąść — Sarteura, kapelusznika, pensyonarza z Tulettes, którego przedtem przez czas dłuższy leczył z pomocą zastrzykiwań; owo doświadczenie, przeprowadzane z zapałem gorliwym, musiało się widocznie powieść, a zastrzykiwania substancyi nerwowej przywróciły mu wolę, ponieważ waryat tegoż właśnie ranka opuściwszy szpital, zaklinał się, że nie doznaje już żadnych, a żadnych ataków. Pozbył się przeto tej jakiejś wścieklizny morderczej, tej manii zabijania ludzi, która popychała go do tego, że rzucał się na pierwszego lepszego przechodnia i zaczynał go dusić.
Doktór przyglądał się mu bacznie, temu mężczyźnie małemu, czarniawemu, z czołem cofniętem w tył, z twarzą w kształcie dzioba ptasiego, z jednym policzkiem najwidoczniej większym, niżeli drugi, a przecież rozsądnemu zupełnie i zupełnie łagodnemu, a nadto tak gorąco wyrażającemu swą wdzięczność, iż ustawicznie tylko chciał całować ręce swego wybawcy.
Doktora ostatecznie to wszystko bardzo wzruszyło; wyprawiając tedy Sarteura z powrotem, namawiał go nader gorąco, by rozpoczął na nowo pracować. To będzie dla niego najlepiej i najhygieniczniej tak pod względem moralnym, jak i fizycznym.
Następnie ochłonął z owych wrażeń i dopiero wtedy zasiadł do stołu, rozmawiając wesoło już o innych przedmiotach.
Lecz tym razem znowu Klotylda zaczęła się mu przyglądać, zdziwiona, a nawet potrosze oburzona.
— Cóż to znaczy, mistrzu, czy nie jesteś z siebie zadowolonym?
Pascal żartował w dalszym ciągu.
— Och, z siebie nigdy nie byłem zadowolonym!... A z medycyny, wiesz sama, że mi się tylko takie dni przytrafiają, kiedy być nim mogę!
Tej nocy, razem leżąc w łóżku, posprzeczali się ze sobą po raz pierwszy.
Zgasili świecę i otoczyła ich ciemność głęboka, zalecająca spokój; ujęli się razem w objęcia; ona taka wiotka, taka wyniosła, przysunęła się do niego, on trzymał ją całą w silnym, bezmiernym uścisku, głowę jej złożywszy na swojem sercu, silnie tętniącem.
A wówczas ona zaczęła się na niego gniewać, iż wcale nie posiada ani szczypty miłości własnej; zaczęła także powtarzać owe skargi, które już za dnia wygłaszała, wyrzucając mu, iż nie chwali się i nie tryumfuje z powodu wyleczenia Sarteura, a nawet z powodu przedłużenia agonii Walentego.
Tym razem — to ona właśnie pragnęła namiętnie widzieć go, okrytego chwalą. Przypomniała mu dokonane przez niego kuracye: czyż nie wyleczył samego siebie? czyż ma prawo zaprzeczać skuteczności swojej metody?
Tu dreszcz wstrząsnął nią całą, gdy przypominała mu jego dawne, daleko sięgające marzenia, które ongi żywił: zwalczać niemoc, jedyną przyczynę złego, leczyć ludzkość cierpiącą, zrobić z niej rasę zdrową i wyższą, przyspieszyć epokę powszechnego szczęścia, przyspieszyć panowanie przyszłe doskonałości, tudzież błogości, obdarzając i zlewając na wszystkich potok szczęścia!
A miał przecież możność dokonania tego wszystkie go, gdyż posiadał likier życia, powszechny środek zbawienia, który przybliżał możność zmienienia nadziei w czyn!
Pascal milczał i przyciskał jeno wargi rozpalone do nagiego ramienia Klotyldy. Po chwili szepnął:
— To prawda, wyleczyłem siebie samego, wyleczyłem również i innych, i nieprzerwanie jestem zdania, że w wielu wypadkach moje zastrzykiwania są przewyborne... Bynajmniej, nie wątpię w doniosłość owego lekarstwa; ani mnie nie rozgoryczyły, ani nie wprowadziły w błąd takie przypadki, zawsze możliwe, a bolesne, jak ów z Lafonuassem... Zresztą praca była moją namiętnością; do tej pory praca wyłącznie zajmowała całą moją istotę; niedawno też o mało co nie umarłem, chcąc właśnie dowieść możności odrodzenia rodu ludzkiego, już zestarzałego, odrodzenia do tego stopnia, że stałby się on na nowo silnym i rozumnym... Tak, ale to marzenie, to tylko marzenie piękne!
Teraz znowu ona z kolei ująwszy go w swe ręce wiotkie, przycisnęła z całych sił, przysunęła się do niego i niemal wpiło w jego ciało;
— Nie! nie! mistrzu, to rzeczywistość, to rzeczywistość, odsłonięta przez twój geniusz.
I w owej chwili, gdy tak zleli się w jedną istotę, Pascal jeszcze cichszym szeptem rozpoczął snuć wyznanie, szeptem, równającym się lekkiemu powiewowi wiatru.
— Posłuchaj, powiem ci to, czego nikomu za nic w świecie nie chciałbym powiedzieć, to, czego głośno nie ośmieliłbym się powiedzieć nawet samemu sobie... Czyż to dążność godziwa i chwalebna poprawiać przyrodę, przeszkadzać jej, przekształcać i stawać w poprzek, gdy dąży do celu? Leczyć, opóźniać śmierć istoty gwoli własnych widoków, przedłużać życie takiej istoty, bez wątpienia ze szkodą całego gatunku, czyż to nie znaczy psuć, oraz niszczyć wszystkie wysiłki przyrody? A czyż mamy nadto prawo marzyć o ludzkości bardziej zdrowej, bardziej silnej i wzorowanej wedle naszej idei o zdrowiu, tudzież o sile? Cóż mamy tam robić; poco mamy się mięszać do tej pracy życia, której środki, oraz cel są nam zupełnie nieznane? Być może właśnie, iż owa praca jest zupełnie odpowiednią i stosowną. Być może nawet, iż naszem mięszaniem się, narażamy się na to, że zabijemy miłość, geniusz, a nawet samo życie.. Rozumiesz mię? Wyznaję to tylko tobie jednej, że ogarnęło mię zwątpienie; drżę teraz na samo wspomnienie o mojej alchemii dwudziestego wieku; ostatecznie więc przyszedłem do przekonania, że największą rzeczą, a nawet i najzdrowszą jest swoboda, pozostawiona wszelkiej ewolucyi, by się sama rozwijała bez niczyjej pomocy.
Tu ustał na chwilę, a potem dorzucił, ale tak cicho, że zaledwie zrozumiała.
— Czy wiesz, iż teraz zastrzykuję wszystkim jedynie wodę. Sama zresztą niedawno spostrzegłaś, iż teraz już nie słyszysz, żebym tłukł w mozdzierzu; powiedziałem ci na to, że posiadam zapas likieru... Woda pomaga im, gdyż sprawia ulgę w ich cierpieniach; jest to bezwątpienia zwyczajny, czysto mechaniczny skutek. Ach! sprawiać ulgę w cierpieniach, usuwać cierpienia, tak, bezwątpienia, jeszcze dzisiaj marzę o takiej działalności! Jest to może słabość naganna z mojej strony, lecz przyznaję otwarcie, że nie umiem patrzyć na cierpienia; cierpienie wzburza mię do głębi, jako wstrętne i bezpożyteczne okrucieństwo przyrody... Leczę moich chorych, jedynie celem usunięcia cierpień.
— A więc, mistrzu — spytała Klotylda — jeżeli już nie chcesz leczyć, nie należało wszystkiego mówić, ponieważ straszną konieczność pokazywania ran można uniewinnić jedynie nadzieją ich wyleczenia.
— Tak, tak! trzeba wiedzieć wszystko, trzeba z zasady wiedzieć wszystko i niczego nie ukrywać i wszystko wyjawić szczerze, wszystko, co się tycze osób i rzeczy!... Nieświadomość szczęścia żadnego dać nie może; jedynie tylko pewność przywraca życiu równowagę. Skoro się wie wszystko z góry, zgadzamy się z pewnością na wszystko... Czyż nie pojmujesz, iż chęć wyleczenia wszystkiego, chęć odrodzenia wszystkiego jest tylko ambicyą fałszywą naszego samolubstwa, jest buntem przeciwko życiu, które my, ale tylko my uważamy za złe, ponieważ zapatrujemy się na nie, tudzież sądzimy je ze stanowiska naszych potrzeb... Czuję doskonale, że posiadam daleko większą pogodę ducha, a umysł mój się rozszerzył i wzmocnił, odkąd pojąłem i wierzyć zacząłem w zasady ewolucyi. W tem właśnie tryumfuje moja namiętność życia, — życia, któremu, gdy dąży do celu, nie należy przeszkadzać; tej namiętności powierzam się wyłącznie i całkowicie, tonę w niej i wcale nie chcę przekształcać życia wedle moich pojęć o dobrem i złem. Życie wyłącznie panuje; ono jedno wie doskonale, czego chce i dokąd podąża; chcę więc wedle sił starać się, aby je poznać i potem tak żyć, jako ono żąda, by się żyło... I widzisz, najdroższa, że ja zupełnie zrozumiałem życie od chwili, kiedy ty do mnie należysz... Dopóki ciebie nie miałem, szukałem prawdy wszędzie i szamotałem się napróżno, spętany nieustanną myślą zbawienia świata. Ty się zjawiłaś, i oto życie jest pełnem, a świat sam się zbawia nieprzerwanie dzięki miłości, dzięki pracy olbrzymiej, tudzież nieustannej wszystkiego, co żyje i co się odradza na przełaj gatunku... Zycie nieomylne, życie wszechmocne, życie nieśmiertelne!
Tym razem już nie mówił, lecz raczej szeptał tylko akt wiary drżącemi usty, wzdychał i owem westchnieniem poddawał się pod władzę sił wyższych.
Klotylda również już nie rozumowała więcej, ona także poddawała się niepodzielnie.
— Mistrzu, nie chcę niczego, co leży poza twoją, chęcią, bierz mię i zrób swoją własnością tak, abym zniknęła i odrodziła się już zmięszana, razem z tobą!
I połączyli się, oddali się sobie nawzajem w długim, przeciągłym uścisku.
Nastąpiły potem jeszcze szepty pieszczotliwe, projekty rozmaite o życiu sielankowem; chwalono życie wiejskie, zbrojne w siłę, tudzież spokój.
Doświadczenie bowiem wskazywało doktorowi, że otoczenie wywiera niezwykły wpływ na zdrowie ludzkie. Pascal nienawidził miast.
Jego zdaniem, nie można tam być ani zdrowym, ani szczęśliwym. I jedno i drugie dają tylko pola rozległe, słońce ogniste, tudzież upalne i to pod warunkiem wyrzeczenia się pieniędzy, wszelkich ambicyi, a nawet nadmiernych, dumą dyktowanych wysiłków pracy umysłowej.
Chcąc być zdrowym, trzeba nie robić nic innego, jak tylko żyć i kochać, uprawiać własną ziemię, oraz mieć piękne dzieci.
— Ach! tak — powtórzył słodko — dziecko, nasze — dziecko, które zjawi się pewnego dnia...
I urwał tutaj, wzruszony niesłychanie, gdyż myśl o owem ojcostwie spóźnionem zawsze wstrząsała nim do głębi.
Nie chciał o tem mówić, odwracał głowę i oczy spuszczał ku ziemi, kiedy uśmiechnął się do nich, podczas ich przechadzek, jakiś bęben lub dziewczynka zamorusana.
Ona wówczas, z prostotą, lecz i ze spokojem, ugruntowanym na pewności, odpowiadała:
— Och, przyjdzie niezawodnie!
W jej oczach, w jej mniemaniu było to następstwem przyrodzonem i nieodzownem.
Każdy jej pocałunek wywoływał w końcu myśl o dziecięciu; wszelka nadto miłość, która nie miałaby dziecięcia za cel ostateczny, wydawała się jej nie tylko nie użyteczną, lecz szpetną.
W tem też leżała jedna z przyczyn, dla których nie przepadała bynajmniej za powieściami.
Nie była ona wcale a wcale namiętną, jak jej matka, czytelniczką romansów; wystarczał jej bowiem całkowicie polot ustawiczny jej wyobraźni; to też bardzo szybko znudziło się jej czytywanie opowieści wymyślonych.
Nadewszystko przecież warto było widzieć jej wieczne zdziwienie, jej oburzenie ustawiczne z powodu, że w romansach, w powieściach, o miłości traktujących, nigdy nie zajmowano się i nie poświęcano żadnej uwagi dzieciom. Co więcej, dziecięcia nikt nigdy tam nie przewiduje, a jeżeli przypadkiem się ono pojawi wśród owych przygód miłosnych, to niemal zawsze wywołuje katastrofę, osłupienie i kłopot niesłychany.
Nigdy, a nigdy kochankowie, rzucający się sobie nawzajem w objęcia, zda się, ani na chwilę nie przypuszczają, że właściwie wypełnili zadanie swego życia, płodząc dziecię, które powinno po upływie danego czasu nieodzownie przyjść na świat. Tymczasem studya przyrodnicze przekonały ją, że natura wyłącznie tylko troszczy się o owoc. Tylko na owocu zależy przyrodzie; tylko owoc stanowi jej cel; przedsiębierze ona wszelkie możliwe środki ochronne w tym jedynie celu, by płód się nie zatracił, a matka urodziła.
Człowiek zaś przeciwnie, im bardziej się cywilizuje, oraz im bardziej uduchowia miłość, tem bardziej usuwa z niej wszelką myśl o dziecięciu. W powieściach przyzwoitych płeć bohaterów jest już tylko zwycząjnem narzędziem, którem posługuje się miłość. Kochają się oni nawzajem, biorą w posiadanie, opuszczają się znowu, znoszą tysiące cierpień, ściskają, zabijają, podsycają burzę olbrzymią wszelkich dolegliwości społecznych, a wszystko tylko gwoli przyjemności osobistej, wbrew i nazewnątrz wszelkich praw przyrodzonych, nie zdając się nawet pamiętać o niczem.
Taki pogląd jest i wstrętnym i głupim.
Klotylda rozweseliła się, a podczas gdy Pascal całował jej piersi i szyję, powtarzała z miłosnem, pięknem zuchwalstwem, nieco przecież zmięszana:
— Przybędzie... skoro robimy wszystko, czego potrzeba, by się dziecię zjawiło, dlaczego nie chcesz, aby przybyło?
Pascal nie odpowiedział zaraz.
Klotylda, trzymając go w swych ramionach czuła, jak go wstrząsa dreszcz zimny, jak ogarniają zgryzoty i zwątpienie. Następnie, mruknął ze smutkiem:
— Nie, nie! to już za późno... Pomyśl, moja droga, w moim wieku!
— Ależ ty jesteś młody! — krzyknęła Klotylda na nowo, w uniesieniu namiętnem, rozgrzewając go pieszczotami i okrywając tysiącem pocałunków.
Wreszcie to wszystko pobudziło ich do śmiechu.
I usnęli tak wspólnie, spowici wzajemnym uściskiem, on na wznak, obejmując ją swą lewą ręką, ona zaś trzymając się wszystkiemi swojemi kończynami, wiotkiemi i zgrabnemi: z głową ułożoną na jego piersiach, z włosami złocistemi, rozrzuconemi oraz zmięszanemi pospołu z jego siwą brodą.
Sulamitka spała, przyłożywszy lica do serca swego króla.
I wpośród tego milczenia, w owym wielkim, zupełnie ciemnym pokoju, tak względnym i drogim zarazem dla ich miłości, słychać było ich słodki, równy oddech.




IX.

Doktór Pascal nie zaniechał dotychczas swych odwiedzin lekarskich w mieście i we wsiach okolicznych. A niemal zawsze prowadził pod rękę Klotyldę, która wraz z nim wchodziła do izb ludzi biednych.
Lecz owe wszystkie odwiedziny, jak jej sam wyznał szeptem cichym tej nocy pamiętnej, były niemal wyłącznie odwiedzinami, niosącemi ulgę w cierpieniu i pociechę.
Już przed laty ostatecznie doszedł do tego, że wykonywał swoją praktykę lekarską jedynie ze wstrętem, a to z powodu, iż odczuwał doskonale całą bezpodstawność terapeutyki.
Pocieszył go empiryzm.
Od chwili, kiedy medycyna stała się dla niego nie nauką doświadczalną, lecz sztuką, odczuwał niepokój groźny wobec nieskończonego powikłania choroby, tudzież lekarstwa, stosownie do chorego. Środki zaradcze zmieniały się wraz z hypotezami; iluż to ludzi musiały pozabijać metody, dzisiaj już rzucone w kąt między śmiecie!
Węch poprostu lekarza znaczył tutaj wszystko; ten z nich, który zdołał wyleczyć chorego, był poprostu wieszczkiem, szczęśliwie obdarzonym od natury; szedł on po omacku; kierując kuracyą wedle ślepego losu.
Ta okoliczność właśnie tłomaczyła dostatecznie, dlaczego po latach dwunastu praktyki, zwolna, niemal zupełnie zaniedbał swoich klientów, by wprost poświęcić się badaniom ścisłym, badaniom naukowym.
Potem, kiedy olbrzymie studya nad dziedzicznością na chwilę go napełniły nadzieją, że można zapobiegać chorobom i leczyć je z pomocą owych zastrzykiwań podskórnych, ponownie zapalił się do praktyki Trwało to przecież tylko tak długo, jak długo nie obudziła się w nim jeszcze potężniejsza, niż dawniej, wiara w życie, wiara, która poprzednio nakłaniała go do niesienia temu ostatniemu pomocy przez wzmacnianie sił życiowych. Tym razem atoli owa wiara natchnęła go przekonaniem nieugiętem, iż życie wystarcza sobie samemu i jest jedynym twórcą zdrowia, tudzież siły.
I znowu od tej chwili zaczął z spokojnym uśmiechem odwiedzać tylko tych chorych, którzy się go już koniecznie domagali, odczuwając ulgę cudowną nawet wtedy, kiedy robił im zastrzykiwania, choćby tylko czystą wodą.
Klotylda teraz pozwalała sobie niekiedy żartować.
W głębi duszy bowiem pozostała zawsze zwolenniczką zapaloną mistycyzmu; to też niejednokrotnie żartobliwie powtarzała, że doktór robi tylko dlatego cuda, że tkwi w nim odpowiednia, nadziemska moc, jakiś duch święty, z góry zesłany!
Doktór atoli w odpowiedzi na to zwykł był także z kolei żartować i udawadniał, iż skuteczność ich wspólnych wizyt właśnie tylko na jej oddziaływaniu polega. Zaręczał nawet, iż nigdy nikogo nie umie uzdrowić, jeżeli jej przytem niema, boć to właśnie ona przynosi ze sobą owo tchnienie gdzieś z góry, ową siłę nieznaną, a potrzebną. I dlatego właśnie ludzie bogaci, mieszczanie, do których nie ośmielała się wchodzić, kawęczyli w dalszym ciągu, ani na chwilę nie doznając żadnej ulgi.
Taka rozmowa czuła bawiła ich w najwyższym stopniu; za każdym razem wychodzili z domu na nowe niejako odkrycia i cieszyli się coraz to większem u chorych uznaniem.
Ach! jakże ich oburzało owo cierpienie, palące chorych niby żelazo roztopione; jakże chcieli je czemprędzej usunąć; jak wreszcie czuli się szczęśliwymi, skoro udało im zwyciężyć! Stanowiło to dla nich boską, iście nagrodę, gdy widzieli, jak pot zimny znika, jak usta jęczące milczą; jak twarze już obumarłe na nowo nabierają życia.
Tak, stanowczo tych cudów dokazywała ich miłość, którą wystawiali na pokaz całemu światu; dzięki niej to łagodzili oni bóle ludzkości cierpiącej w owym małym zakątku ziemi.
— Śmierć to głupstwo, to rzecz nieunikniona! — powtarzał często Pascal. — Ale dlaczego człowiek ma cierpieć? Przecież to straszne i głupie zarazem!
Pewnego popołudnia doktór wraz z Klotyldą wyszli odwiedzić chorego w małem miasteczku Sainthe-Marthe. Celem zaoszczędzenia czasu, postanowili pojechać koleją. Na dworcu przecież niespodziewanie natknęli się na kogoś...
Oto tak było.
Pociąg, na który czekali, przychodził z Tulettes.
Saint-Marthe zaś była pierwszą stacyą za Plassans w kierunku przeciwnym, w stronie ku Marsylii.
Skoro pociąg przybył na dworzec, Pascal i Klotylda podskoczyli spiesznie ku wagonom i już otwierali drzwiczki, kiedy spostrzegli, że z przedziału, który uważali za pusty, wysiada stara pani Rougon.
Nie przemówiła do nich ani słowa, jeno wyskoczyła lekko i szybko, mimo wiek podeszły, poczem oddaliła, sztywna, wyprostowana, z miną wielce uroczystą.
— Dzisiaj l-go lipca — rzekła Klotylda, kiedy pociąg już ruszył. — Babcia wraca z Tulettes, gdzie pierwszego każdego miesicąa odwiedza ciotkę Didę... Czy widziałeś, jak się na mnie spojrzała?
Pascal w głębi duszy był niezmiernie szczęśliwy z tej rozterki z matką, ponieważ to go uspakajało, gdy przeciwnie poprzednio każde jej odwiedziny wiecznie napełniały go niewytłomaczoną trwogą.
— Ech! — rzekł krótko — skoro ludzie nie zgadzają się ze sobą, to i lepiej, że nie odwiedzają się nawzajem.
Ale Klotyldy nie rozchmurzyła owa uwaga. Przeciwnie, wciąż była zamyśloną Wreszcie odezwała się półgłosem:
— Spostrzegłam, iż się zmieniła. Twarz jej pobladła... I, czy zauważyłeś to? ona, tak zazwyczaj uważająca na siebie, miała tym razem rękawiczkę tylko na jednej ręce, na prawej, rękawiczkę zieloną.. Nie wiem dlaczego, lecz żal szczery ścisnął mi serce.
Wówczas doktór, zasmucony również, machnął jedynie ręką.
Jego matka, jak wszystko zresztą na świecie, musi się ostatecznie starzeć. Jest do tego za zbyt czynną, za nadto jeszcze roznamiętnia się do wszystkiego. Wspomniał też, iż zamierza cały swój majątek zapisać miastu Pląssans pod warunkiem, aby założono za ową sumę schronienie, noszące miano Rougonów.
Tutaj zaczęli się śmiać oboje, poczem doktór zawołał:
— A więc słuchaj! i my pójdziemy jutro do Tulettes celem zobaczenia naszych chorych. Wiesz zresztą, że obiecałem zaprowadzić Karola do wuja Macquarta.
Felicyta, istotnie wracała tego dnia z Tulettes, gdzie się udawała niezmiennie każdego pierwszego w miesiącu, aby zasięgnąć wiadomość o ciotce Didzie.
Od wielu, już wielu lat namiętnie zajmowała się zdrowiem owej waryatki, zdumiona poprostu na widok, iż żyje tak długo, oraz tak uporczywie, wściekła na nią, że ośmiela się uporczywie żyć wbrew wszelkim prawidłom, wbrew przyjętej normie z jakąś nadnaturalną, hojną aż do zbytku długowiecznością.
Ach! co za ulgi i pociechy zarazem dozna owego dnia, kiedy już pogrzebie owego krępującego świadka przeszłości, to widmo oczekiwania i pokuty równocześnie, które samo przez się przywoływało do życia wszystkie hańby całej rodziny!
I kiedy już tyle i innych osobistości zniknęło z powierzchni ziemi, ona, obłąkana, chowająca w głębi źrenic zaledwie iskierkę życia, zdawała się być zapomnianą przez śmierć. Jeszcze dzisiaj znalazła ją siedzącą w fotelu, wyschłą, prostą, nieruchomą. Dozorczyni powtarzała, że teraz już i niema powodu najmniejszego, który mógłby śmierć sprowadzić, kto wie, czy ciotka Dida nie będzie żyła wiecznie.
I tak już liczyła przeszło sto pięć lat.
Wyszedłszy ze schronienia, Felicyta poczuła zmęczenie.
Pomyślała tedy o wuju Macquarcie.
Oto jeszcze jeden, który ją krępował w najwyższym stopniu, a chciał żyć z uporem, mogącym przyprowadzić do rozpaczy! Wprawdzie miał on tylko ośmdziesiąt cztery lata, zaledwie o trzy lata więcej, aniżeli ona, mimo to przeciez wydawał się jej śmiesznie starym, poprostu przekraczającym granice, dokąd żyć było wolno.
A nadto przecież był to człowiek, który żył wśród samach wyuzdań, upijał się, jak bydlę, co wieczór, już od lat przeszło sześćdziesięciu!
Ludzie przezorni, ludzie trzeźwi wstąpili do grobu, a on natomiast kwitł, wyglądał przepysznie, tył nawet, tryskał zdrowiem i odznaczał się wesołością.
Przed laty, kiedy dopiero co tylko osiadł w Tulettes, Felicyta ofiarowywała mu to wina, to likiery, to koszyki flaszek z wódką, w nadziei błogiej, że uda się jej w ten sposób uwolnić rodzinę od hultaja nieznośnego i zgoła niepotrzebnego, od którego należy się spodziewać jedynie nieprzyjemności, tudzież hańby.
Wnet atoli spostrzegła, że ów wszystek alkohol przeciwnie tylko go podtrzymuje w zdrowiu jak najpiękniejszem, pięknym rumieńcem pokrywa mu policzki, a oko zaprawia błyskawicami szyderstwa; to też zaprzestała posyłać mu dary, które zamiast truć g0, tylko dodawały mu tuszy i zdrowia.
W głębi duszy więc chowała do niego za to urazę wściekłą; byłaby go zabiła, gdyby się nie bała.
I za każdym razem widziała, że ów pijanica stoi coraz to silniej na swych nogach krzepkich i coraz jawniej ośmiela się śmiać z niej, ponieważ wiedział dobrze, iż życzy sobie ona jego śmierci. Tryumfował tedy, że nie sprawia jej właśnie swym pogrzebem przyjemności, jej, która ufała, że grzebiąc jego ciało, pogrzebie wraz z niem dawne brudy rodzinne, krew. tudzież błoto, obryzgujące dwa poprzednie podboje miasta Plassans.
— Widzisz, moja Felicyto — powtarzał on często swoim głosem, zjadliwie szyderczym — jestem tutaj koniecznie potrzebny, aby strzedz naszej starej matki; jeżeli zaś z czasem zdecydujemy się umrzeć oboje równocześnie, to zrobimy to tylko przez grzeczność dla rodziny, tak, dla ciebie nawet, aby ci poprostu oszczędzić kłopotu przybiegania do nas co miesiąc, ot, tak z dobrego serca, jak teraz.
Zazwyczaj, ostatniemi czasy, już nie zadawała sobie tak obłudnego trudu, by odwiedzać wuja; wszystko, czego mogła się dowiedzieć, mówiono jej w Schronieniu. Tym razem atoli, skoro jej powiedziano, że dostał on ataku nadzwyczajnego, bezprzykładnego pijaństwa i ani razu jeszcze przez całe dwa tygodnie nie był trzeźwym, a nadto nie ruszył się nogą z domu przez owe dwa tygodnie, ponieważ wódka odebrała mu przytomność, zdjęta ciekawością, postanowiła naocznie sprawdzić stan, w jakim też mógł się znajdować.
I powracając na kolej, nadłożyła nieco drogi, by dojść do domku wuja.
Dzień był wspaniały; piękny, ciepły i iskrzący się od słońca dzień letni.
Po prawej i po lewej stronie drogi, przez którą musiała przechodzić, rozciągały się pola, jakie musiała zakupić dla Macquarta na jego wyraźny rozkaz, pola, złożone z tłustej, urodzajnej ziemi, stanowiącej cenę jego milczenia i jego dobrego zachowania się przez lata poprzednie. Dom stał na samem słońcu, pokryty czerwonemi dachówkami; mury pomalowane dosyć niedbale na kolor żółty; wszystko to śmiało się wesoło i radośnie.
Tuż pod starodawnym murem tarasu, mogła odetchnąć wybornem, świeżem, chłodnem powietrzem, a zarazem popatrzeć na widok cudowny, który się wokoło rozciągał.
Co za przewyborne, podniosłe i wygodne schronienie, co za zakątek szczęścia dla starca, który wśród tej ciszy i pokoju kończyłby życie, długie życie, pełne dobroci, oraz pełne obowiązku!
Daremnie przecież Felicyta starała się zobaczyć wuja; nigdzie nie mogła go ani odkryć, ani usłyszeć.
W około panowało milczenie głuche.
Jedynie pszczoły brzęczały naokoło wielkich malw. Zresztą widniał jeszcze na tarasie tylko mały, żółtawy piesek, zwykle napotykany w Prowancyi; leżał on w cieniu, wyciągnięty wzdłuż na ziemi, z traw ogołoconej.
Znał dobrze nadchodzącego gościa, podniósł tedy głowę, mrucząc, i zdradzając na razie chęć szczekania; potem atoli ułożył się z powrotem i już nie ruszał się z miejsca.
Cała ta pustka przeto, tak dziwnie odbijająca od wesela, rozsiewanego dokoła przez słońce, sprawiła na niej wrażenie nieprzyjemne. Zadrżała nieco i otrząsnęła się, potem zaś zaczęła wołać:
— Macquardt!.. Macquardt!..
Ani szmeru jednego, ani jednego oddźwięku.
I znowu zapanowało milczenie głuche; tylko pszczoły zaczęły brzęczeć jeszcze głośniej wokoło wielkich malw.
Tu już atoli Felicyta poczęła się wstydzić swoich obaw, weszła zatem bardzo odważnie do wnętrza domu.
Po lewej ręce w przedsionku, drzwi od kuchni, gdzie wuj zwykle przebywał, były tym razem zamknięte. Pchnęła je ręką, lecz z początku nic a nic nie mogła zobaczyć, ponieważ poprzednio starannie pozamykał okiennice, aby schronić się przed upałem.
Piewszem wrażeniem, jakie doznała, było gwałtowne ściśnięcie gardła skutkiem silnej woni alkoholu, przepełniającej pokój: zdawało się, że każdy sprzęt oddychał tym zapachem, a dom cały był nim przesycony aż do samego szpiku. Wreszcie, kiedy już oczy jej przyzwyczaiły się do tego mroku, spostrzegła ostatecznie wuja.
Siedział w pobliżu stołu, na którym stała szklanka i już zupełnie pusta butelka silnego absyntu. Wsunięty w głąb krzesła, spał snem kamiennym, spity aż do utraty przytomności.
Taki widok obudził w niej już nie tylko gniew wściekły, ale i nieskończoną pogardę.
— Przyznaj sam, mój Macquardzie, czy to rzeczą rozsądną i uczciwą, by doprowadzać się aż do takiego stanu?... Obudźże się, gdyż to jest wstrętnem w najwyższym stopniu!
Ale sen Macquardta musiał być bardzo twardym, ponieważ nawet nie słychać było, aby oddychał.
Napróżno Felicyta podniosła głos, napróżno też silnie klaskała w dłonie.
— Macąuart! Macąuart! Macąuart!. Ach!. pfe! Jesteś wstrętnym, mój drogi!
Teraz już odwróciwszy się od niego, nie krępowała więcej; ruszała się po kuchni całkowicie swobodnie i dotykała każdego przedmiotu.
Gdy wyszła ze Schronienia i musiała maszerować po drodze, pełnej kurzu, nagle uczuła wielkie pragnienie. Rękawiczki piekły ją, teraz nieznośnie, zdjęła je zatem i położyła na rogu stołu.
Następnie trafem szczęśliwym znalazła dzbanek, wymyła szklankę, poczem napełniwszy ją aż po brzegi, zabierała się do picia, kiedy widowisko nadzwyczajne wzruszyło ją do tego stopnia, że w jednej chwili postawiła szklankę tuż przy rękawiczkach, nie umoczywszy nawet ust spieczonych.
W izbie robiło się coraz jaśniej i jaśniej, ponieważ oświetlały ją wązkie promienie słońca, przedzierające się przez szpary starych, popękanych okiennic.
Obecnie widziała wybornie wuja, zawsze czysto ubranego w bluzę błękitną, na głowie zaś miał odwieczną czapkę futrzaną, którą nosił z roku na rok. Od lat pięciu czy sześciu utył znacznie; był grubym tłuściochem, na którym skóra fałdowała się od nagromadzonego tłuszczu.
Spostrzegła też, że musiał zasnąć, paląc, gdyż fajka, krótka, czarna fajeczka upadła mu na kolana. Wnet atoli aż skamieniała ze zdziwienia, na poły ze strachem pomięszanego: tytoń palący wypadł z fajki, od niego zaś zajął się kort spodni; w spodniach więc zrobiła się dziura — dziura już tak wielka, jak pięciofrankówka, przez nią zaś przeglądało nagie udo, udo czerwone, skąd wydobywał się maleńki, niebieskawy płomyk.
Z początku Felicyta sądziła, że pali się bielizna, kalesony lub też koszula. Ale niebawem wszelka wątpliwość musiała ustać; widziała bowiem dokładnie nagie ciało i wydobywający się stamtąd mały, niebieskawy płomyczek, lekki, pląsający swobodnie, zupełnie tak samo, jak płomień, ślizgający się po powierzchni wazy, pełnej zapalonego spirytusu.
W każdym razie był to jeszcze najwyżej płomień kaganka, maleńki, delikatny, a tak wiotki, że najlżejszy powiew powietrza mógł go zagasić.
Wnet atoli począł się on powiększać, rósł nagle i szybko, podczas gdy skóra zaczęła pękać, a tłuszcz topił się zapamiętale.
Krzyk, mimowolny, wydobył się z zaciśniętego gardła Felicyty:
— Macquart!.. Macquart!..
Wciąż jeszcze nawet jego oddechu nie było słychać. Zdawało się, że stracił zupełnie, a zupełnie wszelką wrażliwość; pijaństwo wprawiło go w stan ospałości chorobliwej, sparaliżowało całkowicie i stanowczo jego system nerwowy; dowodem bowiem najlepszym, iż żył, było, że pierś jego podnosiła się regularnie, a zwolna w równych odstępach czasu.
— Macquart!.. Macquart!..
Teraz już tłuszcz, wypływający po przez otwory popękanej skóry, zasilał ogień, który dzięki temu dochodził do brzucha.
Felicyta wreszcie zrozumiała, że wuj pali się sam przez się na podobieństwo gąbki, nasyconej wódką. Poił się nią już od lat wielu, i to wódką jak najsilniejszą, jak najwięcej zawierającą materyałów palnych. I bezwątpienia zapali się niebawem cały, caluteńki od stóp do głów.
Wówczas odeszła ją chęć budzenia wuja, skoro śpi tak dobrze. Jeszcze tylko minutę jedną, ale jakże ponurą, odważyła się patrzyć na niego, na poły zdziwiona, na poły już zdecydowana na to, co ma uczynić. Ręce jej przecież zaczęły drżeć i to potężnie, jakby ją mróz silny owionął; napróżno zaś usiłowała nad tem drżeniem zapanować. Dusiła się na dobre, chwyciła tedy oboma rękami szklankę wody i wychyliła ją do dna.
Ledwo szklankę zdążyła postawić na stole, w mgnieniu oka wykręciła się na pięcie i pobiegła ku drzwiom. Wtem przypomniała sobie rękawiczki. Powróciła więc raz jeszcze, namacała je już na oślep na stole i ruchem niespokojnym ujęła, jak się zdawało, obie.
Wreszcie wyszła, starannie zamykając drzwi za sobą, z tak słodką minką, jak gdyby bała się komukolwiek przeszkodzić w przyjemnej śpiączce.
Kiedy już z powrotem znalazła się na tarasie, wśród wesołych promieni słońca; kiedy odetchnęła powietrzem czystem i świeżem, na widok niezmiernego, nieskażonego niby łza horyzontu, odetchnęła z uczuciem ulgi prawdziwej.
Okolica dokoła świeciła pustkami; nikt z pewnością wszelką nie widział, gdy wchodziła i wychodziła z powrotem. Był tam tylko tak, jak przedtem, ów psiak żółty, wyciągnięty w całej swej długości, który nie raczył nawet podnieść głowy.
Felicyta przeto szybko ruszyła w drogę, drobnym, żwawym kroczkiem, chwiejąc się w biodrach tak lekko, jak młodziuteńka, zgrabna dziewica.
Oddaliła się już może na sto kroków, kiedy nagle, choć opierała się wszelkiemi siłami, jakiś nieprzeparty, tajemniczy instynkt zmusił ją, by odwróciła się i popatrzyła po raz ostatni jeszcze na ów dom, tak spokojny i tak wesoły, odwrócony teraz do niej bokiem, uroczy wśród zachodu — tego dnia pięknego bez zmazy.
Dopiero w wagonie, kiedy już chciała naciągnąć rękawiczki, spostrzegła, że jednej z nich brakuje. Była przecież przekonaną najmocniej, iż upadła ona na tor kolejowy w chwili, gdy wchodziła do wagonu.
Podchlebiała sobie jednak mimo wszystko, że zachowała zupełnie zimną krew, a jednak, co już stanowiło dowód silnego zmięszania z jej strony, zachowała naciągniętą rękawiczkę na jednej ręce, podczas gdy druga była odsłoniętą, co żadną miarą dziać się nie powinno.
Nazajutrz, Pascal i Klotylda udali się do Tulettes pociągiem, który z Plassans odchodzi o godzinie trzeciej popołudniu.
Matka Karolka, siodlarka, przyprowadziła im na dworzec malca, ponieważ zobowiązali się odwieść go do wuja, u którego miał pozostać przez cały tydzień, albo jeszcze i dłużej. Biedaczka była zmartwioną, ponieważ w domu u niej wybuchły nowe niesnaski; mąż już stanowczo wzbraniał się trzymać w domu na przyszłość owo dziecko cudze, owo książątko, rozleniwiałe i głupie.
A ponieważ ubranie kupowała mu babka Rougon, przeto zawsze był wystrojonym, jak magnat.
I tego dnia miał na sobie ubranie z czarnego, prześlicznego aksamitu, obszyte pętlicami złotemi; słowem, przypominał zupełnie, a zupełnie młodego magnacika wieków średnich, pazia z epoki dawno minionej, udającego się na dwór królewski.
Przez czas podróży, trwającej kwadrans, ponieważ siedzieli sami w przedziale, Klotylda zabawiała się zdejmowaniem mu toczka z głowy, by gładzić i czesać jego wspaniałe, złociste włosy jego prawdziwie królewską czuprynę, której pierścienie kręte spadały mu na ramiona.
Raptem spostrzegła rzecz dziwną.
Miała na palcu pierścionek, i oto ile razy dotknęła nim mimowoli odsłoniętej szyi Karolka, stale ku wielkiemu przerażeniu widziała, że jej pieszczoty pozostawiają po sobie krwawe ślady. Istotnie, ile razy go dotknęła, tyle razy stale występowała na jego skórę rosa złocista kroplami krągłemi: było to rozmiękczenie tkanek, tak szybko postępujące skutkiem zwyrodnienia, że najlżejsze potarcie skóry wywoływało krwotok.
Doktór w jednej chwili niezmiernie się przeraził i wypytywał troskliwie chłopca, czy często idzie mu krew z nosa.
Karolek atoli prawie i odpowiedzieć nie umiał; z początku nawet zaprzeczył stanowczo, potem atoli sobie przypomniał, że temi dniami szło mu z nosa krwi bardzo dużo. I w samej rzeczy zdawało się, jakoby był słabszym, aniżeli zazwyczaj; co więcej, im bardziej w lata zachodził, tem bardziej dziecinniał; inteligencya zaś jego, jakkolwiek nigdy nie rozbudziła się należycie, teraz zmniejszała się widocznie z dniem każdym.
Ten wielki, piętnastoletni chłopiec wyglądał co najwyżej na dziecko dziesięcioletnie, a był bardzo piękny i bardzo podobny do dziewczynki, gdyż cera jego równała się listkom kwiecia, zrodzonego wśród obłoków mgły porannej. Klotylda, bardzo rozczulona, zmartwiona niesłychanie, trzymała go przez czas niejaki na kolanach, musiała przecież posadzić go z powrotem na ławce, ponieważ spostrzegła, że usiłuje on wsunąć rękę za jej stanik, po przez przedziały między guzikami, pchany do tego instynktem rozpusty, żądzy i pieszczoty zarazem, jakby był maleńkim, a sprośnem zwierzęciem.
W Tulettes, Pascal postanowił zaprowadzić nasamprzód dziecko do wuja.
To też skręcili w bok na ścieżkę dosyć uciążliwą.
Już zdaleka śmiał się do nich, jak dnia poprzedniego, ów mały domek, skąpany w złocistych promieniach słońca, pokryty dachówkami różowemi, żółtemi ścianami, murami, pokrytemi pleśnią zielonawą, drzewami, wyciągającemi na różne strony swe gałęzie pokrzywione, przykrywające cały taras dachem kopulastym z liści szerokich.
Spokój rozkoszny panował niepodzielnie w tym zakątku samotnym, w tem schronieniu mędrca, gdzie rozlegało się jedynie brzęczenie pszczół, latających około wielkich malw.
— Ach! — hultaj z tego wuja — mruczał Pascal z uśmiechem — zazdroszczę mu z całego serca.
Dziwił się atoli mocno, że nie mógł go jeszcze dostrzedz, choć starannie mierzył oczyma cały taras.
Karolek obecnie zaczął biedź, porywając za sobą Klotyldę; chciał bowiem zobaczyć króliki. Doktór zaś wchodził coraz wyżej, dziwiąc się, że nie napotyka nikogo, a nikogo!
Okiennice były zamknięte; drzwi natomiast od sieni, szeroko roztwarte, wahały się to w jedną,, to w drugą stronę.
Na tarasie widniał tylko ów psiak żółty, ale już bliżej progu domu, z czteroma łapami sztywno wyciągniętemi, z szerścią najeżoną, skowyczący z cicha, lecz ustawicznie.
Skoro przecież zobaczył nadchodzącego gościa, którego musiał bezwątpienia poznać, umilkł na chwilę i, powlekłszy się nieco dalej, położył na słońcu, wnet jednak zaczął znowu łagodnie skomlić.
Pascala ogarnęła jakaś obawa niewytłomaczona, obawa tak silna, że nie mógł powstrzymać okrzyku, który gwałtownie wydzierał się mu z gardła.
— Macquart!... Macquart!...
Nikt na to wołanie nie odpowiedział; w całym domu panowało milczenie głuche; tylko brama wahała się to w tę, to w ową stronę, a z poza niej wyzierała sień czarna, podobna do paszczy roztwartej.
Pies wył nieustannie.
Pascal zatem zniecierpliwił się i krzyknął jeszcze głośniej:
— Macquart!... Macquart!
Nic nawet nie drgnęło wokoło; pszczoły brzęczały, a jakiś spokój błogi i bezmierna pogoda nieba rzucały odblask złocisty na ten zakątek samotny.
Pascal już nie ociągał się dłużej.
Wuj zapewne śpi bardzo twardo.
Kiedy przecież doktór posunął się na lewo ku drzwiom kuchni, uderzył go niemile odór wstrętny, woń niemożliwa do zniesienia kości i ciała, spalonych na węgiel.
W samej izbie zaledwie można było oddychać.
Jakiś rodzaj mgły gęstej, obłok stały, nie ruszający się z miejsca i pobudzający do nudności, formalnie dusił i oślepiał doktora.
Wązkie promyki światła, przedzierające się poprzez szpary, nie rozjaśniały izby o tyle, by można się w niej dokładnie rozpatrzyć. Mimo to Pascal posunął się ku kominkowi, lecz wnet porzucił wszelkie przypuszczenia o pożarze, choć te napomykały się mu w pierwszej chwili, ponieważ nigdzie, a nigdzie nie było śladów ognia, wszystkie zaś meble wokoło niego zachowały się w całości.
Pascal nic, a nic nie mógł zrozumieć, czuł atoli, że mdleje w tem powietrzu zatrutem, pobiegł tedy ku oknom i ruchem gwałtownym otworzył okiennice.
Do kuchni wpłynął szeroki promień światła.
Wówczas doktór rozejrzał się w otoczeniu, to zaś, co zobaczył, gwałtownem napełniło go zdziwieniem.
Każdy przedmiot stał na swojem miejscu; szklanka i próżna butelka po absyncie widniały na stole; jedynie krzesło, na którem bezwątpienia musiał siedzieć, nosiło ślady pożaru; przednie nogi szczerniały od ognia, a słoma spłonęła przynajmniej w połowie.
Co się stało z wujem?
Gdzież on do licha mógł się podziać?
Przed krzesłem, na posadzce widniała jedynie kałuża tłustości, oraz drobna kupka popiołu, obok której leżała fajka, mała, czarna, fajka, która padając, bynajmniej się nie stłukła.
Był tam cały wuj, w owej garści niewielkiej delikatnego popiołu i tu również się znajdował w tej mgle czarniawej, która teraz strumieniem szerokim wypływała z pokoju przez okno otwarte; był także w pokładzie tłuszczu, który osiadł na wszystkich ścianach kuchni, w pokładzie tej wstrętnej wilgoci tłustej spalonego ciała, wilgoci, pokrywającej wszystko, pełnej łoju i śmierdzącej po roztarciu palcem.
Był to jeden z najpiękniejszych wypadków spalenia się samego przez się, jaki lekarz miał sposobność zaobserwować.
Pascal już czytał o bardzo dziwnych tego rodzaju wypadkach w niejednym pamiętniku; między innemi o pewnej szewcowej, nałogowej pijaczce, która zasnęła na garnku z węglami; znaleziono potem zaledwie jej nogę i rękę. On sam, aż do tej chwili, zapatrywał się na podobne zjawiska bardzo niedowierzająco i ani na chwilę nie przypuszczał, jak starożytni, że ciało, nasycone alkoholem, wydaje gaz nieznany, łatwo i natychmiast się zapalający, a wówczas mogący zwęglić do popiołu zarówno ciało, jak i kości.
Teraz atoli już wcale nie zaprzeczał niczemu, teraz już tylko wszystko sobie wyjaśniał i tłomaczył, zestawiając skrzętnie fakta: ospałość chorobliwa, a raczej sen twardy, wywołany nałogowem pijaństwem; nieczułość stanowcza i zupełna; fajka, która spadła na odzież i zapaliła tę ostatnią; ciało, nasycone trunkiem, które zapaliło się i niejako stopiło wśród owego żaru; sadło wylało się wtedy, częścią na podłogę, częścią zaś spaliło się, podsycając ogień; i wszystko wreszcie, muskuły, organa, kości, które strawiły się wśród płomieni, ogarniających ciało.
Cały wuj był tam, razem ze swojem ubraniem z błękitnego kortu, razem z czapką futrzaną, którą nosił zimą i latem.
Bez wątpienia w chwili, gdy zaczął płonąć, jak sobótka, musiał pochylić się naprzód i upaść z krzesła na ziemię, co wyjaśnia, dlaczego krzesło było zaledwie osmolonem; teraz już nic więcej z niego nie pozostało, ani jednej kości, ani jednego zęba, ani jednego paznokcia, nic więcej, jak tylko owa mała kupka popiołu szarego, którą lada chwila mógł rozwiać wiatr, wpadający szeroką smugą przez drzwi, na oścież otwarte.
Klotylda tymczasem, znudzona, weszła teraz także do kuchni; Karolek zaś pozostał na dworze, ponieważ bardzo zajęło go ustawiczne skomlenie psa.
— Ach! mój Boże! co za woń wstrętna! — zawołała. — Co się tutaj stało?
Dreszcz nią wstrząsnął raz jeden i drugi, kiedy Pascal zaczął jej wyjaśniać prawdopodobny przebieg owej nadzwyczajnej katastrofy.
Już, już wzięła butelkę, by się jej bliżej przyjrzeć; lecz w mgnieniu oka postawiła ją ze wstrętem znowu na stole, poczuwszy, że jest wilgotną i oblaną ciałem wuja. Niczego nie można się było dotknąć; każda rzecz była niejako powleczoną tym łojem żółtawym, który sklejał ręce.
Dreszcz zimny, dreszcz szalonego obrzydzenia zawładnął nią niepodzielnie; płakała, bełkocząc:
— Smutna śmierć! wstrętna śmierć!
Pascal atoli już się otrząsnął z pierwszego wrażenia i niemal uśmiechał.
— Wstrętna, dlaczego?... Miał lat ośmdziesiąt cztery i nie cierpiał nic a nic... Co do mnie, uważam ową śmierć nawet za zbyt wspaniałą dla tego starego bandyty, jakim był nasz wuj. Mój miły Boże, przecież teraz śmiało powiedzieć można, że życie jego wcale, a wcale chwalebnem nie było... Zapewne musisz przypominać sobie jego przeszłość. Miał na sumieniu sprawki istotnie straszne i niegodziwe, co przecież nie przeszkodziło mu później się ustatkować oraz zrobić na starość w otoczeniu wszystkich tych piękności dzielnym, szyderczym sceptykiem, grającym rolę cnotliwca, czem nigdy nie był... I taki jegomość umiera teraz śmiercią królewską, niby prawdziwy książę pijaków, pali się sam przez się, płonie na stosie, uczynionym z własnego ciała!
Zdziwiony, zdjęty podziwem nieustannym, doktór z gestami odpowiedniemi zaczął się rozwodzić nad całą sceną.
— Czy rozumiesz to wszystko?... upić się do tego stopnia, by stracić wszelką wrażliwość; zapalić się samemu przez się niby ognik świętojański, rozlecieć się w dym i w parę, aż do ostatniej kosteczki... Hm? Czy widzisz, jak wuj rozchodzi się w przestrzeń, zrazu rozpraszając się po wszystkich czterech kątach tej izby, mięszając się z powietrzem, igrając z wiatrem i oblewając wszystkie przedmioty, tworzące jego własność? Później wymykać się zaczął pod postacią obłoku mglistego przez to okno od chwili, gdy je otworzyłem. Teraz już leci aż pod niebo i mięsza się z całym wszechświatem... Ależ taką śmierć tylko wspaniałą można nazwać! Czyż to nie piękne: zniknąć tak dalece, że zostanie po człowieku jedynie mała garść popiołu i fajeczka niewielka tuż obok?
Przy tych słowach podniósł fajkę, aby ją zachować, jako — dodał — pamiątkę po wuju. Klotylda przecież, słysząc jego uniesienie liryczne., jego podziw poetycki, mimowoli nie mogła się oprzeć wobec tego pewnemu szyderczemu nastrojowi, który starając się stłumić, ustawicznie powtarzała, że wszystko to i dziwi ją niesłychanie i fizycznie znowu niemal o mdłości przyprawia.
Wtem nagle spostrzegła pod stołem jakąś rzecz, być może, jakieś szczątki po wuju.
— Popatrz no! co to za kawałek!
Pascal się schylił i podniósł to z ziemi, przyczem ku swemu podziwieniu niesłychanemu, przekonał się, że trzymał w ręku rękawiczkę kobiecą, rękawiczkę zieloną.
— Ach! — krzyknęła Klotylda — to rękawiczka babki; przypominasz sobie zapewne, że wczoraj miała tylko jedną, a oto właśnie druga.
Tutaj oboje głęboko spojrzeli sobie w oczy; to samo wyjaśnienie cisnęło się im na usta: Felicyta bezwarunkowo musiała tutaj zajść dnia poprzedzającego; niemal równocześnie zrodziło się w umyśle doktora przekonanie nieprzeparte, pewność raczej, iż jego matka widziała, jak się wuj zapalał, a mimo to nie stłumiła ognia.
Mówiło mu o tem sporo wskazówek, dla niego aż zanadto wyraźnych; stan ostygnięcia zupełnego, jaki już zastał w izbie, a następnie obliczenie, które zrobił, w celu przekonania się, ile też czasu było potrzeba do zupełnego spalenia.
Wnet spostrzegł, iż to samo przypuszczenie zrodziło się w głowie jego towarzyszki tudzież odzwierciedlało wyraźnie w głębi jej wystraszonych oczu. Ponieważ atoli był przekonanym, iż jest zupełnie niemożliwem dowiedzieć się kiedykolwiek całkowitej prawdy, przeto głośno wypowiedział tłomaczenie najprostsze, opierające się na prawdopodobnem przypuszczeniu.
— Bezwątpienia, babka musiała wstąpić do wuja, by się z nim przywitać, wracając ze Schronienia, a wuj niewątpliwie jeszcze nie był pjianym...
— Chodźmy stąd! chodźmy stąd jaknajprędzej! — krzyknęła Klotylda. — Duszę się tutaj i nie mogłabym ani chwili dłużej pozostać...
Pascal nadto chciał natychmiast zawiadomić władzę o zgonie wuja.
Wyszedł tedy za Klotyldą, zamknął dom i włożył klucz do kieszeni.
Znalazłszy się na dworze, usłyszeli na nowo skomlenie psiaka, małego, żółtego psiaka, który nie umilkł ani na chwilę. Ostatecznie skulił się on u nóg Karolka, dziecko zaś, zachwycone tem, kopało go nogą i z rozkoszą słuchało owego skomlenia, z niczego nie zdając sobie sprawy.
Doktór udał się wprost do p. Maurina, notaryusza w Tulettes, który równocześnie piastował godność mera gminy.
Od lat przeszło dwunastu, żył on w towarzystwie córki, także już wdowy, ale bezdzietnej i utrzymywał dobre stosunki sąsiedzkie z starym Macquartem, a nawet niejednokrotnie przechowywał u siebie całemi dniami małego Karolka, gdyż jego córka bardzo a bardzo zajmowała się tem dzieckiem, tak pięknem i tak godnem zarazem pożałowania.
P. Maurin przeraził się i chciał zaraz jechać wraz z doktorem, aby stwierdzić cały wypadek, równocześnie zaś przyrzekł, iż wystawi prawidłowy, według form wymaganych akt zejścia.
Trudność atoli, i to niemałą, przedstawiało dopełnienie ceremonii religijnej i sprawienie pogrzebu kościelnego.
Kiedy ponownie wrócono do kuchni, wiatr, który wpadł przez drzwi otwarte, rozwiał popiół na wszystkie strony. Po usilnych zaś i skrzętnych staraniach, zdołano zebrać go bardzo mało, i to zmięszanego pospołu z trocinami pokoju, tudzież z dawnym kurzem; w tem wszystkiem z pewnością wszelką wuja było bardzo niewiele.
Cóż więc i kogo grzebać?
Będzie zatem daleko lepiej wyrzec się wszelkiej ceremonii.
I tak też zrobiono.
Zresztą, wuj nie był katolikiem praktykującym; rodzina więc poprzestanie na zamówieniu później pewnej ilości mszy za spoczynek jego duszy.
Notaryusz tymczasem natychmiast zapowiedział otwarcie, że leży u niego testament, jeszcze dawniej przez Macquarta złożony.
Bez zwłoki zatem wezwał doktora, by stawił się u niego w dniu pojutrzejszym, celem wysłuchania urzędowego przeczytania testamentu; uważał bowiem za obowiązek powiedzieć mu już teraz, że wuj wybrał go na egzekutora testamentu. Ostatecznie, jako prawdziwie dzielny i zacny człowiek, zobowiązał się zatrzymać u siebie na czas pewien Karolka, pojmując doskonale, iż malec, katowany przez ojczyma, krępował rodzinę podczas wszystkich owych historyj.
Karolek zaś zachwycał się temi zaprosinami i pozostał w Tulettes.
Już bardzo późno, gdyż pociągiem o godzinie siódmej, zdołali Klotylda i Pascal powrócić do Plassans, ten ostatni bowiem poprzednio odwiedził jeszcze dwu chorych, jak sobie postanowił.
Gdy przecież po dwu dniach przybyli razem na godzinę zapowiedzianą do p. Maurina, spotkała ich tam wielce nieprzyjemna niespodzianka. Oto znaleźli się oko w oko z starą panią Rougon, która na dobre rozgościła się u rejenta.
Dowiedziawszy się, rzecz jasna, o śmierci Macquarta, przybiegła natychmiast do Tulettes, wijąc się niby to z boleści i okazując na oko żal wielki.
Testament zresztą odczytano jak najzwyczajniej, poprostu i bez żadnych epizodów. Macquart przeznaczył cały swój majątek, jakim tylko mógł rozporządzać, na wystawienie na jego grobie wspaniałego pomnika, — pomnika marmurowego, z dwoma monumentalnej wielkości aniołami, które miałyby skrzydła zwinięte i oblicze zapłakane.
Ów pomysł dręczył go uporczywie za życia, pomysł, będący odbiciem wspomnienia z czasów jego młodości, wspomnienia o podobnym pomniku, który widział zagranicą, w Niemczech, w latach, kiedy był żołnierzem.
Zobowiązywał zatem w testamencie swego siostrzeńca Pascala, by zechciał zająć się wybudowaniem takiego grobowca, ponieważ on jeden tylko z całej rodziny — tak napisał dosłownie — posiada smak artystyczny.
Podczas czytania testamentu, Klotylda zeszła do ogrodu notaryusza i tam siedziała długo na ławce, którą cieniem gęstym okuwał stary kasztan, Kiedy zeszli tu potem Pascal i Felicyta, wszyscy troje byli wielce przez chwilę zakłopotani, ponieważ już od kilku miesięcy nie zamienili ze sobą ani słowa.
Wreszcie, staruszka zaczęła grać rolę zupełnie, a zupełnie obojętnej, nie robiąc najmniejszego przytyku do nowego stosunku syna i wnuczki. W ten sposób dawała do zrozumienia, że można i spotykać się i nawet udawać zaprzyjaźnionych wzajemnie wobec obcych, a mimo to ani nie tłomaczyć sobie niczego, ani się godzić, kiedy los łączy ich razem na jednem i tem samem miejscu.
Babka Felicyta przecież popełniła jeden błąd nie do wybaczenia.
Oto uporczywie, a nierozsądnie zapewniała o owej wielkiej boleści, spowodowanej śmiercią Macquarta.
Pascal zaś domyślał się aż zanadto jasno jej szalonej radości, jej wesela nieskończonego z powodu, że ten wrzód rodziny, ten wstrętny wuj ostatecznie zdecydował się położyć do grobu. Nic więc dziwnego, że już nie mógł powstrzymać niecierpliwości, nie umiał zapanować nad oburzeniem, które wrzało w jego piersi.
Mimowoli utkwił przez chwilę wzrok na rękawiczkach matki, które tym razem były czarnego koloru.
A właśnie w tej chwili użalała się ona głosem słodkawym:
— I to także, czy było rozsądnie w jego wieku, tak uporczywie hołdować życiu samotnemu? Boć żył sam, niby wilczysko! Gdybyż przynajmniej trzymał sobie służącę.
Wówczas więc doktór przemówił, nawet nie zdając sobie sprawy z własnego czynu; nakłaniał go do tego wprost instynkt nieświadomy; sam się zmięszał, gdy usłyszał własne słowa.
— Ależ, matko, przecież ty tam byłaś? Dlaczego nie stłumiłaś na nim ognia?
Stara pani Rougon zbladła straszliwie. Jak jej syn mógł się o wszystkiem dowiedzieć? Otworzywszy usta, patrzyła na niego osłupiała; równocześnie zaś i Klotylda zbladła tak, jak ona, przekonawszy się teraz naocznie o zbrodni, całkowicie już jawnej.
Owo milczenie, które niby piorun zjawiło się wśród matki, syna i wnuczki, było jak najjawniejszem wyznaniem, owo milczenie, siejące w około dreszcze, milczenie, ktorem niby kamieniem grobowem przywalają te lub owe rodziny swe straszne tragedye domowe.
Obie kobiety nie umiały wybrnąć z kłopotu.
Doktór, już dostatecznie zmartwiony tem, iż wogóle przemówił, on, który zazwyczaj tak troskliwie unikał wszelkich drażniących, a niepotrzebnych wyjaśnień, starał się usilnie jakimkolwiek sposobem złagodzić swój wykrzyknik, kiedy nagle nowa katastrofa uratowała ich od tego straszliwego zakłopotania.
Felicyta, nie chcąc nadużywać łaskawej grzeczności pana Maurina, postanowiła zabrać Karolka do siebie.
Gospodarz atoli zaraz po śniadaniu kazał malca wysłać do schronienia, by ten ostatni przepędził choć godzinę u Cioci Didy. Teraz więc znowu posłał służącę z rozkazem, by go natychmiast przyprowadziła z powrotem.
I w tej właśnie chwili owa służąca, której oczekiwano, wpadła do ogrodu, potem oblana, zadyszana, wzburzona, krzycząc z daleka:
— Mój Boże! mój Boże! niech państwo się pośpieszą.. Pana Karola zalewa krew...
Wszystkich trojga ogarnęło zdumienie niesłychane, żwawym tedy krokiem podążyli do Schronienia.
Tego dnia Ciotka Dida miała jedną z owych dobrych chwil; była bardzo spokojna, bardzo łagodna; siedziała wyprostowana a wsunięta w głąb fotelu, gdzie przepędzała godziny długie, godziny od lat dwudziestu dwóch, uporczywie ciągle spoglądając w próżnię.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jeszcze bardziej wychudła; wszystkie muszkuły zniknęły, jej ręce, jej nogi były już tylko poprostu kośćmi, pokrytemi skórą pomarszczoną, oraz grubą, jak pargamin; doszło do tego, że jej dozorczyni, silna, tęga blondynka, musiała chorą nosić, dawać jeść, słowem, obracać nią na wszystkie strony, jakby jaką rzeczą, którą się bierze z tego miejsca i przenosi w inne.
Matka rodu, zapomniana, wysoka, cała zmarszczkami pokryta, z wyrazem twarzy wylęknionym, ustawicznie pozostawała nieruchomą; jedynie oczy tylko żyły, owe oczy jasne niby woda źródlana, dziwnie promieniejące wśród tego wąskiego, wyschłego oblicza.
Rankiem atoli dnia tego, niespodziewany potok łez zaczął spływać po jej licach, następnie zaś zaczęła bełkotać wyrazy bez związku żadnego; wszystko to dowodziło, że w pośród jej wyczerpania wiekowego, tudzież odrętwienia nieodwołalnego, spowodowanego obłąkaniem, mózg, wysychający zwolna, jeszcze istniał choć w cząsteczce drobnej; jakieś wspomnienia były tam nagromadzone; jakieś błyski inteligencyi były jeszcze możliwe.
Po niejakim atoli czasie, twarz jej z powrotem stężała i przybrała wyraz obojętny wobec ludzi, tudzież wobec rzeczy; w takim stanie mogła niekiedy zaśmiać się z jakiegoś upadku, z jakiegoś nieszczęścia, najczęściej atoli nic a nic nie widziała, nic a nic nie słyszała, wpatrując się jeno uporczywie w próżnię.
Kiedy przyprowadzono tam Karola, dozorczyni natychmiast usadowiła go przed małym stoliczkiem, twarz w twarz z jego prababką. Miała też już przygotowany dla niego stos obrazków, żołnierzy, kapitanów, królów, ubranych w purpurę i złoto, dała je mu zatem natychmiast razem z własnemi nożyczkami:
— Masz tutaj, baw się, ale bądź spokojny i grzeczny! Przypatrz się tylko, że i babka dzisiaj jest nadzwyczajnie grzeczną. Trzeba ją tedy naśladować.
Dziecko rzuciło okiem na obłąkaną i oboje zaczęli się sobie przyglądać uporczywie.
W tej właśnie chwili ich podobieństwo nadzwyczajne musiało każdego natychmiast uderzyć.
Nadewszystko ich oczy, — oczy spłowiałe i bezrozumne, zdawały się niemal zatapiać, jedne w drugich, zdawały się łączyć, tak były podobne jedne do drugich.
W dalszym ciągu nadto zdumiewały podobieństwem zarówno twarz stuletniej staruszki, rysy zużyte i zmięte, jak i pomimo przedziału trzech pokoleń owo delikatne oblicze dziecka, także już pomarszczone, pomięte, bardzo stare, bardzo wreszcie zwiędłe, z powodu zużycia się całego rodu.
Nie uśmiechnęli się oni oboje do siebie ani razu, lecz patrzyli na siebie z spokojem głębokim, z odcieniem wielkiego niedołęstwa.
— Ach, dobrze! — ciągnęła teraz w następstwie dalszem dozorczyni, która już przyzwyczaiła się rozmawiać głośno z sobą samą, aby się jako tako rozweselić w towarzystwie obłąkanej, — oboje nie mogą się siebie wyprzeć. Z jednego pnia pochodzą, to widoczna! Prawnuczek to wykapana prababka... No, no, pośmiejcie się nieco do siebie, pobawcie się, skoro lubicie przebywać razem we dwoje.
Karola jednak nużyło wszelkie, choćby najkrótsze, natężenie uwagi. Pierwszy tedy pochylił głowę i, jak się zdawało, patrzył wyłącznie na swoje obrazki; Ciotka Dida zaś przeciwnie, odznaczająca się właśnie zadziwiającą mocą wytrwałego patrzenia, bez przerwy i bez ustanku patrzyła na chłopca, ani razu nawet nie opuściwszy powiek.
Przez chwilę dozorczyni krzątała się w owym małym pokoiku, pełnym słońca, wesołym niemal, dzięki jasnemu obiciu, upstrzonemu w błękitne kwiaty. Uporządkowała łóżko, które przewietrzała przed chwilą, potem zaś ułożyła systematycznie bieliznę na półkach szafy.
Zazwyczaj przecież, po upływie pewnego czasu wyzyskiwała obecność malca po to, by nieco odpocząć i zabawić się. I, acz miała poleconem, by nigdy, a nigdy nie opuszczała chorej, mimo to po kilku minutach krzątania, ośmieliła się w tym względzie Karolka zaczepić.
— Posłuchaj no — zaczęła — muszę wyjść na chwilę, gdyby więc ona obudziła się, lub gdyby mię potrzebowała, zadzwonisz na mnie, rozumiesz, nieprawdaż, przywołasz mię... Naturalnie, rozumiesz, jesteś przecież już na tyle dużym chłopcem, iż będziesz umiał mię przywołać.
Karolek podniósłszy teraz głowę, dał znak, że zrozumiał i zawoła dozorczyni.
Potem, skoro ta ostatnia wyszła, on zaś znalazł się samnasam z Ciotką Didą, zaczął zupełnie grzecznie, oraz poważnie wycinać obrazki.
Trwało to zapewne z kwadrans, nie dłużej, wśród ciszy głębokiej, panującej w Schronieniu, gdzie chwilami tylko rozlegały się jakieś szmery przytłumione, jakieś kroki dorywcze, jakiś brzęk kluczy, w pęk związanych, potem znowu, lecz bardzo rzadko, jakiś krzyk głośny, natychmiast zduszany.
Ów dzień gorący, upalny atoli oddziałał na dziecko usypiająco; sen ciężki zdjął je po czasie niejakim; niebawem głowa jego białości liliowej zdawała się uginać pod falą zbyt ciężką jego włosów prawdziwie królewskich: opuścił też ją zwolna między obrazki i zasnął, oparłszy jeden policzek na królach złocisto purpurowych.
Rzęsy długie jego powiek opuszczonych rzucały cień na obrazki; życie tętniało nader słabo w małych, wąskich, błękitnych żyłkach, przebijających się z pod jego skóry delikatnej.
Był on anielsko pięknym, ale i szalone zwyrodnienie rasy już wycisnęło na nim swe śmiertelne piętno, oraz rzuciło cień na słodkie jego oblicze.
A Ciotka Dida patrzyła na niego wzrokiem bezmyślnym, jak zawsze, gdzie nie malowała się ani przyjemność, ani ból, wzrokiem, gdzie przesuwała się niejako szeroka wieczność wszechrzeczy.
Po upływie jednak kilku minut zdawać by się mogło, że płomień jakiegoś zajęcia błysnął w jej oczach spłowiałych.
Zachodziło dziwne zjawisko; kropla czerwona ukazała się tudzież zaczęła przedłużać u samego krańca lewego nozdrza dziecięcia.
Ta kropla spadła, poczem ukazała się znowu inna, znowu przedłużyła i ponownie spadła.
Była to krew, rosa krwista, która perliła się, tym razem już bez żadnego uderzenia, płynęła już z ciała sama przez się, uchodziła skutkiem zużycia marnego całej rasy.
Po czasie pewnym, owe krople zmieniły się w sznureczek krwisty, a wąski, który ściekał zwolna na obrazki złociste. Z biegiem czasu te ostatnie utonęły w małej kałuży, która, rozszerzając się, utorowała sobie drogę ku rogowi stołu; wreszcie, owe krople zaczęły wzrastać, zaczęły się łączyć jedna z drugą; grube, gęste czerwieniły się na posadzce pokoju.
A mimo to wszystko Karolek spał ustawicznie, spokojny, bosko, uśmiechnięty niby aniołek prawdziwy, nie przeczuwając nawet, iż życie z niego ucieka; obłąkana zaś wciąż jeszcze patrzyła na niego, lecz coraz bardziej zajęta, choć nie zdziwiona; przeciwnie, w jej spojrzeniu przebijało się pewne uradowanie, zupełnie taksamo, jak w chwilach, gdy goniła spojrzeniem zaciekawionem nieraz przez długie godziny lat wielkich, brzęczących much.
Sporo jeszcze czasu ubiegło.
Niteczka krwawa rozszerzyła się i zgrubiała; krople następowały prędzej, jedna po drugiej, z lekkiem i monotonnem pluskaniem, dającem się słyszeć za każdem spadnięciem.
Karolek na chwilę otworzył oczy.
Wówczas spostrzegł, iż jest cały oblany krwią.
Nie przestraszył się atoli, był już bowiem przyzwyczajony do tego krwawego wytrysku, który następował za każdem dotknięciem jego ciała.
Czuł się tylko znudzonym i z tego powodu narzekał.
Wreszcie instynkt ostrzegł go o niebezpieczeństwie, skutkiem czego okrutnie się zmięszał, zaczął narzekać coraz krzykliwiej, aż w końcu bełkotał tylko głośno, acz niewyraźnie:
— Mamo, mamo!
Brak sił musiał być u niego już wielkim, zbyt wielkim, ponieważ zdjęła go nieprzezwyciężona odrętwiałość; głowa z powrotem opadła mu na stół.
Oczy jego się zamknęły; zdawało się, że zasypia; i znakiem życia była tylko smętna skarga, łkanie łagodne, coraz bardziej niknące i coraz cichsze.
— Mamo! mamo!
Obrazki były już całkowicie krwią, zalane; czarny aksamit kamizelki, tudzież spodenek, wyszywany złotem, zwalały długie paski krwi, a mały, czerwony sznureczek krwi uporczywie nie przestawał płynąć z lewego nozdrza. Ani na chwilę się nie zatrzymując, przekroczył on krwistą kałużę na stole i rozmazywał się na ziemi, gdzie ostatecznie utworzył bagnisko wstrętne.
Jeden okrzyk gromki, jeden jęk silny przerażenia byłby wyratował dziecko.
Lecz Ciotka Dida nie krzyczała, nie przyzywała nikogo, pozostała nieruchomą, oczy mając stale wlepione w próżnię, oczy matki rodu, patrzące obojętnie na spełnienie się przeznaczenia.
I tak więc siedziała ona tutaj wyschnięta, jakby przywiązana do fotelu, z członkami, oraz językiem, przygniecionemi brzemieniem lat stu, z mózgiem, skostniałym skutkiem obłędu, niezdolna do zdobycia się ani na wolę, ani na czyn.
Zwolna przecież, mimo wszystko, widok tego małego, krwawego strumyka zaczął budzić w niej pewne wrażenie.
Jakiś dreszcz przebiegł po jej twarzy martwej; rumieniec piekący zabarwił jej policzki.
Wreszcie ostatnia skarga ożywiła ją całkowicie.
— Mamo! mamo!
I wówczas u ciotki Didy dała się widzieć straszna, męcząca walka.
Podniosła ręce wychudłe niby u szkieletu do swoich skroni, jakby czuła, że jej czaszka pęka. Usta otworzyła szeroko, na oścież, lecz żaden dźwięk stamtąd się nie wydostał: wzburzenie dziwne, które się w niej przejawiło, musiało na razie sparaliżować jej język.
Usiłowała się podnieść, usiłowała pobiegnąć; nie miała już przecież żadnych muskułów i dlatego pozostała, jakby przywiązaną do krzesła.
Całe jej ciało biedne drżało, skutkiem wysiłku nadludzkiego, na który się zdobywała celem krzyknięcia oraz przywołania pomocy, nie mogła jednak żadną miarą przełamać więzów, nałożonych jej przez starość, tudzież obłąkanie.
Musiała atoli wszystko widzieć i wszystko rozumieć, o tem świadczyła wzburzona twarz i pamięć zupełnie obudzona.
A było to konanie bardzo powolne i bardzo łagodne; patrzeć na nie trzeba było dosyć jeszcze długo.
Karolek, jakby usnął z powrotem, całkowicie teraz milczący, utracił niemal wszystką krew z swych żył, choć z szmerem lekkim wciąż jeszcze płynął mały, czerwony sznureczek.
Białość liliowa jego twarzy spotęgowała się i zmieniła w bladość śmierci.
Wargi zaczęły tracić barwę właściwą i równały się róży bardzo bladej; następnie zaś stały się zupełnie białemi.
Tuż, przed samym zgonem, otworzył on swoje oczy wielkie i utkwił w prababce, która mogła dostrzedz w nich migotanie ostatniego promyka życia.
Cała twarz, niby z wosku, była już martwą, jedne tylko oczy jeszcze żyły. Zachowały dawną przezroczystość i dawny, czysty odblask.
Nagle znieruchomiały i zagasły.
Owa śmierć oczów była już końcem ostatecznym; Karolek umarł bez żadnego wstrząśnienia, wyczerpany niby źródło, z którego cała woda wyciekła.
Życie już nie pulsowało odtąd w owych żyłach, przebijających się z pod skóry delikatnej; na jego twarzy bladej widniał jedynie cień, rzucany przez długie rzęsy u zamarłych powiek.
Ale wciąż jeszcze pozostał bosko pięknym, z głową unurzaną we krwi, z swą czupryną złocistą, a królewską, rozrzuconą dokoła, podobny do jednego z tych małych, bezkrwistych książątek, którzy nie mają sił do dźwigania przeklętego dziedzictwa ich rodu i zasypiają ze starości, tudzież niedołęstwa w piętnastym roku życia.
Dziecko wyzionęło właśnie ducha w chwili, gdy wpadł do pokoju doktór Pascal, za którym spieszyły Felicyta, oraz Klotylda.
Pierwszy z owej trójcy, gdy zobaczył ilość krwi, zalewającej podłogę, krzyknął z boleścią w głosie:
— Ach! mój Boże! tego właśnie się obawiałem. Biedne dziecko, nikogo przy nim nie było; tu już się skończyło wszystko.
Wszyscy troje atoli przestraszyli się i formalnie skamienieli na widok nadzwyczajnego zjawiska, które się im teraz ukazało.
Ciotka Dida, niby urosła, niemal zupełnie zdołała się podnieść; jej oczy zaś, utkwione w małego nieboszczyka, bardzo bladego i bardzo łagodnego, utkwione także w rozlaną krew czerwoną, w kałużę krwi już zwolna krzepnącej, nagle teraz zapaliły się myślą, po długim, dwudziestodwuletnim śnie.
To ostateczne nadwyrężenie władz umysłowych, ta noc w mózgu, niemożliwa do usunięcia, bez wątpienia nie mogły przeszkodzić obudzeniu się jakiegoś dawnego wspomnienia, od wielu lat już tam tkwiącego; przeciwnie, cios nagły, który ją spotkał, ów cios straszliwy musiał owo wspomnienie na powierzchnię wydobyć.
Zapomniana tedy przeszłość na nowo odżyła; chora otrząsnęła się ze swej nicości, i stała wyprostowana, tudzież wyniszczona, niby widmo trwogi, oraz boleści zarazem.
Przez chwilę jedynie dyszała ciężko.
Następnie, wstrząsana dreszczem straszliwym, zdołała wybełkotać tylko jedno słowo:
— Żandarm, żandarm!
I Pascal, i Felicyta, i Klotylda odrazu pojęli, co to ma znaczyć.
Mimowoli spojrzawszy na siebie, zadrżeli.
W tym wykrzykniku tkwiła cała historya namiętna ich starej babki, matki ich wszystkich, która z powodu namiętności gwałtownej w swych latach młodych nabawiła się następnie bardzo długich cierpień w wieku dojrzałym.
Już dwa ciosy moralne onego cza8u?wstrząsnęły nią do głębi straszliwie: pierwszy spadł na nią w całej pełni wrącego gorączką życia, kiedy żandarm wystrzałem z fuzyi zabił, niby psa, jej kochanka, przemytnika Macquarta; drugi, po wielu, wielu latach, kiedy także żandarm jakiś roztrzaskał kulą pistoletową głowę jej wnuczka ukochanego, Sylwestra, rewolucyonistę, ofiarę nienawiści, tudzież krwawych walk rodzinnych.
Zawsze i wszędzie obryzgiwała ją krew.
A teraz dosięgnął jej trzeci cios moralny; obryzgała ją krew po raz trzeci, ta biedna, wynędzniała krew jej rodu, którą widziała wyciekającą tak długo; ta krew teraz leżała na podłodze, podczas gdy dziecię królewskie, blade, z żyłami, oraz sercem próżnem, usnęło na zawsze.
To też biedna chora, widząc niejako całe życie swoje, swoje życie, czerwone od namiętności i męczarni, będącej dostatecznem za wszystko odpokutowaniem, po trzykroć teraz wybełkotała:
— Żandarm, żandarm, żandarm!
I po tych słowach upadła z powrotem na fotel. Wszyscy sądzili, że umarła, niejako spiorunowana wrażeniem.
Wreszcie przecież pojawiła się dozorczyni, tłomacząc się i uniewinniając; pewna zresztą była, że dostanie dymisyą.
Doktór Pascal pomógł jej ułożyć Ciotkę Didę na łóżku, następnie zaś stwierdził, że staruszka jeszcze żyje.
Będzie jeszcze żyła do dnia następnego; umrze wreszcie, licząc sto pięć lat trzy miesiące i siedm dni, na paraliż mózgowy, spowodowany ostatnim ciosem, który teraz spadł na nią niespodziewanie.
Pascal natychmiast zwrócił się do matki.
— Wytrzyma najwyżej jeszcze dobę, jutro umrze z pewnością... Ach! wuj, potem ona i ten biedny zarazem malec. Same tylko ciosy, tylko nieszczęście, tylko żałoba!
Na chwilę przerwał, by potem dodać głosem stłumionym:
— Rodzina zaczyna topnieć; stare drzewa padają, a młode umierają jeszcze na pniu, niewyrośnięte.
Felicycie zdawało się, że syn wygłosił nowy do niej przytyk.
Śmierć tragiczna małego Karolka wzruszyła ją istotnie do głębi. Lecz mimo to, mimo dreszczu, który ją wstrząsał, doznawała w zakątku serca ulgi niezmiernej.
Na przyszły tydzień, kiedy już wszyscy dokoła przestaną płakać, co to za błogie będzie uczucie powiedzieć sobie, że ów cały światek z Tulettes, światek wstrętny zniknął raz na zawsze tak, iż od tej chwili sława rodziny będzie mogła rozbrzmiewać szeroko i migotać się złudną, lśniącą legendą.
Wtedy także przypomniała sobie, że nic a nic nie odpowiedziała u notaryusza na mimowolne oskarżenie jej przez syna; to też z bezczelnością niesłychaną zaczęła mówić o Macquardzie.
Widzisz, mój drogi, do czego to prowadzą nas sługi. To wszystko na nic się nie zdało. Przecież i tutaj była sługa, a jednak nie zapobiegła katastrofie; to też choćby wuj miał i sługę, nic a nic nie pomogłoby mu to w owym wypadku; spaliłby się na popiół zupełnie tak samo, jak się spalił.
Pascal skłonił głową, z właściwą sobie w takich wypadkach obojętnością zgodną.
— Masz słuszność, matko.
Klotylda padła na kolana. Obudziły się w niej dawne gorące wybuchy wiary gorliwej katoliczki, obudziły się w tym pokoju, pełnym krwi, zamieszkałym przez obłąkanie i śmierć.
Z oczów jej trysnęły potoki łez; ręce złączyły się do modlitwy; zaczęła ona modlić się żarliwie za duszę drogich istot, które już zeszły z tego świata.
Mój Boże! oby ich cierpienia się skończyły; oby im przebaczono ich błędy; oby ich wskrzeszono jedynie celem obdarzenia wieczną pogodą, tudzież życiem wiecznem, a błogiem!
Błagała zarazem z usilnością nabożną o odwrócenie piekła, którego bała się dla tych trojga istot, gdyż po życiu nieszczęśliwem wtrąciłoby je ono w otchłań wiecznego cierpienia.
Począwszy od tego dnia smutnego, Pascal i Klotylda kochali się jeszcze silniej, a idąc z odwiedzinami do chorych, przyciskali się mocno jedno do drugiego.
Być może, iż u niego poczucie niemożności zwalczenia choroby przyczyniło się do powiększenia świadomości o potrzebie tej ostatniej. Jedyna mądrość zasadzała się na pozostawieniu swobody rozwojowi przyrody, na usuwaniu żywiołów niebezpiecznych, na podążaniu wśród pracy, tudzież znoju do celu ostatecznego, do zdrowia, oraz siły.
Aleć zawsze krewni, których się traci; krewni, którzy cierpią, a potem umierają, pozostawiają w sercach żyjącej rodziny pewne rozdrażnienie przeciwko chorobie, szczepią tamże potrzebę nieprzepartą zwalczenia, oraz zwyciężania zła.
I nigdy doktór nie odczuwał tak wielkiej radości, jak wtedy, kiedy się mu udało z pomocą zastrzyknięcia złagodzić cierpienie chorego; kiedy widział, że chory, jeszcze niedawno jęczący z bólu, teraz uspakaja się i zasypia.
Klotylda znowu naodwrót uwielbiała doktora, wielce z tego pyszna, zupełnie jak gdyby ich miłość tworzyła rodzaj pociechy, którą nieśli w zanadrzu podczas wędrówki przez ów świat biedny.




X.

Pewnego ranka Martyna, jak zawsze na początku każdego kwartału, poprosiła doktora, by wydał jej kwit z otrzymania tysiąca pięciuset franków, chcąc następnie pójść do notaryusza Graudguillota i odebrać te pieniądze, które nazywała „naszą rentą.“
Doktór zdziwił się, iż termin wypłaty tak prędko nadszedł: nie troszczył się on nigdy o sprawy pieniężne i całkowitą pod tym względem pozostawiał swobodę Martynie. Ona przechowywała u siebie te pieniądze, ona też niemi według uznania własnego rozporządzała.
I jeszcze przebywał pod jaworami razem z Klotyldą, oboje ucieszeni, oboje radujący się tą namiętnością życia, oboje odświeżeni rozkosznie wiecznem mruczeniem, czy brzęczeniem źródełka, kiedy służąca ukazała się z powrotem, pomięszana, jakby szalona, wprost wstrząśnięta wzruszeniem nadzwyczajnem.
Nie mogła nawet natychmiast odzyskać głosu; tchu brakowało jej w piersiach.
— Ach! mój Boże, ach! mój Boże!.... Pan Grandguillot wyjechał!
Pascal z początku nie zrozumiał tego.
— A więc dobrze, moja droga, przecież niema nic spiesznego; pójdziesz do niego kiedyindziej.
— Ależ nie! ależ nie! pan Grandguillot uciekł; czy pan mię rozumie; uciekł ze wszystkiem!...
I, niby po przerwaniu śluzy, trysnęły teraz słowa, i całe wzruszenie gwałtowne wyładowywało się na zewnątrz.
— Dochodzę do ulicy, aż tu widzę już zdaleka sporo narodu przed drzwiami... Dreszcz lekki mię przebiegł; domyślałam się jakiegoś nieszczęścia. I brama zamknięta; i okiennice pozamykane; dom jakby wymarł... Natychmiast, ktoś z tłumu mię objaśnił, że notaryusz umknął, nie zostawiwszy nawet ani jednego sou. Słowem, zrujnował mnóstwo rodzin...
Położyła kwit na stole kamiennym. — Niech pan trzyma; oto jest, ten pański papier. Skończyło się wszystko; nie mamy już ani jednego sou i pomrzemy teraz z głodu...
Tu ją płacz zdjął serdeczny; wielkie, grube łzy spadały jej z oczów; smutek straszny ściskał to serce poczciwe, lecz skąpe, złamane zupełnie skutkiem owej zguby majątku i drżące teraz z trwogi przed nędzą, która zdała groziła.
Klotylda przez czas owych wyjaśnień siedziała zdrętwiała w milczeniu, nie mówiąc ani słowa; wlepiła jeno oczy w Pascala, który w pierwszej chwili zdawał się temu wszystkiemu nie wierzyć.
Co więcej nawet, usiłował on uspokoić Martynę.
— Zobaczymy, zobaczymy, zwolna, nie trzeba tak zaraz upadać na duchu.
Jeżeli Martyna o całej sprawie dowiedziała się jedynie od ludzi z ulicy, to być może, powtarza tylko plotki, które właściwie wszystko przekręcają.
Pan Grandguillot miałby uciec, pan Grandguillot miałby być złodziejem, ależ to się wydaje rzeczą okropną, rzeczą wprost niemożliwą.
Przecież to człowiek znany ze swej uczciwości niesłychanej; przecież to dom kochany i poważany przez całe Plassans; rodzina, znana tutaj przeszło już od wieku. Powtarzano nawet, iż pieniądze u Grandguillota są pewniejsze, niż w Banku Francuzkim.
— Martyno, zastanów się; podobnego rodzaju katastrofa nie zjawia się odrazu, jakby biczem trzasnął; musiały krążyć przedtem jakieś pogłoski złowieszcze, jakieś plotki... Cóż u dyabła! taka oddawna znana uczciwość nie mogła przecież odrazu zniknąć jednej nocy!
Wówczas służąca machnęła ręką rozpaczliwie.
— Otóż to właśnie, proszę pana, sprawia mi największe wyrzuty sumienia, bo widzi pan, jestem w tem wszystkiem nieco winną... Przed kilku już bowiem tygodniami zaczęły obijać się o moje uszy najrozmaitsze wieści.... Państwo, rzecz oczywista, nic nie słyszeliście, ponieważ i tak zaledwie wiecie, że jesteście przy życiu...
Tutaj Pascal wraz z Klotyldą uśmiechnęli się nieznacznie, gdyż była to prawda niezbita, że kochali się oni poza światem całym, tak daleko, tak wysoko, że nie dolatywał do nich ani jeden ze zwykłych odgłosów życia brukowego.
— Ale, ponieważ — ciągnęła Martyna dalej — owe wszystkie historye były bardzo brzydkie, przeto nie chciałam państwu zakłócać spokoju, a zresztą sądziłam, iż ludzie kłamią.
Ostatecznie przecież zdecydowała się opowiedzieć, iż jedni poprostu oskarżali pana Grandguillota o grę na giełdzie; inni zaś uporczywie udawadniali, że utrzymywał najrozmaitsze kobiety w Marsylii. Mówiono też o przeróżnych orgiach, tudzież wybrykach wstrętnych.
Po tem wszystkiem, Martyna ponownie zaczęła łkać rzewnie.
— Mój Boże! mój Boże! co się też teraz z nami stanie? Poprostu przyjdzie nam umierać z głodu!
Pascala to wszystko wreszcie wyprowadziło z równowagi.
Nadto przykro się mu zrobiło, gdy zobaczył łzy, pobłyskujące również i w oczach Klotyldy.
Wówczas usiłował sobie to i owo przypomnieć, usiłował niejako uporządkować przeszłość w swojej głowie.
Ongi, za czasów praktyki swej w Plassans, kilkakrotnie składał u pana Granguillota rozmaite sumy, aż wreszcie zebrał się kapitał stu dwudziestu tysięcy franków. Dochód od tego kapitału wystarczał mu na utrzymanie już od lat szesnastu; za każdym razem nadto notaryusz wydawał mu od siebie kwit na złożoną sumę.
Te kwity pozwolą mu teraz, bez wątpienia, wykazać, iż jest osobistym wierzycielem notaryusza.
Wnet atoli jakieś wspomnienie niejasne zamajaczyło gdzieś, głęboko na dnie pamięci: wprawdzie nie mógłby ściśle oznaczyć daty, lecz przypomniał sobie, że na żądanie, oraz skutkiem rozmaitych wyjaśnień notaryusza wystawił mu formalne pełnomocnictwo, mocą którego tamten miał pełne prawo umieścić cały jego kapitał lub część tegoż na jakiejś hypotece; teraz nawet pamiętał już tak wybornie, że był pewien, iż w owem pełnomocnictwie nazwisko mandataryusza pozostało in blanco.
Nie wiedział przecież, czy Grandguillot zużytkował ów dokument, czy też nie, ponieważ nigdy a nigdy nie zajmował się nawet na chwilę myślami, jak umieszczono jego fundusze.
Martyna, dręczona teraz do żywego porywami swego skąpstwa, krzyknęła, z głębokiem przerażeniem w głosie:
— Ach! jakże pan ciężko zostałeś ukarany za swoje niedbalstwo karygodne! Czyż to się w ten sposób dba o pieniądze? Co do mnie, niech pan tylko posłucha! umiem wyrachować moje oszczędności co do centyma jednego, co trzy miesiące; na palcach zliczyłabym panu z dokładnością największą sumę ogólną, numera papierów, oraz sumę każdego z nich.
Mimo całego smutku, uśmiech nie zbyt godziwy ukazał się teraz na licach Martyny.
Uśmiech ów tworzył odbicie namiętności zakorzenionej, uporczywej, a teraz nasyconej; jej pensya roczna: czterysta franków, niemal zupełnie nie napoczęte, oszczędzane, w pocie czoła, umieszczane co roku w papierach, powiększając się zresztą dzięki narastaniu procentów, utworzyły po latach trzydziestu sumę olbrzymią dwudziestu tysięcy franków.
A ów skarb był nietykalny, umieszczony w obligacyach jak najpewniejszych, schowany na uboczu, w kryjówce niesłychanie pewnej, a nikomu, zupełnie, nikomu nieznanej.
Martyna, myśląc o tem wszystkiem, promieniała z zadowolenia, zresztą w dalszym ciągu wolała o swoich bogactwach zamilczeć.
Pascal krzyknął teraz z kolei.
— Ech! Martyno, do licha, co ty tam opowiadasz, iż nasze pieniądze już raz na zawsze przepadły! Pan Grandguillot, przecież posiada majątek osobisty, boć tak przynajmniej sądzę — nie zabrał ze sobą ani swego domu, ani swych dóbr. Zobaczy się to wszystko; cała ta sprawa musi się należycie wyjaśnić; nie mogę nawet się przyzwyczaić do myśli, by Grandguillota uważać za zwyczajnego złodzieja... To jedynie rzecz nieznośna, że trzeba będzie w tem wszystkiem zdobyć się na cierpliwość i czekać.
Takie podobne przypuszczenia wypowiadał wyłącznie celem uspokojenia Klotyldy, ponieważ spostrzegł, iż niepokoi się ona coraz to bardziej i bardziej.
Patrzyła ona to na niego, to znowu na Soulejadę; rzucała okiem dokoła, jedynie zajęta ich szczęściem wspólnem, oraz nim samym, żywiąca tylko jedno życzenie gorące, aby żyć tak zawsze w przyszłości, jak żyli poprzednio, i kochać się gorąco w głębi owej tak drogiej dla nich pustelni.
To też i Paska], pragnąc ją ukoić jak najprędzej, powrócił do swej dawnej, a pięknej niedbałości w sprawach pieniężnych, boć i tak nigdy nie pracował dla pieniędzy, a równocześnie nawet sobie nie wyobrażał, iż można ich kiedykolwiek nie mieć, oraz cierpieć z powodu ich braku.
— Ależ ja mam pieniądze! — ostatecznie krzyknął. Co ty, Martyno, opowiadasz za głupstwa niesłychane, że już nie posiadamy ani jednego sou i przyjdzie nam niebawem umierać z głodu.
I z wesołym wyrazem twarzy podniósł się z ławki, i zmuszając obie kobiety, by szły z nim razem.
— Chodźcie, chodźcie tylko! Pokażę wam pieniądze, sporo pieniędzy. I dam Martynie nieco grosza, aby zrobiła dzisiejszego wieczora obiad wspaniały.
Na piętrze, w swoim pokoju, w obecności obu kobiet wysunął z miną tryumfalną szufladę biurka.
I oto tam, w głąb owej szuflady przez lat niemal szesnaście rzucał banknoty, tudzież złoto, które mu przynosili ostatni jego klienci, sami z własnej woli, ponieważ nigdy nie żądał od nich żadnego wynagrodzenia.
I nigdy też nie wiedział dokładnie ogólnej sumy swego małego skarbu, brał bowiem dowoli tyle pieniędzy, ile tylko zechciał, na drobne wydatki, na koszta doświadczeń, na jałmużnę, na podarunki.
Od kilku miesięcy zaglądał do owej szuflady często i brał kwoty nader poważne.
Do tego przecież stopnia przyzwyczaił się, że może tam znaleźć zawsze taką sumę, jakiej potrzebuje, po latach przyrodzonej, roztropnej oszczędności, po wydatkach, niemal zeru się równających, iż ostatecznie uważał owe pieniądze za niewyczerpane.
Teraz więc i Pascal śmiał się z zadowolenia.
— Zobaczycie zaraz, zaraz zobaczycie.
Zdrętwiał atoli ze zmięszania, gdy po gorączkowem grzebaniu wśród stosu rachunków, oraz kwitów, wynalazł zaledwie drobną kwotę sześciuset piętnastu franków: dwu banknoty stufrankowe, czterysta franków złotem i piętnaście franków monetą zdawkową.
Teraz już zaczął przetrząsać inne papiery i palcami obmacywał wszystkie cztery kąty szuflady, raz po razu wykrzykując:
— Ależ to niemożliwe! przecież zawsze były tutaj pieniądze; były nawet jeszcze temi dniami całe kupy pieniędzy!.. Najwidoczniej zmyliły mię owe wszystkie stare rachunki. Ale przysięgam wam, iż jeszcze w przeszłym tygodniu widziałem tutaj dużo pieniędzy, a nawet sporo ich dostałem.
Było tam tyle gorącego przekonania, wypowiadanego w sposób tak zabawny; dziwił się on sam sobie z taką szczerością niesłychaną wielkiego dzieciaka, że Klotylda nie mogła żadną miarą powstrzymać się od śmiechu.
Ach! ten biedny mistrz! co za opłakany z niego spekulant, jak on nie umie brać się do interesów!
Kiedy jednak spostrzegła strapioną minę Martyny, a nawet wyraźną rozpacz, malującą się na jej twarzy wobec takiej odrobiny pieniędzy, mających teraz wyżywić wszystkich troje — ogarnęło ją rozczulenie rozpaczliwe, oczy zaszły łzami, a równocześnie zaczęła szeptać:
— Mój Boże, to dla mnie wydałeś to wszystko; to ja cię zrujnowałam, ja jestem jedyną przyczyną, że już nic nie mamy.
Istotnie, Pascal zapomniał, iż wybrał pieniądze na podarunki.
Oto była szpara, przez którą pieniądze wypłynęły.
Gdy sobie o tem przypomniał, twarz jego się rozjaśniła.
To też, gdy Klotylda zalana łzami, oraz zrozpaczona, zaczęła mówić, iż trzeba wszystko oddać z powrotem kupcom, doktór zaczął się gniewać.
— Oddawać to, co ja ci darowałem! Ale oddawałabyś w takim razie z tem wszystkiem także i cząstkę mego serca! Och! nie, choćbym miał u stóp twych umrzeć z głodu, pragnę cię posiadać taką, jaką chciałem cię posiadać.
Następnie widząc, iż otwiera się przed nimi przyszłość jeszcze nie ujęta w żadne stałe karby, dodał z ufnością:
— Zresztą, przecież tego wieczora jeszcze nie umrzemy z głodu? Nieprawdaż, Martyno?.. Z tem, co mamy, wytrzymamy przez czas dłuższy.
Martyna potrząsnęła głową.
Jej zdaniem, to, co było, mogło wystarczyć na dwa miesiące, co najwyżej na trzy, i to tylko w takim wypadku, jeżeli będzie się prowadziło gospodarstwo bardzo umiejętnie i bardzo oszczędnie O dłuższym atoli przeciągu czasu niema co nawet i myśleć. Dawniej, szufladę zasilano bez przerwy choć małemi sumami, zawsze tam pieniądz kapał, acz zwolna, ale kapał; teraz jednak dochody wszelkie zupełnie wyschły od chwili, kiedy pan zaniedbał całkowicie swoich chorych. Nie można też było liczyć na żadną pomoc, której nie poskąpiłby ktoś trzeci.
Wreszcie Martyna zawnioskowała w te słowa:
— Niech mi pan da dwa banknoty stu frankowe. Zrobię, co będę mogła, by opędzić niemi wydatki całego miesiąca. Potem, zobaczymy... Ale niechże pan będzie rozsądny i nie wydaje nic a nic z owych czterystu franków w złocie; najlepiej zamknąć szufladę na wszystkie spusty i nie otwierać jej wcale.
— Och! z pewnością wszelką! — krzyknął doktór — możesz być spokojną. Odciąłbym sobie raczej rękę!
Wszystko więc na razie się ułożyło.
Martyna mogła według własnego uznania rozporządzać tą zapasową sumą; ale też i miała prawo wszelkie pysznić się swoją oszczędnością, gdyż skąpiła nawet na centymach, jak zresztą z góry zapowiadała.
Co do Klotyldy, to ta nigdy a nigdy i tak nie dostawała ani grosza na własne wydatki, nie odczuwała więc braku pieniędzy.
Jeden tylko Pascal cierpiał głęboko, że jego skarbnica była już teraz zamkniętą, oraz wyczerpaną; lecz trudna rada. Uroczyście przecież przyrzekł, iż wszelkie zapłaty będzie uskuteczniała wyłącznie sama służąca.
— No, tośmy dokonali nielada dzieła! — odezwał się, z radością ulgi w głowie, szczęśliwy, jak gdyby przeprowadził dzieło niesłychanej doniosłości, które na zawsze zabezpieczało ich byt.
Tydzień upływał, a na pozór nic a nic nie zmieniło się w Soulejadzie.
Upojeni nawzajem swoją miłością czułą, ani Pascal ani Klotylda nie spostrzegali, zdawało się, grożącej im nędzy.
Pewnego poranka przecież, kiedy Klotylda wyszła z Martyną, by jej towarzyszyć po zakupy na targ, doktór, zostawszy sam, musiał przyjąć gościa, odrazu napełniającego go dziwnego rodzaju obawą.
Była nim kupcowa, która onego czasu sprzedała mu stanik ze starych koronek alesońskich, ów cud istny, pierwszy z jego strony podarunek.
Pascal poczuł, iż tak mało posiada siły odpornej wobec pokusy możliwej, iż drżeć zaczął na całem ciele. Jeszcze handlarka nie wymówiła nawet ani słowa, a on już wzbraniał się: nie! nie! nie może, nie chce nawet robić zakupów; i ręce wyciągnąwszy przed siebie, usiłował jej przeszkodzić, by nie wyciągała nic a nic z małego, skórzanego woreczka.
Handlarka jednak, spasiona, a nadzwyczajnie uprzejma, uśmiechała się tylko, już z góry będąc pewną zwycięstwa.
Głosem prędkim, słowami, umiejącemi trafić do celu, poczęła teraz mówić, poczęła opowiadać historyą: tak! jedna z pań, której nazwiska nie ma prawa wymienić, jedna z pań, najbardziej w Plassans poważanych, ścigana teraz przez los, chciałaby, bo musi, sprzedać jeden z swych klejnotów; tu znowu przeszła handlarka do drugiej strony tej sprawy, przedstawiając przepyszną sposobność nabycia klejnotu, który kosztował przeszło tysiąc dwieście franków, — za pięćset franków. Potrzeba zmusza właścicielkę do takiego ustępstwa.
Nie spiesząc się, otworzyła swój worek, mimo pomięszania i wzrastający przestrach doktora; po chwili wyciągnęła stamtąd bardzo zgrabny naszyjnik, z przodu wysadzany jedynie siedmiu perłami, lecz owe perły posiadały zaokrąglenie, blask i czystość, podziwienia godne.
Całość wychodziła nadzwyczajnie uroczo, niewymownie świeżo.
Doktór w mgnieniu oka osądził, iż ów naszyjnik, włożony na delikatną szyję Klotyldy, będzie zupełnie odpowiedniem, zupełnie naturalnem przyozdobieniem owej cery jedwabistej, która sprawiała na nim, ile razy przyciskał do niej swe wargi rozpalone, wrażenie kwiatu.
Jakiś inny klejnot tworzyłby jedynie niepotrzebny dla niej ciężar; te perły zaś świetnie odpowiadały jej młodości.
I już, już, ujął ów naszyjnik w palce drżące, już odczuwał boleść śmiertelną na myśl o potrzebie oddania go z powrotem. A przecież jeszcze usiłował bronić się pokusie, wciąż jeszcze zapowiadał, iż nie posiada pięciuset franków, podczas gdy kupcowa, bez przestanku, głosem obojętnym, ciągle wychwalała sposobność zrobienia dobrego sprawunku, który ma swoją odpowiednią wartość.
Nakoniec po upływie kwadransa, kiedy już osądziła, że bądźcobądź nie zdoła się on jej wymknąć, oświadczyła nagle, bez żadnych przygotowań, iż, jak dla niego, odstąpi naszyjniki za trzysta franków; i Pascal poddał się, jego namiętność obdarowywania bowiem, jego potrzeba robienia Klotyldzie przyjemności, tudzież przyozdabiania jej jako swego ideału były silniejszemi, niż głos rozsądku.
A zresztą, kiedy poszedł do biurka, by wziąść z szuflady piętnaście sztuk złota i wyliczyć je kupcowej, był najmocniej przekonanym, iż wszystkie sprawy z notaryuszem przybiorą obrót pomyślny tak, iż niebawem będzie się miało sporo pieniędzy.
I kiedy Pascal został znowu sam, po odejściu kupcowej, z klejnotem w kieszeni, ogarnęła go niezmierna, niemal dziecinna radość. Oczekując na powrót Klotyldy, wstrząsany niecierpliwością, przygotował dla niej maleńką niespodziankę.
Gdy spostrzegł ją powracającą, serce mu ledwo nie pękło, tak zaczęło kołatać gwałtownie.
Klotylda była bardzo zgrzana, gdyż palące słońce sierpniowe zawisło pod niebiosami. Chciała, prócz tego, zmienić suknię, uszczęśliwiona z owej przechadzki, nie zapominając nadto dodać ze śmiechem pełnym, a wesołym, iż Martyna świetnie się sprawowała na targu, kupiła bowiem dwa gołąbki za ośmnaście sou.
Pascal, którego wzruszenie formalnie chwytało za gardło i dusiło, poszedł za nią do jej pokoju; i kiedy już stanęła przed nim jedynie w spódniczce, z ramionami odsłoniętemi, z nagiemi łopatkami, zaczął udawać, iż coś spostrzega na jej szyi.
— Patrz no! co ty też takiego masz na szyi! Przyjrzyj się jeno.
Trzymał naszyjnik w ręku, usiłując go jej włożyć w ten sposób, iż ciągle udawał, jako przesuwa palce po jej szyi, by się przekonać, iż nic a nic ona nie ma.
Klotylda, wesoła, rozbawiona, broniła się i zaprzeczała:
— Ależ skończ już raz! Wiem dobrze, iż nic tam niema... Zobaczymy zaraz, co ty tam chcesz mi narzucić i czem mię tak łaskoczesz?
Objąwszy ją uściskiem mocnym, złapał i pociągnął przed wielkie zwierciadło, gdzie mogła się przejrzeć caluteńka, od stóp do głów.
Na szyi jej błyszczał łańcuszek cienki, istna nitka złota; Klotylda więc ujrzała owe siedm pereł, podobnych do siedmiu gwiazd mlecznych, zrodzonych tamże i lśniących łagodnie na tle jej skóry jedwabistej.
Było to wszystko dziecinnie urocze, tudzież zachwycające.
Bez zwłoki zatem, pełna zachwytu, jęła się śmiać, niby gołębica zalotna, która gruchając, wystawia naprzód szyję i pyszni się niepomiernie.
— Och! mistrzu, mistrzu mój! jakże jesteś dobrym!... Myślisz jedynie o mnie?... Jakże mię uszczęśliwiasz!
I radość, która tryskała jej z oczów, ta radość kobiety i kochanki zarazem, zachwyconej, że jest piękną, upojonej tem, iż jest uwielbianą, wynagrodziła go bosko za jego szaleństwo.
Klotylda przechyliła głowę, cała promieniejąca z uciechy, i wyciągnęła ku niemu swe usta. Doktór pochylił się ku niej i przez chwilę zatonęli oboje w gorącym, przeciągłym pocałunku.
— Czy jesteś zadowoloną?
— Och! tak, mistrzu, zadowoloną, bardzo zadowoloną!... Te perły są tak pełne uroku, są tak czyste! I tak mi jest w nich do twarzy!
Jeszcze przez chwilę podziwiała siebie samą w zwierciadle, bezwiednie ulegając niewinnej próżności podziwiania złocistego odcienia swej cery przy zestawieniu z liliowo-lśniącemi łzami pereł.
Następnie instynkt jakiś, chęć pokazania się i pochwalenia przemogła ją do tego stopnia, że słysząc, jak służąca krząta się w sąsiednim pokoju, wymknęła się i pobiegła do niej, w spódniczce, z szyją odsłoniętą.
Martyno! Martyno! Popatrzno tylko, co mistrz ofiarował mi przed chwilą!... Cóż, czy ładnie wyglądam?
Surowy, nagle jeszcze bardziej chmurny wyraz twarzy starej służącej zmroził całą jej radość.
Być może, iż Klotylda potroszę już i odgadywała, że jej młodość bujna oraz hoża wywoływała zazdrość, szarpiącą serce tej istoty biednej, która zużyła się i zestarzała, milcząc w owym tartaku codziennej służby tudzież po zostając niemą, choć namiętnie uwielbiała swego pana.
Wszystko to zresztą nie trwało ani jednej sekundy; był to odruch mimowolny, nieświadomy dla jednej, zaledwie podejrzywany przez drugą; po nim nastąpiło już widoczne, a trwałe niezadowolenie oszczędnej służącej, która z ukosa patrzyła na podarunek kosztowny i potępiła go stanowczo.
Klotyldą wstrząsnął dreszcz lekki.
Szkoda jedynie — zamruczała — że mistrz zaglądał do biurka i wyciągał stamtąd pieniądze... Perły muszą być bardzo drogie, nieprawdaż?
Pascal teraz, z kolei zakłopotany, zaprzeczył głośno, zaczął prawić o owej wspaniałej, a rzadkiej sposobności, opowiedział o odwiedzinach kupcowej, nie przestając mówić ani na chwilę wśród prawdziwego potoku słów. Istotnie, rzadka, niemal niepodobna do uwierzenia sposobność: nie można było, słowem, nie kupić.
— Ile? — zapytało dziewczę z prawdziwą trwogą w piersiach?
— Trzysta franków.
Wówczas Martyna, która do tej pory ani razu jeszcze ust nie otworzyła, straszna przecież owem milczeniem, nie mogła się powstrzymać od takiego wykrzyknika:
— Ależ, Boże miłosierny! to byłoby za co żyć przez sześć tygodni! a my tutaj niedługo nie będziemy mieli kawałka chleba włożyć do ust.
Grube, pełne łzy zabłyszczały w oczach Klotyldy.
W jednej chwili byłaby zerwała owe perły z swej szyi, gdyby Pascal jej nie przeszkodził.
Zaczęła tedy mówić, by oddać natychmiast naszyjnik z powrotem; szalejąc z żałości, bełkotała jedynie:
— To prawda, Martyna ma słuszność... Mistrz postąpił niedorzecznie i ja sama również jestem niedorzeczną, że nawet przez chwilę jedną zachowałam na szyi to świecidełko i nie pamiętam o położeniu, w którem się znajdujemy.. Tak, te perły spaliłyby mi skórę... Błagam cię, pozwól mi je odnieść.
Pascal atoli nigdy na świecie nie chciał się na coś podobnego zgodzić.
Zaczął się trapić razem z obu kobietami, uznał, iż popełnił błąd, głośno wymyślał sam na siebie, że jest niepoprawnym, a więc należałoby mu odebrać wszystkie pieniądze.
Po tych słowach pobiegłszy do biurka, przyniósł sto franków, które mu zostały i zmusił Martynę, aby je przyjęte w przechowanie.
— Zapowiadam wam, iż nie chcę mieć nadal ani jednego sou! Jeszcze gotów byłbym wydać wszystko co do centyma... Masz, trzymaj, Martyno, ty jedna tylko z nas trojga jesteś rozsądną. Jestem przekonany, że potrafisz tak długo pokierować temi pieniędzmi, aż nasze kłopoty z notaryuszem pomyślnie się zakończą. Ty zaś, najdroższa, zachowaj ową bagatelkę i nie wyrządzaj mi więcej podobnej przykrości. Uściskaj mię, ot tak, a teraz idź się ubierać.
I nie mówiono już o tej sprawie.
Klotylda przecież naszyjnik zachowała na szyi, pod kołnierzem stanika; była to tajemnica zachwycająca, ów mały klejnocik tak uroczy, tak piękny, ukryty przed oczyma wszystkich, podczas gdy ona sama tylko czuła go na swojem ciele.
Niekiedy, podczas pieszczot poufnych, uśmiechając się do Pascala, żywym ruchem ręki wyjmowała owe perły z poza stanika, by mu je w milczeniu, bez słowa jednego pokazać; i wnet takim samym ruchem szybkim, rozkosznie wzruszona, zakładała je z powrotem na szyję ciepłą i okrągłą.
Przypominała mu w ten sposób ich wspólne szaleństwa z wdzięcznością, pełną uroczego pomięszania, z wybuchem radości zawsze żywej i wiecznie żartobliwej.
Od tej chwili ani razu nie zapomniała o perłach.
A przecież prowadzili oni teraz życie, pełne ograniczeń, acz mimo to wszystko niewymownie słodkie.
Martyna zrobiła spis dokładny wszystkich zapasów, jakiemi rozporządzały spiżarnia, tudzież kasa; dało to wyobrażenie o stanie rzeczy, który był okropny. Jedynie, ilość kartofli przedstawiała się, na szczęście, dosyć poważnie. Ale na odwrót nie dopisało co innego: w naczyniu na oliwę już ukazywało się niestety dno; zupełnie taksamo świeciła pustkami ostatnia beczułka wina.
Soulejada, która już postradała i winnice i plantacye drzew oliwnych, rodziła zaledwie nieco jarzyn, oraz garść owoców, gruszek, które jeszcze nie dojrzały, i winogron, mających stanowić w przyszłości wszelką okrasę.
Wreszcie codziennie należało kupować chleb, oraz mięso.
Nadto, pierwszego zaraz dnia służąca wzięła się ostro do Pascala, tudzież Klotyldy, usuwając wszelkie poprzednie łakocie, a więc kremy i legominki, wszelkie dania zaś ograniczyła do rozmiarów zaledwie od biedy wystarczających.
Odzyskała ona całą powagę dawniejszą z dni poprzednich, postępowała z nimi, jak z dziećmi małemi do tego nawet stopnia, że nie zwracała żadnej, a żadnej uwagi ani na ich żądania, ani na ich upodobania. Ona sama ustanawiała ilość, oraz jakość potraw, ponieważ lepiej, aniżeli oni, wiedziała, czego im najwięcej potrzeba.
Zresztą, poza tem okazywała im miłość iście macierzyńską, obsypując ich zabiegami nieustannemi, robiąc niemal cud, iż za ich ostatki, za taką drobną garsteczkę pieniędzy, niekiedy jeszcze dostarczała im smacznych kąsków; zaledwie tam kilka razy, od czasu do czasu, brała ich krótko, lecz i to nawet robiła ku ich własnemu dobru, zupełnie taksamo, jak się karci małych hultai, nie chcących jeść rosołu.
I zdawało się, że właśnie owa macierzyńskość niezwykła, owa ofiara ostatnia, jaką poniosła, ów spokój, na złudzeniu polegający, jakim umiała otoczyć ich miłość wzajemną, nieco ją uśmierzył, oraz zadowolnił, tak, i ją także, gdyż wydobył z tej rozpaczy głuchej, w którą popadła.
Od czasu nadto, kiedy w taki sposób zaczęła nad niemi czuwać, odzyskała ponownie dawną twarz bladą, dawny spokój nieruchomy zakonnicy, poświęconej celibatowi, dawne, zimne oczy barwy popiołu.
Kiedy jednak mogła, po długim szeregu dań z nieuniknionych kartofli, oraz małego kotleta za cztery sou, niknącego wśród stosu jarzyn, tego lub owego dnia zastawić przed nimi naleśniki bez żadnego nadwyrężenia budżetu, wówczas tryumfowała, śmiejąc się równocześnie z ich uciechy.
Paskal, oraz Klotylda uznawali, że wszystko jest w porządku, co swoją drogą zupełnie nie przeszkadzało im żartować z Martyny w jej nieobecności.
Zaczęły się tedy dawne szyderstwa z jej skąpstwa nadzwyczajnego; opowiadali sobie nawzajem, iż liczy ona ziarnka pieprzu, tyle a tyle ziarnek na każde danie, słowem całe historye o sposobach jej zaoszczędzania a równocześnie trzymania ich na wodzy. Kiedy w kartoflach było za mało oliwy; kiedy kotlety starczyły naprawdę na jeden zaledwie kęs, zamieniali oni między sobą szybko spojrzenia przelotne i czekali z niecierpliwością, kiedy wyjdzie, tłumiąc tymczasem serwetą śmiech niepohamowany.
Żartowali ze wszystkiego śmieli się z własnej biedy.
Przy końcu pierwszego miesiąca Pascalowi przyszła na myśl pensya Martyny.
Zazwyczaj ona sama brała sobie czterdzieści franków zasług ze wspólnej kasy, która była pod jej nadzorem.
— Ach! moja biedaczko — odezwał się doktór pewnego wieczora — w jakiż sposób zdołasz odebrać swoje zasługi, skoro już nie mamy prawie nic pieniędzy?
Martyna stała przez chwilę nieruchoma, z oczyma spuszczonemi ku ziemi, oraz miną pomieszaną.
— Tam do licha! proszę pana, rzecz prosta, że muszę poczekać.
Ale snadno spostrzegł, iż stara służąca jeszcze nie wypowiedziała szczerze wszystkiego, ponieważ widocznie miała w myśli środek załatwienia tej sprawy, tylko nie wiedziała, jakiemi wyrazami ma go wypowiedzieć głośno To też dodał jej odwagi.
— A więc, skoro pan zgodziłby się na to, wolała bym, aby pan za każdym razem podpisał mi papier.
— Jakto, papier?
— Tak, papier, na którym pan, za każdym razem, co miesiąc, napisze, że jest mi winien czterdzieści franków.
Pascal natychmiast podpisał jej tego rodzaju zobowiązanie, co Martynę niezmiernie uszczęśliwiło, ów oblig schowała ona z taką troskliwością staranną, jak gdyby to był najpiękniejszy i najbardziej wartościowy pieniądz.
To, oczywista, uspokoiło ją całkowicie.
Doktór atoli, tudzież jego towarzyszka wzięli sobie owo zobowiązanie za cel nowych wydziwiań, oraz nowych żartów.
Co za władzę nadzwyczajną na umysły ludzkie wywiera przecież złoto?
Ta stara kobieta naprzykład, która usługuje im niemal na klęczkach, a doktora uwielbia, niby świętego, do tego stopnia, że chętnie życie oddałaby za niego w ofierze, a przecież i ona mimo to bierze chętnie także marne zabezpieczenie, kawałek papieru bez żadnej wartości, gdyż on nie byłby w możności go zapłacić.
Zresztą, nie było to dotychczas zasługą ani Pascala ani Klotyldy, że zachowali pogodę zupełną w nieszczęściu, ponieważ nie odczuwali jeszcze owej nędzy.
Żyli naprawdę po za światem rzeczywistym, daleko dalej, daleko wyżej, w bogatej, oraz szczęśliwej krainie, stworzonej im przez ich miłość szaloną. Przy stole nie wiedzieli zgoła, co jedzą; mogli nawet śmiało przypuszczać, iż są to potrawy, godne książęcego stołu, podawane na srebrnych półmiskach.
Nie mieli też zgoła żadnego wyobrażenia o niedostatku, który wzrastał wokoło nich z szybkością, szaloną; nie spostrzegli, że Martyna poprostu się głodzi, spożywając jedynie okruchy, przez nich pozostawione; chodzili po pustym domu tak, jak gdyby to był pałac z obiciami jedwabnemi, opływający w bogactwa bajeczne.
Owe dni stanowiły z pewnością wszelką epokę najszczęśliwszą ich miłości.
Pokój zmienił się w świat cały, ów pokój, wytapetowany starym cycem bawełnianym, barwy jutrzenki, gdzie bez końca i bez pamięci rozkoszowali się szczęściem niewymownem, a niewyczerpanem, spoczywając jedno w objęciach drugiego.
Następnie sala pracy przechowała pamiątki przyjemne z przeszłości do tego stopnia, że nieraz przez dni całe cieszyli się promiennemi, wspaniałemi wspomnieniami, iż od tak dawna żyją, ze sobą wspólnie, pod jednym dachem.
Jeszcze dalej, już na dworze, z każdego najmniejszego zakątka Soulejady wyglądało ku nim lato iście królewskie, które wszędzie rozsiewało swoje blaski błękitne, przetykane pasmem lśniącego złota.
To też rankiem, poprzez aleje, wysadzane ze stron obu sośniną; w południe wśród cieni czarnych, rzucanych przez jawory, wsród przyjemnego chłodu, rozlewanego dokoła przez źródełko szemrzące; wieczorem na tarasie, który zwolna chłódł po spiekocie całodziennej lub na klepisku, jeszcze rozpalonem, a już kąpiącem się w niebieskawo jasnych promieniach pierwszych gwiazd — przechadzała się ta para zakochanych, z rozkoszą wspominając o swej biedzie, jedynem bowiem ich marzeniem było zawsze, oraz na zawsze żyć razem, pogardzając stanowczo calem otoczeniem.
Od chwili, gdy się posiedli wzajemnie, i ziemia należała do nich i skarby niewymowne i uczt im nie brakowało i nawet wszechwładzy.
Niestety atoli pod koniec sierpnia całe położenie przybrało jeszcze obrót na gorsze.
Wśród tego życia, bez żadnych węzłów, oraz bez żadnych obowiązków, bez pracy również, niekiedy doznawali ocknięcia niespokojnego, ponieważ odczuwali, iż podobne życie jest słodkiem, ale niemożliwem, a nawet złem, jeżeli żyłoby się w ten sposób ciągle bez przestanku.
Pewnego wieczora Martyna oświadczyła im, że już posiada zaledwie pięćdziesiąt franków, za które z biedą będzie można przeżyć dwa tygodnie, i to pod warunkiem, że wino na stole się nie pokaże!
Z drugiej strony nowiny nadpływające z miasta, były bardzo niedobre; notaryusz Grandguillot okazał się stanowczo niewypłacalnym; nawet jego wierzyciele osobiści nie dostaną ani jednego sou. Z początku można jeszcze było liczyć na dom, oraz dwa folwrarki, które notatryusz uciekając, z konieczności musiał zostawić; teraz atoli już się przekonano, że te nieruchomości przelano jeszcze dawniej na żonę notaryusza; i podczas gdy on w Szwajcaryi, jak sobie opowiadano, uganiał się za góralkami, małżonka, godna jego, przemieszkiwała na jednym z własnych obecnie folwarków, z zupełnym spokojem, zdała od wszelkich przykrości, jakie wywołał ich upadek.
Plassans było całe wzburzone; głośno utrzymywano, że żona potakuje rozwiązłości męża do tego stopnia, iż pozwoliła mu zabrać ze sobą aż dwie kochanki i hulać wraz z niemi wesoło nad brzegami wielkich jezior.
Pascal zaś, niezabiegliwy i obojętny, jak zawsze, nie raczył nawet pójść do prokuratora Rzeczypospolitej, by zawiadomić go także i o swojej sprawie. Jego zdaniem, gdy już dokładnie dowiedział się o tem, co opowiadano, nie warto było jeszcze raz rozgrzebywać owej szpetnej historyi, skoro już stało się niepodobieństwem wyciągnąć z tego wszystkiego żadnego pożytku i żadnego, choć częściowego odszkodowania.
Wtedy jednak przyszłość zaczęła się mieszkańcom Soulejady przedstawiać w barwach ponurych.
Niebawem miała do nich zawitać czarna nędza.
Klotylda, bardzo rozsądna w głębi ducha, pierwsza ugięła się pod brzemieniem trwogi. Wprawdzie w obecności Pascala zachowywała stale dawną wesołość; ale będąc bardziej, niż on, przewidującą, czułą zresztą i tkliwą, jak każda kobieta, drżała stale i zawsze pod wpływem strasznej obawy, ilekroć razy opuszczał ją on choć na chwilę, gdyż pytała się zawsze siebie samej, co się też z nim stanie, w jego latach już podeszłych, z ciężarem nadto tak wielkim, jakim jest ona i dom cały.
To też w tajemnicy przez kilkanaście dni z rzędu osnuwała plan wielce ważny, plan pracowania, plan zarabiania pieniędzy, dużo pieniędzy z pomocą malowania pasteli.
Tyle przecież razy obsypywano głośnemi okrzykami podziwu jej talent, tak niezwyczajny i tak pełny siły indywidualnej, że powierzyła wreszcie śmiało Martynie swoją tajemnicę oraz zobowiązała ją pewnego poranku, by poszła zaproponować kupno kilku bukietów fantastycznych handlarzowi farb przy ulicy Sauvaire, handlarzowi, który, jak zapewniano, miał krewniaka-malarza w Paryżu.
Postawiła przecież za warunek stanowczy, by nic a nic nie wystawiano w Plassans, jeno wszystko wysyłano zaraz możliwie daleko.
Ale owa misya skończyła się w sposób nader fatalny. Kupiec bowiem zdziwił się i zatrwożył zarazem taką dziwacznością całego pomysłu, oraz rozpasaniem ognistem wykonania, aż wreszcie oświadczył, iż coś podobnego nigdy nie zdołałoby znaleść kupca. Klotyldę ów obrót rzeczy wprawił w rozpacz prawdziwą; łzy ogromne błysnęły w jej oczach.
Do czegóż zatem może się ona przydać? Przecież wstydzić się oraz smucić zarazem powinna, że jest takiem nicpotem, zgoła nieużytecznem!
Doszło nakoniec do tego, iż służąca musiała ją pocieszać, musiała jej tłumaczyć, że nie wszystkie kobiety rodzą się tylko po to, by pracowały; podczas gdy jedne rosną niby kwiaty w ogrodzie, aby wokoło woń cudną rozlewać, drugie natomiast są owem zbożem ziemi, które ludzie miażdżą i krzepią niem swe siły.
Martyna jednak tymczasem przeżuwała w głowie inny projekt, który zasadzał się na zachęcaniu doktora do podjęcia z powrotem praktyki lekarskiej.
Ostatecznie pomówiła o tem z Klotyldą, która odrazu wykazała jej wszystkie trudności, a nawet wprost niemożliwość, niemal materyalną, podobnych usiłowań.
Właśnie przypadkowo mówiła w tej sprawie już dnia poprzedniego z Pascalem.
On sam także się nad tem zastanawiał, myśląc o pracy, jako o jedynej drodze ocalenia. Najpierwszy zjawił się w głowie projekt ponownego podjęcia praktyki lekarskiej. Ależ od lat tak dawnych był on już wyłącznie lekarzem biednych! Jakże teraz odważyć się i żądać, by płacono mu wynagrodzenie, skoro od tylu lat nigdy żadnemu pacyentowi nie wspominał o pieniądzach?
Zresztą, czyż to nie za późno, w jego latach podeszłych, zaczynać z powrotem, od początku swój zawód dawniejszy?
Nadto trzeba także wciągnąć w rachunek i owe wszystkie bezsensowne plotki, które puszczono o nim w obieg, całą ową legendę o geniuszu, na poły obłąkanym, jak go sobie mieszczuchy przedstawiali.
Ani jeden nowy pacyent nie odważyłby się do niego zawitać; byłoby to poprostu okrucieństwem nieużytecznem zmuszać go do podjęcia próby, która z pewnością wszelką zakrwawiłaby mu serce, a do rąk wyciągniętych nie wrzuciła nawet jałmużny.
Klotylda więc sprzeciwiła się natychmiast mistrzowi i użyła wszelkich starań jak najusilniejszych, aby go powstrzymać od wykonania podobnego projektu — Martyna w lot pojąwszy te słuszne przyczyny, sama głośno krzyknęła, że należy mu siłami wszelkiemi przeszkadzać, aby się nie narażał dobrowolnie na tak wielkie zmartwienie.
Mówiąc to atoli, wpadła nagle na świeży pomysł.
Przypomniała bowiem sobie o pewnym regestrze, odkrytym niedawno przez nią w jakiejś szafie. Na kartach tegoż przed laty zapisywała ona własną ręką wizyty doktora. Wielu jego chorych nigdy nie zapłaciło, a była ich nawet tak spora liczba, że sami owi niewypłacalni zajmowali dwie, spore stronnice regestru.
Dlaczegożby teraz, skoro się popadło w nieszczęście nie miało się wymagać od tych ludzi, aby uiścili swoje długi? Możnaby tutaj zrobić wszystko cichaczem, poza plecami pana, nic a nic mu nie mówiąc, ponieważ on wzbraniał się zawsze uporczywie wzywać pomocy sądowej w wypadkach podobnych.
Tym razem Klotylda natychmiast przyznała służącej słuszność.
Utworzył się, słowem, spisek istny: ona sama wynotowała należytości i przygotowała rachunki, które służąca pozanosiła pod właściwe adresy.
Lecz nikt nigdzie nie dał Martynie ani jednego sou; wszędzie, w każdym domu odpowiedziano jej stereotypowo, że się rachunek przejrzy i przyjdzie do pana doktora.
Dziesięć dni upłynęło; nikt się nie zjawiał, a tu tymczasem w domu pozostało już zaledwie sześć franków, z czego można się było wyżywić zaledwie dwa lub trzy dni najwyżej.
Nazajutrz Martyna powróciła raz jeszcze z próżnemi rękoma, choć przedsięwzięła uciążliwą wycieczkę do jednego z dawniejszych pacyentów.
Ale natychmiast po powrocie odprowadziła Klotyldę na bok i zaczęła jej opowiadać, iż tylko co rozmawiała z panią Felicytą, na rogu ulicy de la Banne.
Babka, bez wątpienia, musiała szpiegować ich wszystkich.
Bądźcobądż atoli do tej pory ani razu nawet nogą jedną nie przestąpiła poza próg Soulejady! Nawet nieszczęście, które tak niespodziewanie spadło na jej syna, ta nagła, tudzież zupełna utrata kapitału, o której mówiło całe miasto, nie zdołało zbliżyć jej do syna.
Cichaczem atoli, w duchu oczekiwała na niego, drżąc cała namiętnie, już nie zwracała nawet uwagi zbytniej na pewne pozory przyzwoitości, przyrzekając sobie za to z góry, że nie przebaczy ani na chwilę pewnym zbłąkaniom; była nadto przekonaną, że ostatecznie Pascal odda się jej na łaskę i niełaskę, ponieważ bezwarunkowo będzie musiał dziś lub jutro wezwać jej pomocy.
A kiedy już wyda wszystko co do jednego sou; kiedy przygnębiony zapuka do jej drzwi, wtedy ona natychmiast podyktuje mu swoje warunki, zmusi go do ożenienia się z Klotyldą, albo co jeszcze lepsza, będzie wymagała rychłego jej stąd wyjazdu.
Dzień atoli zbiegał za dniem, tymczasem Pascal się nie zjawiał z pokorną prośbą na ustach.
Dlatego też więc zatrzymała Martynę, przybrawszy rozczulony wyraz twarzy, i zaczęła wypytywać się jej o nowiny. Co więcej, w dalszym ciągu udawała nawet zdziwioną, że do tej pory jeszcze nie zażądano od niej pomocy, od niej, osoby bogatej. Ostatecznie dała do zrozumienia, że tylko jej godność osobista wstrzymuje ją od zrobienia w tej mierze pierwszego kroku.
— Panienka powinna pomówić o tem z panem i nakłonić go do pójścia — ostatecznie zawnioskowała służąca — Istotnie, z jakiejże przyczyny nie mógłby poprosić własnej matki o pomoc? Przecież taki krok byłby zupełnie zrozumiałym.
Klotylda oburzyła się niepomiernie.
— Och! nigdy, nigdy! za nic w świecie nie podejmę się takiego zadania! Mistrz rozgniewałby się i miałby zupełne ku temu prawo. Jestem jak najmocniej przekonaną, że wolałby umrzeć z głodu raczej, niż być u babki na łaskawym chlebie.
Następnego dnia tedy wieczorem, przy obiedzie, Martyna podawszy resztki sztuki mięsa, czuła się w obowiązku ostrzeżenia ich zawczasu.
— Nie mam już, proszę pana, pieniędzy, ani centyma jednego; jutro więc będę mogła podać na obiad zaledwie kartofle, i to bez okrasy, bez oliwy, bez masła... I tak już państwo od trzech tygodni pijecie wodę. Teraz znowu trzeba będzie obywać się bez mięsa.
Pascal i Klotylda zaśmieli się i jeszcze nie stracili ochoty do żartów.
— Martyno, dzielna z ciebie gospodyni, musisz więc zapewne mieć sól?
— Och! naturalnie, proszę pana, znajdzie się tam niewielki zapasik.
— A zatem wybornie! Kartofle z solą wybornie smakują, kiedy się jest głodnym.
Martyna, zawróciwszy się na pięcie, poszła z powrotem do kuchni; pozostała zaś para w dalszym ciąga żartowała sobie półgłosem z jej nadzwyczajnego skąpstwa.
Istotnie, czyż to nie dziwne, że nigdy nie zaofiarowała się pożyczyć im choćby dziesięciu franków, acz przecież musiała posiadać w jakiemś schowanku swój skarb niewielki, od lat tylu gromadzony zapobiegliwie i znoszony do kryjówki, której nikt a nikt nie znał.
Zresztą śmieli się z tego, ot tak tylko, wcale nawet nie życząc sobie pomocy z jej strony, boć trudno wymagać, by dla ich pięknych oczu ściągała gwiazdki z nieba, byle im tylko usłużyć i zapewnić pokarm.
W nocy atoli, kiedy już razem ułożyli się na spoczynek, Pascal poczuł, iż Klotylda drży, jak gdyby miała gorączkę lekką, a równocześnie trapi ją bezsenność.
Jak więc weszło u nich w zwyczaj oddawna, doktór, trzymając ukochaną w objęciach, i wzajemnie przez nią ściskany, wśród ciemności nocy letniej, zaczął ją wybadywać. Wówczas Klotylda ośmieliła się wyznać wszystko, wyznać cały swój niepokój o niego, o siebie samą, o dom ich wspólny.
Co się z nimi stanie wobec tego, że nie posiadają żadnych a żadnych środków do życia?
Przez chwilę, ale tylko przelotną, chciała pomówić z nim o jego matce.
Nie odważyła się przecież i wolała przyznać się jedynie do kroków, które podjęły wspólnie, ona i Martyna: znalezienie dawnego spisu pacyentów, napisanie, tudzież rozesłanie listów, prośby o odesłanie pieniędzy, prośby bezskuteczne.
Wśród innych okoliczności Pascal, usłyszawszy takie wyznanie, zasmuciłby się niesłychanie i wielce rozgniewał, gdyż dotknęłoby go to, że działano bez niego, a nawet wbrew stale przez niego przyjętym prawidłom zawodowym.
Teraz z początku milczał, bardzo wzruszony; to milczenie właśnie dawało najlepszą miarę doznawanego chwilami strachu, pod pokrywką obojętności na otaczającą ich nędzę. Później atoli przebaczył Klotyldzie, szalenie i namiętnie przyciskając ją do piersi, przebaczył jej i ostatecznie przyznał, iż zrobiła dobrze, gdyż dłużej już nie można żyć w podobny sposób.
Tu przestali mówić, ale Klotylda czuła, że Pascal nie śpi, nie może nawet zasnąć, szukając zupełnie tak samo, jak i ona, sposobu do wynalezienia pieniędzy, niezbędnych do opędzenia potrzeb codziennych.
Taką więc była ich pierwsza noc nieszczęśliwa, noc, kiedy razem cierpieli, ona, ponieważ smuciła się, że zakłóciła jego spokój, on zaś dlatego, że nie mógł pogodzić się z myślą, iż nie ma za co kupić nawet kawałka chleba dla Klotyldy.
Na śniadanie jedli tylko owoce.
Doktór milczał uporczywie przez cały ranek, szarpany widocznie rozterką wewnętrzną.
Dopiero koło godziny trzeciej powziął jakieś stanowcze postanowienie.
— Wyjdźmy na miasto — rzekł do swej towarzyszki — trzeba się rozruszać. Nie chcę, abyś dzisiaj wieczorem pościła... Włóż kapelusz, wyjdziemy razem.
Klotylda popatrzyła na niego uważnie, jak gdyby chciała go przeniknąć.
— Tak, skoro ludzie są nam winni pieniądze, a nie chcą ich oddać, przeto pójdę sam do nich osobiście i zobaczę, czy będą śmieli także i mnie odmówić.
Ręce jego drżały gorączkowo.
Myśl, iż po tylu latach musi w sposób podobny dopominać się o zapłatę, bezwątpienia nie mało go kosztowała: strach, co się tam działo w jego sercu, mimo to zaś usiłował się uśmiechać, wprost grać nawet rolę człowieka, który wcale a wcale nie bierze swego położenia do serca.
Klotylda przecież, która odczuła po drżeniu głosu cały ogrom, tudzież głębię jego poświęcenia, rozpłynęła się we łzach gorących.
— Nie! nie! mistrzu, nic z tego nie będzie, jeżeli sprawia ci zbyt wiele przykrości... Martyna przecież może tam doskonale pójść i po raz wtóry.
Służąca jednak, będąca świadkiem całej sceny, przeciwnie oświadczyła się za projektem samego pana.
— Proszę! a dlaczegóż to pan nie miałby iść do tych pacyentów? Przecież to nigdy nikomu nie wstyd, jeżeli się upomina o swoją należność... Nieprawdaż, każdy ma prawo do tego, co się mu należy? Ja tam z radością widzę przynajmniej, że pan chce nareszcie dowieść, iż jest mężczyzną.
A więc zupełnie tak samo, jak ongi, za dni szczęścia błogiego, stary Król Dawid — tak żartem nazywał siebie samego niekiedy Pascal, rozmawiając z Klotyldą — wyszedł, wsparty na ramieniu Abisaigi.
Oboje, ani on, ani ona nie byli bynajmniej jeszcze obdarci; Pascal zawsze jeszcze był ubrany w surdut czarny, porządnie i starannie zapięty na wszystkie guziki; Klotylda zaś nosiła ładną suknię muślinową w punkciki czerwone; poczucie atoli nędzy, tkwiące w ich świadomości, sprawiało bez wątpienia, że mimowoli czuli się przybici, skrępowani, wmawiając sobie, iż są parą biedaków, którzy powinni zajmować jak najmniej miejsca i przesuwać się skromnie wzdłuż murów kamienic.
Ulice, zalane upalnemi promieniami słońca, świeciły niemal całkowitą pustką.
Tu i owdzie tylko zbyt natrętne spojrzenie zaczynało ich krępować; to też wcale nie spieszyli się z rozpoczęciem odwiedzin, ponieważ serca w piersiach ściskały się z żalu wielkiego.
Pascal chciał rozpocząć swe wizyty od dawnego, byłego urzędnika, którego przed laty leczył na ból w krzyżu.
Wszedł tam, zostawiwszy Klotyldę na dworze; usiadła ona na jednej z ławek alei Sauvaire.
Ale zaraz doznał ulgi wielkiej, kiedy urzędnik, uprzedzając jego prośbę i nie dopuszczając go do słowa, wyjaśnił mu natychmiast, iż odbiera swoją pensyą dopiero w październiku i wtenczas zapłaci dług co do centyma.
Inaczej sprawa poszła u pewnej staruszki bogatej, liczącej lat siedmdziesiąt, sparaliżowanej: owa dama była obrażoną, że doktór przysłał rachunek za pośrednictwem służącej, która wcale nie była grzeczną; wobec tego doktór, chcąc ją uspokoić, nie tylko pośpieszył przeprosić ją jak najsolenniej, lecz i zostawił jej do zapłaty taki termin, jaki się jej tylko podobało.
Potem wdrapał się aż na trzecie piętro do pewnego urzędnika podatkowego. Ten był jeszcze i chory i tak biedny, jak on sam; doktór przeto nawet nie odważył się wyjawić celu swoich odwiedzin.
Ztamtąd, po kolei odwiedził kupcową wstążek, żonę jednego z adwokatów, handlarza oliwy, piekarza, wszystko ludzi, którzy tak postępowali, jak im było najwygodniej; wszyscy też pozbyli się go pod najrozmaitszemi pozorami; znaleźli się i tacy również, którzy go wcale nie przyjęli, a jeden nawet udał wprost, iż nie rozumie, o co doktorowi chodzi.
Pozostała wreszcie jeszcze jedna, margrabina de Valqueyras, jedyna przedstawicielka rodu bardzo dawnego, nader bogata, lecz słynąca naokoło z rozgłośnego skąpstwa, wdowa, mająca córeczkę dziesięcioletnią.
Zachował ją na sam ostatek, ponieważ, prawdę powiedziawszy, obawiał się jej w głębi duszy.
Ale, choć ze wstrętem, zadzwonił do bramy jej pałacu starożytnego, przy końcu alei Sauvaire.
Był to gmach wspaniały, z epoki Mazariniego.
Doktór pozostał tam tak długo, że Klotylda, która przez cały czas przechadzała się pod drzewami rozłożystemi, zaczęła się na dobre niepokoić.
To też, kiedy wreszcie po upływie więcej, niż pół godziny, ukazał się z powrotem, doznała takiego uczucia ulgi, że zaczęła żartować.
— Cóż tam słychać? Może nie miała drobnych?
Lecz istotnie nawet od margrabiny Pascal nic a nic nie zdołał wyciągnąć. Zaczęła się bowiem skarżyć przed nim, iż dzierżawcy w jej dobrach nie chcą nic a nic płacić.
— Wyobraź sobie — ciągnął dalej celem wytłomaczenia swej długiej nieobecności — jej córeczka jest chora. Boję się, by to nie był początek zapalenia płuc... Koniecznie więc chciała, bym ją zobaczył, zbadałem przeto tę biedną małą...
Klotylda nie mogła żadną miarą pokonać uśmiechu, nieco złośliwego, który zaigrał koło jej ust.
— Zapisałeś zapewne receptę?
— Oczywista, a czyż mógłbym postąpić inaczej.
Podała mu więc ramię ponownie, nader wzruszona i Pascal poczuł, jak silnie przyciska chwilami jego rękę do swego serca.
Przez chwilę szli, gdzie ich oczy poniosą, bez celu.
Skończyli już swoje zadanie i nie pozostawało im nic innego, jak tylko powrócić do domu z próżnemi rękoma.
Ale Pascal nie umiał pogodzić się z tą myślą; chciał bowiem uporczywie zdobyć możność ofiarowania jej na obiad czegoś innego, aniżeli kartofli, tudzież wody, które w domu na nich czekały.
Skoro więc przeszli przez aleję Sauvaire, zawrócili na lewo i weszli w dzielnicę Nowego Miasta; zdawało się niejako, że los się na nich zaciekł, unosząc ich w bok między ludzi najmniej przychylnych.
— Posłuchaj! — odezwał się wreszcie Pascal — przyszła mi myśl wyborna... A gdybym tak zwrócił się do Ramonda, jestem pewien, iż pożyczyłby nam z największą ochotą tysiąc franków, które oddałbym z chwilą polepszenia naszych stosunków majątkowych.
Klotylda nie zaraz odpowiedziała.
Ramond, którego ona odepchnęła, teraz się już ożenił, zajmował dom ładny w nowej dzielnicy i szybkim krokiem, jako ładny, oraz modny doktór, zbliżał się do zrobienia wielkiego majątku! Na szczęście znała go dobrze pod tym względem, iż ma rozsądek zdrowy, oraz serce zacne.
Jeżeli ich do tej pory nie odwiedził, to bezwątpienia przez delikatność Kiedy ich spotkał, pozdrowił ich ze zdziwieniem, ale zarazem i z zadowoleniem widocznem, iż są szczęśliwi!
— A może taki krok krępowałby cię w czemkolwiek? — spytał szczerze Pascal, który onego czasu otworzył młodemu lekarzowi gościnnie swój dom, wspierał go pieniężnie, a pokochał sercem całem.
Na takie zapytanie atoli Klotylda pospiesznie odpowiedziała.
— Ależ nie! nie!... Zawsze sprzyjaliśmy sobie i byliśmy nawzajem szczerzy. Jestem pewną, że zrządziłam mu wiele przykrości, lecz mi to już wszystko przebaczył... Masz słuszność; nie mamy już innych przyjaciół i powinniśmy udać się z prośbą o pomoc jedynie do Ramonda.
Nieszczęście przecież stale ich prześladowało.
Ramond wyjechał do Marsylii, wezwany na konsylium, i miał powrócić dopiero następnego dnia wieczorem. Przyjęła ich tedy młoda pani Ramond, dawna przyjaciółka Klotyldy, młodsza jednak od niej o całe trzy lata. Widocznem było, że jest nieco zmięszana, okazywała atoli swoim gościom bardzo dużo serdeczności.
Doktór, oczywista, nie wyjawił właściwego celu odwiedzin, jeno poprzestał na zaznaczeniu, że tęskni za Ramondem.
Gdy ponownie znaleźli się na ulicy, poczuli jednocześnie i Pascal i Klotylda, że są osamotnieni i zgubieni.
Gdzież teraz mają się udać? Jakich jeszcze powinni podjąć się kroków? Ha! trzeba iść prosto przed siebie, na los szczęścia, gdzie oczy poniosą.
— Mistrzu, — ośmieliła się szepnąć Klotylda — nie powiedziałam ci jeszcze, że, jak się zdaje, Martyna spotkała babkę... Tak, babka niepokoi się o nas, pytała się jej nawet, dlaczego się do niej nie zgłaszamy, skoro jesteśmy w potrzebie... I oto patrz, dom jej tuż przed nami, niedaleko...
I w samej rzeczy stali na ulicy de la Banne, skąd doskonale widzieli róg placu Podprefektury.
Ale Pascal zrozumiał ją doskonale i w jednej chwili nakazał jej milczenie.
— Nigdy, czy nie słyszysz, nigdy!... A nawet i ty sama także do niej nie pójdziesz. Mówisz mi o tem tylko dlatego, ponieważ smutek cię dławi, że widzisz mię w ten sposób wyrzuconego poprostu na bruk. Ale mnie także serce się ściska na myśl, że ty jesteś ze mną związaną i cierpisz. Lepiej atoli — pamiętaj to sobie — cierpieć, aniżeli dopuścić się postępku, którego potem musiałoby się wiecznie żałować... Nie chcę, nie mogę raczej...
Wyszedłszy z ulicy, zapuścili się w Stare Miasto.
— Wolę tysiąc razy zwrócić się z prośbą o pomoc do ludzi zupełnie obcych... Być może, znajdziemy jeszcze przyjaciół, ale napewno tylko pomiędzy biedakami.
I już, oswojony z myślą przyjęcia jałmużny, Dawid szedł dalej, oparty na ramieniu Abisaigi, stary król, żebrzący od drzwi do drzwi, podtrzymywany przez poddankę zakochaną, której młodość tworzyła teraz dla niego jedyne źródło ożywcze.
Była już zapewne teraz godzina szósta; skwar straszny osłabł; ulice ciasne zapełniły się ludźmi; w tej więc dzielnicy ożywionej, gdzie ich kochano, zewsząd spotykały ich pozdrowienia, tudzież uśmiechy.
Z podziwem przecież mięszało się nieco litości, ponieważ wszyscy dokoła wiedzieli o ich ruinie.
A jednak w oczach tłumu jeszcze zyskali na piękności, on siwiuteńki, jak gołąb, ona blondynka, od kiedy los spiorunował ich w sposób podobny. Przeczuwano bowiem, iż nieszczęście musiało jeszcze bardziej wzajemnie ich z sobą złączyć i zbliżyć; głowę nosili wysoko i zawsze pysznili się swoją miłością, lecz przybici spadłem na nich nieszczęściem, on zmięszany, podczas gdy ona o sercu odważnem usiłowała dodać mu ducha.
Przesuwali się koło nich robotnicy w bluzach, którzy musieli mieć w kieszeni sporo pieniędzy.
Nikt atoli nie śmiał ofiarować im tego sou jałmużniczego którego się nie odmawia żebrakom bez chleba.
Na ulicy Canquoin chcieli się zatrzymać u Guiraude’y; i ona z kolei umarła przed tygodniem.
Nie powiodły się też i dwie inne przedsiębrane przez nich próby. Napróżno więc marzyli o możności zaciągnięcia pożyczki w sumie choćby dziesięciu franków.
A przecież włóczyli się po mieście od trzech godzin.
Ach! to Plassans, z alejami Sauvaire, z ulicą Rzymską, oraz ulicą de la Banne, dzielącemi miasto na trzy dzielnice, to Plassans z oknami pozamykanemi, to miasto, formalnie spustoszone przez upalne słońce, pozornie wymarłe, a przecież kryjące pod ową martwotą burzliwe życie nocne, wraz z wszystkiemi jego klubami, tudzież grą rozszalałą — jeszcze trzy razy przebiegli przez owo miasto, krokiem przyspieszonym, pod koniec gorącego dnia sierpniowego, kiedy już chłód zaczynał powiewać nad ziemią.
W alei stały, powyprzęgane, stare wózki, które ułatwiały komunikacyę między miastem, a wioskami na górach okolicznych; w cieniu czarnem znowu jaworów, przed drzwiami kawiarń, goście, którzy już tam siedzieli od siódmej rano, spoglądali na nich z uśmiechem znaczącym. Również i na Nowem Mieście, gdzie służący porozsiadali się na progu domów bogatych, czuli, że cieszą się tam oni mniejszą sympatyą, aniżeli w opustoszałych ulicach dzielnicy Świętego Marka, gdzie stare pałace spoglądały na nich z jakiemś milczeniem przyjacielskiem.
Zawrócili więc z powrotem na Stare Miasto, doszli aż do Świętego Saturnina, aż do tej katedry, której ogród, należący do kapituły, tworzył zakątek cienisty, rozkoszne i zaciszne schronienie, skąd ich atoli wypędził jakiś biedak uporczywą prośbą o jałmużnę; on ich prosił o jałmużnę!
Ostatniemi czasy budowano wiele w kierunku dworca kolejowego; powstawało tam zwolna zupełnie nowe przedmieście; Pascal i Klotylda więc udali się w ową stronę.
Potem atoli jeszcze raz, ale już ostatni powrócili na plac Podprefektury, z niewytłomaczoną, lecz i nierozsądną nadzieją, która nagle powstała w ich sercach, że wreszcie muszą kogoś napotkać, kto sam, pierwszy, dobrowolnie ofiaruje mu pożyczkę.
Nic z tego atoli; przechodnie darzyli ich jedynie uśmiechem łaskawym i pełnym przebaczenia na widok tak pięknej i tak się kochającej gorąco pary.
Nagle kamienie nad brzegiem Viorne’y, żwir ostry oraz kończasty razić zaczęły ich stopy.
Musieli nakoniec powracać do Soulejady, powracać oboje z niczem, biedny stary król-żebrak, oraz jego poddanka pokorna, Abisaig, w pełnym rozkwicie młodości, podtrzymująca starzejącego się Dawida, ogołoconego zupełnie z dóbr doczesnych, zmordowanego bezużytecznem łażeniem i zbijaniem bruków miejskich.
Wybiła właśnie tylko co ósma.
Martyna, która na nich oczekiwała, spostrzegła odrazu, że tego wieczora nie będzie miała za co i z czego ugotować obiadu.
Co do siebie, utrzymywała, że już jadła obiad, a ponieważ Pascal spostrzegł, iż nie domaga, kazał jej, by natychmiast położyła się do łóżka.
— Doskonale damy sobie tutaj rady bez ciebie — powtórzyła Klotylda. — Skoro już przygotowałaś kartofle, to my sami potrafimy wyjąć je z ognia.
Służąca, zła, rozgniewana, nie drożyła się długo.
Zrazu coś tam głucho bąkała pod nosem: skoro już wszystko, co było, zjedzone, poco u licha siadać do stołu? Potem zaś, zanim zamknęła się w swoim pokoju, dodała:
— Proszę pana, nie ma już owsa dla Bonhomme’a. A przytem wygląda on tak jakoś dziwnie, że dobrze byłoby go obejrzeć. Niech pan pójdzie do niego!
Pascal wraz z Klotyldą, zdjęci niepokojem, bez zwłoki udali się do stajni.
Zestarzała szkapa, wyciągnięta na podściółce, była istotnie dziwnie ospałą.
Od pół roku już nie wyprowadzano go na dwór z powodu jego nóg, dotkniętych reumatyzmem, oraz opuchłych; na dobitek oślepł on zupełnie, ale to zupełnie.
Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego doktór tak czule opiekował się owem bydlęciem niedołężnem. Już nawet i Martyna ostatecznie przyszła do wniosku, że należy przez samą choćby litość kazać ubić Bonhomme’a.
Pascal atoli i Klotylda, usłyszawszy o tem, głośno zaprotestowali i unieśli się gniewem zupełnie tak samo, jak gdyby ich kto namawiał do zabójstwa starego krewniaka, który w żaden sposób nie chce zejść z tego świata.
Nie, nie! obsługiwał on ich dłużej, niż ćwierć wieku, a więc powinien u nich i skończyć, śmiercią chwalebną, jako dzielne stworzenie, którem nie przestał być ani na chwilę!
Tego wieczora przeto doktór nie zawahał się zbadać go jak najstaranniej. Podniósł mu nogi, obejrzał dziąsła, policzył troskliwie tętno serca.
— Nie, nie mu nie jest — ostatecznie zawyrokował. — Poprostu, zestarzał się... Ach! mój stary biedaku, już nie będziemy razem podróżowali!
Fakt atoli, że zabrakło mu owsa, nie przestał dręczyć Klotyldy.
Ale Pascal pocieszył ją dostatecznie: takie stworzenie w wieku tak podeszłym, które nadto zupełnie już nie pracuje, ma potrzeby nadzwyczajnie skromne, można je tedy nakarmić lada drobnostką! Wówczas Klotylda wzięła garść trawy z kupy, pozostawionej tam przez służącę; i sprawiło to prawdziwą radość obojgu kochankom, kiedy Bonhomme, powodowany uczuciem prawdziwej, szczerej życzliwości, chciał zjeść ową trawę z jej ręki.
— Och! — zawołała Klotylda z uśmiechem — ty widocznie masz jeszcze apetyt; nie trzeba było przeto rozczulać nas do tego stopnia... Dobranoc, śpij spokojnie!
I pozwolili zdrzemnąć się mu ponownie, zanim atoli odeszli, i jedno i drugie, według zwyczaju, złożyli czułe pocałunki po prawej, oraz po lewej stronie nozdrzy.
Noc zapadała; w tej samej chwili zaś strzeliła im świetna myśl do głowy, by nie pozostawać dłużej na dole, w domu, stojącym pustkami; stokrotnie lepiej będzie pozamykać wszystko i zanieść obiad na górę, do ich ulubionej sypialni.
Żwawo Klotylda zaniosła na piętro półmisek kartofli wraz z solą i piękną karafkę wody kryształowo czystej; równocześnie zaś Pascal dźwigał kosz gron winnych, pierwszych, jakich zdołano przedwcześnie się dochować na tyczkach, rozsadzonych na dole wzdłuż tarasu.
Po tem wszystkiem zamknęli się, zastawili nakrycie na stoliczku maleńkim, kartofle umieszczając na środku, pomiędzy solniczką, tudzież karafką, podczas gdy koszyk z winogronami spoczął na krześle, z boku.
Była to uczta dziwnie urocza, która przypomniała im przewyborne śniadanie, jakie spożyli we dwoje, nazajutrz po pamiętnej nocy weselnej, kiedy Martyna uporczywem zbywała ich milczeniem. Odczuwali więc teraz zupełnie taką samą rozkosz, jak wtedy, z powodu, że są samotni; z powodu, że sami mogą wzajemnie się obsługiwać; z powodu, że patrząc sobie z rozmarzeniem w oczy, oboje jedzą z jednego talerza.
Ten wieczór, mimo czarną nędzę, której nie udało się im zażegnać, choć wszelkiemi siłami się o to starali, teraz niósł im w zanadrzu godziny najpiękniejsze, jakie tylko mieli w dotychczasowem, wspólnem pożyciu.
Od chwili, kiedy wrócili do domu, a zwłaszcza, kiedy już znaleźli się pomiędzy murami tej wielkiej, ukochanej sypialni, niby o sto mil odległości od owego grodu obojętnego, który niedawno przebiedz musieli wszerz i wzdłuż — wówczas w mgnieniu oka zniknął smutek, zniknęła obawa, zniknęło nawet wspomnienie tego gorzkiego popołudnia, zmarnowanego na gonitwę bezużyteczną za groszem.
Stało się dla nich całkowicie obojętnem wszystko, co nie było ich miłością; zapomnieli, że są biedakami, którzy jutro będą musieli znowu szukać przyjaciół, oraz pożyczki, jeżeli pragną mieć nieco strawy na obiad.
Po co więc bać się nędzy, i po co troszczyć się, po co podejmować tyle zachodów, skoro do szczęścia największego, jakie jest na świecie, wystarczy przebywać razem, tuż koło siebie.
Doktór atoli dziwił się wszystkiemu niepomiernie.
— Mój Boże! a tak baliśmy się okrutnie tego wieczoru! Lecz czyż to jest rzeczą rozsądną do takiego stopnia upajać się szczęściem? Kto wie, co też nas jutro spotka?
Klotylda jednak nie pozwoliła mu dokończyć, zatykając jego usta swoją małą rączką.
— Nie, nie! I jutro też będziemy się kochali zupełnie tak samo, jak się kochamy dzisiaj... Kochaj mię tylko z całych sił swoich tak, jak ja ciebie ubóstwiam.
I nigdy też nie spożywali wieczerzy z tak szalonym apetytem.
Klotylda miała istotnie apetyt wyborny pięknej, zdrowej kobiety, której żołądek znajduje się w porządku zupełnym; to też zajadała znakomicie owe kartofle, a zajadając bez przestanku, utrzymywała wśród śmiechów i żartów, iż są one daleko lepsze, niż najbardziej wychwalone potrawy.
I doktór również zajadał wybornie tak, jak ongi, gdy mu zaledwie lat trzydzieści ciężyło na prostych barkach.
Wodę czystą pili szklankami pełnemi, a ów napój wydawał się im bosko doskonałym.
Wreszcie na deser zaczęli spożywać winogrona, które ich poprostu zachwyciły; rozkoszowali się owemi gronkami tak świeżemi, owym sokiem ziemi, wyzłoconym promieniem słońca.
Zjedli nawet za dużo, poprostu upili się wodą, owocami, a nadewszystko wesołością własną.
Nie mogli sobie przypomnieć, czy już kiedykolwiek święcili taką ucztę wspaniałą.
Nawet pierwsze ich śniadanie wspólne, zastawione z przepychem, obfitujące w takie bogactwa, jak kotlety, chleb, oraz wino, nie wykazywało upojenia podobnego, podobnej uciechy z życia, gdzie już wystarczało dostatecznie samo przebywanie we dwoje, zamieniając fajans ordynarny w złotą zastawę stołową, a marny pokarm w iście niebiańskie potrawy, których nawet bogowie sami nie mieli możności spożywać.
Ciemności nocne zapadły już zupełnie; kochankowie nawet nie zapalali lampy i byli niezmiernie szczęśliwi, że mogą natychmiast położyć się do łóżka.
Okna przecież pozostawili otwartemi szeroko na oścież; zaglądało przez nie niebo czyste nocy letniej; wpadał również i wietrzyk wieczorny, jeszcze rozpalony i nasycony wonią gdzieś opodal rosnącej lawendy. Tam, na samym krańcu widnokręgu zaczynał się wychylać księżyc, tak pełny i tak wielki, iż zalewał cały pokój powodzią srebrzystego światła, w promieniach którego mogli się wzajemnie oglądać, niby postacie, pojawiające się we śnie, nieskończenie pociągającym i słodkim.
I wówczas Klotylda z rękoma odsłoniętemi, z karkiem nagim, z łonem odkrytym dokończyła wspaniale uczty, jaką mu ofiarowała, zrobiła mu bowiem podarunek prawdziwie królewski ze swego ciała.
Nocy poprzedniej po raz pierwszy odczuli dreszcz jakiegoś niepokoju niewytłomaczonego, odczuli niewytłomaczoną, instynktową trwogę, jak gdyby już, już zbliżało się grożące im niebezpieczeństwo.
Teraz atoli ponownie zapomnieli o świecie całym; święcili niejako noc najwyższej błogości; przyroda dobroczynna zasłoniła przed nimi wszystko, co nie było ich uczuciem namiętnem.
Otworzyła ramiona, przyciągnęła go ku sobie i oddała się mu cała bez wahania.
— Ach! mistrzu, mistrzu, chciałam pracować dla ciebie, lecz niestety przekonałam się, że jestem poprostu do niczego, gdyż nie umiem zarobić nawet na najmniejszy kawałek chleba, jaki ty niesiesz do ust. Mogę cię więc jedynie kochać, jedynie dać siebie samą, jedynie dostarczyć ci rozkoszy na chwilę przelotną... I to mi wystarcza: dostarczać tobie, mistrzu, rozkoszy!... Ach, żebyś wiedział, jak jestem zadowoloną, jeżeli ty uznajesz mię za piękną, ponieważ tylko moją piękność mogę ci przynieść w ofierze. Mam tylko ją jedną, czuję się przeto szalenie szczęśliwą, że ciebie uszczęśliwiam.
Pascal obejmując ją uściskiem namiętnie drżącym, a rozkosznym, szeptał:
— Och, tak piękną jesteś! bardzo piękną i nadzwyczajnie ponętną!... Te marne klejnoty, któremi cię przyozdabiałem, złoto, tudzież kamienie drogie, nie warte nawet kawałeczka twojej skóry atlasowej. Jeden z twoich paznokci, jeden z twoich włosów — to już prawdziwe, a niezmierzone skarby. Wycałuję z pokornym zachwytem jeden po drugim, włosek twoich rzęs.
— Och! mistrzu mój, posłuchaj uważnie: wiesz z czego się najbardziej cieszę. Oto, że ty jesteś starszym, a ja jestem przeciwnie młodą, ponieważ przez to właśnie dar, jaki ci czynię z mojego ciała, tem więcej cię zachwyca... Gdybyś był w tym wieku, co ja, dar, z mojego ciała zrobiony, sprawiłby ci już przyjemność daleko mniejszą, a ja byłabym przez to nie tak szczęśliwą... Pysznię się swoją młodością i swoją pięknością tylko dlatego, że one do ciebie należą; tryumfuję z powodu nich jedynie z tej przyczyny, że mogę ci je ofiarować.
Pascal ze wzruszenia poprostu trząść się zaczął; oczy jego zaszły łzami na myśl, iż do tego stopnia stała się jego własnością, a zarazem jest tak godną podziwu i tak rozkoszną.
— Ależ ty czynisz ze mnie pana najbogatszego i najbardziej wszechmocnego na świecie, obdarzasz mię całem bogactwem, jakie tylko może istnieć na świecie, obsypujesz skarbami rozkoszy iście niebiańskiej, rozkoszy tak potężnej, jaką tylko zdoła odczuć serce męskie.
Klotylda zaś pod wrażeniem tych słów oddawała się mu coraz bardziej, oddawała się z takim zapałem, aż popłynęła krew jej serdeczna.
— Bierz mię zatem, mistrzu, bierz mię całą, bym zniknęła i rozpłynęła się w tobie. Bierz moją młodość, bierz ją całą naraz, odrazu, w jednym pocałunku i wypij ją całą jednym haustem, wysącz ją całą, aż do ostatniej kropli, by tylko jedna zaledwie kropla miodu pozostała na wargach twoich. Robisz mię tak niewymownie szczęśliwą, że to jeszcze ja jestem ci wdzięczną... Och! mistrzu, bierz moje wargi, póki są świeże; bierz mój oddech, póki jest czysty; bierz moją szyję, póki jest słodką dla ust, które ją całują; bierz moje ręce, bierz moje nogi, bierz całe ciało moje, dopóki jest jeszcze pączkiem, zaledwie rozwiniętym, atłasem delikatnym, pachnidłem wonnem, którem się upajasz... Rozumiesz mię! mistrzu, jestem bukietem żywym, którego woń ty w siebie wdychasz; jestem młodym, a wybornym owocem, w którym się rozsmakowywasz; jestem jedną wielką pieszczotą bez końca, w której ty się zatapiasz z drżeniem rozkosznem!... Jestem twoją rzeczą, twoją właśnością, kwiatem, który właśnie u twoich stóp wystrzelił, by się tobie podobać; wodą, która tryska jedynie dla twojego użytku, sokiem życia, który wre wyłącznie celem przywrócenia ci młodości. Tak, tak, mistrzu, byłabym niczem, gdybym nie została twoją!
I tu Klotylda znowu się oddała, a Pascal przyjął ów dar wspaniały.
W tej właśnie chwili, promień księżyca oświecił ją całą w jej nagości arcypotężnej.
Równała się uosobieniu najwyższej piękności kobiecej, piękności zdobnej w krasę nieśmiertelnej wiosny. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej, tak białej, tak poprostu boskiej.
To też podziękował jej za ów podarunek, jaki mu ze swego ciała zrobiła, w taki sposób, jak gdyby mu ofiarowała wszystkie skarby świata. Żaden zresztą dar królewski nie mógł się równać owemu ciału młodej kobiety, która oddaje się w porze, gdy kipi w niej potok życia. Wówczas daje ona życie, a być może, i dziecię.
I w samej rzeczy myśleli o dziecku; ich szczęście niepomiernie wzrosło dzięki tej uczcie, podanej Pascalowi przez młodość, przez Klotyldę, której nawet królowie pozazdrościliby z wszelką pewnością.




XI.

Gdy przecież noc nadeszła, zjawiła się też z powrotem bezsenność, troskami spowodowana.
Ani Pascal, ani Klotylda nie opowiadali sobie wzajemnie swego zmartwienia; i tak więc wśród ciemności, które jakimś smutkiem dziwnym napełniły pokój, leżeli jedno obok drugiego, nie śpiąc zupełnie, nie chcąc nawet spać, ponieważ woleli myśleć oboje o położeniu, coraz to cięższem i cięższem.
Każde z nich atoli zapomniawszy o własnym smutku, drżało z obawy, wyłącznie o przyszłość drugiego. Trzeba będzie uciec się do długów, ale i owe długi płacić, ponieważ Martyna brała na kredyt chleb, wino, nieco mięsa, acz robiła to z upokorzeniem niesłychanem, zmuszona pomagać sobie wykrętami kłamliwemi i postępować przy tem wszystkiem z roztropnością niesłychaną, ponieważ i tak już wszyscy wiedzieli o ruinie majątkowej doktora.
Doktór zresztą już niejednokrotnie myślał o zaciągnięciu długu na hypotekę Soulejady; trzeba było jednak zastanowić się dobrze nad tym krokiem, ponieważ było to ostateczne źródło ratunku.
Nie posiadał on nic więcej prócz tej posiadłości, ocenionej na dwadzieścia tysięcy franków, za którą atoli na wypadek sprzedaży nie daliby więcej, niż piętnaście tysięcy; a potem, — potem już rozpocząłby się okres biedy jak najczarniejszej, tułaczka po bruku ulicznym, na którym nawet kamień, służący za poduszkę pod głowę, nie należałby do biednych włóczęgów.
Zresztą i Klotylda prosiła, by poczekał, i nie wdawał się w żadne interesa takie, którychby już nie można było powetować. Ostatecznie bowiem położenie jeszcze nie było rozpaczliwem bez ratunku.
Trzy, czy cztery dni znowu minęły.
Nastał już wrzesień, a wraz z nim, na nieszczęście, odmieniła się na gorsze i pogoda: nastąpiły burze straszne, które spustoszyły całą okolicę; część muru, otaczającego Soulejadę, runęła; nie można jej było naprawić; wśród gruzów tedy i rumowisk widniał wyłom obrzydliwy.
A nadto piekarz zaczynał być niegrzecznym.
Następnie pewnego poranku stara służąca przynosząc rosół, z płaczem głośnym oznajmiła, że rzeźnik wybiera teraz dla niej jak napośledniejsze kawałki.
Jeszcze kilka dni zaledwie, a kredyt ze wszystkiem wygaśnie. Należało stanowczo temu zaradzić i wynaleść źródło opędzania drobnych, codziennych wydatków.
Pewnego poniedziałku, gdy zaczynał się na nowo tydzień dalszych udręczeń, Klotylda przez ranek cały krzątała się gorączkowo. Widocznem było, że owładnęła nią jakaś walka wewnętrzna.
Ostateczne postanowienie powzięła dopiero po śniadaniu, przy którem Pascal w jej oczach odmówił kawałka mięsa, które zostało dzięki temu na wieczór. Z miną więc zdecydowaną, bardzo już spokojna wyszła niebawem z Martyną, włożywszy poprzednio w koszyk tej ostatniej małe zawiniątko, gałganki rozmaite, jak oświadczyła, które chciała podarować.
Wróciła po dwóch godzinach, a wróciła niezwykle blada. Tylko jej oczy, zawsze czyste i zawsze szczere, błyszczały z radości.
Natychmiast podeszła do doktora, spojrzała mu prosto w oczy i przyznała się:
— Muszę cię, mistrzu, prosić o przebaczenie, ponieważ byłam wobec ciebie nieposłuszną i sprawię ci bezwątpienia bardzo wiele smutku.
Doktór w pierwszej chwili nie pojął, ale się zaniepokoił.
— Cóżeś zrobiła?
Zwolna, ani na chwilę nie odwracając oczu, wyjęła z kieszeni kopertę i wyciągnęła stamtąd paczkę banknotów.
Wówczas Pascal nagle przejrzał i z piersi jego wydobył się okrzyk:
— Och! mój Boże! klejnoty! wszystkie podarunki!
I zaraz potem on, zazwyczaj tak dobry, zazwyczaj tak łagodny, uniósł się gniewem straszliwym, na poły pomięszanym z boleścią, oraz rozpaczą. Złapawszy ją za obie ręce, niemal bić chciał i zmiażdżyć palce, w których trzymała owe banknoty nieszczęsne.
— Mój Boże! cóż ty zrobiłaś, nieszczęśliwa!... Sprzedałaś naprawdę całe moje serce! gdyż w owych klejnotach mieściło się całe nasze serce, a ty nie zważając na nic, poszłaś je sprzedać wraz z owemi klejnotami, sprzedać za pieniądze! To przecież były klejnoty, które ja ci dałem; to były wspomnienia naszych chwil jak najbardziej uroczych; to była twoja własność, ale tylko twoja wyłącznie, i ty chcesz, abym ja je odbierał z powrotem i na dobitek jeszcze z nich korzystał? Czyż to możliwe? Czy ty zastanowiłaś się, jaki smutek straszliwy, okropny obudzisz w moich piersiach?
Klotylda głosem łagodnym odpowiedziała:
— A ty znowu, mistrzu, pomyśl, czyż mogłabym pozostawić nas spokojnie w owem położeniu smutnem, w jakie popadliśmy, w położeniu takiem, iż nam brakuje kawałka chleba, podczas gdy ja miałam i pierścionki i naszyjniki i zausznice, które drzemały sobie w głębi szuflady? Ależ cała istota moja oburzała się na coś podobnego; uważałabym się za okrutnie chciwą, za egoistkę, gdybym jeszcze dzień jeden potrzymała u siebie te świecidła... Och! tak, i mnie również przykro mi było się z niemi rozstawać; och! tak, wyznaję, że było tak niesłychanie mi przykro, iż odwagę do zrobienia tego, co zrobiłam, znalazłam jedynie w myśli, jako właśnie tak powinna postąpić kobieta, która zawsze jest ci posłuszną i zawsze cię uwielbia.
A w chwilę potem, gdy Pascal jeszcze nie puścił jej rąk, łzy ukazały się w oczach kochanki, aż wreszcie sama głosem słodkim, z uśmiechem smutnym dorzuciła:
— Nie ściskaj tak silnie, gdy to mię bardzo boli.
A wtedy znowu Pascal zapłakał, wzruszony niesłychanie i rozczulony głęboko.
— Jestem bydlęciem nieokrzesanem, aby się w ten sposób gniewać... Postąpiłaś dobrze, nie mogłaś nawet inaczej postąpić. Ale przebacz; żal mi było okropny widzieć cię obdartą i ogołoconą w podobny sposób. Podaj mi ręce, twoje biedne ręce, abym je uzdrowił.
Z niesłychaną delikatnością ujął teraz jej ręce i okrywając pocałunkami, twierdził, że są nieoszacowane i nadzwyczajnie pociągające, choć pozbawione pierścionków i ogołocone z wszelkich ozdób.
Teraz, już z uczuciem ulgi, a nawet uradowana, Klotylda zaczęła opowiadać całą wycieczkę swoją, pełną przygód.
Oto nasamprzód zwierzyła się Martynie i obie poszły do kupcowej, do tej samej, która ongi miała na sprzedaż ów stanik ze starych koronek alensońskich. Wreszcie, po dokładnem zbadaniu i nieskończenie długich, a uporczywych przetargach, ta kobieta dała za wszystkie klejnoty sześć tysięcy franków.
Tutaj, doktór ponownie, a mimowolnie zrobił gest, rozpaczy pełen: sześć tysięcy franków! jakto, skoro te klejnoty kosztowały go więcej, niż trzy razy tyle, co najmniej dwadzieścia tysięcy franków.
— Posłuchaj mię — zawyrokował — biorę te pieniądze, ponieważ dajesz mi z dobrego serca. Ale musisz się zgodzić na to, że są one wyłącznie twoją własnością. I przysięgam ci, że teraz na mnie kolej być jeszcze skąpszym, aniżeli Martyna; wydawać będę jedynie po kilka susów, niezbędnych na nasze utrzymanie; znajdziesz tedy w biurku resztę owej sumy, przypuszczając nawet, że już nigdy nic nie zarobię i nie będę mógł, dołożywszy pieniądze wydane, zwrócić ci całej sumy.
Tu usiadł, a wziąwszy ją na kolana, darzył uściskiem, jeszcze drżącym od wzruszenia. Potem zniżając głos, szepnął do ucha:
— Czy sprzedałaś wszystko, stanowczo wszystko?
Klotylda nie mówiąc ani słowa, rozpięła nieco stanik i końcem palcy, ruchem nader wdzięcznym zaczęła szukać czegoś na swej szyi. A przytem śmiała się, cała rumieńcem oblana.
Wreszcie wyciągnęła zgrabny, wąski łańcuszek, na którym błyszczało siedm pereł, niby siedm gwiazd mlecznych, doktorowi zaś zdawało się, że ukazuje mu ona nieco ze swej nagości najskrytszej; że cała woń żywa, a zachwycająca jej ciała ogniskuje się w owym jedynym klejnocie, całującym jej skórę, a ukrytym w głębokiej przed wszystkimi tajemnicy.
W mgnieniu oka przecież Klotylda włożyła go z powrotem i ukryła tak szczelnie, jak poprzednio.
Tu doktór zarumienił się na jej podobieństwo, gdyż doznał wielkiej, bardzo wielkiej radości. To też ściskał ją teraz tem zapamiętałej.
— Ach! jaka ty jesteś niepospolita i jak ja cię kocham!
Wieczorem atoli wspomnienie o klejnotach sprzedanych pojawiło się ponownie i niepomiernie zaciężyło mu na sercu. Z bólem okrutnym patrzył na pieniądze, złożone w głębi biurka.
A dokuczało mu w sposób taki uczucie zbliżającego się ubóstwa, uczucie niemożności odegnania tego ubóstwa.
Jeszcze zaś większym frasunkiem, obawą poprostu napełniała go myśl o jego wieku podeszłym, o jego sześćdziesięciu latach, które go obezwładniały i nie pozwalały zapewnić życia młodej kobiecie. Owa myśl — to było przebudzenie, oraz powrót ku rzeczywistości, strach wzbudzającej, wśród snów złudnych o wiecznej miłości.
Nagle zaczął się uginać, a nawet wprost upadać pod naciskiem nędzy; nagle poczuł, iż jest bardzo starym: to wszystko go zmroziło; to wszystko napełniało go pewnego rodzaju wyrzutami, gniewem nawet rozpaczliwym przeciwko sobie samemu, jak gdyby odtąd dopuszczał się jakiegoś grzechu w swem życiu.
Potem jeszcze jeden nastąpił zwrot; Pascal pozyskał pełną, lecz straszną świadomość swego położenia.
Oto dnia pewnego, gdy był sam, otrzymał list ze stemplem poczty miejskiej w Plassans; przypatrując się atoli kopercie, w żaden sposób nie zdołał rozpoznać charakteru pisma.
Na dobitek pod owym listem nie było podpisu.
Przeczytawszy kilka wierszy, Paskal machnął ręką z gniewu i chciał już podrzeć owo piśmidło marne, lecz potem namyślił się i acz drżał z gniewu, usiadł, by przeczytać list do końca.
Zresztą z pozoru styl był zupełnie przyzwoity, ani na krok jeden nie zbaczający od wyrażeń ogólnie przyjętych w dobrem towarzystwie.
Zdania długie, ciągnące się jedne za drugiemi, acz umiarkowane i oszczędzające Pascala, usiłowały go równocześnie przekonać, iż postępuje jak najgorzej.
Dyplomatycznie, lecz i dosyć wyraźnie zarazem powiadamiano go, przytaczając tysiące i jeden morałów banalnych, iż skandal trwał już w Soulejadzie zbyt długo.
Jeżeli namiętności, a nawet miłość może, do pewnego stopnia, objaśniać błędy, tudzież upadek bliźnich, to człowiek w jego wieku, tudzież w jego położeniu staje się godnym pogardy, tak, stanowczo godnym pogardy, jeżeli w dalszym ciągu będzie się upierał pogarszać nieszczęście, jakie z jego winy spadło na wyzyskiwaną przez niego krewniaczkę.
Nikt poprostu nie przeczuwał, do jakiego stopnia Pascal wywiera wpływ na swoją synowicę; zresztą ludzie teraz już rozumieją, że dzięki temu wpływowi ta synowica poświęciła dla niego dobre imię; ale czyż to nie na niego kolej zrozumieć, iż tak młoda kobieta nie może kochać starca, dla którego w głębi serca odczuwa jedynie litość, oraz wdzięczność.
Pora więc już nagląca uwolnić dziewczynę od tych starczych miłostek, skutkiem których została ona skalaną, odepchniętą przez społeczeństwo, ponieważ nie jest ani matką, ani żoną.
A nadto skoro Pascal nie posiada możności zapisania jej nawet choćby skromnego majątku, to należy się spodziewać, iż postąpi jak człowiek uczciwy to jest znajdzie w sobie siłę do rozłączenia się z kochanką, by zapewnić jej szczęście, póki jeszcze istnieje odpowiednia do tego sposobność.
Wreszcie na końcu listu widniało zapewnienie, że złe prowadzenie się zawsze ostatecznie bywa karanem.
Pascal zaraz po przeczytaniu kilku pierwszych zdań odgadł, iż ów list bezimienny wyszedł z pod pióra jego matki. To jest, właściwie stara pani Rougon podyktowała go komuś; ale sposób wyrażania się tak zgadzał się z jej zwykłą metodą przemawiania, że Pascalowi przy czytaniu brzmiał poprostu jej głos w uszach.
Podczas czytania przecież zaszła w nim zmiana stanowcza. Zaczynał czytać, uniesiony i drżący od gniewu; gdy skończył, pobladł, a zęby dzwoniły mu od strachu; miotał nim dreszcz, który od niejakiego czasu napadał go co chwila.
List miał słuszność, wyjaśniał mu bowiem dokładnie wszystkie jego zgryzoty, a nawet ukazywał mu na źródło owych zgryzot. Tem źródłem była jego starość, jego ubóstwo i uporczywe zatrzymywanie Klotyldy w Soulejadzie.
Podniósł się, stanął przed lustrem i przypatrywał się sobie samemu czas dłuższy, z oczyma, zaćmionemi nieco przez łzy napływające, zrozpaczony z powodu swych zmarszczek i swej brody siwej.
Aż wreszcie wstrząsnął nim dreszcz lodowaty.
Ów dreszcz lodowaty pojawił się na myśl, iż rozstanie się jest już teraz koniecznem, fatalnem, wprost nieodwołalnem. Odpychał wprawdzie owo przypuszczenie i nie mógł sobie wyobrazić, jak on się z czasem zgodzi na coś podobnego; lecz owa myśl uporczywie wracała sama przez się, napadała go poprostu co chwila; co sekunda pierś jego niemal nie pękała skutkiem walki między miłością jego i między rozumem, aż do tego strasznego wieczora, kiedy ostatecznie ustąpił, wśród łez i krwi, która napływała mu do głowy.
Jeszcze chwilami drżał; jeszcze chwilami samolubstwo marne brało górę w jego sercu, lecz nareszcie odwaga szlachetna zjawiła się na stałe i dyktowała, jak powinien postąpić.
Skończyło się przeto wszystko już nieodwołalnie; sama miłość bowiem kazała mu się lękać o Klotyldę, tak młodą, tak piękną; widział tedy jasno, że cięży na nim obowiązek wyratowania jej, z niedoli obecnej.
A więc, podrażniony słowami, zwrotami listu, usiłował dręczyć się z początku i przekonać siebie samego, że Klotylda wcale go nie kochała, lecz czuła dla niego wyłącznie litość, oraz wdzięczność.
Ten wygląd — mniemał — powinien ułatwić mu zerwanie. Jeżeli bowiem przekona się, że się tylko poświęciła dla niego, to zadawalniałby wyłącznie wstrętne swoje samolubstwo, gdyby ją i nadal zatrzymał u swojego boku.
Pomimo iż doświadczał ją usilnie, pomimo że poddawał ją próbom najrozmaitszym, zawsze Klotylda okazywała się nad wyraz czułą i z zachwytem istnym leciała w jego objęcia... Taki wynik mięszał go i kłopotał, gdyż czynił ją stokrotnie droższą oraz wyższą ponad wszelkie wątpliwości.
Poszedł nawet tak daleko, że zmusił siebie samego do zbadania potrzeby ich rozłąki; roztrząsnął powody tej ostatniej.
Zycie, które prowadzili we dwoje od wielu miesięcy, to życie bez żadnych więzów i bez żadnych obowiązków, bez pracy jakiegokolwiek rodzaju, było złem.
On sam uważał, że dla niego schronieniem najlepszem jest grób, w którym zasnąłby pod ziemią na wieki. Ale dla Klotyldy to zagrzebanie się w zakątku wraz z nim, mogło przynieść następstwa jak najfatalniejsze, ponieważ, rozpieszczona i rozpróżniaczona, zwolna traciła wolę i siłę odporną. Podnosząc ją do godności ideału, skaził na prawdę wśród okrzyków szyderczych zwolenników skandalu. Potem, nagle przedstawił sobie, że już nie żyje i zostawił ją osamotnioną, poprostu na bruku ulicznym, bez niczego, wzgardzoną i umierającą z głodu. Nikt nie przyjąłby jej pod swój dach; daremnie przebiegałaby ulice, nie mając ani męża ani dzieci. Nie! nie! to byłoby z jego strony zbrodnią, gdyby on chcąc sobie samemu zapewnić jeszcze kilka dni szczęścia, jej wzamian za to w dziedzictwie zostawiał jedynie hańbę i nędzę.
Pewnego poranku Klotylda wyszła sama, chcąc odwiedzić kogoś w sąsiedztwie, wróciła atoli zmięszana, blada cała i drżąca ze wzruszenia.
A kiedy już znalazła się na górze, rzuciła się w objęcia Pascala, wybuchając płaczem rzewnym. Bełkotała słowa bez związku.
— Och! mój Boże!.. och! mój Boże!.. te kobiety...
On, przestraszony, chciał wyciągnąć od niej odpowiedź.
— No, no, zobaczymy, co ci się stało? Odpowiedz mi zaraz!
Wtedy strumień krwi purpurą okrył jej lica. Uścisnąwszy go, ukryła twarz na jego ramieniu:
— To te kobiety... Mijając je w cieniu, zamykałam właśnie parasolkę i jak na nieszczęście przez nieuwagę przewróciłam jedno z dzieci... A wtedy wszystkie co do jednej napadły na mnie i zaczęły wykrzykiwać jakieś wyrazy! och! jakie wyrazy, że nie będę nigdy a nigdy miała dzieci! że dzieci nie miewają istoty mojego rodzaju!... I jeszcze jakieś inne słowa, mój Boże! jeszcze słowa, których nie umiem nawet powtórzyć, ponieważ ich nie zrozumiałam, zgoła nie zrozumiałam!
Tu załkała głośno.
Pascal zaś aż zsiniał z gniewu i bólu zarazem, nie umiał jej atoli ani słowem jednem pocieszyć, jeno całował ją bez pamięci, płacząc wraz z nią. Równocześnie zaś odtwarzał sobie ową scenę w wyobraźni: widział ją prześladowaną i obsypywaną rubasznemi przezwiskami... Potem on z kolei wyjąkał:
— To moja wina, cierpisz przezemnie. Posłuchaj, pójdziemy stąd daleko, bardzo daleko, w takie strony, gdzie nas nikt nie zna; gdzie wszyscy będą cię pozdrawiali z szacunkiem; gdzie będziemy szczęśliwi.
Klotylda przecież na widok łez Pascala, zdobyła się na wysiłek, uspokoiła się pozornie, podniosła głowę i powstrzymała swój płacz.
— Ach! marna jestem, iż sprawiłam ci mistrzu, taką boleść! A przecież przyrzekłam sobie samej, że nie powiem ani słóweczka za powrotem do domu! Ale potem, gdy już raz znalazłam się u nas, porwała mię taka rozpacz, iż wszystko a wszystko musiałam wypaplać... Ale widzisz, że to już wszystko skończone, nie smuć się... Kocham cię.
Uśmiechnęła się i teraz z słodyczą niewymowną ujęła go w swe objęcia i zaczęła całować, niby jakiegoś zrozpaczonego, którego cierpienia pragniemy uśpić potokiem pocałunków.
— Kocham cię, a kocham cię tak gorąco, że to mi wystarczy za wszystko i to mię całkowicie pociesza. Mam tylko ciebie jednego na świecie i nikt inny, prócz ciebie, nic a nic mnie nie obchodzi! Jesteś tak dobrym dla mnie i czynisz mię niewymownie szczęśliwą.
Ale Pascal wciąż płakał i Klotylda więc ponownie zaczęła płakać; na czas dłuższy tedy zapanował wśród nich smutek nieskończony, żałoba tęskna, podczas której mięszały się nawzajem ich pocałunki, oraz ich łzy serdeczne. Pascal, zostawszy sam, orzekł, iż postępuje w ohydny sposób. Nie miał prawa, nie mógł nawet powiększać już dalej nieszczęścia tego dziecięcia biednego, które uwielbiał.
A wieczorem tego samego dnia los przyniósł mu sam rozwiązanie całej sprawy, rozwiązanie, którego szukał z obawą, by go nie znaleść.
Po obiedzie Martyna z miną wielce tajemniczą uprowadziła go na bok.
— Widziałam się z panią Felicytą, która poleciła mi oddać panu ten oto list; mam również poleconem oświadczyć panu, że byłaby go ona przyniosła osobiście, lecz wzgląd na jej dobre imię nie pozwala tutaj nikomu szanującemu się przychodzić.. Prosi pana o odesłanie jej z powrotem tego listu pana Maksyma, równocześnie zaś o zawiadomienie, jaką będzie odpowiedź panienki.
Był to istotnie list Maksyma.
Felicyta, uszczęśliwiona, że go otrzymała, postanowiła ukuć z niego oręż, który wydałby jej na łaskę i niełaskę syna, dotychczas jakoś nie dającego zgnieść się biedzie. Napróżno oczekiwała, że bądź Pascal, bądź Klotylda przyjdą prosić ją o pomoc i zasiłek; ponieważ zawiodła się pod tym względem, zmieniła jeszcze raz plan cały i postanowiła według dawnego planu rozdzielić dwojga kochanków; a tym razem właśnie nadarzyła się jej sposobność jak rzadko.
List Maksyma wzywał do pośpiechu; zwracał się on z prośbami gorącemi do babki, by raczyła poprzeć jego błagania wobec siostry.
Paraliż chwytał go z każdym dniem silniej; obecnie mógł chodzić, jedynie wsparty na ramieniu służącego.
Nadewszystko atoli żałował krwawo błędu, którego się dopuścił, stosunku, jaki zawiązał z piękną brunetką. Ta wprost usadowiła się pod jego dachem od chwili, gdy nie umiał nad sobą zapanować i zaczął na pieszczoty z ową dziewczyną tracić resztki i tak nadszarpanego zdrowia; co najgorsza zaś, teraz dowiedział się z pewnością wszelką, jako ową zjadaczkę mężczyzn przysłał mu podstępnie w podarunku jego własny ojciec.
Tak jest, przysłał mu ją Saccard z niesłychaną uprzejmością, poprostu dlatego, by zagarnąć po nim w spadku cały majątek.
Ostatecznie przeto Maksym wyrzucił brunetkę za drzwi i niemal zabarykadował się w swym pałacu, nawet ojca nie puszczając poza próg, drżąc zaś ze strachu, by pewnego pięknego poranku stary urwis nie wlazł do niego przez okno.
Z drugiej strony atoli samotność, na którą teraz był skazany, przestraszała go niepomiernie; to też rozpaczliwym głosem przyzywał siostrę, widząc w niej osłonę która broniłaby go przed ohydnemi zasadzkami ojcowskiemi, a zarazem łagodną, tudzież dobrą kobietę, która będzie go troskliwie pielęgnowała w dolegliwościach, nie ustających ani na chwilę.
Ostatecznie list dawał wyraźnie do zrozumienia, że Klotylda nie pożałuje swego przyjazdu, jeżeli tylko będzie się dobrze z bratem obchodziła; w końcu Maksym przypomniał siostrze obietnicę, którą mu ongi dała w Plassans, gdy tam przyjechał, że zamieszka u niego, skoro zajdzie istotna tego z czasem potrzeba.
Pascal uczuł, że krew ścina się mu w żyłach.
Dokładnie przeczytał całe cztery stronnice.
Oto istotnie nadarzał się sposób rozłąki, możliwy do przyjęcia dla niego, szczęśliwy wielce dla Klotyldy, tak dogodny i tak naturalny, że należało natychmiast na niego przystać, a przecież, mimo wysiłków i mimo wszelkie rozumowanie, Pascal poczuł, iż brakuje mu mocy ducha, wielce tutaj potrzebnej, brakuje mu nawet odwagi. Musiał usiąść na chwile ponieważ nogi się pod nim zatrzęsły.
Ale wreszcie postanowił się zdobyć na bohaterstwo, ochłonął ze wzruszenia i przyzwał do siebie Klotyldę.
— Masz oto tutaj list i przeczytaj go uważnie. Przysłała go nam babka.
Klotylda istotnie z uwagą natężoną przeczytała cały list aż do końca, podczas czytania przecież nie rzekła ani słowa, nie zdradziła się ani jednym gestem. Potem odezwała się z prostotą:
— No, cóż? Nieprawdaż, przygotujesz odpowiedź?.. Odmawiam!
Pascal musiał zdobyć się na wysiłek niesłychany, by nie wydać zdradliwego okrzyku radości. Teraz, jak gdyby już nie ten sam człowiek, on znów z kolei przemówił, usiłując przekonać ją argumentami, pełnemi rozsądnej praktyczności:
— Odmawiasz, ależ to czyste niepodobieństwo... Trzeba się zastanowić, poczekajmy do jutra i jutro dopiero prześlemy odpowiedź; i pomówimy jeszcze o niej; co, nie chcesz?
Klotylda przecież zdziwiła się, a nawet roznamiętniła.
— Mamy się rozstać, i dlaczego? Doprawdy, tybyś się na to zgodzi!?... Co za szaleństwo! Kochamy się i mielibyśmy się rozstawać, a ja miałabym odjeżdżać w takie strony, gdzie mnie nikt nie kocha!... A to ładnie! Czyś ty o tem wszystkiem pomyślał? Ależ to byłaby głupota!
Pascal nie pragnął rozwijać dalej owej sprawy w taki sposób; przeciwnie zaczął mówić o poczynionych obietnicach, o obowiązku wreszcie.
— Przypomnij sobie tylko, moja droga, jak byłaś wzruszoną, kiedy cię objaśniłem, iż Maksymowi nieodwołalnie niemal grozi paraliż. I oto dzisiaj powaliła go choroba; leży bezsilny, sam, bez nikogo, z rozpaczą przyzywa cię na pomoc... Nie możesz się od niego odwrócić w takiem położeniu. Poprostu masz tam do spełnienia święty obowiązek.
— Obowiązek! — krzyknęła. — A czyż ciężą na mnie jakiekolwiek obowiązki wobec brata, który się nigdy o mnie nie zatroszczył. Mój jedyny obowiązek jest tam, gdzie jest moje serce.
— Lecz przyrzekłaś mu. Nawet ja przyrzekłem za ciebie, ponieważ oświadczyłem, iż jesteś rozsądną... Nie możesz doprowadzać do tego, bym uchodził za kłamcę.
— W tym wypadku właśnie ty jeden nie jesteś rozsądnym. Byłoby to szaleństwem rozłączać się, skoro i jedno i drugie poprostu umarłoby z tęsknoty..
I tu urwała, zamiast słów dodając gest wymowny, którym gwałtownie przecięła dalszy ciąg rozpraw w owym przedmiocie.
— Zresztą, po co o tem wszystkiem gadać.. Cała sprawa przedstawia się niezwykle jasno, niema tutaj ani jednego słowa do stracenia. Poprostu, chcesz widocznie wypchać mię z domu?
Pascal krzyknął boleśnie.
— Ciebie ja miałbym wypychać z domu, och! mój Boże!...
— A więc, skoro mnie nie wyrzucasz, zostaję.
Teraz przyszła kolej śmiechu na Klotyldę; pobiegła do pulpitu, złapała szybko ołówek czerwony i w poprzek listu brata napisała tylko jeden wyraz: „Odmawiam;“ w następnie przyzwała Martynę i zmusiła ją poprostu, by ta odniosła ów list bez koperty natychmiast, ale to natychmiast.
Teraz śmiał się i Pascal, przejęty uczuciem tak błogiego szczęścia, że już jej pozwolił działać tak, jak chciała.
Radość, iż miała zostać u jego boku, poprostu odbierała mu rozum.
Lecz za to w nocy, gdy Klotylda zasnęła, Pascala zaczęły dręczyć wyrzuty jak najdotkliwsze.
Jeszcze raz bowiem ugiął się wobec samolubnej potrzeby własnego szczęścia, ustąpił tej rozkoszy, jakiej doznawał każdego wieczora, gdy Klotylda przyciskała się do jego piersi, tak będąc gibką i tak słodką w swej długiej koszuli, że nasycała go wonią świeżą, swej młodości rzeźkiej.
Po prostu doznawał dreszczy konania i pot śmiertelny rosił mu czoło na myśl, iż ona mogłaby odjechać, on zaś zostałby sam jeden. Prócz niej bowiem, nigdy nikogo nie kochał tak gorąco; cała jego istota nią jedną tylko żyła, tem połączeniem tak rzadkiej kobiety i tak rzadkiej miłości.
Tak, rozłąka byłaby dla niego zabójczą, niepodobieństwem było teraz żyć bez niej, bez wszystkich jej pieszczot, bez tego czegoś, co rozkoszą przepełniało powietrze, którem oddychała, bez jej srebrnego śmiechu, dowcipów wybornych, bez jej prawości dzielnej, słowem, bez całej jej istoty, zarówno fizycznej, jak i moralnej, która teraz stała się dla niego tak potrzebną do życia, jak światło dzienne.
A przecież ona powinna go opuścić; on zaś musi znaleść odwagę umrzeć.
Nie budząc jej, trzymając ją uśpioną słodko na sercu, z piersią, podnoszącą się zlekka równym i czystym oddechem dziecka, przeklinał siebie samego za świeży brak odwagi, ponieważ całe położenie obecne ze straszną wyrazistością stanęło przed jego oczyma.
Skończyło się już wszystko: tam, w Paryżu czekał na nią byt otoczony szacunkiem, i majątek pokaźny; to też nie miał prawa posuwać swego samolubstwa starczego aż do tego stopnia, żeby ją i nadal zatrzymać u swojego boku, wśród biedy, oraz plotek skandalicznych. I mimo, że omdlewał poprostu, czując ją tak godną uwielbień, gdy spoczywa w jego objęciach, tak pełną ufności, taką poddanką wierną, która oddała się swemu królowi staremu, przysiągł, iż będzie silny i już nie przyjmie ofiary tego dziecka, które mu oddaje ku szkodzie własnej szczęście, oraz życie.
Od tej chwili rozpoczęła się prawdziwa walka wzajemnych ustępstw.
Kilka dni minęło, podczas których doktór chciał jej dać uczuć całą niesłuszność jej „Odmawiam,“ wypisanego na liście Maksyma, całą niesłuszność też listu, który napisała potem do babki, celem obszernego wytłomaczenia, dlaczego odmawia.
Mimo to wszystko Klotylda Soulejady opuścić nie chciała.
A jakkolwiek doktór zrobił się niezwykle skąpym, chcąc zaoszczędzić, o ile możności, jak najwięcej pieniędzy z sumy, otrzymanej za klejnoty, mimo to Klotylda jeszcze pragnęła go wzbogacić, sama najpiękniejszemi uśmiechami krasząc swój suchy kawałek chleba. Pewnego dnia przyłapał ją nawet w chwili, gdy dawała Martynie wskazówki co do jeszcze możliwych oszczędności.
Dziesięć razy na dzień spoglądała na niego bacznie, rzucając się mu na piersi i okrywając go pocałunkami, aby zobaczyć w nim ową straszną myśl o rozłączeniu, którą czytała bez przerwy w jego oczach.
Potem przybył jej jeszcze jeden argument.
Pewnego wieczoru po obiedzie, Pascal dostał chorobliwego bicia serca tak, iż zemdlał i upadł.
To go samego wielce zdziwiło, ponieważ do tej pory nigdy nie cierpiał na serce, osądził więc, iż wracają poprostu owe dawne dolegliwości nerwowe. Od chwili, gdy doznał owych pamiętnych, wielkich uciech, nie czuł się już tak krzepkim, jak poprzednio: dziwna rzecz bowiem, iż doznawał wrażenia, jak gdyby się złamała w nim jakaś delikatna, a głęboko ukryta sprężynka.
Klotylda przecież natychmiast się zaniepokoiła i przelękła. No, teraz zapewne nie ośmieli się on jej namawiać do wyjazdu. Skoro się kogo kocha, a ten ktoś jest chory, to się w takim razie przy nim zostaje, by go troskliwie pielęgnować.
W ten sposób ów bój niezwykły nie ustawał ani na chwilę.
Był to istny pojedynek czułości, zapomnienia o sobie samym, a pamięci ustawicznej o szczęściu drugiej osoby. On atoli, jakkolwiek wzruszenie, że ją oglądał tak dobrą, oraz tak kochającą, osłabiało hart jego woli, widział z dniem każdym lepiej potrzebę jej odjazdu.
Ostatecznie powiedział sobie samemu, że chce nieodwołalnie, by Klotylda opuściła Soulejadę. Mięszał się jednak, stawał się chwiejnym i drżał, gdy trzeba było zdecydować się na środek, jakim możnaby było nakłonić ją do tego kroku.
Widział już wyraźnie scenę, pełną łez i rozpaczy: cóż powinien jej powiedzieć? cóż powinien zrobić? co to się stanie, gdy oboje po raz ostatni będą się musieli uścisnąć, po raz ostatni, ponieważ w przyszłości już się nie zobaczą.
A tu dzień biegł za dniem, podczas gdy on nie umiał znaleść żadnego środka, nic nie rozpoczynał, jeno ustawicznie pomawiał siebie samego o podłość każdego wieczora, kiedy po zgaszeniu świecy Klotylda obejmowała go swemi ramionami świeżemi, szczęśliwa i tryumfująca, że umiała tak nad nim zapanować.
Często nawet żartowała, mając na ustach i w głosie lekko złośliwy uśmieszek.
— Mistrzu, ty jesteś zbyt dobrym, zostawisz więc mię przy swym boku.
To go przecież rozgniewało, uniósł się tedy gniewem, zachmurzony niepomiernie.
— Nie, nie! nie mów mi nic o mej dobroci!... Gdybym był istotnie dobry, już dawno byłabyś w Paryżu, w bycie wygodnym, poważna, mająca zapewnione życie piękne i spokojne, zamiast teraz zatrzymywać cię tutaj, obrzucaną błotem, biedną, bez żadnych na przyszłość widoków, zmuszoną nadto być towarzyszką, godną pożałowania, takiego starego, jak ja, waryata... Nie, nie, jestem stanowczo podłym, oraz nieuczciwym człowiekiem!
Klotylda z żywością, u niej niezwykłą, nakazała mu milczenie.
W rzeczywistości bowiem serce jego krwawiło się teraz z powodu owej dobroci niesłychanej, jaka była mu wrodzoną, dobroci, którą z życia czerpiąc, darzył nią wszystkie istoty, tudzież rzeczy wszelkie, ustawicznie się troszcząc o szczęście wszystkich.
Być dobrym, czyż to nie znaczyło chcieć ją uczynić szczęśliwą, choćby kosztem własnym, choćby kosztem własnego szczęścia? Tak, jego obowiązkiem teraz było zdobyć się na dobroć podobną i Pascal czuł wybornie, że ją będzie miał, prawdziwie bohaterską i stanowczą. Lecz podobnie, jak nędzarze, którzy zdecydowali się dopuścić samobójstwa, oczekiwał na sposobność, na chwilę dogodną i na środek, by chęć w czyn zamienić.
Pewnego poranka Pascal wstał o godzinie siódmej rano. Klotylda wchodząc do sali, zdziwiła się niepomiernie. Zobaczyła go bowiem siedzącego przy jego biurku, acz już od wielu, wielu tygodni nie dotknął książki ani pióra nie umoczył w atramencie.
— Patrzcie! pracujesz?
Pascal nie podniósł głowy, jeno odpowiedział z miną wielce zajętą
— Tak, siedzę nad Drzewem Genealogicznem, ponieważ oddawna go już nie uzupełniałem odpowiednio do wypadków.
Klotylda przez kilka minut stała za nim i przyglądała się temu, co pisał.
Uzupełniał notatki, odnoszące się do Ciotki Didy, wuja Macquarta i małego Karolka, pozapisywał datę ich śmierci, oraz szczegóły tejże śmierci. Potem, kiedy doktór wciąż się jeszcze nie ruszał i udawał poprostu, że nie wie, iż Klotylda stoi tuż za nim, czekając na pocałunki i na śmiechy tak, jak innych poranków, podeszła aż do okna, następnie zaś nie mając żadnego zajęcia, z powrotem zbliżyła się do Pascala.
— A więc pracuje się naprawdę, poważnie?
— Bez wątpienia, sama bowiem przyznasz, iż powinienem był zaznaczyć te zgony już przeszło od miesiąca. A nadto mam cały stos papierów, które na mnie oczekują.
Tu znowu popatrzyła na niego bystro, jak zawsze z pewnym rodzajem zapytania, którem starała się niejako zbadać jego oczy.
— Dobrze! pracujmy... Jeżeli miałbyś do zrobienia jakie wyciągi albo notatki do przepisania, to daj mi je z łaski swojej...
I od tego więc dnia doktór udawał, iż się pogrążył cały w pracy.
Była to zresztą jedna z jego teoryj, że zupełny, próżniaczy odpoczynek nie posiada żadnej wartości tak, iż nie powinno się go nikomu zalecać, nawet zmęczonym chorobą, czy życiem.
Człowiek bowiem żyje wyłącznie dzięki otoczeniu zewnętrznemu, wśród którego się obraca; wrażenia zaś, które stamtąd odbiera, przeradzają się u niego w ruchy, myśli oraz czyny; w taki więc sposób, gdyby ktoś się oddał całkowitemu odpoczynkowi i gdyby przyjmował ustawicznie wrażenia, a nie oddawał ich na zewnątrz niejako po przetrawieniu, tudzież przekształceniu, powstałoby pewne przeładowanie, choroba poprostu i nieunikniona strata równowagi.
On sam na sobie doświadczał, iż praca była najlepszym regulatorem jego sposobu życia. Gdy nawet rankiem czuł się niezdrowym, zabierał się do roboty i wkrótce doznawał pewnego polepszenia.
Nigdy zaś nie bywał zdrowszym, jak wtedy, gdy codziennie, nieodwołalnie spełniał swoje zadanie, metodycznie z góry wytknięte: tyle stronnic każdego poranka. o tejżesamej godzinie; porównywał zaś ów podział i obowiązek, systematycznie spełniany, do balansu, który utrzymywał go w równowadze, wśród wszelkich trosk codziennych, słabostek, oraz kroków fałszywych.
A także zaczął się oskarżać o próżniactwo, o gnuśność, której się już dopuszczał od tygodni; to próżniactwo właśnie, tudzież ta gnuśność musiały wywołać owe bicia serca, które chwilami go dusiły.
Jeżeli więc pragnąłby przyjść do zdrowia, powinien — najmocniej jest o tem przekonany — z powrotem zabrać się do swych wielkich prac naukowych.
Godzinami całemi teraz Pascal rozwijał owe teorye wobec Klotyldy i tłomaczył je, tudzież objaśniał z jakimś zapałem gorączkowym, oraz przesadnym. Zdawało się, że schwyciła go ponownie w swe objęcia owa miłość wiedzy, która aż do chwili namiętnej miłości ku Klotyldzie, poprostu zabierała na własność wyłączną całe jego życie.
Powtarzał jej teraz ustawicznie, że nie może zostawić niedokończonem swego wielkiego dzieła, musi zaś nad niem niesłychanie wiele pracować, jeżeli pragnie pozostawić po sobie pomnikową pamiątką! Nadto z powrotem wracała do jego piersi obawa o dokumenta; na nowo otwierał teraz po dwadzieścia razy przez dzień wielką szafę, znosił je z górnej półki, nie przestawał dodawać do nich nowych kawałków.
Zresztą jego ideja o dziedziczności zaczynała się obecnie znowu przekształcać, pragnął więc jeszcze raz wszystko przeczytać, wszystko zgłębić, oraz pogłębić, wyciągnąć z dziejów przyrodniczych oraz społecznych swojej rodziny szeroką syntezę, odzwierciedlenie niejako, w zarysach ogólnych, całej ludzkości.
Potem, ubocznie, zaczął też i wspominać o swoim sposobie leczenia z pomocą zastrzykiwań, chciał go więc ulepszyć: majaczyło mu bowiem przed oczyma jeszcze nie zupełnie określone widmo nowej terapeutyki, teorya bardzo śmiała i nader obszerna, powstała w nim właśnie pod wpływem przekonania, oraz doświadczenia osobistego o wybornych następstwach dynamicznych pracy.
Teraz za każdym razem, ilekroć usiadł do stołu, narzekał głośno:
— Ach, lat mi nie starczy już na zrobienie tego, co sobie wytknąłem; życie jest za krótkie.
Możnaby mniemać, iż nie miał prawa stracić ani jednej godziny.
Wreszcie pewnego poranku nagle podniósł głowę i rzekł do towarzyszki, która tuż przy jego boku przepisywała jakiś rękopism.
— Klotyldo, posłuchaj uważnie! Gdybym umarł...
Ta zdziwiona, zaprzeczyła głośno.
— Ech! to także myśl!
— Gdybym umarł, posłuchaj uważnie.. Zamkniesz natychmiast wszystkie drzwi. Dokumenta weźmiesz dla siebie, dla siebie samej, pamiętaj. A potem, skoro już zbierzesz i uporządkujesz inne moje rękopisma, oddasz je Ramondowi... Zrozumiałaś mię? taką jest moja ostatnia wola...
Klotylda przecież przerwała mu dalszy ciąg wyjaśnień i oświadczyła, że nic nie chce o tem słyszeć.
— Nie! nie! gadasz same tylko głupstwa!
— Klotyldo, przysięgnij mi, że zachowasz dokumenta, inne zaś papiery oddasz Ramondowi.
Wreszcie Klotylda, spoważniawszy, ze łzami w oczach, przysięgła.
A on ją schwycił y objęcia, sam również niezmiernie wzruszony, i okrywał pieszczotami, jak gdyby nagle serce dawną zaczęło tętnić czułością.
Po tem jednak uspokoił się i zaczął mówić o swych obawach. Od chwili, kiedy zmusił się do ponownego pod jęcia pracy, te obawy, zdawało się, zjawiły się także z powrotem, poprostu odbywał wartę przy szafie, utrzymywał nawet, iż i Martyna kręci się około niej.
Czyż ten lub ów nie zdołałby nadużyć, oraz wyzyskać ślepej pobożności tej dziewczyny i popchnąć ją do złego czynu, wmawiając w nią, iż w ten sposób zbawi swego mistrza? A przecież tyle już ucierpiał z powodu owych podejrzeń!
To też na myśl o grożącej mu niebawem samotności, uginał się ze strachu przed podejściem możliwem, ze strachu przed temi torturami istnemi, jakich doznaje uczony, zagrożony w tem, co ma najdroższego, prześladowany przez najbliższych, w swojem własnem domostwie a dotykany wtem, co ma najdroższego, zmuszony bronić własnego ciała, dzieła własnego mózgu.
Pewnego wieczora, gdy znowu zaczął mówić z Klotyldą o tym przedmiocie, mimowoli się mu wymknęło:
— Rozumiesz mię, kiedy ciebie tutaj już nie będzie...
Klotylda pobladła niby chusta, a widząc, iż umilkł, zawołała, drżąc na ciele całem:
— Och! mistrzu, mistrzu! a więc ty wciąż o tem jeszcze myślisz, o tej okropności. Tak, czytam w twoich oczach, iż coś ukrywasz przedemną i masz jakąś myśl, która nie do mnie należy. A przecież, jeżeli jabym odjechała, a ty byś umarł, któż pozostałby tutaj do obrony twojego dzieła.
Pascal sądząc, iż Klotylda zwolna się przyzwyczaja do tej myśli o odjeździe, znalazł siłę, by odpowiedzieć z wesołością pozorną:
— Czyż sądzisz, że zdołałbym umrzeć, nie zobaczywszy się z tobą poprzednio raz jeszcze?... Cóż u dyabła, napisałbym po ciebie. A ty musiałabyś przyjechać, aby mi zamknąć oczy.
Teraz Klotylda, upadłszy na krzesło, załkała boleśnie:
— Mój Boże, czyż to możliwe? a więc pragniesz, abyśmy już jutro nie byli razem, my, którzy nie rozłączaliśmy się ani na minutę jedną i żyliśmy poprostu w objęciach wzajemnych! A przecież, gdyby się zjawiło dziecię...
— Ach! ty mię potępiasz! — przerwał gwałtownie. Istotnie, gdyby dziecię się zjawiło, nigdy stąd nie powinnabyś odjeżdżać... Czyż nie widzisz atoli, że jestem już stary i dlatego pogardzam sobą samym. Żyjąc ze mną zestarzałabyś się szybko, doznając jedynie tej wielkiej boleści, że nie byłabyś ni żoną naprawdę, ni matką. Brakowałoby czegoś twojej kobiecości. Idź więc sobie, skoro przestałem już być mężczyzną!
Napróżno usiłowała go uspokoić.
— Nie, nie, wiem doskonale, co myślisz; powiedzieliśmy to sobie przecież ze dwadzieścia razy: jeżeli ostatecznie nie pojawi się dziecię, miłość jest wówczas wstrętnym i nieużytecznym brudem... Pewnego wieczora przecież odrzuciłaś ową powieść, którą czytałaś, ponieważ para bohaterów, zdumiona, że spłodziła dziecię, choć jednak musiała wiedzieć, że może je spłodzić, nie wiedziała następnie, w jaki sposób się tego dziecka pozbyć... Ach! ja tymczasem tak na to dziecko czekałem, na to dziecko, które kochałbym szalenie, gdyż to byłoby twoje dziecko!
Od tego dnia Pascal udawał, że cały zatapia się jeszcze usilniej w pracy.
Teraz siadywał już przy biurku po cztery i pięć godzin, całe poranki, całe popołudnia, nie podnosząc nawet głowy. Podwoił swoją gorliwość, zabraniając, aby mu przeszkadzano i zwracano się do niego choćby ze słowem jednem.
I tylko niekiedy, skoro Klotylda wychodziła, stąpając na palcach, celem dania na dole jakiegokolwiek polecenia lub odbycia krótkiej przechadzki, wówczas Pascal upewniwszy się przelotnem, ukradkowem spojrzeniem, iż jej już niema w pokoju, opuszczał głowę za kraniec biurka z miną niesłychanie przygnębioną.
Po tym nadzwyczajnym wysiłku, do którego się zmuszał, kiedy czuł, że Klotylda znajduje się u jego boku, następowało stale takie właśnie omdlenie i wyczerpanie bolesne. Och! gdyby bowiem nie panował nad sobą, schwyciłby Klotyldę z wszelką pewnością w swoje objęcia i trzymałby ją tuż przy swoich piersiach godzinami całemi, obsypując pocałunkami namięrnemi.
Ach! praca! Jakże gorąco do niej wzdychał, uważając ją za jedyne lekarstwo, mogące stłumić i zniweczyć najsilniejsze porywy jego serca.
Najczęściej atoli nie mógł pracować, musiał atoli grać rolę uważnego robotnika, utkwiwszy oczy w stronnicę, te swoje smutne oczy, które co chwila świeciły łzami tajonemi, podczas gdy myśl zagmatwana, rozerwana, naprawdę zwracała się stale ku jednemu i temu samemu obrazowi.
Czyż więc nawet praca miałaby go zawieść, praca, którą uważał za władcę wszechwładnego, za jedynego stwórcę i kierownika świata całego? Czyż tedy trzeba już było rzucić narzędzia pracy i wyrzec się wszelkiej działalności, ograniczając się jedynie do życia samego, tudzież miłowania pięknych dziewcząt, które się nawijają? A może naprawdę winną tutaj była jego starość, zgrzybiałość nawet, która nie pozwalała mu napisać ani jednej stronnicy zupełnie tak samo, jak zrobiła go już niezdolnym do spłodzenia dziecięcia?
Obawa niemocy nawiedzała go teraz stale.
I tak oparłszy się jednym policzkiem o kraniec stołu, leżał bez siły, przygnieciony uczuciem własnej nędzy; wówczas marzył, iż ma dopiero lat trzydzieści i na łonie Klotyldy co noc czerpie werwę życiową na dzień następny.
Łzy w takiej chwili spadały mu na jego brodę siwą; skoro tylko przecież posłyszał, że Klotylda powraca na górę, natychmiast z żywością się prostował i ujmował pióro w rękę, byle tylko Klotylda zastała go z powrotem takim, jakim go opuściła, z miną zamyśloną, niby to dumającego nad rozwiązaniem zagadnień poważnych, kiedy naprawdę pod jego czaszką panowały jedynie próżnia i smutek.
Był to już środek września; dwa tygodnie, zdaje się, nigdy nie mogące dobiedz końca, przeszły wśród takiej gorączki wzajemnej, nie doprowadzając atoli do żadnego rozwiazania...
Nagle, pewnego poranku Klotylda ku swemu zdziwieniu niesłychanemu spostrzegła, że wchodzi babka Felicyta.
Dnia poprzedzającego Pascal spotkał ją, na ulicy de la Banne, a będąc już zniecierpliwionym i chcąc jaknajprędzej dopełnić ofiary, nie czując nadto w sobie siły do stanowczego zerwania, zwierzył się matce ze wszystkiego, acz czuł wstręt instynktowny do podobnego kroku, oraz poprosił ją,, by dnia następnego przyszła do Soulejady.
Tylko co właśnie babka odebrała świeży list Maksyma, który był już nie tylko zasmucony, lecz wprost rozpaczał i błagał pomocy.
Nasamprzód Felicyta zaczęła usprawiedliwiać swoje odwiedziny.
— Tak, to ja, moja pieszczotko, ja sama we własnej osobie, rozumiesz więc doskonale, że tylko bardzo ważne przyczyny mogły mię skłonić, bym was odwidziła. Naprawdę przecież, ty zupełnie zwarjowałaś, nie mogę zatem pozwolić ci, abyś rujnowała całą, swoją przyszłość, muszę przeto jeszcze raz wyjaśnić ci, jak rzeczy stoją.
I tu, nie dawszy Klotyldzie przyjść do słowa, głosem załzawionym natychmiast przeczytała jej list Maksyma.
Był on poprostu przygwożdżony do fotelu; paraliż, jak doktorzy twierdzili, postępował szybkim bardzo krokiem, sprawiając mu nadto niesłychane boleści To też błagał siostrę o danie jeszcze raz odpowiedzi stanowczej, nie tracąc bynajmniej nadziei, że ona się zjawi, drżąc zaś na myśl, iż musiałby — a musi koniecznie — szukać jakiejś innej dozorczyni, która pielęgnowałaby go w jego dolegliwościach. A przecież nic innego nie pozostałoby mu do zrobienia, gdyby go opuszczono i zaniedbano w owem położeniu nad wyraz smutnem.
Następnie skończywszy już list, dała babka wyraźnie do zrozumienia, że byłoby to błędem nie do darowania, by wypuścić z rąk taki milionowy majątek Maksyma, którym niewątpliwie zawładnęliby obcy.
Nadewszystko przecież mówiła o obowiązku, o pomocy, którą się winno nieść bratu; zresztą i ona również powoływała się na to, że Klotylda uroczyście przyrzekła Maksymowi przyjechać, skoro będzie tego istotnie potrzebował.
— Kochanko, zastanów się! przypomnij sobie tylko! Powiedziałaś mu — pamiętasz — wyraźnie, że przyjedziesz, jeżeli zajdzie prawdziwa tego potrzeba. Powiedziałaś to tak dobitnie, tak uroczyście nawet, iż jeszcze dzisiaj brzmią mi twoje słowa w uszach... Wszak mam słuszność, mój synu?
Pascal od chwili zjawienia się matki pobladł, głowę opuścił na piersi, milczał i pozwalał jej działać swobodnie. To też teraz zaledwie dostrzegalnem kiwnięciem głowy potwierdził jej słowa.
Następnie Felicyta głośno zaczęła wyłuszczać powody, zmuszające Klotyldę do rozstania się z Pascalem, te same powody, które już Pascal poprzednio Klotyldzie wyliczył: straszny skandal, który wprost uniemożliwi im pojawianie się między ludźmi, nędza grożąca im ustawicznie, a zbyt ciężka do dźwigania we dwoje, niemożliwość prowadzenia takiej egzystencji haniebnej nadal, skutkiem której Pascal, już starzejący się, straci resztki zdrowia, podczas gdy ona, jeszcze tak młoda, skompromituje się na życie całe.
Co za przyszłość mogła ich czekać, teraz, gdy nędza schwyciła ich w swe szpony? Upór podobny jest poprostu niedorzeczny i okrutny.
Klotylda wyprostowawszy się i przymknąwszy oczy, przez cały czas milczała, nie wdając się zupełnie w żadne rozprawy. Kiedy jednak prababka drażniła ją i niepokoiła, odezwała się wreszcie:
— Jeszcze raz powtarzam, iż nie mam żadnego obowiązku wobec brata, żadnego, ale to żadnego. Mój obowiązek jest pozostać tutaj. Maksym może robić z swoim majątkiem, co się mu żywnie podoba, ja tych pieniędzy nie pragnę. Skoro już bardzo a bardzo zubożejemy, mistrz odprawi Martynę, a mnie zatrzyma jako służącę w jej miejsce...
Urwała, kończąc zdanie gestem znamiennym.
Och! tak, poświęcić się raz na zawsze swojemu panu i władcy, poświęcić mu całe swoje życie, żebrać dla niego po drogach publicznych, prowadząc go pod rękę! Następnie zaś, za powrotem do domu, tak, jak ongi wieczorem, kiedy pukali do tylu drzwi, niemiłosiernie zamkniętych, nieść mu w podarunku swą młodość królewską i rozgrzewać go wśród uścisków swemi ramionami czystemi.
Stara pani Rougon, oburzona, potrzęsła głową.
— Czy nie lepiej było odrazu tak zrobić, abyś została jego żoną, zamiast teraz ofiarowywać się mu na służącę... W ogóle powiedzcie mi, dlaczego się nie pobraliście?.. Przecież byłoby to i daleko lepiej i daleko przyzwoiciej.
Przypomniała mu, że onego czasu przyszła tutaj, żądając owego małżeństwa, by stłumić w zarodku skandal, który przybierał rozmiary coraz szersze; Klotylda tymczasem miała wówczas minę zdziwioną i oświadczyła, że ani ona, ani doktór o tem nie pomyślał; skoro przecież raz tego zajdzie potrzeba, owszem pobiorą się, gdyż nic przeciwko temu nie mają, lecz to wszystko można jeszcze odłożyć na później, ponieważ nic a nic ich nie nagli.
— Pobrać się. Ależ ja chcę tego koniecznie! — krzyknęła Klotylda.
— Masz zupełną słuszność, babko...
I zwracając się do Pascala, dodała:
— Sto razy powtarzałeś mi, że zrobisz wszystko, czego tylko będę chciała... A więc słuchaj; ożeń się ze mną! Zostanę twoją żoną i nie pojadę do Paryża. Żona nie opuszcza męża.
Pascal odpowiedział odmownie, lecz tylko gestem, bał się bowiem, by głos go nie zdradził, głos, w którym zadrżałaby nuta wdzięczności za ową ofiarę wiecznych więzów, do końca życia przykuwających ją do niego. Tymczasem gest, acz chwiejny, daleko lepiej już wyrażał odmowę. Na co się przyda owo małżeństwo in extremis, skoro już dawne szczęście bezpowrotnie wali się w gruzy?
— Bezwątpienia — podjęła Felicyta — uczucia twoje są bardzo wzniosłe. Bardzo zręcznie układasz projekty w swojej główce milutkiej. Małżeństwo przecież nie da wam żadnego dochodu; pozostając zaś tutaj, kosztujesz Pascala, porządnie drogo i jesteś dla niego wcale niemałym ciężarem.
Owo zdanie ostatnie wywarło na Klotyldę niezmierne wrażenie.
Obróciła się gwałtownie ku Pascalowi, z licem, krwią zalanem, z oczyma, pełnemi łez...
— Mistrzu! mistrzu! czyż to prawda, co przed chwilą powiedziała babka? Czy to prawda, że żałujesz mi tego kawałka chleba, który tutaj zjadam?
Pascal pobladł jeszcze bardziej i nie oddychał niemal, a cała jego postać wyrażała przygnębienie niezmierne. Mimo to głosem stłumionym, jak gdyby mówił do siebie samego, szepnął:
— Mam przed sobą tyle pracy! chciałbym jeszcze powiększyć moje dokumenta, przejrzeć rękopismy moje i notatki, dokończyć słowem zadania, które sobie w życiu wytknąłem!... Gdybym został sam, zdołałbym, być może, tego wszystkiego dokończyć. Sprzedałbym Soulejadę, och! i miałbym szczupły kęs chleba, gdyż wiele bym za nią nie dostał. Sprowadziłbym się, razem ze wszystkiemi papierami, do małej izdebki. I tam usilnie pracowałbym od rana do nocy, a pracą starałbym się odgonić widmo nieszczęścia.
Mówiąc to przecież Pascal unikał wzroku Klotyldy.
W zburzeniu jednak, jakie owładnęło tą ostatnią, już jej nie wystarczało to mruczenie bolesne Pascala. Z każdą sekundą wzruszenie jej rosło i wzbierało, ponieważ czuła, że nadeszła chwila stanowczej, nieodwołalnej przeprawy.
— Popatrz, mistrzu, na mnie, popatrz mi prosto w oczy!.. I zaklinam cię, mój najdroższy, okaż się istotnie dzielnym, wybieraj zatem pomiędzy twojem dziełem i mną, ponieważ, jak się zdaje, twierdzisz, że wysyłasz mię z domu w tym celu, byś swobodniej mógł pracować!
I dla Pascala nadeszła również chwila bohaterskiego kłamstwa.
Podniósł przeto głowę i popatrzył jej dzielnie prosto w oczy, potem zaś z uśmiechem skazanego na śmierć, lecz i pragnącego śmierci, odezwał się swoim dawnym głosem gdzie drgały wszystkie odcienia iście boskiej dobroci:
— Jak się zapalasz i unosisz! Czyż nie możesz pójść za głosem obowiązku spokojnie, jak wszyscy... Mimo istotnie dużej pracy przed sobą, muszę tedy zamknąć się w pustelni; a ty, najdroższa, powinnaś pojechać do brata. Pojedź tedy; wszystko już skończone.
Po tych słowach zapanowało milczenie straszliwe przez kilka sekund.
Klotylda wciąż jeszcze uporczywie spoglądała Pascalowi w oczy, ufając, iż ten zmięknie.
Czy mówił on prawdę szczerą? czy też poświęcał się jedynie dlatego, by jej zapewnić szczęście?
Przez chwilę istotnie doznała wrażenia niezwykle dziwnego, jakgdyby dreszcz, który wstrząsnął jego ciałem, owionął teraz i ją także.
— I czy wysyłasz mię na zawsze; czy nie pozwolisz mi w przyszłości powrócić do siebie?
Pascal nie ugiął się, — uśmiechem mdłym jeno odpowiadając, iż nie wyjeżdża się, by zaraz powracać; wszystko się przeto teraz pogmatwało; Klotylda nawet nie umiała sobie zdać ze wszystkiego sprawy dokładnej; mogła więc i naprawdę przypuszczać, iż Pascal przekładał ponad nią pracę, zwyczajnie jako człowiek nauki, który woli wiedzę, niżeli kobietę.
Teraz zatem na nią przyszła kolej, by zblednąć straszliwie.
Chwilę jeszcze wyczekiwała wśród straszliwego milczenia, poczem łagodnie, zwykłym swoim tonem, czułości, oraz pokory pełnym, odezwała się:
— A więc dobrze, mistrzu, odjadę, kiedy tylko zechcesz i powrócę dopiero wtedy, skoro ty tego wyraźnie zażądasz.
Wszystko więc nagle przerwało się między nimi.
Tego, co się stało, już odwołać nie było można.
Natychmiast więc Felicyta, zdziwiona, że wszystko poszło tak prędko, zażądała, by oznaczono dzień odjazdu. W duchu zaś winszowała sobie samej swej śmiałości i sobie tylko przypisywała zwycięstwo, sobie i swemu kierownictwu całej rozprawy.
Był to właśnie piątek; zgodzono się tedy, że Klotylda odjedzie w niedzielę. Nawet już i telegram wysłano o tem do Maksyma.
Już od trzech dni po okolicy całej hulał mistral. Pod wieczór wiać zaczął ze zdwojoną gorliwością; a Martyna, wierząc baśni ludowej, oznajmiła, że będzie wiał jeszcze przez trzy dni.
Wiatry, przebiegające pod koniec września przez dolinę Viorne’y, stale są straszliwe. To też z troskliwością niesłychaną przeszła przez wszystkie pokoje, by się przekonać naocznie, czy okiennice są, porządnie pozamykane.
Mistral wiejąc, rzucał się zawsze na Soulejadę z ukosa, ponad dachami Plassans, po grzbiecie wyżyny niewielkiej, na której stał dom. I był to szał istny, istna pełna wściekłości trąba, która chłostała dom cały, wstrząsając go od piwnic aż do strychu, bezustannie, i podczas dni i podczas nocy.
Dachówki spadały; okucia okien wiatr wyrywał z łatwością; równocześnie zaś wdzierał się poprzez szyby do wnętrza domu, kwiląc niby jakaś skarga stłumiona, a drzwi za każdym razem, ilekroć zapomniano ich zamknąć, zatrzaskiwały się same z hukiem, nieustępującym wystrzałowi armaty. Śmiało rzecby można, że trzeba było wytrzymać formalne oblężenie wśród hałasu piekielnego i obaw.
A więc nazajutrz w owym domu ponurym, napastowanym przez wiatr olbrzymi, Pascal chciał się zająć pospołu z Klotyldą przygotowaniami do odjazdu. Stara pani Rougon miała powrócić dopiero w niedzielę, w chwili już samego rozstania.
Gdy Martynę powiadomiono o mającym nastąpić odjeździe, widocznem było, iż na razie owa wieść ją wzruszyła; nie odezwała się przecież ani słowa, jeno w oczach jej zamigotał płomień przelotny; kiedy zaś wysłano ją z pokoju, twierdząc, iż się obejdzie bez niej przy pakowaniu, powróciła do kuchni i tam podjęła dawniejsze zajęcia z miną taką, jak gdyby zgoła nic nie wiedziała o katastrofie, która burzyła ze szczętem ich pożycie we troje.
Za najmniejszym atoli wezwaniem Pascala, przybiegała tak prędko, tak ochoczo, tak lekko, z twarzą tak rozjaśnioną, tak opromienioną wyrazem gorliwości, z jaką mu pragnęła usłużyć, że zdawaćby się mogło, iż z powrotem stała się młodą dziewczyną.
On zaś ani na chwilę nie opuszczał Klotyldy, pomagając jej i usiłując się równocześnie przezwyciężyć; przy tem wszystkiem pamiętał, by zabrała ona ze sobą wszystko, czego tylko mogłaby potrzebować. Na środku pokoju, pełnego nieporządku, stały otwarte dwa wielkie kufry; wszędzie leżały paczki oraz suknie porozkładane; po dwadzieścia razy przetrząsano rozmaite szafy i szuflady.
Ta praca jednak, ta myśl staranna, by o niczem nie zapomnieć, przynosiła im niejako znieczulenie chwilowe owej boleści straszliwej, którą i jedno i drugie odczuwało aż do szpiku kości. Poprostu oboje na chwilę chcieli się odużyć: doktór ową starannością, z jaką czuwał, by ani cząstka miejsca w kufrach nie poszła na marne, do pudełka po kapeluszach chował gałganki najrozmaitsze, między koszule i chustki wsuwał wszelkie skrzyneczki i pudełka; ona zaś tymczasem, zdejmując z haków suknie, składała je na łóżku, chcąc je włożyć na ostatku, do najwyższej przegródki.
Potem, kiedy się już nieco zmęczyli, podnieśli się i stanęli naprzeciwko siebie oko w oko, początkowo się uśmiechając, następnie zaś powstrzymując się od płaczu gwałtownego, na wspomnienie nieszczęścia nieuniknione go, które miało na nich spaść i zgruchotać nieodwołalnie. Panowali przecież nad sobą, acz serce krwią kapało.
Mój Boże: a więc to prawda, że nie będą już nadal mieszkali wspólnie pod jednym dachem!
I posłyszeli wówczas gwizd wiatru, straszliwego wiatru, który groził rozerwaniem całego domu.
Ileż to razy, w owym ostatnim dniu, podchodzili razem do okna, przyciągani przez burzę, życząc sobie w duchu, by zniszczyła ona świat cały. A podczas tych podrygów mistrala, słońce nie przestawało świecić, a niebo ustawicznie było błękitnem; ów błękit nieba atoli wpadał już w siność, przybrudzoną kurzem i pyłem i słońce złociste pobladło niby od dreszczu gorączkowego.
I spoglądali na białe, olbrzymie tumany piasku, które zdała zrywały się na drogach; na drzewa, uginające się pod naporem wiatru, z rozrzuconemi gałęziami, wyglądające tak, jak gdyby uciekały w jednym i tymsamym kierunku, jednym i tymsamym galopem; na całą okolicę wyschniętą, wyczerpaną poprostu i zatrutą tą gwałtownością nieustającego ani na chwilę wiatru, który wciąż szalał bez końca, hucząc niby uderzenie piorunu.
Gałęzie się łamały, znikały gdzieś w dali; dachy wzlatywały w górę, a potem znikały tak szybko bez śladu nawet, iż ich nie można było odnaleść.
Dlaczego mistral nie zabrał ich obojga razem, nie przerzucił o setki mil, w kraje nieznane, gdzie byliby szczęśliwi?
Kufry już zapakowano; wówczas doktór chciał odemknąć jedną okiennicę, którą wiatr oderwał z haczyka i przymknął; przez na wpół atoli otwarte okno powstał tak szalony przeciąg, iż Klotylda musiała Pascalowi przybiedz z pomocą. Musieli wytężyć wszystkie siły, za nim zdołali okiennicę przyprowadzić do porządku.
W pokoju leżały porozrzucane już niepotrzebne gałganki; Pascal zaś z Klotyldą zbierali kawałki maleńkie lusterka ręcznego, które potłukło się, spadłszy z krzesła.
Czyżby to była przepowiednia blizkiej śmierci, jak twierdzą kumoszki przedmiejskie?
Wieczorem, po smutnym obiedzie, spożytym w jadalni, wyklejonej jasnem obiciem, w wielkie, kwieciste bukiety, Pascal zaczął namawiać, by się położono wcześnie spać. Klotylda miała odjechać nazajutrz rano o godzinie kwadrans na jedenastą; Pascal bał się nadto, czy nie zaszkodzi jej podróż dwudziestogodzinna koleją, żelazną.
Potem w chwili udania się na spoczynek, Pascal uściskał Klotyldę, lecz uporczywie chciał tej nocy spać sam, w swojej dawnej sypialni.
Jego życzeniem stanowczem było — powtarzał aby Klotylda wypoczęła.
Gdyby zostali razem, ani jedno ani drugie nie zamknęłoby powiek, byłaby to noc iście żałobna, noc nieskończenie smutna. Napróżno Klotylda błagała go tęsknem spojrzeniem swych wielkich, łzawych oczu, napróżno wyciągała ku niemu swe boskie ramiona: Pascal zdobył się na siłę niezwykłą, by odejść, składając na jej oczach dwa serdeczne, tkliwe pocałunki, jak gdyby Klotylda była dziecięciem małem. Potem poprawił jeszcze otulając ją kołdrą i prosił, aby była rozsądną i zasnęła spokojnie.
Czyż nie rozstali się już ze sobą naprawdę?
Wstyd jeno i wyrzuty przepełniłyby jego serce, gdyby ją był posiadł raz jeszcze, choć już nie należała do niego...
Cóż to jednak za powrót okropny do tego pokoju zimnego, opustoszałego, gdzie czekało na niego chłodne, dawne, kawalerskie łóżko! Zdawało się mu teraz, iż to już starość chwyta go w swe objęcia, tak, starość zapada nieodwołalnie nad jego głowę, niby wieko trumny ołowianej.
Nasamprzód obwiniał wiatr, iż to on jest przyczyną, jego bezsenności. Dom obumarły napełnił się łkaniami, jakiemiś jękami błagającemi, wśród których odzywały się i krzyki gniewu, a do wszystkiego przyłączał się płacz ustawiczny.
Dwa razy wstał z łóżka i szedł podsłuchiwać pod drzwiami Klotyldy, lecz nic nie usłyszał.
Potem zszedł na dół, by zamknąć drzwi które ustawicznie się odmykały i przymykały, wydając za każdym razem głuche uderzenie, jak gdyby nieszczęście pukało w ściany domu. Poprzez pokoje ciemne przelatywały westchnienia; Pascal, zziębnięty, drżący, położył się z powrotem, ale wciąż dręczyły go przywidzenia bolesne.
Wreszcie zdobył się na świadomość, iż to nie mistral rozszalały sprawia mu tyle cierpień, wre w jego piersiach i odgania sen z powiek. Sprawcą tego wszystkiego jest tęsknota za Klotyldą, pewność, iż ona śpi wraz z nim jeszcze pod jednym dachem, ale już nie może do niego należeć.
I wówczas porwało go pragnienie straszne posiadania jej raz jeszcze, straszna rozpacz, od której aż się wił na łóżku.
Mój Boże! więc już nie miał jej posiadać ani razu, skoro przecież jednem słowem mógł przywołać ją ponownie, posiąść jeszcze i posiąść na zawsze.
Przecież ten, kto mu chciał zabrać owo ciało młode, właściwie wyrywał kawałkami jego własne ciało. Skoro się ma lat trzydzieści, łatwo można znaleść sobie inną kobietę. Cóż to przecież za męczarnia wyrzekać się, będąc owładniętym tak wielką, jak jego, namiętnością, ostatnim wybuchem dogasającej męskości, tego świeżego, jedynego ciała, które mu podarowano iście po królewsku na własność nieodwołalną, jako rzecz raczej, ku dowolnemu rozporządzaniu!
Dziesięć przeto bezmała razy już, już miał wyskakiwać z łóżka i biedź do niej, posiąść z całym zapałem i zatrzymać przy sobie na zawsze. To mocowanie się straszliwe trwało aż do dnia białego, wśród straszliwego poświstu i ataków wiatru, który roztrząsał starym domem, aż do posad samych.
O godzinie szóstej rano Martynie przywidziało się, że ją pan wzywa do siebie. Łaziła już wówczas na dole, szybko przeto wbiegła po schodach. Do pokoju weszła z miną ożywioną i podnieconą, jaką miała od przedwczoraj; nagle atoli skamieniała poprostu, zdjęta niepokojem i bólem, ujrzała bowiem Pascala, do połowy tylko rozebranego, leżącego w poprzek łóżka, zmęczonego i gryzącego poprostu poduszkę celem stłumienia łkań, które się mu gwałtem wyrywały z piersi.
Chciał się podnieść i natychmiast ubrać; nowy jednak atak niemocy powalił go na łóżko, a do tego przyłączył się zawrót głowy i chorobliwe bicie serca.
Przed chwilą właśnie przyszedł do przytomności po krótkiem zemdleniu i zaczął na nowo użalać się głośno nad swemi męczarniami.
— Nie, nie, nie mogę, cierpię zbyt wiele... Wolę raczej umrzeć, tak, umrzeć teraz..
Poznał jednak Martynę i już nie siląc się na udawanie, straciwszy resztki panowania nad sobą, szarpany boleścią bezbrzeżną, wyznał jej wszystko:
— Ach, moja Martyno biedna! cierpię strasznie, serce mi pęka... A to ona zabiera ze sobą moje serce, ona unosi całą duszę moją. I nie potrafię żyć teraz bez niej.. Powinienem był umrzeć tej nocy, chciałem umrzeć przed jej odjazdem, aby nie doznać tego strasznego wstrząśnienia na widok, iż mię ona opuszcza... Och! mój Boże! ona odjeżdża, i nie będę jej już miał nadal przy sobie, zostanę sam jeden, sam, sam...
Służąca, która była tak wesołą, gdy wchodziła na górę, zbladła teraz niby wosk, a na twarzy ukazał się wyraz wielkiej boleści.
Stała więc niema przez chwilę, patrząc na Pascala, jak ściągał kołdry drżącemi rękoma, dyszał chrapliwie z rozpaczy i usiłował usta zakneblować sobie poprostu pościelą.
Wreszcie po olbrzymim wysiłku Martyna widocznie zdobyła się na jakieś postanowienie nagle.
— Ależ, proszę pana, to niema żadnego sensu smucić się w podobny sposób... To śmieszne... Skoro rzeczy się mają w ten sposób, a pan żadną miarą nie może się obejść bez panienki, pójdę do niej i powiem w jakim stanie pana znalazłam...
Te słowa nagle zelektryzowały go; zerwał się z łóżka, drżąc jeszcze i chwiejąc się, tak, iż oparł się o poręcz krzesła.
— Zakazuję ci, Martyno, jak najsurowiej!
— Takżebym jeszcze miała tego słuchać! Znajduję pana na pół martwym i zalewającym się łzami krwawemi!... Nie, nie, leży na mnie poprostu święty obowiązek wyszukania panienki i powiedzenia jej nietylko całej prawdy, lecz również zmuszenia, by koniecznie i nadal została z nami.
Ale doktór schwycił ją za ramię i owładnięty gniewem, nie puszczał z pokoju.
— Nakazuję ci, abyś milczała jak grób i była spokojną, w przeciwnym bowiem wypadku wyjedziesz razem z nią. Czy mię zrozumiałaś? Byłem chory z powodu tego wiatru. To nikogo nie powinno obchodzić!
Potem atoli napadło go rozczulenie, gdyż zazwyczaj był dobrym i tkliwym, uśmiechnął się zatem ostatecznie do starej służącej:
— Ach! biedna Martyno! Gniewasz się na mnie zapewne! No, no, daruj! Pozwól mi postępować tak, jak powinienem, dla szczęścia nas wszystkich. I ani słówka nikomu, gdyż sprawiłabyś mi i smutku wiele i kłopotu.
Teraz Martyna z kolei miała oczy łez pełne.
Wielki czas już atoli był potemu, by się pogodzili i porozumieli oboje, ponieważ niemal natychmiast weszła Klotylda, która wstała wcześnie i spiesznie chciała zobaczyć się z Pascalem. Do ostatniej bowiem chwili spodziewała się bezwątpienia, że mistrz zatrzyma ją u swego boku.
I ona również miała powieki zaczerwienione, tudzież opuchłe z bezsenności. Wszedłszy, natychmiast rzuciła na niego spojrzenie, pełne lękliwych zapytań i nie odwracała od tej chwili ani na moment od niego oczu.
Pascal przecież wyglądał jeszcze tak źle, że się o niego zaniepokoiła.
— Nie, nic mi nie jest, zapewniam cię. Byłbym spał wybornie, gdyby nie ten mistral... Nieprawdaż, Martyno, wszak już ci o tem mówiłem.
Służąca skinieniem głowy przyznała mu racyą.
To też Klotylda ze swej strony poddała się żelaznej konieczności i nie wyspowiadała się przed nim z męczarń, oraz walk, które także przebyła tej nocy, podczas gdy on niemal konał w jej pobliżu. Obie kobiety, nawykłe do posłuszeństwa, robiły teraz wszystko, by okazać mu pomoc i posłuch w tej chwili zapomnienia o sobie samym.
— Poczekaj — rzekł Pascal, otwierając biurko — mam tutaj coś dla ciebie... Patrz! oto siedmset franków w tej kopercie.
I jakkolwiek Klotylda z protestem głośnym wzbraniała się przyjąć owych pieniędzy i nie chciała o niczem słuchać, Pascal zdał jej rachunek szczegółowy.
Z sześciu tysięcy franków otrzymanych za klejnoty, wydano do tej chwili zaledwie dwieście, Pascal zaś zatrzymał dla siebie sto, by opędzić wydatki do końca miesiąca, rzecz prosta, rządząc się ścisłą oszczędnością, skąpstwem niemal brudnem, jakie od tej pory za stałą przyjął zasadę. Następnie, sprzeda bez wątpienia Soulejadę, będzie pracował i postara się o położenie tamy kłopotom pieniężnym.
Pięciu tysięcy franków atoli, które pozostały jeszcze, za nic w świecie odtąd nie ruszy, ponieważ należą one święcie do Klotyldy, tak, są jej własnością i każdej chwili znajdzie je ona w tej oto szufladzie.
— Mistrzu, mistrzu, tyle mi cierpień zadajesz teraz...
Pascal przerwał jej.
— Tak chcę, a nie inaczej, i to ty właśnie krwawisz mi serce... Patrz, już jest wpół do ósmej, trzeba więc, bym obwiązał sznurami twe tłumoki, skoro są już zamknięte.
Kiedy Klotylda i Martyna pozostały same, twarz w twarz, patrzyły na siebie przez chwilę w milczeniu głuchem.
Od chwili, gdy się położenie zmieniło, odczuwały instynktownie, że istnieje między niemi antagonizm skryty, mający źródło w świetnym tryumfie młodej pani i zazdrości tajonej starej służącej, uwielbiającej swego pana. Dzisiaj zdawało się napozór, iż zwyciężała właśnie ta ostatnia.
W owej godzinie rozstania jednak ich wzruszenie wspólne zbliżyło je ku sobie nawzajem.
— Martyno, pamiętaj, abyś go nie karmiła, jak jakiego biedaka. Przyrzeknij mi, że będzie miał codziennie mięso i wino.
— Niech się panienka nie boi!
— I wiesz o tem doskonale, że te pięć tysięcy franków, które tu oto leżą, są jego świętą własnością. Sądzę więc, że i sama nie będziesz się cichaczem głodziła i jemu nie pozwolisz umrzeć z wycieńczenia. Chcę, byś mu dogadzała.
— Powtarzam, panience, że dołożę wszelkich starań. aby panu niczego nie brakowało.
Nastało milczenie ponowne. Obie kobiety wciąż na siebie spoglądały.
— A jeszcze pamiętaj i o tem, aby się zbytnio nie zapracowywał. Odjeżdżam bardzo niespokojnie, gdyż zdrowie mistrza szwankuje od niejakiego czasu. Będziesz go pielęgnowała; nieprawdaż?
— Tak jest, niech panienka będzie spokojna!
— Zresztą ufam ci zupełnie. Teraz już będzie miał tylko ciebie jedną; pociesza mię atoli ta okoliczność, iż ty go kochasz. Tak jest, kochaj go z całych sił, kochaj go za nas obie.
— Tak, panienko, ile tylko będę mogła.
Łzy zaświeciły w ich oczach, a Klotylda dodała jeszcze:
— Czy chcesz mię, Martyno uściskać?
— Och: tak, panienko, bardzo chętnie.
I rzuciły się sobie w objęcia i ściskały się jeszcze, gdy Pascal wszedł z powrotem do pokoju.
Udał, że ich nie spostrzega, by bez wątpienia nie rozczulać siebie samego. Potem głosem donośnym mówić zaczął o ostatnich przygotowaniach do odjazdu, jak człowiek spieszący się, który za żadną cenę nie chciałby się spóźnić na pociąg. Powiązał już tłumoki, a ojciec Durieu zawiózł je swemi końmi na dworzec kolei, gdzie na nich zaczeka.
Tymczasem była zaledwie godzina ósma; pozostało jeszcze przeszło dwie godziny swobodnego czasu. Były to dwie godziny, pełne bólów strasznych, tęsknoty dziwnej, próżni niczem niewypełnionej, bolesnego dreptania, goryczy, która po stokroć razy zatruła owo zerwanie.
Śniadanie zajęło zaledwie kwandrans.
Potem oboje to wstawali, to znowu siadali, a oczy nie schodziły z zegara. Minuty przeciągały się dla nich w wieczność całą, były rodzajem powolnego konania w tym domu, pustym teraz, niby grobowiec.
— Ach! co za wiatr! — odezwała się Klotylda po jednym z podrygów mistrala, który uderzył z hukiem w drzwi i okna.
Pascal, zbliżywszy się do okna, patrzył, jak drzewa uchylają się pod naciskiem burzy.
— Dzisiejszego ranka wzrósł jeszcze. Teraz muszę porządnie bać się o dach, ponieważ i tak już dachówki wszystkie pozrywane.
I już naprawdę nie byli sami we dwoje. Słyszeli tylko ów wiatr wściekły, który obalając i porywając wszystko, zabierał także i po cząstce ich życia.
Wreszcie o wpół do dziewiątej Pascal ozwał się krótko:
— Już czas, Klotyldo!
Ta wstała z krzesła, na którem spoczęła.
Chwilami zapominała już, że ma jechać. Nagle, teraz owa rzeczywistość okropna stanęła przed jej oczyma. Po raz ostatni spojrzała na niego, czy też nie wyciągnie ku niej ramion, aby ją zatrzymać.
Wszystko się skończyło.
To też twarz jej przybrała wyraz zmartwiałości pewnej, jak gdyby ją w owej chwili piorun poraził.
Z początku zamienili z sobą kilka słów banalnych.
— Napiszesz do mnie? Nieprawdaż?
— Bezwarunkowo, a ty pisz do mnie możliwie, jak najczęściej, co się też z tobą dzieje.
— Nadewszystko, gdybyś zachorował, przywołaj mię natychmiast.
— Przyrzekam ci, lecz niema obawy, jestem zupełnie zdrów.
Aż wreszcie już w chwili, gdy miała opuścić ów dom, tak dla niej drogi, ogarnęła go raz jeszcze wzrokiem niepewnym. Następnie zaś przytuliła się do piersi Pascala i patrzyła na niego, łkając, podczas kiedy on objął ją uściskiem serdecznym.
— Chcę cię tutaj raz jeszcze pożegnać, chcę ci podziękować.. To ty, mistrzu, zrobiłeś mię tem, czem teraz jestem... Powtarzałeś bowiem sam dosyć często, że wypleniłeś ze mnie nałogi dziedziczne. Czemże bowiem stałabym się, gdybym dojrzewała tam, w owem otoczeniu, w którem się chował Maksym?... A tak, jeżeli jestem choć cokolwiek warta, to zawdzięczam jedynie tobie, tak tobie, który przesadziłeś mnie w inny grunt, bo do tego domu pełnego prawdy i dobroci, gdzie wzrastałam na godną twojej dla mnie czułości.. Dzisiaj skoro już mię obarczyłeś i obsypałeś dobrodziejstwami, odsyłasz z powrotem. Niech się tedy stanie wola twoja, ponieważ jesteś mistrzom moim, a ja zawsze będę ci posłuszną. Kocham cię mimo wszystko i zawsze będę kochała.
Pascal przycisnął ją do serca i odrzekł:
— Pragnę jedynie twojego dobra i chcę właśnie zabezpieczyć ci je stale.
I zamieniając ostatni pocałunek, — pocałunek, który im obojgu zakrwawił serce, Klotylda westchnęła i zaraz potem szepnęła głosem stłumionym:
— Ach! gdyby się było zjawiło dzieciątko!
Na to Pascal sam łkając gwałtownie, jeszcze ciszej, tak, iż zaledwie zdołała go dosłyszeć, bełkotać zaczął słowa niemal bez związku:
— Tak, tak, nie ziściło się to marzenie — marzenie jedynie prawdziwe i dobre, marzenie, którego nie zdołałem urzeczywistnić... Przebacz mi i staraj się być szczęśliwą.
Stara pani Rougon czekała już na nich na dworcu, bardzo wesoła i nader ruchliwa, mimo swoich ośmdziesięciu lat. Tryumfowała teraz, sądziła bowiem, iż trzyma silnie już na uwięzi swego syna, Pascala.
A kiedy spostrzegła, że i on sam i Klotylda są tak przygnębieni, że nie wiedzą niemal, jak się ruszać, — zajęła się wszystkiem, kupiła bilet, wyprawiła rzeczy, a wreszcie umieściła wnuczkę w osobnym przedziale dla dam. Potem zaś prawiła jej długo o Maksymie, dawała wskazówki i wymagała, by Klotylda przysyłała porządne sprawozdania.
Ale pociąg wciąż jeszcze nie ruszał, tak, iż biedni kochankowie przez całe pięć minut strasznych, patrzyli na siebie oko w oko, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa jednego.
Wreszcie, wszystko na dworcu zawrzało; nastąpiły uściski, odezwał się głuchy łoskot kół i zabielały chustki, któremi powiewano.
Nagle, Pascal spostrzegł, iż został sam na platformie, podczas gdy pociąg już był tam, daleko i zmalał do rozmiarów nitki cienkiej.
Wtedy ani chwili nie chciał słuchać, co matka do niego mówiła i zawróciwszy się, pobiegł, — pobiegł szalenie szybko, jak młodzieniec, dostał się na stok, wdrapywał się po stopniach, ułożonych z kamieni wysuszonych, i w trzy minuty znalazł się w Soulejadzie.
A mistral wciąż szalał z mocą tak niesłychaną, że zginał niby słomki cyprysy stuletnie. Na tle nieba bezbarwnego słońce wyglądało tak, jak gdyby je znużył ów wiatr, który od sześciu dni uderzał w nie z mocą niewymowną.
Pascal zaś, kropla w kroplę podobny do owych drzew z rozwianemi gałęźmi, w ubraniu, fruwającem niby proporzec, na wiatr puszczony, z brodą i włosami, miotanemi przez wiatr, biczowanemi przez burzę, stał nieruchomy na wyżynie z oddechem przyśpieszonym, obie ręce przyciskając do serca, by powstrzymać zbyt gwałtowne jego bicia, widział, jak pociąg ucieka w dal, poprzez płaszczyznę pustą, ów pociąg, całkiem już maleńki, który mistral mógł lada chwila zmieść, niby garść liści zeschłych.




XII.

Nazajutrz Pascal zamknął się w głębi pustego domu. Nie wychodził już więcej, a nawet zaprzestał odwiedzać nielicznych chorych, których jeszcze do tej pory pielęgnował, żył sam, przy zamkniętych drzwiach i oknach, w pustce zupełnej i głuszy.
Martyna nadto otrzymała rozkaz wyraźny: nie wpuszczać do niego nikogo, ale to nikogo pod żadnym pozorem.
— Ależ, panie, a matka pańska, pani Felicyta!
— Dla matki tem bardziej nie będzie mnie w domu; prędzej nawet, aniżeli dla kogokolwiek innego. Mam słuszne ku temu powody... Powiesz jej, że pracuję, a nadto muszę skupić przy tej pracy wszystkie myśli moje; przepraszam zatem, iż nie mogę jej przyjąć.
Trzy razy z rzędu pani Rougon, nieustraszenie i bez zniechęcenia, przybywała do Soulejady.
Wściekała się formalnie w dolnych pokojach; Pascal słyszał wybornie, jak podnosiła głos, szalejąc i pragnąc przełamać dany rozkaz. Potem hałas już ucichł, a jego miejsce zajęły szepty, pełne skarg, spisków pełne, pomiędzy nią i służącą. Pascal zaś ani raz jeden nie ustąpił i nie przechylił się z góry przez poręcz schodów, by ją zawołać na górę.
Pewnego dnia Martyna ośmieliła się powiedzieć:
— Proszę pana, ależ to bardzo brzydko zamykać drzwi przed rodzoną matką. A przecież pani Felicyta przychodzi z bardzo dobremi zamiarami, ponieważ wiedząc o wszystkich kłopotach pańskich, pragnie jedynie panu pomódz.
Pascal przyprowadzony do wściekłości, krzyknął:
— Ach! pieniądze! nie chcę ich, czy mię rozumiesz!... Będę pracował, zarobię na życie, cóż u dyabła!
Tymczasem atoli, kwestye pieniężne stały się teraz bardzo naglące.
Pascal uparł się, iż nie weźmie ani jednego sou z owych pięciu tysięcy franków, zamkniętych w biurku.
Obecnie, gdy został sam, stracił świadomość wszelką o życiu materyalnem, o nic zresztą nie dbał, boć zadowolniłby się nawet chlebem i wodą; za każdym razem zaś, kiedy służąca prosiła go o pieniądze, by kupić wina, mięsa lub jaki przysmak, Pascal potrząsał jeno ramionami: po co to wszystko? przecież została jakaś resztka z dnia wczorajszego, to powinno w zupełności wystarczyć.
Ale Martyna, kochająca swego pana, widząc nadto, jak on cierpi, martwiła się niesłychanie owem skąpstwem, jeszcze bardziej brutalnem, jak jej oszczędność; bolało ją to ogołocenie zupełne, w jakie wtrącał się ów biedak wraz z całym domem. Robotnicy z przedmieścia żyją już bardziej dostatnio, niż doktór. To też teraz przez cały dzień toczyła się niepodzielnie w jej sercu straszna walka wewnętrzna. Przywiązanie, jakie żywiła dla pana, przywiązanie iście psiej uległości walczyło z jej namiętnem zamiłowaniem do pieniędzy, zbieranych po jednym sou, ukrytych gdzieś w jakimś zakątku, procentujących i pomnażających się dzięki temu. Wolałaby raczej wykrajać sobie kawałek ciała. Dopóki atoli jej pan cierpiał niedostatek nie sam, nigdy nie przychodziła jej myśl, by naruszyć tak troskliwie zbierany skarbiec.
I w samej rzeczy, owego ranka, kiedy już doprowadzona do ostateczności, na widok kuchni zastygłej i pustego kredensu, zniknęła z domu na jakąś godzinkę, a potem wróciła z produktami i banknotem stufrankowym, popełniła czyn iście bohaterski, czyn nadzwyczajny.
Pascal, który właśnie schodził, zdziwił się na ów widok i spytał, skąd pochodzą owe pieniądze. Uniósł się nawet gniewem i chciał już natychmiast wypędzić Martynę z domu, przypuszczał bowiem, iż udała się o pomoc do jego matki.
— Ależ nie! ależ nie! panie — bełkotała niespodzianie zaskoczona służąca — to zupełnie co innego...
I ostatecznie zasłoniła się kłamstwem, które sobie z góry obmyśliła.
— Niech pan sobie wyobrazi, że u pana Grandguillota jakoś się interesy poprawiają, a przynajmniej grubo się na to zanosi... Wpadłam na myśl dzisiaj rano pójść zobaczyć, co się tam dzieje i powiedziano mi, że bezwarunkowo coś tam pieniędzy panu zwrócą; dano mi nawet sto franków i na razie poprzestano na pokwitowaniu z moim podpisem... Ureguluje pan to wszystko później.
Widocznem było że Pascala owa wiadomość zbytnio nie zdziwiła.
Martyna wprawdzie była pewną, że doktór nie pójdzie sprawdzać jej słów, ależ zawsze lżej się jej na sercu zrobiło, gdy spostrzegła, z jaką łatwowiernością przyjął jej opowiadanie.
— Ach! tem lepiej! — krzyknął. — Zawsze mówiłem, iż nie należy rozpaczać. To pozwoli mi i ułatwi uporządkować moje interesy.
Jego interesami była właściwie chęć sprzedania Soulejady, o czem od czasu do czasu myślał dorywczo.
Ale cóż to za zmartwienie straszne opuścić ten dom, w którym Klotylda wzrastała, a on sam wraz z nią mieszkał przez lat niemal ośmnaście. To też postanowił namyśleć się nad tem przez jakie dwa lub trzy tygodnie.
Skoro atoli zamigotał mu promyczek nadziei, że zdoła wydrzeć z powrotem choć garść drobną ukradzionych pieniędzy, przestał już myśleć o tem wszystkiem. Na nowo zatem przestał myśleć o rzeczywistości, jadł to, co mu podała Martyna i nawet nie dostrzegł tego wzorowego ładu, tego dostatku, jakim go zaczęła otaczać, niema] na klęczkach, pełna uwielbienia, zrozpaczona, że musi naruszać swoj skarb niewielki a zarazem uszczęśliwiona, że może go teraz żywić porządnie i to tak, iż się nawet nie domyślał, jako właściwie ona go utrzymuje.
Zresztą Pascal nie wywdzięczał się jej za to. Wprawdzie ile razy ochłonął z gniewu, stawał się czulszym i żałował swej porywczości. Ale to wszystko, ponieważ żył ustawicznie zgorączkowany, oraz zrozpaczony, nie przeszkadzało mu bynajmniej zaczynać na nowo i unosić się na Martynę za każdym choćby najmniejszym powodem nieukontentowania.
Pewnego wieczoru, ponieważ usłyszał, jak jego matka bez końca gadała w głębi kuchni, wpadł poprostu w furyą.
— Rozumiesz Martyno, nie chcę, nie chcę, aby ona wchodziła do Soulejady... Jeżeli przyjmiesz ją na dole choćby jeszcze raz jeden, wypędzę cię bez pardonu!
Martyna słuchała go z drżeniem. Nigdy jeszcze, od trzydziestu dwu lat, jak u niego służyła, nie zagroził jej w taki sposób, wypędzeniem z domu. Łzy grube zaświeciły jej w oczach.
— Och! i odważyłby się pan na coś podobnego! Ależ jabym nie poszła, jeno położyłabym się u proga i czekała, aż umrę.
Pascal aż sam sobie obrzydził takiego rodzaju uniesienie i stał się łaskawszym.
— A to widzisz, wszystko dlatego, że wiem doskonale, co się dzieje. Ona tutaj przychodzi celem podburzania ciebie przeciwko mnie i dawania nauk odpowiednich, nieprawdaż?... Tak jest, ona czyha na moje papiery, chciałaby wszystko ukraść, wszystko zniszczyć, co jest tam wysoko, na półce. Och! znam ją, skoro postanowi sobie ona cokolwiek, to będzie robiła wszystko, aż dojdzie do celu... Otóż dobrze! możesz jej powiedzieć, iż ja czuwam, i dopóki żyję, nie pozwolę zbliżyć się jej ani nawet na krok jeden do szafy. A zresztą klucz jest, w mojej kieszeni.
Istotnie, owładnął nim z powrotem dawny przestrach uczonego, prześladowanego i zagrożonego.
Od chwili, gdy mieszkał sam, doznawał uczucia, jak gdyby niebezpieczeństwo pojawiło się z powrotem; jak gdyby ustawicznie groziła mu jakaś zasadzka, gdzieś tam w kącie uknuta.
Koło się zacieśniało, a jeżeli był tak szorstkim wobec możliwych usiłowań wtargnięcia do niego i odtrącał wszystkie zalecanki matki, to dlatego, że znając wybornie jej zamiary prawdziwe, obawiał się okazać zbyt słabym. Gdyby tylko raz jeden dostała się do niego, już zwolna zdołałaby zawładnąć nim niepodzielnie, aż wreszcie ugięłaby go nieodwołalnie.
To też wszystkie jego męczarnie zaczęły się na nowo, dni całe czuwał bezustanku, sam zamykał drzwi wieczorem, a często i w nocy wstawał, by się naocznie przekonać, czy nie wyłamano zamków. Niepokój jego miał źródło w przekonaniu, że służąca, obałamucona przez matkę i przekonana, że w ten sposób zdoła pozyskać zbawienie wieczne, otworzy jej drzwi.
Już widział w duchu, jak jego dokumenta płoną w kominku, to też podwoił czujność, a w sercu krwawiła się miłość bolesna, czułość ojcowska dla tego stosu zimnych papierów, dla tych chłodnych stronnic rękopismu, z powodu których poświęcił kobietę; do kochania których, wyłącznego kochania zmuszał się całą mocą, byle tylko zapomnieć o wszystkiem innem.
Od chwili odjazdu Klotyldy, Pascal poświęcił się gorączkowo pracy, usiłując się pogrążyć w niej i poprostu utopić bez pamięci. Jeżeli się zamykał; jeżeli nawet krokiem jednym nie wyszedł do ogrodu; jeżeli zdobył się, kiedy pewnego dnia Martyna oznajmiła mu o przybyciu doktora Ramonda, na siłę odpowiedzenia, że nie może go przyjąć, — cała ta silna wola, hartowana samotnością, miała na celu jedynie zapracowanie się na śmierć wśród wysiłków ani na chwilę nieprzerywanych.
Ach! ten biedny Ramond, jakżeby on chętnie go uściskał! Odgadł bowiem wybornie uczucia, które go tutaj przypędziły, ową chęć pocieszenia dawnego mistrza. Pocóż atoli tracić choćby jedną godzinę? pocóż narażać się na wzruszenia i łzy, i możność zdradzenia się brakiem odwagi?
Całemi dniami zatem przesiadywał przy stole, siedział tam rano i popołudniu, a często nawet przy lampie do późnej nocy.
Chciał teraz doprowadzić do skutku dawno już powzięty zamiar: oprzeć swoją teoryą o dziedziczności na podstawie zupełnie nowej, posługiwać się aktami, dokumentami, dostarczonemi mu przez jego rodzinę, celem wyprowadzenia następnie kilku praw; w gromadzie istot życie rozlewa się i udziela matematycznie od człowieka do człowieka, przystosowując się zresztą do otoczenia: nasamprzód chaos, potem powstanie rodzin, społeczeństw, całej ludzkości.
Spodziewał się, że szerokie rozmiary takiego planu, wysiłek, konieczny do urzeczywistnienia tak olbrzymiego pomysłu, owładną nim całym, wracając mu zdrowie, pewność siebie, dumę nawet, skoro ucieszy się radością szczytną z powodu ukończenia dzieła całego. Chciał tedy bardzo a bardzo zapalić się, oddać się dziełu z namiętnością prawdziwą, z zachwytem, a tymczasem przeciwnie czuł, że upada i na duchu i na ciele, umysł słabnie i rozprasza się, a serce, zdała od ukochanej istoty, coraz bardziej zrozpaczone, staje się bardziej chorem z dniem każdym.
Czyż to byłoby bankructwo ostateczne pracy. A więc on sam, który pracy poświęcił życie całe, uważając ją za motor jedyny, dobrodziejkę i pocieszycielkę, musiałby teraz przyjść do wniosku, że cały świat przedewszystkiem kładzie nacisk na to, aby kochać i być kochanym?
Chwilami zamyślał się głęboko i ustawicznie rozważał swoją nową teoryą o równowadze sił, którą chciał oprzeć na zasadzie, że wszystko, co człowiek otrzyma z zewnątrz w postaci wrażenia, musi znowu oddać na zewnątrz w postaci ruchu.
Cóż to byłoby za życie prawidłowe, pełne i szczęśliwe, gdyby można było żyć całą piersią, niby maszyna, odbywająca regularnie swe ruchy, zwracająca w postaci siły to, co spaliłaby pod formą materyału opalowego, przywracająca sobie samej wciąż i siłę i piękność dzięki ruchowi wspólnemu, tudzież logicznemu wszystkich swoich części składowych! Widział tam taką samą ilość pracy fizycznej, co i pracy umysłowej, tyle uczuciości, co i pierwiastku rozumującego, równą zdolność do funkcyj płciowych, jak i do funkcyj mózgowych, bez jakiejkolwiek i kiedykolwiek przewagi bądź z jednej, bądź z drugiej strony, ponieważ przewaga jest w gruncie rzeczy brakiem równowagi, a więc i chorobą.
Tak, tak! zaczynać życie i wiedzieć zaraz, jak żyć, kopać ziemię rydlem, badać świat, kochać kobietę, dążyć i dojść do doskonałości ludzkiej, do przyszłego raju powszechnej szczęśliwości dzięki trafnemu zużytkowaniu całej istoty swojej, ach! cóż za piękny testament zostawiłby po sobie lekarz-filozof.
I ten sen właśnie nieuchwytny, ta teorya przeczuta raczej, niż sprawdzona ostatecznie napełniła go goryczą, gdyż zawsze przywodziła na myśl jego upadek cielesny i duchowy, równający go teraz już tylko sile zmarnowanej i straconej.
Na samem dnie bowiem smutku Pascala tkwiło to uczucie wyraźne, oraz górujące, że już się wszystko skończyło.
Tęsknota za Klotyldą, ból, że jej już nie ma przy sobie, pewność, iż jej nigdy więcej nie będzie posiadał, zatruwały go formalnie z każdym dniem więcej, zalewały go jakimś jadem, który niszczył w nim wszystko.
Praca już im nic się nie zdała; Pascal niekiedy głowę opuszczał na kartkę, którą właśnie zapisywał i płakał całemi godzinami, nie mogąc zdobyć się na odwagę ujęcia pióra w rękę.
Jego zaciekłość, z jaką chciał się brać i brał do pracy, całe dni, podczas których dobrowolnie się torturował, nie mogły nadto zażegnać nocy strasznych, nocy, nawiedzanych okrutną bezsennością, podczas których gryzł pościel i kneblował sobie usta kołdrą, byle tylko nie wykrzykiwać głośno imienia Klotyldy.
Widział ją zresztą wszędzie w tym domu posępnym, w którym się zamykał. Widział ją, jak chodzi po pokojach, wygląda z każdego kąta, siedzi na wszystkich krzesłach, stoi wyprostowana we wszystkich drzwiach.
Na dole, w jadalni, ile razy zasiadł do stołu, zawsze widział jej postać tuż naprzeciwko siebie. Na piętrze znowu, w pokoju, gdzie pracował, widmo Klotyldy nie odstępowało go ani na jedną sekundę, ponieważ i dawniej żyła ona razem z nim, zamknięta w domu, przy pracy: to też bez przerwy Pascal czuł jej obecność przy sobie i widział ją, jak wiotka i cienka, stoi przy swoim pulpicie, nachylając się nad pastelem, zwrócona do niego swym ślicznym profilem.
Nie wychodził zaś z domu, by się uchronić przed takim pościgiem owego drogiego, lecz męczącego wspomnienia tylko dlatego, że wiedział wybornie, iż znajdzie ją wszędzie, i w ogrodzie i na krańcu tarasu, i w alejach sośninki, które będzie przebiegała krokiem lekkim, a przyspieszonym, i pod jaworami, gdzie usiądzie, by się odświeżyć dzięki nigdy niemilknącemu śpiewowi źródełka, a wreszcie i na klepisku, gdzie znowu się wyciągnie na wznak z oczyma, utkwionemi w dal, a wyczekującemi pojawienia się gwiazd.
Nadewszystko przecież jedno miejsce napełniało go pożądaniem i zarazem obawą, okropną, wyrastając w jego oczach na sanktuaryum poświęcane, gdzie zawsze tylko ze drżeniem wchodził: był to pokój, w którym się mu ona oddała i gdzie sypiali razem.
Zamknął ów pokój na klucz i ani jednego sprzętu nie ruszył z miejsca od chwili smutnego poranka, daty jej odjazdu, nawet jedna z sukien, zapomniana trafem przez właścicielkę, leżała jeszcze na fotelu.
Tylko tam oddychał nieco lżej, czuł niemal jej oddech, czuł świeżą woń jej młodości rzeźkiej, która jeszcze niby pachnidło unosiła się w powietrzu.
I wówczas otwierał szeroko zmęczone ramiona, by je wnet gorąco przycisnąć do piersi wraz z widmem ukochanem, pływającem niejako w powietrzu wśród zmroku, rzucanego przez okiennice przymknięte, mroku, zaróżowionego dzięki staremu perkalowi, tworzącemu obicie, perkalowi barwy jutrzenki.
Stanąwszy przed meblami, łkał gorąco, całował łóżko, miejsce, wyciśnięte w pościeli ciężarem jej boskiego ciała. A radość, iż się znajduje tutaj, smutek, iż nie może już oglądać Klotyldy, to całe wzruszenie gwałtowne wyczerpywało go stale do tego stopnia, że nie codziennie odważał się odwiedzać owo miejsce urocze i niebezpieczne zarazem, przekładając sypianie w swoim własnym, zimnym pokoju, gdzie mimo bezsenności Klotylda nie ukazywała mu się tak wyraźnie, dotykalnie i żyjąco.
Podczas swej pracy uporczywej Pascal doznawał jeszcze innej radości bolesnej; sprawiały mu ją listy Klotyldy. Pisywała ona do niego dwa razy tygodniowo, i to listy długie, składające się z ośmiu do dziesięciu stronnic, w których opowiadała mistrzowi o swem życiu codziennem.
Zdawało się, że nie czuje się szczęśliwą w owym Paryżu.
Maksym, który już nie mógł opuszczać fotelu, gdzie przykuwała go choroba, musiał ją męczyć swemi kaprysami dziecka rozpieszczonego i schorowanego, ponieważ pisała tak, jak gdyby nigdzie nie wychodziła, zmuszona ustawicznie go pielęgnować i nie mogąc nawet zbliżyć się do okna, by rzucić okiem na bulwar, gdzie ustawicznie płynął potok światowców, oraz spacerowiczów, przechadzających się po lasku; a nawet na podstawie kilku zdań można było odgadnąć, iż brat jej, choć się jej tak gwałtownie domagał, już zaczynał ją podejrzywać, już jej nie dowierzał, a zarazem nienawidził, jak zresztą wszystkie osoby, przebywające w jego otoczeniu, ponieważ ustawicznie bał się być wyzyskiwanym, a nawet obrabowanym.
Dwa razy widziała swojego ojca, który zawsze był bardzo wesoło i aż przeciążony interesami, gdyż przeszedłszy zupełnie na stronę Rzeczypospolitej, tryumfował i jako polityk i jako finansista... Saccard stanął po jej stronie i tłomaczył jej, że ten biedny Maksym naprawdę jest nieznośny, musi więc ona mieć bardzo dużo odwagi, ponieważ ostatecznie padnie jego ofiarą.
Z uwagi zaś, iż nie mogła wszystkiego robić sama, okazał jej tyle pamięci, że nazajutrz ku pomocy przysłał jej siostrzenicę swego fryzjera, niską i młodą dziewczynę lat ośmnastu, imieniem Rózie, blondynkę jasną, bardzo szczerą i prostą.
Istotnie Rózia natychmiast wzięła na siebie część zachodów koło chorego.
Zresztą Klotylda nie skarżyła się, przeciwnie siliła się, by grać rolę istoty uspokojonej, zadowolonej, pogodzonej z życiem. Listy jej tchnęły pozornie jakąś dzielnością i odwagą, nie było w nich ani śladu gniewu za rozłączenie okrutne, ani też prośby zrozpaczonej pod adresem tkliwości Pascala, prośby, by ją sprowadził do siebie z powrotem.
Pomiędzy wierszami jednak czuć było bunt, który wrzał w jej piersiach, bunt duszy, oddanej mu bez pamięci i niemal do szaleństwa pragnącej zjawić się znowu w Soulejadzie za najmniejszem z jego strony wezwaniem.
Wezwania tego przecież Pascal nie chciał uczynić! Rzeczy się ułożą, Maksym przyzwyczai się do swej siostry; ofiara będzie spełnioną aż do samego dnia, zwłaszcza teraz, gdy już ją raz spełniać zaczął.
Jeden wiersz, kilka wyrazów, które napisałby w przystępie słabości chwilowej, a wszystkie owoce jego wysiłków strasznych poszłyby na marne i nieszczęście rozpoczęłoby się na nowo. Nigdy nie trzeba było Pascalowi mieć tyle odwagi niezłomnej, co właśnie teraz, kiedy mu przyszło pisać odpowiedź Klotyldzie.
Podczas tych nocy męczących, kiedy wił się niby w ogniu piekielnym, ustępował chwilowo i namiętnie przywoływał ją do siebie, wstawał już nawet, aby ją przywołać natychmiast, telegraficznie.
Potem za dnia, kiedy się już wypłakał, gorączka ustępowała; odpowiedź więc była krótką, można nawet powiedzieć zimna. Uważnie ważył każde zdanie, a nawet przekreślał je i zaczynał na nowo, skoro wywnioskował, że powiedział za wiele.
Cóż to przecież za męczarnia, owe listy straszne, tak krótkie, tak lodowate, tak wprost przeciwne jego istotnym uczuciom, służące poprostu do zniesławienia jego samego i oszukania Klotyldy, bo pragnące jej wytłomaczyć, iż może zapomnieć, skoro on sam zapomina o niej! Kończył je tedy zawsze spocony śmiertelnie i wyczerpany, jak gdyby dokonał bohaterskiego wysiłku.
Był to już koniec października; Klotylda wyjechała od miesiąca; nagle pewnego poranku Pascal doznał dziwnej, a gwałtownej duszności.
Kilka już razy poprzednio przy oddychaniu czuł trudność pewną, lecz składał ją na karb pracy wytężonej.
Tym razem atoli objawy tej duszności były tak wyraźne, że nie mógł się omylić i ból kłujący w okolicy serca, który zwolna rozszerzał się po całych piersiach i zstępował następnie wzdłuż lewej ręki, straszne uczucie przytem przygnębienia i strachu, podczas gdy równocześnie skórę oblewał pot zimny.
Była to ostra angina piersiowa.
Atak trwał najdłużej minutę; z początku nawet więcej go zdziwił, niż przestraszył. Ze zwykłem bowiem zaślepieniem, z jakiem lekarze zaniedbują stan własnego zdrowia, nigdy nie podejrzywał, jakoby serce jego znajdowało się w takiem niebezpieczeństwie.
W chwili, gdy się uspakajał, Martyna właśnie przyszła na górę oświadczyć, iż doktór Ramond jest na dole i ponownie uporczywie prosi, by go przyjąć.
A Pascal, ustępując, być może, potrzebie nieświadomej dowiedzenia się prawdy, krzyknął:
— A więc dobrze; niech przyjdzie, skoro jest tak uparty. Sprawi mi wielką przyjemność.
Obaj mężczyźni uścisnęli się w milczeniu, jedynem zaś wspomnieniem o nieobecnej, o tej, której odjazd pustkę spowodował w całym domu, był uścisk dłoni, silny, a wyrażający współczucie.
— Ani pan nie odgadnie — zawołał w chwilę potem Ramond — dlaczego przychodzę... W sprawie pieniężnej... Tak, mój teść, adwokat Lévêque, którego pan zna, jeszcze wczoraj mówił mi o funduszach pańskich, złożonych u notaryusza Grandguillota. I radzi on panu usilnie, abyś się około nich zakrzątnął, gdyż, jak mówią, tym lub owym udało się już odzyskać cząstkę należytości.
— Ależ — odrzekł Pascal — wiem doskonale, że to tam jakoś idzie na lepsze. Martyna otrzymała już dwieście franków, jak się mi zdaje.
Na twarzy Ramonda ukazało się zdziwienie.
— Jakto, Martyna? Nawet bez pańskiego upoważnienia... Ostatecznie, czy się pan zgodzi udzielić pełnomocnictwa mojemu teściowi, by przeprowadził pańską sprawę? Wyświetli on wszystko i załatwi, skoro pan nie masz ani ochoty, ani gustu zajmowania się temi historyami...
— Ależ doskonale, daję owo pełnomocnictwo panu Lévêque’owi i z góry mu tysiąckrotnie dziękuję.
Gdy już ów interes zszedł z porządku dziennego, młodzieniec spostrzegłszy bladość doktora, wprost zapytał go o przyczynę.
Pascal odrzekł z uśmiechem:
— Wyobraź sobie, przyjacielu, że miałem przed chwilą atak anginy piersiowej... Och! to nie jest przywidzenie! były wszystkie znamiona, jak potrzeba... Ach! doskonale, ponieważ już tutaj jesteś, zbadaj mię, doktorze, jeżeli łaska.
Z początku Ramond wzbraniał się, chcąc całe badanie poprostu w żart obrócić. Czyż taki rekrut, jak on, ośmieliłby się wyrokować o własnym generale?
Mimo to przecież badał go, widząc ściągniętą i wystraszoną twarz Pascala.
Podczas badania jednak w spojrzeniu Ramonda przebijało się coraz większe zdziwienie. Ostatecznie zaczął go już badać z wielką uwagą, przytknąwszy ucho do piersi chorego.
Kilka minut upłynęło w milczeniu głębokiem.
A więc? — spytał Pascal, kiedy młody lekarz się wyprostował.
Ten ostatni nie zaraz głos zabrał. Czuł, iż mistrz bez przerwy patrzy mu prosto w oczy. To też bynajmniej ich nie odwrócił, a na owo pytanie, pełne odwagi i krwi zimnej, odpowiedział szczerze:
— Dobrze więc! prawda, przypuszczam, iż mamy do czynienia z zapaleniem błony.
— Ach! to ładnie z pańskiej strony, że nie kłamiesz — odrzekł doktór. — Bałem się zaś przez chwilę, że będziesz kłamał, i to mi z góry sprawiało przykrość.
Ramond na nowo zaczął się przysłuchiwać, mówiąc półgłosem.
— Tak, ruchy są zbyt gwałtowne; pierwszy szmer jest tępy i głuchy, podczas gdy drugi, przeciwnie, głośny... Czuć, iż wierzchołek obniża się i spychany jest ku pasze... Istotnie jest to zapalenie błony; to prawie pewne...
Potem dodał, wstając:
— Ale żyć z tem można i lat dwadzieścia.
— Bezwątpienia, niekiedy — odparł Pascal. — Przynajmniej nie umiera się odrazu, niby od pioruna.
Rozmawiali jeszcze, podziwiając wzajemnie niebywały wypadek zapalenia błony, obserwowany w szpitalu w Plassans.
Przy odejściu wreszcie młody lekarz zapowiedział, iż natychmiast przyjdzie, skoro tylko otrzyma nowiny w sprawie Grandguillota.
Zostawszy sam, Pascal poczuł, iż jest zgubionym.
Wszystko zrozumiał, i drgania serca, zbyt silne, już od paru tygodni, zawroty głowy, brak oddechu; źródłem choroby było tu bezwątpienia zużycie serca, jego biednego serca, znużonego namiętnością i pracą, owo uczucie zmęczenia niezmiernego i bliskiej śmierci, co do czego teraz już się nie łudził ani na chwilę.
A przecież nie można powiedzieć, aby się bał.
Pierwszą myślą było zupełnie co innego. Oto uprzytomnił sobie że i on także z kolei podległ prawom dziedziczności, gdyż jego zapalenie błony, ów rodzaj zwyrodnienia, tworzyło część niedomagania fizyologicznego, spadek nieunikniony jego pochodzenia strasznego. U innych widziano, jak newroza, nadwyrężenie oryginalne obracało się już to w występek, już to w cnotę, w geniusz, w zbrodnię, w nałóg pijacki, w świętobliwość; inni poumierali na suchoty, epilepsyą, paraliż; on żył miłością i umrze niezawodnie na serce.
Ale bynajmniej nie drżał, nie gniewał się na ową dziedziczność fatalną, widoczną, lecz, oczywista, potrzebną.
Przeciwnie, ogarnęła go jakaś pokora niebywała, pewność, iż wszelki bunt przeciwko prawom przyrodzonym jest zły. Dlaczegóż tedy, poprzednio, radością uniesiony, tryumfował na myśl, iż nie należy do rodziny, czuje bowiem swą odrębność i brak wszelkich wspólnych z nią znamion?
A przecież wszystko to było niefilozoficznem.
Jedynie potwory mogą się tak całkowicie wyodrębniać. A zresztą, mój Boże! wszak należenie do jego rodziny jest również tak dobrem, jak należenie do jakiejś innej, ponieważ ostatecznie wszystkie rodziny są do siebie wzajemnie podobne, a ludzkość wszędzie i zawsze jest łączną, oraz wyposażoną w taką samą ilość dobrego i złego.
Ostatecznie więc, pod groźbą choroby i śmierci, stawał się i skromniejszym i słodszym, a równocześnie zgadzał się na życie takie, jakiem ono jest.
Od tej chwili Pascalowi nieustanie towarzyszyła myśl, iż może umrzeć lada godzina. I to dodało mu ducha, urósł niejako i wzniósł się po na poziom, gdzie człowiek zapomina zupełnie o samym sobie.
Nie przestał bynajmniej pracować ale dopiero wtedy wybornie zrozumiał, iż wysiłek znajduje nagrodę jedynie w samym sobie, ponieważ dzieło bywa zawsze przejściowe i pozostaje zawsze niedokończonem.
Pewnego wieczora, przy obiedzie Martyna go zawiadomiła, że Sarteur, kapelusznik, dawny pacyent Schronienia w Tulettes, powiesił się niedawno.
Cały wieczór Pascal myślał o tem zdarzeniu dziwnem, o tym człowieku, którego uważał za wyleczonego przez siebie z manii mężobójczej dzięki swej metodzie zastrzykiwań podskórnych. Sarteurowi widocznie groził powrót owego szaleństwa, lecz posiadał on widocznie tyle jeszcze świadomości, by zadusić siebie samego, zamiast schwycić za gardło pierwszego lepszego przechodnia. I widział go w duchu, zupełnie, ale to zupełnie rozsądnego w chwili, gdy mu radził, by się oddał życiu pracowitego robotnika.
Czemże zatem była owa siła niszczycielska, owa potrzeba zabijania, zmieniająca się w samobójstwo, śmierć, dochodząca do celu, mimo wszystkie przeszkody?
Razem z tym człowiekiem zniknął dla niego ostatni powód do dumy — dumy lekarza wybawcy; i odtąd każdego ranka, gdy się zabierał do roboty, uważał się jedynie za ucznia, który sylabizuje i szuka wciąż prawdy w miarę tego, jak ona ucieka i rozszerza się równocześnie.
Tymczasem atoli ów pokój duszy zakłócała mu jeszcze jedna troska, niepokój i nieświadomość, co się też stanie z Bonhommem, starym koniem jego, gdyby on umarł, zanim ten ostatni zdechnie.
Teraz biedne zwierzę, zupełnie oślepło, z nogami sparaliżowanemi, nie opuszczało już swej podściołki. Kiedy jednak pan przychodził go odwiedzić, Bonhomme zawsze go poczuł, odwracał głowę i objawiał wielkie zadowolenie z powodu dwóch pocałunków przeciągłych, składanych przez Pascala po obu stronach jego nozdrzy.
Wszyscy sąsiedzi wzruszali ramionami i żartowali sobie z owego niby to starego krewniaka, którego doktór nie pozwolą ubić.
Czyżby więc on, Pascal miał pierwszy zejść ze świata z tą myślą, że na drugi dzień zawołają do Bonhomme’a oprawcę?
Pewnego ranka przecież wszedłszy do stajni, ujrzał, że Bonhomme już go nie spostrzegł i nie podniósł głowy. Zdechł, wyciągnął się z miną niejako zadowoloną, jak gdyby śmierć łagodna zupełną przyniosła mu ulgę. I wówczas jego pan uklęknął tuż przy nim, by pocałołować go po raz ostatni, a gdy go tak żegnał, dwie łzy grube stoczyły się mu po policzkach.
W owych dniach również Pascal zajmował się jeszcze i sąsiadem swoim, panem Bellombre.
Stanąwszy przy oknie, ujrzał po przez wierzchołek muru ogrodowego sąsiada, jak odbywał zwykłą przechadzkę wśród bladych promieni słonecznych w początkach listopada, ów widok byłego profesora, żyjącego tak zupełnie, ale to zupełnie szczęśliwie, z początku niepomiernie go zdziwił. Zdawało mu się, że do tej pory nigdy jeszcze nie pomyślał o tem, aby mógł istnieć człowiek siedemdziesięcioletni, bez żony, bez dziecka, bez psa nawet, który swoje szczęście samolubne zasadzałby na przyjemności życia poza życiem. Potem przypomniał sobie, jak się gniewał na tego człowieka, jak ironicznie szydził z jego obaw przed wszelkiemi ciężarami, jak życzył mu nieszczęść, jak spodziewał się, że spadnie na niego kara w postaci służącej-kochanki, jakiejś krewnej nieoczekiwanej, która będzie mścicielką.
Ależ nie! widział go teraz wciąż jeszcze rzeźkim i przeczuwał, iż jeszcze lata długie, bardzo długie będzie się w ten sposób starzał i żył, wyschły, skąpy, nieużyteczny i szczęśliwy. Teraz atoli już go nie przeklinał, tylko żałował gorąco, ponieważ uważał go za dziwaka i biedaka zarazem, który nigdy nie był kochanym. A tymczasem on, Pascal właśnie dlatego konał, iż pozostał sam! Jemu serce właśnie dlatego pękało, że zbyt wiele się w niem mieściło miłości dla bliźnich!
Ach! raczej już przekładał cierpienie, choćby wyłącznie cierpienie, niż owo samolubstwo, tę śmierć wszystkiego, co człowiek ma w sobie żyjącego i ludzkiego zarazem.
Następnej nocy Pascal dostał nowego ataku anginy piersiowej.
Trwał on niemal pięć minut, chory sądził już, że się zadusi, nie mając nawet siły przywołać służącej na pomoc. Potem atoli, skoro znowu oddech mu powrócił, nie chciał trudzić Martyny, wolał nawet nikomu nie wspominać o tem pogarszaniu się choroby, przyszedł jednak równocześnie do przekonania, że się już wszystko z nim skończyło, a życia pozostaje mu najdłużej na jaki miesiąc.
Pierwszą myśl swobodniejszą poświęcił Klotyldzie.
Dlaczego nie miałby jej przyzwać z powrotem? Właśnie otrzymał od niej list dnia poprzedzającego i chciał odpowiedzieć zaraz rano.
Potem wracała często do jego serca troska o dokumenta. Gdyby umarł nagle, matka zostawszy panią placu, zniszczyłaby je niezawodnie, i nie tylko dokumenta, lecz i wszystkie jego rękopismy, wszystkie jego papiery, trzydzieści lat jego inteligencyi, tudzież jego pracy.
I w taki sposób spełniłaby się zbrodnia, której się tyle obawiał, zbrodnia, na samą myśl której, podczas nocy gorączkowych, zrywał się, drżąc na ciele całem, z słuchem wytężonym w stronę szafy, być może, właśnie wyłamywanej.
Nagle znowu przypomniał sobie Klotyldę, stwierdzając, iż wystarczy poprostu ją sprowadzić, aby zapobiedz wszystkiemu: skoro tu będzie, zamknie mu oczy i obroni pozostałe po nim pamiątki. Już usiadł, już pośpiesznie chciał się zabrać do pisania, by list mógł jeszcze odejść rannym kuryerem.
Kiedy jednak ujrzał przed sobą białą kartę i poczuł pióro w palcach, skrupuły rość zaczęły, a w piersiach zjawiło się niezadowolenie z siebie samego.
Czyż owej troski o dokumenta, owego pięknego projektu dania im strażniczki i ocalenia ich, nie podyktowała poprostu słabość woli i choroba, czyż to nie był właściwie pozór do sprowadzenia Klotyldy? Na dnie tego tkwiło samolubstwo. Myślał poprostu tylko o sobie, nie zaś o niej.
I widział, jak wraca do tego domu biedna, skazana na pielęgnowanie chorego starca; widział nadewszystko jej straszną rozpacz, jej trwogę, gdy on będzie konał, widział, jak się ona przerazi, gdy pewnego dnia padnie u jej boku, niby piorunem rażony.
Nie, nie! byłaby to chwila tak straszna, że lepiej jej uniknąć, boć w gruncie rzeczy powrót Klotyldy równałby się kilku dniom okrutnego rozstania, następnie zaś zjawiłaby się bieda, a takiego dziedzictwa nie miał prawa zostawiać jej po sobie, inaczej byłby zbrodniarzem. Spokój i szczęście znajdzie ona tylko w takich, jak obecnie warunkach, reszta nie powinna jej obchodzić.
Pascal umrze samotny w swojej dziurze, szczęśliwy, że może ją za szczęśliwą uważać. A co się tyczy rękopismów, zobaczy, czy celem ich ocalenia zdobędzie się na moc rozstania się z niemi i odesłania do Ramonda. Ale nawet, gdyby wszystkie papiery miały zginąć, zgodzi się na to, przystanie także i na to, aby nic a nic po nim nie zostało, choćby nawet ani jedna myśl, byle tylko żadna mgła na przyszłość nie przysłaniała szczęścia tej kobiety ukochanej.
Pascal więc zaczął pisać jedną z owych zwykłych odpowiedzi, które dobrowolnie, acz z głęboką w sercu troską, czynił niejako wyraźnemi i chłodnemi.
Klotylda w ostatnim liście nie skarżąc się wprost na Maksyma, dała do zrozumienia, że brat zwolna zaczyna się bez niej obywać, niezmiernie zachwycony Różą, siostrzenicą fryzyera Saccarda, ową małą blondyneczką z miną niezmiernie słodką.
A doktór natychmiast przewąchał jeden z manewrów ojca, jakieś zabiegi około fotelu chorego, którego namiętności, niegdyś tak burzliwe, teraz w przededniu śmierci na nowo zaczynają się odzywać. Mimo swego niepokoju przecież zdołał przesłać Klotyldzie bardzo umiejętne rady, powtarzając, iż jej obowiązkiem jest wytrwać aż do końca.
Gdy się podpisywał, łzy zaćmiły mu wzrok.
Ów list był na niego ostatecznym wyrokiem śmierci, niby starego i opuszczonego bydlęcia, śmierć bez pocałunku jednego, bez ręki przyjacielskiej, która zamknęłaby oczy. Ten wyrok dobrowolnie i własnoręcznie podpisał.
Potem atoli zjawiły się w jego głowie wątpliwości: czy postąpił słusznie, zostawiając ją tam w Paryżu, w owem otoczeniu złem, gdzie przeczuwał, iż oddziałują na niego możliwie najgorsze wpływy?
Do Soulejady listonosz przynosił codziennie listy i dzienniki około godziny dziewiątej rano.
Pascal zaś, ilekroć pisał do Klotyldy, miał zwyczaj czatować na niego, by oddać mu list swój osobiście, a robił to celem ustrzeżenia swego listu od przejęcia.
Otóż przed chwilą zdziwił się niepomiernie, ponieważ listonosz oddał mu świeży od Klotyldy, choć to nie na nią przypadała kolej.
A przecież swojego nie cofnął jeno oddał go listonoszowi. Potem wszedł z powrotem na górę i usiadłszy na zwykłem miejscu przed stołem, rozdarł kopertę.
Ale zaledwie przeczytał kilka pierwszych wierszy, nie tylko zdziwił się niepomiernie, lecz wprost osłupiał.
Klotylda pisała mu, że jest w ciąży od dwu miesięcy.
Wahała się zaś z doniesieniem mu o tem tylko dlatego, ponieważ sama chciała przekonać się jak najdokładniej. Teraz już nie może zachodzić najmniejsza omyłka; poczęcie nastąpiło w ostatnich dniach sierpnia, z pewnością wszelką podczas owej nocy szczęśliwej, kiedy sprawiła ona mu biesiadę iście królewską swojem ciałem młodzieńczem, wieczorem po dniu, spędzonym na bieganinie za pieniędzmi, na pukaniu od drzwi do drzwi. Czyż nie poczuli w jednym ze swoich uścisków, jak zjawiła się boska i stokrotnie powiększona rozkosz życiodawcza?
Po upływie miesiąca, w pierwszych tygodniach pobytu w Paryżu sama jeszcze wątpiła, wierząc w opóźnienie jakieś, w jakieś niedomaganie, zupełnie zrozumiałe wśród takiego smutku i trosk, spowodowanych wyjazdem. Ale teraz, gdy już i w drugim miesiącu nic nie zobaczyła przeczekała jeszcze dni kilka, i teraz jest zupełnie pewną, swej ciąży, którą nadto potwierdzają także i inne zjawiska.
List był krótki, opowiadał poprostu sam fakt, ale tchnął radością gorącą, wylewem nieskończonej czułości i kończył się pragnieniem jak najszybszego powrotu.
Pascal przerażony, bojąc się, czy dobrze wszystko zrozumiał, zaczął czytać list po raz drugi. Dziecię! to dziecię, z powodu którego pogardzał samym sobą, że nie mógł go spłodzić, w dniu odjazdu, podczas gdy wiał straszny mistral; dziecię, które już było tam, jechało wraz z Klotyldą, gdy zdała patrzył na pociąg, pędzący poprzez płaszczyznę pustą.
Ach! było to jedynie dzieło prawdziwe, jedyne do*bre, jedyne żyjące, jedyne, które napełniało go szczęściem i dumą zarazem.
Jego prace, jego obawy przed dziedzicznością zniknęły. Dziecię miało się zjawić, mniejsza o to, jakiem będzie, byleby tylko było dalszym ciągiem, życiem przekazanem i przedłużonem, sobowtórem ojca!
To wszystko wzruszyło go strasznie, drżał na ciele całem, odczuwał rozkosz niebywałą. Śmiał się, mówił głośno, szalenie i namiętnie całował list.
Nagle odgłos kroków zmusił go nieco do zapanowania nad sobą. Obróciwszy głowę, zobaczył Martynę.
— Pan doktór Ramond czeka na dole.
— Niech wejdzie, niech natychmiast wejdzie!
Jeszcze raz szczęście miało zawitać w progi Soulejady.
Ramond już od drzwi wołał wesoło!
— Zwycięstwo! mistrzu, przynoszę pańskie pieniądze, wprawdzie nie wszystkie, aleć zawsze sporą sumę!
I zaczął opowiadać przebieg sprawy, wypadek, nieprzewidziany, a szczęśliwy, okoliczność pomyślną, którą jego teść, p Lévêque wyciągnął na światło dzienne.
Kwit z otrzymanych stu dwudziestu tysięcy franków, mocą którego Pascal był osobistym wierzycielem Grandguillota, nie przydał się zupełnie na nic, ponieważ notaryusz okazał się niewypłacalnym.
Ale na szczęście pozostało jeszcze pełnomocnictwo, które doktór udzielił pewnego dnia notaryuszowi na jego własne żądanie, by na podstawie tegoż umieścić część, albo i wszystkie pieniądze na hypotekach. Ponieważ nazwisko odbierającego zlecenie pozostawiono in blanco, przeto notaryusz, jak to się często praktykuje, wypisał tamże symulacyjnie nazwisko jednego z swych kancelistów, dzięki temu właśnie wynaleziono i odzyskano ośmdziesiąt tysięcy franków, umieszczonych na dobrej hypotece, za pośrednictwem tego kancelisty, dzielnego człowieka, nie mającego nic a nic wspólnego z sztuczkami swego chlebodawcy.
Gdyby Pascal zaczął działać wcześniej i udał się pod opiekę sądu, byłby wydobył ową sumę już oddawna. Tak więc ostatecznie odzyskiwał cztery tysiące pewnego zupełnie dochodu.
Pascal uchwycił obie ręce młodego doktora i uściskał je gorąco z oczyma zwilgotnionemi od łez.
— Ach! mój przyjacielu, gdybyś wiedział, jak jestem szczęśliwy! Ten list Klotyldy sprawił mi boleść niesłychaną. Tak, przyzwę ją do siebie z powrotem, teraz tem ochotniej, gdyż poprzednio myśl o nędzy mojej, o niedostatku, który musiałaby dzielić wraz ze mną, psuł radość z powodu jej powrotu... A oto odzyskuję i majątek, bym miał na czem utrwalić mój mały światek!
Uniesiony rozczuleniem, wyciągnął ku Ramondowi rękę z listem i zmusił go do przeczytania tego ostatniego...
Potem, gdy młodzieniec oddał mu go z uśmiechem na twarzy, a w głębi wzruszony na widok wstrząśnienia, doznanego przez Pascala, — ten nie mogąc już się powstrzymać od wylewu czułości, ujął go obu swemi wielkiemi ramionami, jak towarzysza, jak brata.
Obaj mężczyźni ucałowali się ogniście w policzki.
— Skoro już pan jesteś gońcem szczęścia, poproszę cię o oddanie mi jednej przysługi. Zapewne pan wiesz, iż nie ufam tutaj nikomu, ale to nikomu, nawet mojej starej służącej. Zanieść więc pan, proszę, moją depeszę do urzędu telegraficznego.
Ponownie tedy zasiadłszy za stołem, napisał poprostu: „Oczekuję cię, odjeżdżaj jeszcze dzisiaj wieczorem.“
— Porachujmy — zaczął — mamy dzisiaj 6 listopada, nieprawdaż?... Dochodzi już niemal dziesiąta, Klotylda w południe otrzyma moją depeszę. Będzie zatem miała sporo jeszcze czasu do zapakowania kufrów i wyjechania dzisiaj wieczorem o godzinie ósmej ekspressem, który przybędzie jutro rano do Marsylii na śniadanie. Ponieważ atoli niema połączenia bezpośredniego, nie zdoła ona przybyć tutaj wcześniej, jak jutro, 7-go listopada, dopiero o godzinie 5-ej popołudniu.
Zanim złożył depeszę, wstał:
— Mój Boże, o godzinie piątej, jutro!.. Jak to jeszcze daleko! co się może stać ze mną do tego czasu?
Potem owładnięty jakąś myślą wyłączną, zachmurzył się nieco:
— Ramoud, mój towarzyszu drogi, czy nie zechciałbyś na dowód życzliwości być ze mną zupełnie szczerym?
— Jakto, mistrzu?
— Tak, zrozumiesz mię zaraz... Onego czasu badałeś mię. Jak sądzisz zatem, czy pożyję jeszcze choćby rok?
I patrzył, mówiąc te słowa, Ramondowi prosto w oczy, a nadto nie pozwolił mu odwrócić oczu. Ten jednak usiłował wywinąć się od odpowiedzi żartami: czyż jest lekarzem ten, kto zadaje pytania podobne?
— Proszę cię, Ramond, bądźmy poważni.
Wówczas Ramond zupełnie szczerze odrzekł, iż według niego Pascal śmiało może mieć nadzieję, że rok jeszcze pożyje. Wyłuszczył nawet powody, względnie słabo jeszcze rozwiniętą sklerozę, a zarazem wyborny stan zdrowia w jakim pozostają inne organa. Bezwątpienia trzeba się liczyć wprawdzie z tem, co jest nieznane, z tem, czego nikt nie wie, ponieważ nagła katastrofa zawsze do możliwości należy.
I obydwaj wreszcie skończyli na tem, iż z zupełnie zimną krwią roztrząsali ową dolegliwość zupełnie tak, jak gdyby znajdowali się razem na konsylium, u wezgłowia chorego, rozważając wszystkie za i wszystkie przeciw, wymieniając wzajemnie poglądy, ustalając już z góry ów termin śmiertelny, według wskazówek jak najdokładniej zaobserwowanych i najniezawodniejszych Pascal z miną, jak gdyby to wcale a wcale nie o nim się mówiło, odzyskał zimną krew, całe tak sobie zwykłe zapomnienie o własnej osobie.
— Tak — szepnął w końcu — masz pan słuszność, rok życia jest jeszcze możliwy... Ach! widzisz, przyjacielu drogi, mojem marzeniem gorącem byłoby jeszcze żyć dwa lata, życzenie nierozsądne, bez wątpienia, lecz równałoby się szczęściu wiecznemu...
I oddając się już bez pamięci tym snom o przyszłości, ciągnął dalej:
— Dziecię urodzi się w końcu maja... Byłoby tak dobrze widzieć, jak będzie podrastało, jak będzie miało półtora roku, no, najwyżej dwadzieścia miesięcy, nie więcej... Ot, tylko tyle, byle miało czas rozwinąć się i zacząć stawiać swoje pierwsze kroki... Nie żądam niczego więcej, chciałbym widzieć, jak będzie chodziło, a potem, mój Boże, a potem!...
I tu dokończył swojej myśli gestem. Wnet zaś ulegając złudzeniu, dodał:
— Zresztą możliwem jest pożyć i dwa lata. Tak, znam bardzo zajmujący wypadek, kołodzieja z przedmieścia, który żył cztery lata, kpiąc sobie poprostu z mojej dyagnozy i przepowiedni... Dwa lata, dwa lata, och! pożyję tak długo! trzeba nawet, abym tak długo pożył!..
Ramond pochylił jeno głowę i milczał uporczywie.
Zakłopotał się, by mistrz nie poznał po nim pewnego protestu przeciwko takiemu optymizmowi, tem bardziej, iż równocześnie zaniepokoiła go i radość Pascala, sprawiła na nim nawet wrażenie bolesne, jak gdyby to uniesienie, zakłócające ów mózg niegdyś tak jasny ostrzegało go o zbliżaniu się nagłem, a tajemniczem rychłego niebezpieczeństwa.
— Czy pan chcesz, abym wysłał ową depeszę natychmiast?
— Tak, tak, idź, mój dobry Ramondzie, jak naj prędzej, a oczekuję cię pojutrze. Ona już tu będzie, chcę zatem, abyś przyszedł uściskać nas oboje.
Dzień ciągnął się niemożliwie długo.
A nocy tej, gdy Pascal wreszcie zdołał około godziny czwartej zasnąć po długiem, a szczęśliwem czuwaniu, pełnem nadziei i marzeń, nagle przebudził go gwałtowny i straszny atak.
Zdawało mu się, że jakiś ciężar niezmierny, cały dom zwalił się na jego pierś, do tego stopnia, że jama piersiowa, spłaszczona, dotykała grzbietu; i już niemal nie mógł oddychać, ból zaś ogarniał łopatki i szyję, a nawet sparaliżował lewą rękę. Po za tem nie utracił ani szczypty świadomości, doznawał jedynie wrażenia, jak gdyby serce jego się zatrzymało, życie zaś miało lada chwila zagasnąć w tym strasznym uścisku kleszczy, które go wręcz dusiły.
Ale zanim choroba doszła do najwyższego stopnia zaostrzenia, zdobył się na wysiłek straszny, by powstać i celem przywołania Martyny uderzyć laską w podłogę.
Potem znowu upadł z powrotem na łóżko, oblany potem zimnym, i już nie mogąc ani oddychać, ani mówić.
Martyna na szczęście usłyszała, gdyż w domu pustym panowała głucha stale cisza.
Ubrała się zatem, owinęła szalem i ze świecą w ręku weszła szybko na górę. Noc była jeszcze głęboko, a świt dopiero zaczynał się przecierać. A gdy spostrzegła swego pana, u którego tylko jeszcze oczy żyły, oczy, patrzące na nią z wytężeniem, brwi zaś były ściągnięte, język zmartwiały, oblicze napiętnowane przestrachem niewymownym, — przeraziła się, zmięszała i z krzykiem jeno rzuciła się do niego:
— Mój Boże! mój Boże! panie mój, co panu jest?.. Niech pan odpowie, przestrasza mię pan!
Dość jeszcze długo Pascal dusił się dalej, nie mogąc żadną miarą złapać oddechu. Następnie zaś, gdy kleszcze, ściskające jego żebra, nieco się rozluźniły, zdołał wyszeptać bardzo cicho:
— Pięć tysięcy franków w biurku należą do Klotyldy... Powiesz jej, że rzeczy z notaryuszem poszły gładko tak, iż będzie miała z czego żyć...
Wówczas Martyna, gdy go zrozumiała, ponieważ nic nie wiedziała o dobrych nowinach, przyniesionych przez Ramonda, usta otworzyła szeroko ze zdziwienia, zaczęła rozpaczać i przyznała się do kłamstwa:
— Ach, panie, racz mi przebaczyć, skłamałam. Ale byłoby źle kłamać i nadal... Kiedy widziałam pana samotnym i tak nieszczęśliwym, wzięłam własne pieniądze.
— Och, biedna moja Martyna, i ty w samej rzeczy to zrobiłaś!
— Och, miałam nieco nadziei, że z czasem pan mi zwróci moją należność...
Atak nieco złagodniał; Pascal zdołał obrócić głowę i rzucić okiem na Martynę.
To, co usłyszał, zdziwiło go i zarazem rozczuliło.
Co też się musiało dziać w owem sercu tej skąpej, starej dziewczyny, która przez lat trzydzieści z wysiłkiem niesłychanym gromadziła swój skarb, nie wydając z niego nigdy choćby jednego sou ni dla siebie, ni dla drugich?
Ale ostatecznie Pascal jeszcze wszystkiego nie zrozumiał, chciał więc poprostu okazać się wdzięcznym i dobrym.
— Dzielna z ciebie kobieta, Martyno. Wszystko ci będzie zwróconem... Zdaje mi się niewątpliwie, że niebawem umrę...
Lecz Martyna nie pozwoliła mu dokończyć. Cała jej istota podniosła bunt przeciwko takiemu przypuszczeniu, a z ust wybiegł okrzyk głośnego protestu.
— Umrzeć, pan... Umrzeć przedemną! Nie chcę, zrobię wszystko, byle tylko temu zapobiedz i zapobiegnę!
I padła na kolana przed łóżkiem, złapała go swemi rękoma drżącemi, obmacywając, by się dowiedzieć, gdzie go bolało i, podtrzymując, jak gdyby sądziła, że w ten sposób nikt nie ośmieli się go jej zabrać.
— Niech pan mi zaraz powie, co panu dolega, będę pana pielęgnowała i ocalę. Jeżeli potrzeba panu mojego życia, dam je bez wahania... Mogę czuwać nad panem całemi dniami, całemi nocami. Jestem jeszcze silną, och! będę daleko silniejszą, niżeli choroba, przekona się pan... Umierać, umierać! och to niemożliwe!
Pan Bóg jest dobry i nigdy nie pozwoliłby na taką niesprawiedliwość. Modliłam się już tyle w mojem życiu, że powinien mię nieco wysłuchać, i on mię wysłucha, on pana ocali!
Pascal patrzył na nią, słuchał jej i nagle zrozumiał wszystko. Ależ ona go kochała, ta pożałowania godna kobieta, ona go zawsze kochała! Przypomniał sobie jej trzydzieści lat ślepego przywiązania, jej dawniejsze, nieme uwielbienie, kiedy to posługiwała mu niemal na kolanach, a była jeszcze młoda, jej zazdrość głuchą w czasach późniejszych wobec Klotyldy, to wszystko, co musiała nieświadomie wycierpieć w owej epoce. I jeszcze teraz, oto tutaj, klęczała przy łóżku, na którem umierał, klęczała już siwiejąca, z oczyma barwy popiołu, z obliczem wybladłem zakonnicy, przytępionej celibatem. A czuł nadto, że ona sama nie zdaje sobie sprawy z swego uczucia, sama nawet nie wie, jak szaloną kochała go miłością, kochała jego tylko jednego, gwoli kochania wyłącznie, przebywania wraz z nim i obsługiwania go niepodzielnie.
Łzy zaświeciły w oczach Pascala. Litość, bólem przesiąknięta, czułość czysto ludzka i nieskończona wrzały w jego biednem, na poły już złamanem sercu.
— Moja biedna Martyno! — rzekł — jesteś najlepszą z kobiet... Oto, uściskaj mię, ale tak, jak mię kochasz, z całych sił.
Tu i Martyna załkała, ona także. Opuściła na pierś pana głowę siwiejącą i oblicze, zniszczone wysługiwaniem się długoletniem. Pocałowała go namiętnie, ogniskując w owym pocałunku całe życie swoje.
— Dobrze! nie rozczulajmy się, ponieważ, widzisz, wszystko już jest napróżno i skończyć się musi nieodwołalnie... Jeżeli chcesz, abym cię kochał serdecznie, bądź mi posłuszną.
Na początek uparł się, iż nie zostanie w swoim pokoju. Wydawał mu się zimnym, zbyt wysokim, pustym i ciemnym. Zrodziło się w niem życzenie skonania w innym pokoju — w pokoju Klotyldy, a tymsamym, w którym oboje się kochali, w tymsamym, który nawiedzał z drżeniem religijnem. A Martyna musiała znieść jeszcze taką próbę ostatnią, że podtrzymywała go i prowadziła całego drżącego aż do łóżka, jeszcze nie zupełnie wystygłego... Pod poduszką miał klucz od szafy, który chował tam nocy każdej; i teraz wziął ów klucz, by wsadzić go zaraz z kolei pod nową poduszkę celem strzeżenia tak długo, dopóki będzie bawił między żyjącymi. Jutrzenka zaczęła rodzić promienie krwawe; Martyna postawiła świecę na stole.
— A teraz już się ułożyłem, oddycham nieco swobodniej; zrób mi przyjemność i pobiegnij do doktora Ramonda... Obudzisz go i przyprowadzisz z sobą?
Martyna zabierała się do odejścia, gdy nagle Pascala zdjęła trwoga niewymowna.
— A nadewszystko zakazuję ci uprzedzać moją matkę.
Tu Martyna, zakłopotana, z wejrzeniem błagającem powróciła ku niemu.
— Och! panie, pani Felicyta tak mię zawsze o to prosiła...
Pascal jednak ukazał się nieugiętym. Przez całe życie bowiem tyle względów i ustępstw okazywał matce, że teraz, jak sądził, zdobył już sobie prawo bronienia się przed nią w chwili śmierci. Nie chciał jej widzieć. Służąca musiała przysięgnąć mu, że będzie milczała jak grób. Pod tym jedynie warunkiem ponownie się do niej uśmiechnął.
— Idź prędko... O! jeszcze mię zastaniesz przy życiu; zaraz tak nie umrę.
Wreszcie bielić się zaczął dzień, poranek smutny i bezbarwny, jak zawsze w listopadzie. Pascal kazał otworzyć okiennice; zostawszy sam, patrzył, jak rośnie owo światło tego dnia ostatniego, który bez wątpienia może przeżyć. Dnia poprzedniego padało, słońce zatem jeszcze było zamglone i niewidzialne. Słyszał, jak na jaworach budziły się ptaki, podczas gdy z bardzo daleka, z dalekiej okolicy, jeszcze uśpionej, dochodził świst lokomotywy, brzmiący niby skarga. A on był sam, sam jeden w domu ponurym tak, iż czuł wybornie jego pustkę i milczenie. Dzień robił się zwolna, a Pascal śledził nieustannie, patrząc na szyby, gdzie widniała biel coraz to większa. Potem światło świecy zostało całkowicie stłumione, a pokój ukazał się już cały w świetle dziennem. Pascal był pewien, iż przyniesie mu to ulgę i nie zawiódł się zgoła, gdyż napływały teraz wspomnienia pocieszające i dzięki obiciu barwy jutrzenki i dzięki każdemu sprzętowi, które znał tak dobrze, dzięki łóżku próżnemu, w którem tyle kochał, a gdzie kazał się ułożyć by skonać. Pod wysokim sufitem, po całym pokoju zawsze jeszcze pływały strumienie czystej młodości i nieskończona słodycz miłości, które go owionęły pieszczotliwie i przyniosły mu ulgę.
Pascal jednak, choć przesilenie ostre minęło, cierpiał straszliwie. Ból przeszywający pozostał w głębi piersi, a lewe ramię zdrętwiałe, ciążyło niby z ołowiu ulane. Czekając, zda się, bez końca na pomoc, którą Martyna miała przyprowadzić, ostatecznie całą myśl swoją zogniskował na owej boleści, szarpiącej jego ciało. I cierpiał z poddaniem się, nie czując nawet w sobie owego oburzenia, jakie w nim dawniej zawsze wrzało na widok cierpienia fizycznego. Dawniej bowiem uważał je zawsze za okrucieństwo straszne i bezużyteczne. Targany jako lekarz rozmaitemi wątpliwościami, chorych swoich ratował jedynie celem walczenia z cierpieniem. Jeżeli więc teraz ostatecznie zgadzał się na nie w chwili, gdy sam podlegał męczarniom, czyż nie znaczyło to pewnej nieufności z jego strony w potęgę życia, zupełnego wyrzeczenia się marzeń dawnych o dobroci zupełnej życia? Dopiero teraz, gdy już umierał, widział jasno, że życia bez cierpień niema, cierpienia zaś trzeba znosić bez protestu, z odwagą, z roztropnością. I by ułatwić sobie czekanie, oraz odwrócić uwagę od cierpień, powrócił do swych teoryj niedawno snutych, zaczął przemyśliwać nad środkiem zużytkowania cierpienia w ten sposób, by je zmienić w czynność i w pracę.
Choć człowiek w miarę, jak się cywilizuje, coraz bardziej odczuwa boleść, to przecież pewna, że równocześnie nabiera coraz więcej siły i odporności. Mózg, który nim porusza, rozwija się, wzmacnia i potężnieje tak długo, dopóki trwa równowaga między odbieranemi wrażeniami i wykonywaną pracą. Czyż więc na tej podstawie nie możnaby marzyć o ludzkości, u której suma pracy równałaby się sumie wrażeń, a wówczas cierpienie zniknęłoby samo przez się pod naciskiem tej równowagi.
Teraz słońce już wzeszło. Pascal, na wpół uśpiony, wciąż jeszcze oddawał się owym marzeniom nieuchwytnym. gdy nagle uczuł w głębi piersi oznaki nowego przesilenia. Na chwilę zdjęła go obawa straszna, żeby już to nie był koniec i nie przyszło mu umierać w pustym, bezludnym domu. Właśnie teraz atoli rozległy się na schodach kroki szybkie i wbiegł Ramond, a za nim spieszyła Martyna. A chory, zanim go atak przydusił z powrotem, zdążył jeszcze zawołać:
— Zastrzyknij mi natychmiast, zastrzyknij wodę czystą, dwa razy przynajmniej po dziesięć gramów!
Na nieszczęście doktór musiał poszukać małej strzykawki, a następnie wszystko przygotować. To potrwało kilka minut, tymczasem atak był straszny. To też Ramond z obawą śledził jego postępy, patrzył na twarz, która się wykrzywiała, i blednące coraz bardziej wargi. Dopiero po dwóch zastrzyknięciach spostrzegł, iż atak, przez chwilę tak gwałtowny, zmniejszał się i tracił zwolna swoje natężenie gwałtowne. Tym razem jeszcze uniknięto katastrofy.
Pascal, jak tylko przestało go dusić, spojrzał na zegar i rzekł głosem osłabionym, ale spokojnym:
— Mój przyjacielu, siódma... Za dwanaście godzin, dzisiaj o siódmej wieczorem, już mnie nie będzie na świecie.
A gdy Ramond chciał zaprzeczyć i wdać się w rozprawę:
— Nie, nie kłam — przerwał Pascal. — Byłeś obecnym przy ataku, wiesz zatem doskonale o wszystkiem, jak i ja sam... Wszystko tutaj odbędzie się ze ścisłością matematyczną: mógłbym ci nawet opisać każdą fazę choroby w każdej godzinie następnej...
Tu umilkł chwilę, by z trudem odetchnąć, a potem dodał:
— Zresztą wszystko dobrze, Klotylda będzie tutaj o godzinie piątej, jestem więc zadowolony, gdyż pragnę ją zobaczyć, a potem umrzeć w jej objęciach.
Wkrótce przecież zrobiło się mu znacznie lepiej. Następstwa zastrzyknięcia były istotnie podziwu godne, mógł bowiem nawet usiąść na łóżku, oparty o poduszki. Mówić nie było mu już trudno, a umysł, jak się mu zdawało, nigdy jeszcze nie posiadał tak wielkiej bystrości.
— Wiesz, mistrzu — odezwał się Ramond — że już ztąd nie odejdę. Uprzedziłem żonę, przepędzimy zatem pospołu dzień dzisiejszy, a sądzę, że nie ostatni, choć ty tak z góry o tem uprzedzasz... Nieprawdaż, pozwolisz, bym się tak rozgościł, jak u siebie?
Pascal zaśmiał się. Dawać zaczął rozkazy Martynie, chciał bowiem, by przyrządziła śniadanie dla Ramonda. Jeżeli jej będzie potrzebował, zawoła ją natychmiast. I obaj mężczyźni zostali sami, tocząc ze sobą pogawędkę poufną, jeden na łóżku z wielką siwą brodą, rozprawiając niby mędrzec, drugi siedząc u wezgłowia, przysłuchując się i okazując uległość ucznia.
— Naprawdę — mruczał mistrz, jak gdyby mówił do siebie samego — skutki owych zastrzyknięć są, istotnie zdumiewające.
Potem podnosząc głos, dodał wesoło:
— Kochany przyjacielu, Ramondzie drogi, nie mogę ci dać wiele, ale przyjmij odemnie w darze moje rękopismy. Tak jest, kazałem Klotyldzie, by ci je wręczyła po mojej śmierci... Jeżeli się w nich rozpatrzysz, znajdziesz w nich to i owo, być może, godnem uwagi. A jeżeli dzięki nim z czasem wpadniesz na jaki dobry pomysł, ha! tem lepiej będzie dla wszystkich.
I tutaj, z tego wyszedłszy, streszczać zaczął swój testament naukowy. Mógł powiedzieć o sobie z sumieniem czystem, iż był rzetelnym, ale osamotnionym pionierem, poprzednikiem, szkicującym jeno zgrubsza teorye, macającym na oślep teorye, a nie zdobywającym powodzenia z przyczyny swej metody zbyt jeszcze pierwotnej. Przypomniał sobie ów zapał, jaki go ogarnął, gdy sądził, iż odkrył uniwersalne lekarstwo w owych zastrzykiwaniach substancyi nerwowej, potem swoje zawody, rozpacz, śmierć naglą Lafouasse’a, suchoty, mimo wszystko, zabijające Walentego szaleństwo, zwycięsko porywające z powrotem Sarteura i poprostu duszące go w swoich objęciach. Tak więc, musi umierać pełen wątpliwości, pozbawiony pewności siebie, tak potrzebnej lekarzowi, tak zakochany w życiu, że ostatecznie tylko w tem ostatniem widział źródło jedyne zdrowia i siły.
Nie chciał mimo to niepodzielnie zrywać z przyszłością i szczęśliwy był przeciwnie, że mógł zostawić w spadku swoją hypotezę sile młodej. Co dwadzieścia lat teorye się zmieniają, a pozostają jedynie prawdy już zdobyte, na których wiedza nie przestaje budować w dalszym ciągu. Jeżeli więc nawet cała jego zasługa ograniczyłaby się do postawienia hypotezy chwilowej, praca ta nie poszłaby na marne, ponieważ postęp zasadza się na wysiłku, na pochodzie naprzód inteligencyi ludzkiej.
Potem, kto wie? on umierał napróżno, zmartwiony i zmęczony, wcale nie urzeczywistniwszy swych marzeń o zastrzykiwaniach: być może jednak, iż zjawią się nowi robotnicy, którzy będąc młodymi, zapalonymi, przekonanymi, podejmą jego myśl, przenikną i pogłębią. I być może, dzięki tej myśli powstanie cała nowa epoka, cały świat nowy.
— Och! mój drogi Ramondzie — ciągnął dalej — gdyby to człowiek mógł żyć po raz wtóry drugiem życiem... Tak, powróciłbym do mojej myśli, podjąłbym ją ponownie, ponieważ ostatecznie teraz ździwił mię niepomiernie ów skutek zastrzykiwań wodą czystą, a mimo to tak zbawiennych... Owo zastrzyknięcie płynu mniejsza o to jakiego, wywiera poprostu następstwa mechaniczne... Przez cały miesiąc ostatni wiele o tem wszystkiem pisałem... Znajdziesz notatki, oraz spostrzeżenia nader zajmujące... Koniec końców, wywnioskowałem, iż jedynem lekarstwem jest praca, a zdrowie polega na funkcyach zrównoważonych wszystkich organów; jednem słowem, jest to rodzaj, jeżeli wolno tak powiedzieć, terapeutyki dynamicznej.
Zwolna zapalał się, niemal zapominał, że ma niebawem umrzeć, gdyż całego opanowała gorąca ciekawość życia. Naszkicował tedy w grubych zarysach swoją teoryę ostatnią. Człowiek zależy od otoczenia, od przyrody, która podrażnia wiecznie za pomocą zetknięcia się kończyny czułe nerwów. Stąd rodzą się nietylko zmysły, lecz wszystkie objawy życia cielesnego, zewnętrzne i wewnętrzne. Otóż to są właśnie wrażenia, które odbijając się w mózgu, w rdzeniu pacierzowym i w środowiskach nerwowych, przekształcają się w energią, ruchy i myśli, na tej podstawie tedy nabrał przekonania, że zdrowie zależy jedynie od prawidłowego przebiegu owej pracy: przyjmowanie wrażeń, zamieniania ich w ruchy, oraz myśli, podtrzymywania machiny ludzkiej z pomocą regularnego działania organów. Najwyższem tedy prawem zostawała praca, jako regulator żyjącego wszechświata. Odtąd zatem potrzeba było, aby w razie naruszenia równowagi na wypadek niedostateczności wrażeń, napływających z zewnątrz, terapeutyka stwarzała sobie nowe, sztuczne celem podtrzymania sprężystości, która jest koniecznym zdrowia warunkiem. Obmyślał zupełnie nowe lekarstwo: suggestyą, wpływ wszechmocny lekarza na zmysły; elektryczność, frykcye, masaż skóry i ścięgień; prawidła odżywiania żołądka i kuracya płuc powietrzem na wyżynach wysokich, ostatecznie transfusye, zastrzykiwania wody dystylowanej celem uregulowania cyrkulacyi krwi. Skutek tych ostatnich był nieszkodliwy, a czysto mechaniczny, i on właśnie doprowadził go do owej teoryi; obecnie już tylko rozszerzał i pogłębiał hypotezę, popychany do tego skłonnościami uogólniania. Dzięki temu widział na nowo świat uratowany z pomocą tej równowagi doskonałej między pracą wykonaną a otrzymanemi wrażeniami, wieczny obrót świata z pomocą trudu nieustannego.
Potem zaśmiał się szczerze.
— Ha! ha! jeszcze raz dałem się porwać... I to właśnie ja, który wierzyłem w głębi duszy, że właściwie mądrość jedyna zasadza się na niewtrącaniu się, na puszczenia natury samopas. Ach! stary ze mnie waryat niepoprawny.
Ramond atoli uchwycił obie jego ręce z wylaniem czułości i uwielbienia zarazem.
— Mistrzu, mistrzu! taki zapał, takie szaleństwo, jak twoje, to geniusz!... Bądź spokojny, słuchałem cię uważnie i będę się starał okazać godnym spadku po tobie; tak jest, wierzę na równi z tobą, że owa teorya ma wielką przed sobą przyszłość.
W pokoju chłodnym, ale tylu wspomnień rzewnych pełnym, Pascal znowu zaczął mówić z mężnym spokojem filozofa umierającego, który wykłada po raz ostatni. Teraz powrócił do spostrzeżeń czysto osobistych i wyjaśnił, że często wyleczył się sam przez się z pomocą pracy, uregulowanej, metodycznej, bez żadnego przeładowania. Gdy wybiła godzina jedenasta, chciał, by Ramond zjadł śniadanie, i ciągnął dalej rozmowę, zdaleka i głośno, podczas gdy Martyna posługiwała. Słońce ostatecznie zdołało przebić chmury szare poranku, słońce na wpół jeszcze zamglone i bardzo łagodne, którego sieć promieni złocistych nieco ogrzała pusty pokój. Potem, gdy zdołał wypić kilka łyków mleka, umilkł nagle.
W tej chwili młody lekarz jadł gruszkę.
— Czy cierpi pan więcej?
— Nie, nie, skończ śniadanie.
Ale nie potrafił skłamać. Był to atak, a straszliwy, niesłychany. Duszność zjawiła się niby uderzenie pioruna, przewróciła go na poduszki, a twarz okryła sinością ciemną. Obu rękoma złapał za kołdrę i czepiał się jej, jak gdyby chciał w niej znaleść punkt oparcia i dzięki niemu utrzymać ciężar straszny, gniotący mu piersi. Powalony o ziemię, zsiniały, swe wielkie, szeroko otwarte oczy utkwił na zegarze, z wyrazem strasznym rozpaczy i boleści. Najwyżej za dziesięć, okropnie długich minut musi skonać.
Ramond natychmiast zastrzyknął mu wodę. Nastąpiła ulga; cierpienia zwolna się zmniejszały.
Łzy wielkie wytrysnęły z oczów Pascala w chwili, gdy życie z powrotem wstępowało w niego. Nic jeszcze nie mówił, jeno płakał.
Potem wzrok zamglony śląc ku zegarowi, dodał:
— Przyjacielu drogi, umrę o godzinie czwartej i już jej nie zobaczę.
A kiedy Ramond celem odwrócenia uwagi jego od tego przedmiotu, zaczął mu udawadniać, iż chwila śmierci nie jest jeszcze tak bliską, on, uniesiony namiętnością badacza chciał dać swemu młodemu współtowarzyszowi ostatnią lekcyą, opartą na bezpośrednich spostrzeżeniach. W swojej praktyce miał kilka wypadków, podobnych do swego, a nadewszystko przypomniał sobie, że przed laty robił sekcyą w szpitalu serca starego biedaka, dotkniętego sklerozą.
— Widzę moje serce... Jest barwy zeschłego liścia; nerwy są twarde; zwiędło całe i zgrubiało. A zarazem stwardniało skutkiem pracy gorączkowej, z trudnością przyjdzie je pociąć...
I ciągnął dalej głosem stłumionym. Natychmiast poczuł doskonale, że ruchy serca słabną, a kurcze stają się zbyt powolnemi. Zamiast wyrzutu krwi zdrowej, przez aortę płynie jedynie śluz czerwonawy. Z tyłu, żyły nabrzmiały krwią czarną; duszenie wzrasta w miarę, jak przyspiesza bieg owa pompa, która reguluje funkcyonowanie całej maszyny. A po zastrzyknięciu, mimo cierpienia, śledził uważnie stopniowe ożywienie się organu, który pobudzono do ruchu istnem uderzeniem bicza, usuwając krew czarną z żył i na nowo wlewając siłę w arterye z pomocą krwi czerwonej. Przesilenie atoli wróci, jak tylko ustanie działać skutek mechaniczny zastrzyknięcia. Mógł nawet z góry przepowiedzieć, za ile minut to nastąpi. Dzięki zastrzykiwaniom, będą jeszcze trzy ataki. Trzeci zabije go; umrze on o godzinie czwartej.
Potem głosem coraz to słabszym i słabszym, z zapałem wychwalał dzielność serca, tego uporczywego robotnika życia, pracującego bez przerwy, w każdej sekundzie istnienia, nawet podczas snu, gdy tymczasem inne organa, rozleniwiałe, wypoczywają.
— Ach! dzielne serce! jak ty po bohatersku walczysz!.. Co za odwaga, co za męstwo nigdy niezmęczonego muszkułu. Zanadto kochałoś, zanadto pukałoś i dlatego teraz jesteś złamane, moje serce dzielne, choć nie chcesz umierać, lecz z wysiłkiem pragniesz bić i nadal.
Pierwszy z zapowiedzianych ataków wnet się pojawił. Pascal tym razem jeszcze wyszedł zwycięsko, lecz już był zdyszany, zmieszany, mówił z trudnością.
Głuche skargi wymykały się mu z piersi: mój Boże! czyż się już nigdy nie skończą owe męczarnie? A przecież naprawdę życzył sobie gorąco przedłużyć jeszcze trochę swoje konanie, żyć tak długo, by módz po raz ostatni uściskać Klotyldę. Ach! gdyby się on mylił, jak Ramond uporczywie ręczył, i zdołał jeszcze pożyć do godziny piątej! Oczy tedy utkwił na zegarze i bacznie śledził ruch wskazówek; każda minuta wydawała się mu wiecznością. Dawniej żartowali oboje często z tego zegara w stylu Cebarstwa, słupa z bronzu pozłacanego, przy którym uśmiechająca się Miłość patrzyła na Czas uśpiony. Wskazywał on teraz godzinę trzecią. Potem wskazywał już wpół do czwartej. Jeszcze tylko dwie godziny życia, mój Boże, jeszcze tylko dwie godziny życia! Słońce pochylało się ku widnokręgowi; jakiś chłód padać zaczął na ziemię; Pascala zaś chwilami dobiegał świst daleki lokomotyw, przebiegających przez pustą płaszczyznę. Ten oto pociąg szedł z Tulettes. A czyż tamten z Marsylii nie przybędzie już nigdy!
Brakowało jeszcze do czwartej dwadzieścia minut, kiedy Pascal gestem przyzwał do siebie Ramonda. Mówił już bardzo cicho.
— Gdyby puls bił nieco mocniej, pożyłbym jeszcze do szóstej. Ale tak, jak jest, wszystko się skończyło...
Szeptem wspomniał Klotyldę. Było to pożegnanie rozpaczliwe, żal straszliwy z powodu, że już jej nie miał zobaczyć.
Potem znowu pojawiła się troska o rękopismy.
— Nie opuszczaj mnie... Klucz leży pod poduszką... Powiesz Klotyldzie, aby go wzięła; ona już ma rozkazy.
Niedostawało dziesięciu minut do czwartej, kiedy nowe zastrzyknięcie pozostało już bez skutku. Z uderzeniem czwartej pojawił się zaraz i drugi atak. Ale zaledwie duszność ustąpiła, Pascal zerwał się w łóżku, chciał wstawać i chodzić, jak gdyby siły powróciły mu w całości. Jakaś potrzeba nieprzeparta odetchnięcia świeżem powietrzem wśród pól rozległych pchała go na dwór, do ogrodu... Potem jeszcze raz odezwała się w nim namiętność życia całego, zapał ku pracy. Tęsknił do sąsiedniej sali, do swojej pracowni. Poszedł więc tam, stękając, kulejąc, skrzywiony ku lewemu bokowi, przytrzymując się mebli i opierając o ściany.
Doktór Ramond błagał go usilnie, by został.
— Mistrzu, połóż się, zaklinam cię!
Ale Pascal głuchy, na wszystko, uparł się umierać nie w łóżku. Namiętność do życia, popęd bohaterski pracy tkwiły w nim stale i pędziły naprzód.
Stękał i bełkotał:
— Nie, nie, do ogrodu!
Przyjaciel musiał go powstrzymywać, i tak, osłabiony, na wpół omdlały, wszedł do sali, gdzie upadł na swoje krzesło ulubione przed stołem pracy, na którym wśród innych papierów, oraz książek leżała kartka rękopismu, do połowy zapisana.
Tu chwilę wypoczywał z zamkniętemi powiekami. Wnet atoli oczy otworzył i rękoma drżącemi jął szukać. Natrafił na Drzewo Genealogiczne, zmięszane pospołu z innemi zapiskami. Jeszcze przedwczoraj poprawił tam daty. Poznał je, przysunął i rozwinął.
— Mistrzu, mistrzu, zabijasz się! — powtarzał Ramond drżąc cały, przejęty do głębi litością i podziwem.
Pascal nie słuchał go, nie rozumiał nawet. Namacał ołówek i nachylił się nad Drzewem, jak gdyby jego oczy, na poły już przygasłe, nie widziały dobrze. I po raz ostatni przyjrzał się członkom swej rodziny. Zatrzymał się przy imieniu Maksyma, gdzie napisał: „Umarł sparaliżowany w 1873,“ był bowiem przekonany, że synowiec nie przeżyje do końca roku. Potem zastanowiło go imię Klotyldy, tu znowu dopisał: „W 1874 ze stryjem Pascalem miała syna.“ Już konający, dogasający, szukał przecież siebie samego. A wreszcie, gdy odszukał siebie samego, siły mu wróciły i pismem spokojnem, czytelnem dokończył notatkę o sobie: „Umarł na chorobę serca 7 listopada 1873.“ Był to wysiłek ostateczny; chrapanie przedśmiertne powiększyło się i już, już dusił się, gdy spostrzegł pod liściem Klotyldy listek jeszcze niezapisany. Prawie nie mógł utrzymać ołówka w palcach, a przecież mimo to literami wykoślawionemi, wyrażającemi rozpacz ojcowską i konanie zarazem, zdołał jeszcze dodać: „Dziecię nieznane, mające się urodzić w 1874. Czem ono będzie?“ Tu tak z sił opadł, iż Ramond i Martyna z mozołem niesłychanym zdołali go zanieść na łóżko.
Trzeci atak powtórzył się o kwandrans na piątą. Twarz Pascala zdradzała bóle straszne, jakie mu zadawała duszność. Do końca jednak tkwił w nim uczony, obserwujący męczarnie chorego. Oczy zamglone tkwiły na zegarze, by śledzić godzinę. A Ramond widząc, iż porusza wargami, nachylił się i przysunął ucho. Istotnie Pascal mówił, ale szeptem zaledwie dosłyszanym:
— Czwarta... Serce omdlewa, już w aorcie niema krwi czerwonej... Żyły omdlewają; puls się zatrzymuje.
Tu duszność stała się jeszcze większą, — a słowa już tylko co pewien czas dawały się słyszeć.
— Wszystko się skończy niebawem... Nie opuszczaj mnie; klucz jest pod poduszką... Klotyldo!.. Klotyldo...
U stóp łóżka Martyna klęczała, zanosząc się od płaczu. Widziała już, że pan umiera. Mimo gorącego, a tajonego życzenia nie odważyła się jednak sprowadzić księdza, sama tylko odmawiała modlitwy za konających i gorąco prosiła Pana Boga, by przebaczył panu i zabrał go do raju.
Pascal umierał. Twarz jego stała się cała błękitna. Po kilku sekundach zupełnej skamieniałości, chciał odetchnąć poruszył wargami, otworzył usta, niby ptaszę małe, poraź ostatni pragnące napić się powietrza. I to była śmierć, nader zwyczajna.




XIII.

Klotylda dopiero po śniadaniu około pierwszej odebrała depeszę Pascala. Tego dnia właśnie Maksym okropnie jej dokuczał i co chwila dawał uczuwać z całem okrucieństwem wszystkie kaprysy chorego niewieściucha. Ogółem nie przypadła mu do smaku; jego zdaniem, była ona zbyt wielką prostaczką, a zarazem i za poważną, by go rozweselać; to też teraz zamykał się ciągle z młodą Różą, ową słodziutką blondyneczką, która go zabawiała. Od chwili, gdy go choroba przykuła do łóżka, stracił już ową samolubną wstrzemięźliwość i niewiarę do kobiet, które zjadały mężczyzn. To też, gdy siostra chciała mu oznajmić, iż stryj ją przywołuje do siebie, z trudem wielkim zdołała się do niego dostać, ponieważ właśnie Róża w owej chwili usiłowała go zelektryzować. Natychmiast tedy zgodził się na odjazd Klotyldy a o szybki powrót prosił jedynie przez prostą grzeczność.
Klotylda całe popołudnie pakowała rzeczy.
Zgorączkowana, zaskoczona takiem wezwaniem nagłem, ucieszona myślą o powrocie, nie zastanawiała się nad niczem. I dopiero po obiedzie, po pożegnaniu z bratem, po okropnie długiej podróży fiakrem z Lasku Bulońskiego na dworzec Syoński, gdy już znalazła się sama jedna w przedziale damskim, w nocy, deszczowej i chłodnej, poza Paryżem, uspokoiła się i zaczęła zastanawiać i zarazem niepokoić, co też mogła znaczyć owa depesza krótka, a niespodziewana: „Czekam cię; wyjeżdżaj dzisiaj wieczorem!“ Bezwątpienia była to odpowiedź na jej list, w którym doniosła o swej ciąży. Wiedziała przecież równocześnie, że Pascal życzył sobie jej pobytu w Paryżu, ponieważ sądził, iż zapewnia jej tem szczęście. Dziwiła ją przeto teraz owa zmiana nagła. Oczekiwała listu, który zniewalałby ją do pozostania jeszcze kilka tygodni przy Maksymie i ułożenia spraw wszelkich spokojnie, bez pośpiechu. Czyżby więc choroba skłaniała Pascala do zobaczenia się z nią, natychmiast? Troska ta, raz już zawitawszy do jej serca, ustąpić nie chciała, lecz przeciwnie rozpościerała się coraz to silniej i silniej.
Całą noc deszcz, potop istny, chłostał szyby wagonów, pędzących przez płaszczyzny Boulogne. Ustało to dopiero w Maçon. Po za Lyonem zaczęło już świtać Klotylda zabrała ze sobą listy Pascala; z niecierpliwością tedy oczekiwała na świt poranny, by przyjrzeć się dokładniej jego pismu, które zdawało jej się nieco zmienionem. Istotnie dreszcz wstrząsnął jej ciałem, gdy ujrzała pewną chwiejność ręki a zarazem i pewną nielogiczność w sposobie wyrażania się, czego dawniej nie bywało. Musiał być istotnie chorym, bardzo chorym, teraz już była tego pewną. To też reszta podróży wydawała się jej niemożliwie długą, ponieważ w miarę, jak się zbliżała, czuła, że jej obawy wzrastają. Najgorszem było, że przyjechawszy do Marsylii o wpół do pierwszej, musiała czekać na pociąg do Plassans aż do dwadzieścia minut na czwartą. Trzy godziny przeszło wyczekiwania. Zjadła śniadanie w bufecie kolejowym, a jadła gorączkowo, jak gdyby się bała spóźnić na pociąg; potem przechadzała się po ogrodzie, pełnym pyłu, przesiadała się z ławki na ławkę wśród bladych ciepławych zaledwie promieni słońca, wśród natłoku omnibusów i fiakrów. W końcu pojechała znowu dalej, zatrzymując się co kwadrans na wszystkich małych stacyach. Wychylała co chwila głowę z za firanki, wydawało jej się bowiem, iż już wyjechała stąd co najmniej przed laty dwudziestu, a miejscowości musiały się pozmieniać. Wreszcie, gdy pociąg wyszedł z Sainthe-Marthe, Klotylda wychyliwszy głowę przez okno, doznała niezwykle silnego wzruszenia, spostrzegła bowiem bardzo daleko, na krańcu widnokręgu Soulejadę, z dwoma stuletniemi cyprysami na tarasie, które można było dostrzedz w promieniu mil trzech.
Była już piąta i mrok zapadał. Uderzono w dzwon na stacyi i Klotylda wysiadła. Zaraz atoli na wstępie zdjął ją smutek głęboki, Pascal bowiem nie czekał na nią na dworcu. A właśnie od samego Lyonu powtarzała ciągle: „Jeżeli nie zobaczę go zaraz na dworcu, z pewnością jest chory.“ Być może jednak, iż został w sali lub zamawiał powóz przed dworcem. Pośpiesznie wybiegła, znalazła jednak tylko ojca Durieu, woźnicę, którego zwykle doktór najmował. Starzec, małomówny nie śpieszył z odpowiedzią. Stał przy wózku, prosił o kwit na rzeczy i chciał przede wszystkiem odebrać bagaże. Głosem drżącym Klotylda zapytała powtórnie:
— Wszyscy zdrowi, ojcze Durieu?
— Ależ tak, panienko.
I musiała napierać na niego uporczywie, by wreszcie opowiedział, iż to Martyna wczoraj około szóstej poleciła mu przyjechać na kolej po rzeczy. Ani on, ani nikt inny w mieście doktora nie widział już od dwóch miesięcy. Być może istotnie, skoro tutaj go niema, położył się do łóżka, ponieważ między ludźmi obiegała pogłoska, że podupadł na zdrowiu.
— Niech panienka poczeka, aż odbiorę rzeczy. Zmieści się panienka na ławeczce.
— Nie, ojcze, to będzie długo trwało. Pójdę pieszo.
I szybkim krokiem ruszyła naprzód. Serce biło jej tak gwałtownie, że się formalnie dusiła. Słońce zniknęło po za wzgórzami Sainte-Marthe; szron drobny spadać zaczął z szarego, listopadowego nieba, a w chwili gdy Klotylda skręciła na drogę des Fenouilleres, ujrzała przed sobą, ponownie Soulejadę, której powierzchowność, żałobna, opuszczona, smutna, zmroziła ją, złem przeczuciem.
Ale istny cios ugodził Klotyldę w samo serce, gdy poznała Ramonda, który stał w przedsionku i zdawał się na nią czekać. Istotnie czatował na nią, zszedł na dół, chciał bowiem uratować się od jakiej wielkiej straszliwej katastrofy. Zdążała zdyszana, minęła jawory, potem skierowała się ku źródełku, byle tylko skrócić sobie drogę, aż tutaj raptem, zamiast Pascala, którego wciąż jeszcze spodziewała się ujrzeć, spostrzegła Ramonda. Uważała to za niechybną przepowiednią nieszczęścia. Ramond był bardzo blady i bardzo wzruszony, mimo wszelkich wysiłków, by nad sobą zapanować. Milczał, czekając, aż go Klotylda sama zapyta. Ta znowu dusiła się, lecz nie mówiła ani słowa. I w ten sposób weszli do domu; Ramond zaprowadził ją do jadalni, gdzie ponownie stali kilka minut w milczeniu, patrząc sobie z trwogą w oczy.
— Chory jest, nieprawdaż? — wyjąkała wreszcie Klotylda.
Ramond powtórzył poprostu:
— Tak, chory.
— Domyśliłam się, widząc pana tutaj. Ależ musi być bardzo chory, skoro nie wyszedł naprzeciwko mnie?
I wówczas napierać zaczęła:
— Musi być, bardzo chory, nieprawdaż?
Ramond milczał, lecz pobladł jeszcze bardziej. A Klotylda gdy spojrzała na niego, odgadła śmierć po jego rękach, jeszcze drżących, które tylko co pielęgnowały konającego, po jego obliczu zrozpaczonem, po jego oczach zasmuconych, w których pozostało odbicie agonii, po całem pomięszaniu lekarza, walczącego przez dwanaście godzin napróżno z śmiercią.
I wówczas głosem wielkim krzyknęła:
— Ależ on umarł!
I zachwiawszy się, padła w objęcia Ramonda, który również łkając strasznie, uściskał ją po bratersku. Oboje w uścisku wzajemnym płakali.
Potem Ramond posadził ją na fotelu i mógł już opowiadać:
— To ja wczoraj o wpół do jedenastej telegrafowałem do pani. Był taki szczęśliwy, tak pełen nadziei! Marzył o przyszłości, o roku, dwóch latach życia... A tymczasem dzisiaj rano o czwartej napadł go pierwszy atak; wtedy posłał po mnie. Odrazu jednak przeczuł, iż jest z nim źle. Ale spodziewał się, że przeżyje do szóstej, by panią jeszcze ujrzeć... Choroba jednak rozwijała się zbyt szybko. Opowiadał mi o jej postępach aż do ostatniego tchnienia, minuta za minutą, jak profesor, który robi sekcyą w amfiteatrze. Umarł z pani imieniem na ustach, po bohatersku, z zimną krwią.
Klotylda zrazu chciała biedź i jednym skokiem znaleźć się w pokoju, lecz nie znalazła siły, by powstać z krzesła. Słuchała Ramonda, a łzy toczyły się z oczów bez końca; każde zdanie z owego opowiadania o stoickiej śmierci Pascala rozbrzmiewało w jej sercu i ryło tam głęboko. Przypominała sobie szkaradny dzień odjazdu. Och! powinna była wtedy umrzeć.
Rozpacz jej atoli przybrała jeszcze większe rozmiary, gdy Martyna, która weszła przed chwilą, odezwała się głosem surowym:
— Słusznie panienka płacze, gdyż pan tylko z powodu panienki umarł.
Stara służąca stała wyprostowana, na uboczu, w pobliżu drzwi od kuchni, cierpiąca, zrozpaczona, że jej zabrano i zabito pana; to też ani słówkiem pociechy nie chciała powitać teraz owego dziecka, które sama wychowała. Nie obliczając więc nawet doniosłości swej niedyskrecyi; nie zastanawiając się, czy wywoła żal lub radość, sobie samej sprawiała ulgę, mówiąc wszystko, co wiedziała.
— Tak, jeżeli pan umarł, to tylko dlatego, że panienka odjechała.
Klotylda przygnębiona zdoła jeszcze zaprzeczyć.
— Ależ on sam gniewał się na mnie i zmusił mię do tego.
— Ech! panienka chyba była zaślepiona, że nie widziała jasno... W nocy, poprzedzającej wyjazd, znalazłam pana, na wpół uduszonego ze smutku; u przecież nie pozwolił mi uwiadomić o tem panienki.. Po tem doskonale widziałam, co się działo, od chwili wyjazdu panienki. Co noc powtarzało się to samo, że powstrzymywał się wszelkiemi siłami, byle do panienki nie pisać i przywołać ją, napowrót... Ostatecznie, na to umarł, oto szczera prawda.
Jasno się nagle zrobiło w głowie Klotyldy, acz ta jasność uszczęśliwiała ją i dręczyła równocześnie. Mój Boże, a więc to było prawdą, co przez chwilę odgadywała! A przecież ostatecznie uwierzyła wobec gwałtownego uporu Pascala, że nie kłamał i stanąwszy na rozdrożu między nią i pracą, wybrał poprostu pracę jako uczony, u którego miłość dla wiedzy przezwycięża miłość dla kobiety. A przecież kłaniał i poświęcenie doprowadził aż do zapomnienia o sobie samym, aż do zmiażdżenia na pył własnego istnienia. Traf zaś chciał, iż się omylił, bo własnem życiem nie okupił nawet jej szczęścia.
Klotylda zrozpaczona ponownie zaprzeczyła:
— Ależ jak mogłam wiedzieć?!.. Byłam posłuszną; całą miłość moją zmieniłam w posłuszeństwo.
— Ach! — krzyczała jeszcze Martyna — a ja mogłam odgadnąć, ja!
Ramond uspakajał łagodnie. Wziął przyjaciółkę za ręce, wytłómaczył jej, iż smutek mógł przyspieszyć rozwiązanie fatalne, ale bądźcobądź mistrz już był skazany na śmierć od dłuższego czasu. Cierpiał na chorobę serca od dosyć dawna: zbyt wiele pracy, nieco dziedziczności; a wreszcie cała jego miłość ostatnia i oto biedne serce pękło...
— Wejdźmy na górę — rzekła Klotylda. — Chcę go zobaczyć.
Na piętrze do pokoju, gdzie pozamykano okiennice, mrok nie wtargnął. Dwie gromnice jednym płomieniem paliły się na małym stoliczku u stóp łóżka. Oświecały blaskiem żółtym Pascala wyciągniętego, z nogami przysuniętemi do siebie, z rękoma złożonemi na piersiach. Troskliwie przymknięto mu powieki. Twarz robiła wrażenie uśpionej; była jeszcze sinawa, lecz już spokojna, otoczona kędziorami rozrzuconemi siwych włosów i brody siwej. Umarł zaledwie przed półtorej godzinę. Zaczął się spokój nieskończony, wypoczynek wieczny.
Na ten widok, skoro musiała sobie powiedzieć, iż on już jej nie usłyszy i nie zobaczy; że została samą i pocałuje go po raz ostatni, by wreszcie stracić na zawsze, Klotylda doznała tak wielkiej boleści, że rzuciła się na łóżko, z łkaniem głośnem, — a czułem:
— Och! mistrzu, mistrzu, mistrzu...
I wargi swoje złożyła na jego czole, tak mało jeszcze zastygłem, jeszcze ciepławem, iż przez chwilę doznała uczucia, jak gdyby Pascal ożył dzięki jej pieszczocie, oddawna oczekiwanej. Czyż nie uśmiechnął się w swej skamieniałości, szczęśliwy nareszcie i mogący już umrzeć teraz, skoro poczuł ich oboje przy sobie, ją i dziecko, które ona nosi pod sercem? Potem ustępując rzeczywistości straszliwej, załkała na nowo bez pamięci.
Martyna weszła z lampą i postawiła ją z boku na jednym z rogów kominka. I słyszała, jak Ramond mówił do Klotyldy, zaniepokojony jej wstrząsającą rozpaczą, niebezpieczną przy jej stanie brzemiennym.
— Odprowadzę panią, jeżeli brakuje pani odwagi. Niech pani pamięta, że nie jest pani sama, lecz z drobną, drogą istotą, o której on mówił mi z niesłychaną czułością i uniesieniem radosnem.
Służąca, którą już za dnia dziwiły pewne zdania, zasłyszane przypadkiem, nagle zrozumiała wszystko, choć więc miała wyjść z pokoju, teraz zatrzymała się i słuchała dalej.
Ramond głosem stłumionym ciągnął dalej:
— Klucz od szafy jest pod poduszką i kilka razy mi polecał, bym panią o tem uprzedził... Czy pani wie, co robić?..
Klotylda usiłowała sobie przypomnieć.
— Co mam robić? Z papierami, nieprawdaż... Tak, tak, przypominam sobie. Mam zachować dokumenty, a panu oddać inne rękopisy... Niech pan będzie spokojny, zapanuję nad sobą, będę rozsądną. Ale nie opuszczę go, całą noc przy nim przepędzę, lecz spokojnie, och! przyrzekam panu.
Była tak zbolała, objawiała jednak taką chęć czuwania i zostania przy zwłokach, iż młody lekarz poznał, że nic a nic nie zdoła tutaj przeciwdziałać.
— A więc dobrze! odchodzę, zapewne bowiem oczekują na mnie w domu. Wszystkie formalności, deklaracye, pogrzeb już ja biorę na siebie, niech pani się o nic nie troszczy. Jutro, jak to załatwię przyjdę tutaj.
Uściskał ją i wyszedł. A wówczas odeszła za nim z kolei i Martyna, zamykając za nim na dole drzwi na klucz i biegnąc w noc ciemną.
Teraz w pokoju Klotylda została sama i czuła, że naokoło niej, pod nią dom wśród ciszy wielkiej jest zupełnie pusty. Klotylda pozostała sama z zwłokami Pascala. Przysunęła krzesło do łóżka przy wezgłowiu i siadła tam nieruchoma, sama. Gdy wchodziła do pokoju, zdjęła jedynie kapelusz; potem spostrzegłszy, że ma na rękach rękawiczki, ściągnęła je również. Pozostała przecież w swem okryciu, pełnem kurzu, zebranego przez dwadzieścia godzin jazdy w wagonie. Bezwątpienia ojciec Durieu musiał już oddawna złożyć na dole jej kufry. Lecz ani jej się nie chciało, ani siły nie miała się przebierać, poprostu przybitą była do tego krzesła, na które padła. Jedyny tylko żal, jedyny wyrzut targał jej serce. Dlaczego usłuchała go? Dlaczego zgodziła się jechać? Gdyby była została, miała to przekonanie najgłębsze, że Pascal nie byłby umarł. Takby go była chuchała, tak pieściła, tak leczyła! Co wieczór otoczyłaby go swemi ramiony, by uśpić; ogrzewałaby go całą swą młodością; życie przelewałaby w niego swemi pocałunkami. To jej wina, tak, z własnej winy go straciła Och! jakże była głupią, że go nie odgadła; jakże tchórzliwą, że się nie poświęciła; winną i godną kary, że poszła, kiedy sam zdrowy rozum, nawet wbrew głosowi serca, powinien ją był tutaj zatrzymać jako czułą i uległą poddankę, czuwającą nad swoim królem.
Cisza stała się tak wielką, tak niczem niezakłóconą, że Klotylda odwróciła na chwilę oczy od twarzy Pascala, by się obejrzeć po pokoju. Widziała tutaj tylko zarysy niewyraźne: lampa oświecała matowo lustro wielkiej psyche podobne do tafli srebrnej; a dwie gromnice rzucały dwa płowe płomienie. W tej chwili przypomniała sobie jego listy, krótkie i zimne, i zrozumiała, jak się męczył, gdy w ten sposób taił swą miłość.
Co za siły potrzebował, by spełnić swój projekt zapewnienia jej szczęścia świetnego! I upierał się, by samemu zniknąć, chroniąc ją od jego starości i od jego ubóstwa; marzył, że ona będzie bogatą i zdała od niego będzie używała swoich lat dwudziestu sześciu: było to zupełne zapomnienie o sobie samym, zupełne unicestwienie własnej istoty gwoli miłości ku drugiej istocie. To też odczuwała ona dla niego wdzięczność głęboką i słodką, zmięszaną z rodzajem goryczy gniewnej przeciwko przeznaczeniom losu. Potem nagle przypomniała sobie owe lata szczęśliwe, swoją młodość u jego boku tak dobrą, tak wesołą. Jak to on ją zdobył dla siebie po kłótniach, które ich na czas pewien rozdzieliły, a z jakiem uniesieniem radosnem oddała mu się cała niepodzielnie, żeby zupełnie do niego należeć, skoro tego pożądał! Ten pokój, w którym Pascal stygł obecnie, był jeszcze niemal ciepły i drżał od namiętnych ich nocy miłosnych.
Zegar wydzwonił godzinę siódmą, Klotylda zaś za drżała na ów dźwięk tak lekki wśród owego milczenia wielkiego. Czy kto co powiedział? Oprzytomniała i spojrzała na zegar, który im wydzwonił tyle godzin szczęśliwych. Ten zegar stary miał głosik drżący przyjaciółki długoletniej, głosik, który ich bawił wśród ciemności, kiedy nie spali, w objęciach wzajemnych. Każdy sprzęt teraz nasuwał jej wspomnienia. Z głębi srebrzystej, a bladej wielkiego zwierciadła wyglądać się zdawały postaci ich obojga; postępowały one naprzód, nieuchwytne, niemal zatarte, z uśmiechem wesołym, jak za dni rozkosznych gdy ją prowadził tutaj, by obdarzyć jakimś podarunkiem, klejnotem, który ukrywał już od samego ranka w swym szale obdarowywania. Ileż to się razy uśmieli wesoło na szeslongu, gdy ona się wyciągnęła, a on ją żartobliwie drażnił.
Nawet barwa spłowiała czerwonego obicia, która zwolna przybrała kolor jutrzenki, mówiła jej o ich szeptach miłosnych, o ich nieskończonych pieszczotach. Gdy jednak dźwięk siedmiu uderzeń zegarowych przebrzmiał, uderzeń przeciągłych dla jej serca, zwróciła ponownie oczy na Pascala i na nowo zapomniała o sobie.
Gdy tak znieczulona siedziała, w kilka minut później usłyszała jakieś łkania Leciano szybko; Klotylda poznała babkę Felicytę. Nie ruszyła się przecież z miejsca, nie odezwała się, gdyż. z bólu zupełnie zmartwiała. Martyna w myśl zapewne rozkazu dawno już jej danego, pobiegła do starej pani Rougon oznajmić tejże straszną wiadomość. Ta, z początku zdumiona nagłością katastrofy, następnie wzruszona, przybiegła z oznakami hałaśliwego smutku. Łkała nad zwłokami syna i ściskała Klotyldę, która oddała jej pocałunek jak senna. Od owej chwili jednak ta ostatnia mimo przygnębienia, które ją odosobniało od innych, czuła już niestety, że nie jest samą z powodu kręcenia się po pokojach dwu innych kobiet. Zwłaszcza Felicyta, która ciągle płakała, to wchodziła, to wychodziła na palcach, to porządkowała, to szeptała, to rzucała się na krzesło, by zaraz wstać. A koło godziny dziewiątej chciała koniecznie nakłonić wnuczkę, by choć cokolwiek zjadła. Dwa razy już szeptem nakłaniała ją do tego. I znowu teraz wróciła, by półgłosem prawić:
— Ależ; Klotyldo, moja droga, zapewniam cię, że źle robisz... Trzeba zebrać siły, inaczej nie daleko zajdziesz, powiadam ci...
Ale młoda kobieta głową tylko dała znać, iż odmawia.
— No, widzisz, jadłaś śniadanie w Marsylii, w bufecie, nieprawdaż? Od tej chwili nic nie miałaś w ustach. Czyż to rozsądnie? Wcale się nie zgodzę na to, byś i ty zachorowała, ty także... Martyna ma rosół. Do tego przyrządzi kurę... Zejdź na dół i zjedz choć kawałek, jeden kawałeczek, a ja tutaj tymczasem zostanę.
Klotylda znowu tylko gestem odmówiła. Wreszcie mruknęła:
— Błagam cię, babciu pozostaw mię w spokoju... Nie mogłabym, udusiłabym się.
I zamilkła znowu. A przecież nie spała, jeno oczy otworzywszy szeroko, wpatrywała się uporczywie w twarz Pascala. Godzinami całemi ani się nie ruszyła, wyprostowana, nieruchoma, jakby nieprzytomna, ciągle patrząca na zmarłego. O dziesiątej usłyszała jakiś szmer: to Martyna przyniosła drugą lampę. Około jedenastej Felicyta, czuwająca dotychczas w fotelu, objawiła niepokój, wyszła z pokoju, potem wróciła ponownie. Od tej chwili wchodzono i wychodzono; jakaś atmosfera zniecierpliwienia zaczęła otaczać Klotyldę ze strony dwu innych kobiet, a ta wciąż czuwała z oczyma szeroko rozwartemi. Północ wybiła, a pod czaszką Klotyldy ciągle tylko jedna myśl uporczywie się kołatała: dlaczego ona go posłuchała? Gdyby została, ogrzewałaby go całym ogniem swej młodości i żyłby do tej pory! Dopiero koło godziny pierwszej mroczyć się jej zaczęło w głowie, zmora ją dusiła i wpadła w sen głęboki, zmęczona podróżą i rozpaczą.
Kiedy Martyna oznajmiła starej pani Rougon śmierć nieoczekiwaną syna, ta, mimo wzruszenia i boleści, wydała okrzyk gniewu. Jakto! Pascal, nawet umierając, nie chciał jej zobaczyć i kazał przysięgać służącej, iż jej, matki o tem nie uprzedzi! Ależ to ją zraniło do krwi, jak gdyby spory, które trwały między nimi przez życie całe, miały się teraz i po jego śmierci nie skończyć. Potem ubrała się szybko, a kiedy biegła do Soulejady, myśl o strasznych dokumentach, o tych rękopismach, napełniających szafę, przejęła ją gniewem straszliwym. Teraz po śmierci wuja Macquarta i ciotki Didy nie obawiała się tego, co zawsze nazywała hańbą w Tuletes, a i zniknięcie biednego, małego Karolka usunęło jedno z najniemilszych dla rodziny wspomnień. Pozostały więc tylko dokumenty, owe straszne dokumenty, grożące zniszczeniem tej tryumfalnej legendy o Rougonach, którą ona przez całe życie budowała i strzegła na starość, poświęcając energię, spryt, siły. Od wielu lat zatem czyhała na owe dokumenty i nigdy nie zaprzestawała walki, nawet wtedy, gdy sądzono, że już o nich zapomniała. Ach! gdyby mogła je wreszcie zdobyć i zniszczyć! Byłoby to ostatecznem wymazaniem przeszłości, chwałą dla całej rodziny, uwolnieniem tej ostatniej od wszelkich niebezpieczeństw, ostateczną przewagą kłamstwa, przez nią wymyślonego, nad dziejami prawdziwemi! I już w duchu widziała siebie samą, jak przechodzi przez wszystkie trzy dzielnice w Plassans, witana przez wszystkich, niby królowa, z godnością nosząca żałobę po obalonem cesarstwie. Jak tylko więc Martyna powiadomiła ją, że jest tam Klotylda, przyśpieszyła jeszcze kroku, bojąc się, by nie przybyła do Soulejady za późno.
Znalazłszy się atoli w domu, Felicyta nabrała otuchy. Nic znowu nie nagliła; miała noc całą do rozporządzenia. Chciała przecież mieć po swojej stronie Martynę, wiedziała zaś doskonale, że ta kobieta prosta, fanatycznie pobożna, jednemu hasłu nigdy nie zdoła się oprzeć. To też, gdy zeszła na dół, by zobaczyć, jak Martyna przyprawiła kurę, zaczęła udawać, iż smuci ją niezmiernie myśl, że syn jej umarł, nie pogodziwszy się z Kościołem. Wypytywała służącą o szczegóły. Ta znowu rozpaczliwie potrząsała głową: nie! nie było księdza; pan nawet się nie przeżegnał. Ona tylko uklęknąwszy, odmawiała modlitwy za konających, co, rzecz pewna, nie wystarcza do zbawienia duszy. A przecież modliła się z takim zapałem, by pan z łaski Boskiej dostał się do nieba.
Felicyta, wpatrując się w kurę, z miną niby to roztargnioną, zaczęła głosem stłumionym:
— Ach! biedna Martyno! Do nieba nie dostanie się ten nieszczęśliwy, gdyż najbardziej będą mu szkodziły owe papiery, które pozostawił po sobie w szafie. Nie rozumiem, jak jeszcze piorun z nieba nie spadł na te papiery, aby je spalić. Jeżeli dozwoli się na ich wyniesienie stąd, będzie to zaraza istna, hańba i potępienie piekielne na wieki wieków.
Martyna pobladła.
— A więc zdaniem pani zniszczenie papierów — to dobry uczynek, który odkupi duszę pana?
— Boże wielki, ależ tak, tak!.. Gdybyśmy miały te papierzyska szkaradne, natychmiast wrzuciłabym je w ogień. Samemi temi rękopismami w ogniu mogłabyś przyrządzić trzy kury.
Służąca krzątała się dalej koło potrawy, równocześnie przecież się zastanawiała:
— Tylko, że ich nie mamy... Słyszałam jednak rozmowę, którą pani powtórzę... Było to wtedy, jak panna Klotylda weszła do pokoju. Doktór Ramond spytał się jej, czy pamięta o poleceniach, otrzymanych, bezwątpienia, przed wyjazdem; a ona odrzekła, że pamięta, i sama zachowa dokumenta, jemu zaś odda wszystkie inne rękopismy.
Felicyta, drżąca cała, nie zdołała ukryć niepokoju. Widziała, że papiery już się jej wymykają; życzyła sobie bowiem zdobyć nie tylko dokumenta, lecz wszystkie rękopismy co do jednego, całe to dzieło nieznane i tajemnicze, które wzbudziłoby skandal niesłychany według jej mieszczańskich, pełnych zarozumiałości zapatrywań.
— Ależ trzeba działać! — krzyknęła — jeszcze tej nocy trzeba przystąpić do dzieła! Już jutro może być zapóźno.
— Och! wiem doskonale, gdzie się znajduje klucz od szafy — szepnęła Martyna półgłosem — Doktór powiedział panience.
Felicyta natychmiast nadstawiła uszy.
— Klucz, a gdzież jest?
— Pod poduszką, na której pan leży.
Tu mimo ognia, który płonął żywo, jakiś dreszcz zimny wstrząsnął obydwoma staremi kobietami. Umilkły one teraz i tylko słychać było kapanie tłustości, ściekającej z kury w podstawioną ryneczkę.
Pani Rougon zjadła obiad sama jedna możliwie szybko i natychmiast razem z Martyną weszły na górę.
Teraz, jakkolwiek już więcej nie zamieniły ze sobą ani słowa jednego, rozumiały się wybornie; było postanowionem, iż zdobędą papiery, zanim dzień zaświta, i to mniejsza o środki, tudzież sposoby. Najprostszy sposób zasadzał się na wyciągnięciu klucza z pod poduszki. Niema wątpliwości, że Klotylda ostatecznie uśnie: wyglądała na zmęczoną, ulegnie więc owemu zmęczeniu. Cała sztuka zależała na czekaniu. Zaczęły zatem szpiegować, włóczyć się z pokoju do pracowni i z pracowni do pokoju, by upatrywać, czy się już wreszcie nie przymknęły wielkie, a nieruchome oczy młodej kobiety. Wciąż jedna z nich chodziła na zwiady, podczas gdy druga siedziała niecierpliwie w pracowni, oświetlonej lampą. Przeciągnęło się to kwandrans za kwandrausem aż do północy7. Oczy, pełne rozpaczy bezdennej i smutku? nie chciały się przymknąć. Nieco przed północą Felicyta usiadła w fotelu, u stóp łóżka, postanowiwszy tak długo nie ruszyć się z miejsca, aż wnuczka zaśnie. Odtąd nie spuszczała z niej już oka i wściekała się na widok, iż ta zaledwie może powstrzymać się od snu, a przecież nie zasypia, chcąc uporczywie czuwać przy zwłokach. Doszło nawet do tego, że ją samą sen zwolna począł rozmarzać. Zrozpaczona, już nie mogła dłużej tam wysiedzieć. Poszukała tedy na nowo Martyny.
— To bezużyteczne; ona nie zaśnie — rzekła głosem przytłumionym i drżącym. — Trzeba wymyśleć coś innego...
Wnet wpadła na myśl wyłamania szafy. Stare przecież skrzydła dębowe okazały się nienaruszalnemi; stare zawiasy trzymały dzielnie. Czem zresztą wyłamać zamek? pamiętać nadto było trzeba, że to wszystko sprawiłoby hałas niesłychany, który doleciałby bez wątpienia i do pokoju sąsiedniego.
Tymczasem stanęła przed szafą szeroką, obmacywała ją rękoma i wyszukiwała miejsc słabszych.
— Ach! gdybym miała dłuto!..
Martyna, mniej zapalczywa, przerwała jej okrzykiem:
— Och! nie, nie, proszę pani, schwytanoby nas na gorącym uczynku!.. Lepiej jeszcze poczekać, może panienka zaśnie!
Zawróciła do pokoju, stąpając na palcach i przyszła natychmiast z powrotem:
— Ależ tak, ona śpi!.. Oczy ma zamknięte i oddycha bardzo spokojnie.
Wówczas obie ruszyły ją zobaczyć, niemal nie śmiejąc oddychać i niesłychanie troskliwie starając się o to, by ani razu nie skrzypnęła podłoga. Klotylda istotnie usnęła, a sen jej wydał się tak twardym, iż obie stare kobiety nabrały odwagi. Bały się przecież obudzić ją lada muśnięciem, co mogło łatwo nastąpić, gdyż Klotylda siedziała tuż przy samem łóżku. Czuły zarazem, iż był to rodzaj świętokradztwa strasznego wsuwać rękę pod poduszkę zmarłego i poprostu go okradać. Czyż należało zakłócać jego spoczynek; czy nie wskrzesi go takie wstrząśnienie? Obie aż zbladły na myśl podobną.
Felicyta posunęła się już naprzód z ręką, wyciągniętą. Cofnęła się przecież.
— Jestem za mała — wybełkotała. — Sprobój ty teraz, Martyno.
Z kolei zatem służąca zbliżyła się do łóżka. Porwały ją jednak takie dreszcze, że zaraz musiała się cofnąć, inaczej z pewnością by upadła.
— Nie, nie mogę. Zdaje mi się, że pan otworzy oczy.
I obie drżące, pomięszane stały jeszcze przez chwilę w pokoju, wśród ciszy zupełnej, wobec majestatu śmierci, twarz w twarz z Pascalem znieruchomionym na zawsze i Klotyldą unicestwioną pod ciężarem swego wdowieństwa. Być może, iż szlachetność życia, poświęconego pracy, tryskała z tej głowy milczącej, która całym ciężarem strzegła swego dzieła. Ogień gromnic wydawał się bardzo bladym. Dreszcz obawy świętej wstrząsnął nimi i wypędził je z pokoju.
Felicyta, taka dzielna, która dawniej nawet i przed krwią się nie cofała, teraz uciekła, jakby ją kto ścigał.
— Chodź, chodź, Martyno! Znajdziemy co innego, poszukamy dłuta.
W sali odetchnęły. Służąca przypomniała sobie wówczas, iż klucz od biurka musi leżeć na stoliczku nocnym pana, widziała go tam bowiem wczoraj w chwili ataku. Poszły zobaczyć. Matka nie odczuwając żadnych skrupułów, otworzyła ów sprzęt. Znalazła atoli jedynie pięć tysięcy franków, to też zostawiła je w spokoju, ponieważ pieniądze nic a nic jej nie obchodziły. Napróżno szukała Drzewa Archeologicznego, o którem wiedziała, że zazwyczaj tam właśnie leżało. Ach! jakże chętnie od niego zaczęłaby dzieło zniszczenia! Leżało ono tymczasem na biurku doktora w sali, a Felicyta nie mogła go znaleść, ponieważ uniesienie i gorączka kazały jej przetrząsać sprzęty pozamykane, a nie zostawiły na tyle krwi zimnej, by metodycznie przeszukała wszystko naokoło siebie.
Poprzedni zamiar sprowadził ją z powrotem do sali, na nowo stanęła przy szafie, mierząc ją okiem i rzucając pożądliwe spojrzenia. Mimo swego małego wzrostu, mimo lat ośmdziesięciu z górą, uniesiona żądzą czynu, dawała dowody siły niezwykłej.
— Ach! — powtarzała — gdybym tylko miała dłuto!
I na nowo szukała jakiej szczeliny w owym kolosie, szpary, gdzie mogłaby włożyć palce, by szafę rozsadzić. Obmyśli wała plan ataku, marzyła o czynie gwałtownym, potem zaś pragnęła wynaleść jakiś fortel, który otworzyłby im szafę z łatwością.
Nagle wzrok jej się rozjaśnił, znalazła, czego szukała.
— Moja Martyno, wszak prawda, że jedno skrzydło szafy przytrzymuje haczyk?
— Tak, proszę pani, wchodzi w obrączkę, przybitą do półki środkowej... Och! proszę popatrzyć, znajduje się mniej więcej na wysokości tej listewki.
Felicyta gestem wyraziła przekonanie o zwycięstwie.
— Masz zapewne świder, wielki świder?.. Daj mi go zaraz!
Martyna szybkim krokiem zbiegła do kuchni i wnet przyniosła żądane narzędzie.
— W ten sposób, widzisz, nie zrobimy żadnego hałasu — podjęła staruszka, zabierając się do roboty.
Z energią niezwykłą, której niktby nie podejrzywał w owych rękach wyschniętych wiekiem samym, przytknęła świder i zaczęła wiercić w punkcie, wskazanym przez służącą. Ale pierwszy otwór wypadł za nisko, żelazo weszło następnie w półkę. Drugi otwór doprowadził wprost do żelaznego haczyka, co znowu było zbyt dobrze, bo za blisko. Ale Felicyta wierciła ciągle, to na prawo, to na lewo, aż wreszcie, wciąż samym posługując się świdrem, zdołała wysunąć haczyk z kółka. Języczek wysunął się z zamku, a oba skrzydła się otworzyły.
— Nareszcie! — krzyknęła Felicyta, uniesiona radością nadmierną.
Potem niespokojna, stanęła nieruchoma, z uchem nadstawionem w stronę pokoju, w obawie, czy nie zbudziła Klotyldy. Ale cały dom spał, pogrążony w milczeniu i ciemnościach. Z pokoju bił jedynie majestat śmierci i dolatywało tykanie czyste zegara, który tylko co właśnie raz jeden uderzył, bijąc godzinę pierwszą po północy. A szafa była otwarta na oścież, szeroka, ukazując na swych trzech półkach stosy papierów, których było tam pełno. I wówczas Felicyta rzuciła się ku niej, rozpoczynając dzieło zniszczenia, wśród cieni poświęcanych nocy, niedaleko owych zwłok zastygłych.
— Nakoniec! — powtarzała półgłosem — od lat trzydziestu pragnęłam tego i na to czekałam!.. Spieszmy się, spieszmy, Martyno! pomagaj mi!
I już przysunęła wysokie krzesło, stojące zazwyczaj przy pulpicie, i weszła na niego, by zająć nasamprzód papiery z półki górnej, ponieważ przypomniała sobie, że dokumenty tam się właśnie znajdują. Zdziwiła się przecież mocno, ponieważ nie zoczyła tek z grubej tektury błękitnej; były tam jedynie grube rękopismy, dzieła już skończone, a jeszcze przez doktora nie ogłoszone, prace wartości niesłychanej, wszystkie jego poszukiwania, wszystkie odkrycia, cały pomnik jego przyszłej sławy, który zapisał Ramondowi, by ten się nim starannie zajął. Bezwątpienia, na kilka dni przed śmiercią, powodowany myślą, że dokumenta znajdują się w niebezpieczeństwie, nikt zaś na świecie nie ośmieliłby się zniszczyć innych jego dzieł, poukładał owe papiery zupełnie odmiennie, by w błąd wprowadzić tych, którzy chcieliby je wynaleść.
— Ach! tem gorzej! — mruknęła Felicyta — musimy zabrać w takim razie wszystko, jeżeli chcemy dojść do celu... Skoro już dotarłam do tego, zniszczmy wszystko!.. Martyno, masz tutaj, trzymaj!
I oczyściła półkę zabierając jeden rękopism po drugim, by je rzucać w objęcia służącej, która układała je niemal bez szmeru na stole. Wnet wszystko zabrano z półki; Felicyta zeskoczyła z krzesła.
— W ogień! w ogień! Ostatecznie znajdziemy i wszystkie inne; znajdziemy i to, czego szukam... W ogień! w ogień! Nasamprzód te tutaj! Wszystko w ogień! nawet skrawki papieru, nawet notatki nieczytelne, jeżeli chcemy być pewne, żeśmy zło zdusiły stanowczo.
Ona sama, fanatyczka rozgniewana, nienawidząca prawdy, pragnąca zniszczyć świadectwa wiedzy, rozdarła pierwszą kartę rękopismu, zapaliła przy lampie i wrzuciła ów palący się okrawek w wielki komin, w którym nie palono, być może, od lat dwudziestu; następnie zaś podsycała ów ogień, rzucając po kawałku resztę rękopismu. Służąca zdecydowana, wzorem Felicyty, przybiegła jej z pomocą i darła oraz paliła kartkę po kartce jakiś inny manuskrypt.
Od tej chwili ogień już nie ustawał ani na sekundę; wysoki komin zapełnił się ogniem, który co chwila coraz to silniejszemi płynął błyskawicami, ile razy nowe papiery wpadły między zgliszcza dawnych. Co chwila też rosła kupa popiołu, oraz stos listków papieru, spalonych na węgiel. Robota owa jednak przeciągnęła się zbyt długo, rzucano bowiem zbyt dużo naraz papierów, te znowu się nie zapalały, trzeba je było posuwać, przewracać szczypcami i czekać aż się zapalą, by dopiero wtedy rzucać następne. Ale wnet nabrały wprawy i robota szła w szybkiem tempie.
Felicyta w pośpiechu gorączkowym, chcąc wziąć nowy stos papierów, potknęła się o fotel.
— Och! niech się pani strzeże! — szepnęła Martyna. — Gdyby nas złapano!
— A któż taki mógłby to uczynić? Klotylda? Ech! biedna dziewczyna śpi zbyt mocno!... A gdy przyjdzie wówczas, kiedy już wszystko będzie skończonem, kpię sobie z jej gniewów!.. Bądź spokojną! Nie będę się ukrywała, zostawię szafę próżną i otwartą; powiem głośno, że to ja właśnie oczyściłam dom.. Ach! mój Boże, będę sobie kpiła z wszystkiego, gdy nie pozostanie ani jednego wiersza tych piśmideł.
Prawie przez dwie godziny ogień w kominku nie gasnął. Obie kobiety przysunęły się do szafy, opróżniły dwie inne półki tak, iż pozostał sam spód, zarzucony stosem zmięszanych pospołu, a bez ładu notatek. Rozpalone ciepłem tego ognia, spocone i zdyszane, zapadły w jakąś gorączkę zniszczenia. Przykucnęły, poczerniły sobie ręce, rozrzucając resztki źle spalone; gestykulowały gwałtownie, rozrzuciwszy na wszystkie stronę swoje siwe włosy. Był to jakiś rodzaj męczeństwa świętego, całopalenie myśli pisanej na placu publicznym, wobec wszystkich, zniszczenia świata prawdy i nadziei. A wielką jasność rozlewaną dokoła przez lampę, zaciemniały niekiedy cienie obu kręcących się po dyabelsku kobiet.
I gdy Felicyta chciała opróżnić spód szafy, by spalić nawet owe bezładne notatki, nagle wydała stłumiony okrzyk tryumfu:
— Ach! to one:.. W ogień, w ogień!
A więc ostatecznie odkryła dokumenta. Doktór ukrył owe teki błękitne na samym tyle szafy pod nawałem notatek. Wtedy u Felicyty gorączka zniszczenia doszła do szczytu; jakaś wściekłość ją porwała; obu rękoma porywała stosy dokumentów i rzucała w ogień!
Służąca jednak się zaniepokoiła.
— Ależ ostrożnie, proszę pani! Cały dom może się zapalić... Czy pani nie słyszy tego huku?
— Ach! cóż to znaczy w porównaniu z tem, jak to wszystko się doskonale pali! Ach, jak się one wybornie palą, jak się palą!. To tak ładnie wygląda! Jeszcze trzy, jeszcze dwa, jeszcze jeden! I oto wszystkie się palą!
Śmiała się wesoło, zapominając o wszystkiem. Huk, spowodowany ogniem, był straszliwy; jeszcze się tak nigdy w kominku nie paliło. To ją podniecało, podczas gdy służąca, straciwszy poprostu głowę, zaczęła krzyczeć i biegać po pokoju.
Klotylda spała u boku zmarłego Pascala, wśród ciszy zupełnej. Jedynie tylko lekkie uderzenie zegara, bijącego godzinę trzecią, przerwały ową pustkę. Gromnice paliły się płomieniem nieruchomym; ani powiew lekki nie wstrząsnął powietrzem. A przecież mimo snu głębokiego bez żadnych marzeń, posłyszała ów tumult, rosnący szybko niby zmora. Z początku, kiedy otworzyła oczy, nic nie pojmowała. Gdzie była? dlaczego taki ciężar niezmierny przygniatał jej serce? Wreszcie poczucie rzeczywistości wróciło: spostrzegła zwłoki Pascala, posłyszała krzyki Martyny w sali; skoczyła więc tam, przestraszona, chcąc się dowiedzieć, co zaszło.
Już na progu Klotylda aż zanadto jasno pojęła, co się stało, jakiego tutaj dopuszczono się łupiestwa: wielka szafa była na rozcież otwartą i zupełnie pustą; Martynę niemal do szaleństwa przywiodła myśl o pożarze; babka Felicyta promieniała z zadowolenia, wpychając nogą resztki papierów w dogasający ogień. Dym i popiół przepełniał salę gdzie zapanowała skutkiem tego duszność nie do zniesienia.
I wówczas z ust jej wydarł się taki sam okrzyk, jak Pascalowi wtedy, gdy owej nocy burzliwej przyłapał ją właśnie na kradzieży papierów.
— Złodziejki! morderczynie!
Natychmiast skoczyła do kominka i mimo płomieni gwałtownych, mimo spadających kawałków palącego się papieru narażając się na niebezpieczeństwo zapalenia sobie włosów i spalenia rąk, wygarnęła z kominka kartki jeszcze nie spalone, by je odważnie zagasić, przyciskając do własnego ciała. Ale pozostało już bardzo mało, same resztki; nie ocalała ani jedna kartka nieuszkodzona; nawet szczypty nie było prac olbrzymich, tego dzieła wytrwałego, dokonywanego przez życie całe, które ogień zniszczył w przeciągu dwu godzin. I gniew jej wzrósł; oburzenie wzniosło się do zenitu.
— Jesteście złodziejkami, morderczyniami! Dopuściłyście się morderstwa szpetnego! Sprofanowałyście śmierć, zabiłyście myśl, zabiłyście geniusz!
Stara pani Rougon nie ulękła się. Przeciwnie wysunęła się naprzód, bez wyrzutów sumienia, z głową wysoko podniesioną, by bronić wyroku, wydanego przez siebie i wykonanego.
— Czy to do mnie tak się odzywasz? Do swojej babki?.. Postąpiłam tak, jak powinnam była postąpić; zrobiłam to, co ty niegdyś chciałaś zrobić z nami do współki.
— Poprzednio uwiodłyście mię i zgorączkowały! Ale od tego czasu żyłam, kochałam, zrozumiałam.. Następnie zaś było to dziedzictwo święte, oddane mi do obrony, ostatnia myśl umierającego; to, co zostało po wielkim umyśle; to, co powinnam była oddać ogółowi... Tak, jesteś moją babką, lecz równocześnie pamiętaj, iż spaliłaś własnego syna!
— Co, spaliłam Pascala dlatego, że spaliłam jego rękopismy! — krzyknęła Felicyta. — Ech! spaliłabym całe miasto, gdy tem trzeba było ocalić dobro imię naszej rodziny.
Wysuwała się wciąż naprzód, usposobiona do sprzeczki, upojona zwycięstwem; Klotylda zaś, która złożyła na stole zczerniałe ułomki, uratowane przez siebie, teraz zasłoniła je własnem ciałem z obawy, by babka ponownie nie wrzuciła ich w płomienie. Ale Felicyta już niemi gardziła, już nie troszczyła się o ogień w kominku, na szczęście wygasający sam przez się, podczas gdy Martyna łopatką dusiła zgliszcza i ostatnie płomyki palących się popiołów.
— Wiesz przecież o tem doskonale — ciągnęła dalej staruszka, której mała postać zdawała się rosnąć iż posiadam jedną tylko żądzę, jedną tylko ambicyę. szczęście i władzę naszych. Walczyłam, czuwałam przez życie całe; żyłam i żyję tak długo jedynie dlatego, że tłumiłam wszystkie opowieści szpetne i pozostawienia po nas legendy, pełnej chwały... Tak, nie rozpaczałam nigdy, nigdy broni nie porzucałam, byłam gotową do korzystania z okoliczności choćby najmniejszych... I wszystko, czego chciałam, zdołałam dokonać, ponieważ umiałam czekać.
Tutaj gestem wspaniałym wskazała na szafę pustą, na kominek, gdzie dogasały iskierki.
— Teraz wszystko skończone; sława nasza uratowana; te wstrętne papiery nie będą nas mogły w przyszłości oskarżyć; żadne niebezpieczeństwo już mi nie grozi.. Rougonowie tryumfują.
Klotylda, straciwszy głowę ręką dała jej znak, aby się czemprędzej wynosiła z domu. Ale Felicyta już i tak wychodziła dobrowolnie, poszła do kuchni umyć swoje ręce uczernione i uczesać włosy. Służąca chciała iść w jej ślady, gdy nagle obracając się, ujrzała, że młoda pani przywołuje ją do siebie. Powróciła tedy.
— O! co do mnie, proszę panienki, wyjeżdżam pojutrze, jak tylko pana pochowają.
Nastało milczenie.
— Ależ ja ciebie, Martyno, nie wypędzam, boć wiem, iż nie ty jesteś najwinniejszą... Oto trzydzieści lat żyjesz już w tym domu. Pozostań ze mną. pozostań!
Stara służąca potrząsnęła głową siwą i pobladła:
— Nie, służyłam tylko panu i nikomu po panu już nie będę służyła.
— Ależ mnie!
Martyna podniosła oczy i popatrzyła twarz w twarz na tę młodą kobietę ongi ukochaną panienkę, w jej oczach rosnącą:
— Pani, och! nie!
Klotylda zakłopotała się, chciała mówić o dziecku, które nosiła pod sercem, o tem dziecku jej pana; może jemu zgodzi się służyć? Ale Martyna ją odgadła, przypomniawszy sobie rozmowę, którą podsłuchała, i popatrzyła na jej łono, łono kobiety brzemiennej, acz na zewnątrz nic jeszcze tego nie zdradzało. Przez chwilę zdawała się namyślać. Potem otwarcie rzekła:
— Dziecko, nieprawdaż?... Nie!
Skończyła na tem, iż podała rachunek swoich pretensyj jako kobieta praktyczna, znająca wartość pieniędzy.
— Ponieważ zaoszczędziłam nieco grosza, wyniosę się gdziekolwiek, aby spokojnie żyć z dochodów.. Panienkę mogę opuścić teraz, skoro panienka nie jest już biedna. Pan Ramond wytłomaczy pani jutro, jakim sposobem uratowano u notaryusza cztery tysiące franków renty. Oto tymczasem klucz od biurka, gdzie znajdzie pani pięć tysięcy franków, pozostawionych przez pana... Och! wiem doskonale, że pani nie będzie mi robiła żadnych trudności. Pan nie zapłacił mi pensyi od trzech miesięcy; mam na to dowód piśmienny. Prócz tego w ostatnich czasach wydałam na gospodarstwo mniej więcej dwieście franków z własnej kieszeni, a pan nawet nie wiedział, zkąd idą pieniądze. Wszystko to jest zapisane; och! jestem spokojną; panienka nie skrzywdzi mnie nawet na jednego centyma... Pojutrze, skoro pana już tutaj nie będzie, wyjadę.
Teraz ona z kolei poszła do kuchni, a Klotylda, mimo dewocyi zaślepionej Martyny, co ją doprowadziło do zbrodni, zasmuciła się wielce z powodu jej odjazdu. Potem zbierając szczątki papierów, zanim powróciła do sypialni, doznała wielkiej radości, ponieważ nagle odkryła na stole „Drzewo Genealogiczne”, złożone jak najspokojniej, a prześlepione przez obie zgorączkowane kobiety. Ono jedno ocalało w całości; była to więc relikwia święta. Wzięła je i schowała w komodzie w sypialni wraz z innemi ułamkami, tylko w połowie uratowanemi.
Ale, gdy znalazła się sama z powrotem w owym pokoju poważnym, ogarnęło ją. wzruszenie niezmierne. Co za spokój nadziemski, co za cisza nieśmiertelna, tuż obok rabunku niszczycielskiego, który napełnił salę sąsiednią dymem, oraz popiołem. Błogość święta unosiła się wśród cieni, gromnice paliły się płomieniem nieruchomym. I wówczas spostrzegła, że twarz Pascala bardzo już zbladła, otoczona siwemi falami włosów śnieżnych i brody śnieżnej. Spał w świetle, otoczony aureolą, niebiańsko piękny. Schyliła się, pocałowała go raz jeszcze i poczuła swemi wargami chłód tej twarzy marmurowej, z zamkniętemi powiekami, marzącej o wieczności. Boleść jej, że nie zdołała ocalić dzieła, którego miała być strażniczką, przybrała tak wielkie rozmiary, iż padła na oba kolana z łkaniem głośnem. Geniusz został okradziony; zdawało jej się tedy, że cały świat się zawali, skoro zniszczono życie, poświęcone pracy.




XIV.

Klotylda siedziała w sali i zapinała z powrotem stanik, trzymając jeszcze na kolanach dziecko, które tylko co nakarmiła. Było to w porze po śniadaniu, około godziny trzeciej, w przepysznym dniu letnim pod koniec sierpnia, z niebem rozpalonem; ale okiennice, starannie przymknięte, przepuszczały przez szczeliny jedynie wąskie pasemka światła słonecznego, przerzynające następnie cień, który zalegał obszerną salę. Jakiś spokój rozleniwiały, jak zwykle w niedzielę, panował na dworze; jedynie dźwięk dzwonów dolatywał zdaleka, nawołując na nieszpory. W domu pustym nie rozlegał się ani jeden szmer nawet; matka i dziecko byli sami, ponieważ służąca prosiła o wyjście przed objadem, by odwiedzić krewniaczkę na przedmieściu.
Przez chwilę Klotylda przyglądała się swemu dziecięciu, wielkiemu chłopakowi, który już liczył trzy miesiące. Połóg odbyła w ostatnich dniach maja. Już od dziesięciu miesięcy nosiła żałobę po Pascalu, długą i zwyczajną suknię czarną, w której była bosko piękną i bardzo zgrabną, niezwykle smukłą, z obliczem tak młodem jeszcze, a pełnem smutku, okolonem podziwu godnemi blond włosami.
Nie mogła się śmiać, ale odczuwała dużą rozkosz na widok owego pięknego dziecięcia, tłustego i różowego, z usteczkami powalanemi jeszcze mlekiem; spojrzenia jego goniły jeden z owych promieni słonecznych, które się wdzierały do pokoju. Ten promień zdawał się dziwić je bardzo a bardzo. Potem atoli zjawił się sen; dziecię opadło na ramiona matki, opierając o łono główkę okrągłą i łysą, choć już tu i owdzie posianą rzadkiemi, płowemi włosami.
Wówczas Klotylda ostrożnie wstała i złożyła syna w kołyskę, stojącą tuż przy stole. Przez chwilę jeszcze stała nachylona nad nim, aby się przekonać, czy już śpi, potem zaś zasunęła firaneczkę muślinową, bielejącą wśród cieni. Bez żadnego szmeru następnie, o ruchach lekkich i kroku tak delikatnym, iż, jak się zdawało, zaledwie dotykała podłogi, zaczęła pracować, uporządkowała bieliznę, leżącą na stole i przeszła dwa razy przez pokój, szukając jakiegoś śliniaczka, który się zarzucił. Wszystko robiła w milczeniu, z wdziękiem dużym, ale i energicznie zarazem. I dnia tego, wśród owego milczenia i pustki w domu, zaczęła marzyć; pamięć jej zwróciła się ku rokowi poprzedzającemu.
Nasamprzód po strasznym dla niej pogrzebie nastąpił odjazd natychmiastowy Martyny, która się uparła jechać, nie chcąc nawet przeczekać obowiązkowego tygodnia. Na swoje miejsce dała młodą krewniaczkę piekarki z sąsiedztwa, wielką, silną brunetkę, która na szczęście okazała się odpowiednią i przywiązaną do pani. Martyna zaś mieszkała w Sainte-Marthe, w jakimś kącie zapadłym i tak sobie skąpiła, że jeszcze zaoszczędzała sporo grosza z swych niewielkich oszczędności. I nawet nie wiedziano nic zgoła, kto będzie dziedziczył owoce owego skąpstwa, przechodzącego poprostu w manię. Przez dziesięć miesięcy ani razu nie przyszła do Soulejady, pana już tam nie było, nie brała zaś jej wcale ochota zobaczyć pańskiego syna.
Potem wśród marzeń Klotyldy zamajaczyła postać babki Felicyty. Ta przychodziła odwiedzać ją od czasu do czasu, okazując pobłażliwość potężnej krewniaczki, która umie przebaczać wszystkie, choćby najcięższe błędy, skoro i pokuta za nie także była stosukowo ciężką.
Przybywała niespodziewanie, ściskała dziecko, dawała nauki i rady; młoda matka zaś zachowywała się wobec niej zupełnie tak samo jak ongi Pascal, to jest poprostu obojętnie.
Zresztą Felicyta obecnie doszła już do szczytu tryumfów.
Zdołała bowiem urzeczywistnić myśl, którą oddawna pieściła i rozważyła jak najstaranniej, myśl, dzięki której w sposób trwały i czysty mogła na zawsze opromienić sławę swojej rodziny.
Myśl ta polegała na poświęceniu majątku, który dosięgną} znacznych rozmiarów, schronieniu starców; chciała je wybudować pod imieniem Schronienia Rougonów. I już kupiła grunta, część dawnego Jeu de Mail, po za miastem, tuż przy dworcu kolejowym; a właśnie dzisiejszej niedzieli, około godziny piątej, kiedy upał nieco zwolni, miano położyć kamień węgielny. Będzie to więc uroczystość okazała, uświetniona obecnością władz, babka Felicyta zaś wyrośnie na królowę, oklaskiwaną wśród napływu niezmiernego całej ludności wiejskiej.
Klotylda zresztą poczuwała się do pewnej wdzięczności dla babki.
Ta bowiem po otwarciu testamentu Pascala okazała sporo bezintesowności. Wprawdzie doktór mianował Klotyldę główną spadkobierczynią; matka jednak posiadała z urzędu prawo do czwartej części. Otóż Felicyta oświadczywszy, że szanuje święcie wolę nieboszczyka syna i zrzeka się swojej części spadku na rzecz wnuczki.
I tak chciała wydziedziczyć wszystkich swoich, pozostawiając im jedynie sławę. Ową sławę właśnie miało pomnożyć założenie dzięki owym olbrzymim funduszom tego Schronienia, które przekazałoby nazwisko Rougonów poważanem i błogosławionem przyszłym pokoleniom. Aczkolwiek jednak w przeciągu pół wieku rozwinęła chciwość olbrzymią w gromadzeniu fortuny, teraz już gardziła pieniędzmi, ponieważ krzątania się koło celów wyższych uszlachetniło ją niepomiernie.
Klotylda zaś dzięki owej hojności wspaniałomyślnej nie potrzebowała się obawiać o przyszłość: cztery tysiące franków dochodu powinny były wystarczyć i jej i dziecięciu. Wychowa je, zrobi z niego człowieka w całem tego słowa znaczeniu.
Na imię malca również, w formie renty dożywotniej, umieściła owe pięć tysięcy franków, znalezionych w biurku; a nadto miała jeszcze Soulejadę, którą wszyscy doradzali jej sprzedać.
Bez wątpienia, podtrzymywanie owej posiadłości nie pociągało znowu za sobą takich kosztów, ależ jakie życie, samotności i smutku pełne, w owym wielkim opustoszałym domu, tak wielkim, iż się tam można było niemal zabłąkać. Ale dotychczas nie mogła jakoś zdobyć się na rozstanie z Soulejadą. I być może, że nigdy nie zdoła wykonać takiego kroku.
Ach! ta Soulejada! Tu się ogniskowała cała jej miłość, całe życie, wszystkie wspomnienia najsłodsze!
Chwilami zdawało się jej nawet, iż Pascal jeszcze żyje, ponieważ w niczem nie zmieniła życia, jakie istniało laty dawniejszemi. Sprzęty pozostawiono na tych samych miejscach, godziny zajęć zachowano niemal w takim samym porządku.
Klotylda zamknęła jedynie pokój Pascala, gdzie wchodziła ona jedna tylko jak do rodzaju jakiegoś sanktuaryum, by się wypłakać, gdy czuła, że smutek zbyt ciężko ugniata jej serce.
W pokoju zaś, gdzie się oboje kochali, w łóżku, na którem Pascal umarł, sypiała co noc, jak ongi, gdy była jeszcze młodą dziewczyną; jedna rzecz tylko tutaj przybyła: oto kołyska, którą przynosiła każdego wieczora i ustawiała przy łóżku.
A i pokój zawszę miał jeszcze ową powierzchowność łagodną, pełen był mebli starożytnych i wygodnych; obicie spłowiało skutkiem wieku obicie barwy jutrzenki. Dziecko jednakże przyczyniało się teraz niemało do odmłodzenia pokoju.
Potem, na dole, gdy przebywała tam zupełnie sama i zamyślona po każdem śniadaniu, czy obiedzie, w jadalni jasnej, słyszała niejako echo śmiechów, echo dawnego, młodzieńczego apetytu, kiedy to jadali oboje tak ochoczo i wesoło, a zarazem wypijali toasty na cześć życia.
A ogród również jak cała ogółem posiadłość przypadła jej silnie do duszy, poruszała każdą strunę jej ducha, ponieważ na każdym kroku ukazywało się jej widmo ich obojga, połączonych w uścisku obopólnym: na tarasie, w cieniu przezroczystym wielkich cyprysów stuletnich, tak często z podziwem spoglądali na dolinę Viorne’y i wzgórza spalone Świętej Marty!
Po stopniach, ułożonych z wielkich, zeschłych kamieni, obok oliwek i cienkich drzew migdałowych, ileż to razy wdrapywali się lub zeskakiwali hałaśliwie, niby żaki swawolne, uciekające ze szkoły!
A przecież była jeszcze i owa sośninka pełna cieniu gęstego, a ciepłego, gdzie pod nogami trzeszczały szpilki sosnowe; było klepisko niezmierne, wyłożone mchem gęstym, który nie raził łopatek; stąd zaś, leżąc na wznak, można było podziwiać wieczorem całe niebo, gwiazdami gęsto zasiane!
Były tam nadewszystko owe jawory-olbrzymy, pod których gałęziami codziennie porą letnią szukali z upragnieniem wczasu i spokoju, przysłuchując się śpiewowi orzeźwiającemu źródełka, jego głosikowi kryształowemu, który nie zamierał przez cały ciąg stuleci!
Wszędzie więc, w całej Soulejadzie, w starych cegłach domu, w każdym atomie ziemi, w każdej cząsteczce odczuwała pulsowanie ciepła choć kilku kropel ich krwi, choć odrobiny ich życia wspólnego, zmieszanego pospołu ze sobą.
Nadewszystko jednak lubiła przebywać za dnia w sali, która ongi była przeznaczoną na obopólną prace.
Tutaj bowiem rodziły się wspomnienia najprzyjemniejsze i najlepsze.
I w sali meble pozostały te same, przybył zaledwie jeden sprzęt nowy: kołyska. Stół doktora stał na dawnem miejscu, koło okna z lewej strony: mógłby wejść, usiąść i zabrać się do roboty, ponieważ nawet krzesła nie odsunięto.
Na drugim stole, ustawionym w środku, do dawne
go stosu książek i broszur przybyła zaledwie jedna nowość, spis bielizny dziecięcej, który Klotylda chciała teraz właśnie uważnie przejrzyć.
Na pólkach biblioteki widniały te same szeregi tomów, a wielka szafa dębowa zdawała się kryć wewnątrz tensam co dawniej, skarb, porządnie zamknięty. Pod sufitem zakurzonym wciąż jeszcze unosiło się pożądane tchnienie pracy, a z nieładu krzeseł rozrzuconych tu i owdzie, stale jeszcze przebijał się ów nieporządek przyjacielski ich wspólnej pracowni, gdzie tak długo krzyżowały się wzajemnie kaprysy młodej dziewczyny, oraz badanie uczonego.
Nadewszystko rozrzewniał ją gorąco widok dawniejszych jej pasteli, przybitych na ścianach, kopie, które robiła z żywych kwiatów z dokładnością nadzwyczajną, a potem fantazye otoczone powłokami mglistemi, z jakiejś dziedziny bajecznej, kwiaty, wyśnione, przy malowaniu których wyobraźnia rozhukana unosiła ją nieraz bardzo daleko.
Klotylda skończyła teraz układać na stole ową bieliznę dziecinną, gdy nagle wzrok jej padł właśnie na pastel, przedstawiający starego króla Dawida, który opiera rękę na ramieniu obnażonem Abisaigi, młodej Sulamitki.
I na ten widok, ona, która już zapomniała, jak uśmiech wygląda, uczuła dziwną radość, promieniejącą na twarzy, radość, spowodowaną rozczuleniem błogiem, ogarniającem ją w tej właśnie chwili.
Jak się oni kochali, jak oni marzyli o wieczności w dniu, w którym Klotylda gwoli zabawy wymalowała ów symbol, przepyszny i rozkoszny równocześnie!
Stary król. ubrany wspaniale w długą, bardzo długą szatę, haftowaną drogiemi kamieniami, dźwigał na włosach białych, niby śnieg przepaskę królewską; lecz ona wyglądała jeszcze wspanialej, aczkolwiek jedyną jej ozdobę tworzyła cera jedwabista liliowej barwy, kibić szczupła i długa szyja, krągła i toczona, ramionka zgrabne, pełne iście boskiego wdzięku...
Teraz on już poszedł sobie i spał pod ziemią, podczas gdy ona, ubrana czarno, już nie odsłaniała swej nagości wspaniałej i jedynie dziecięciem swem mogła udowodnić, jak poniosła siebie samą na ofiarę spokojną, ofiarę wyłączną, którą uczyniła z swego ciała, wobec ludu zgromadzonego, w biały dzień.
Ostatecznie Klotylda usiadła ostrożnie tuż przy kołysce. Promienie słoneczne przedłużały się z jednego końca pokoju w drugi; upał dnia gorącego stygł, po przedostaniu się przez cień gęsty, jaki dawały okiennice zamknięte; a cisza, zalegająca dom, zdawała się jeszcze powiększać.
Odłożyła na bok małe kaftaniki, przyszywała zręcznie igiełką cienką tasiemki i sznureczki, acz powoli zaczęły ją opanowywać marzenia rozmaite wśród tego spokoju absolutnego, a pełnego ciepła, które podsy7cał upał straszliwy, panujący na dworze.
Myślą pobiegła nasamprzód jeszcze raz do owych pasteli, zarówno dokładnych, jak i do fantazyjnych.
I powiedziała sobie teraz, iż całą jej dwoistość odzwierciadlała zarówno owa prawda, która nakazywała jej niekiedy poświęcić i godzin kilka jednemu kwiatu, aby go odtworzyć z dokładnością niezmierną, a następnie owa namiętność, która innym znowu razem wyrzucała ją het, het daleko poza granice rzeczywistości, napełniła mnóstwem marzeń jak najnierozsądniejszych, i prowadziła do raju, pełnego kwiatów, jakich nie było na świecie.
I była zawsze taką samą, czuła nawet w głębi duszy, że teraz również pozostała tem, czem była dawniej, mimo potoku owego życia, potoku, który ją bezustannie przekształcał.
I jej myśl wówczas przeskoczyła znowu do Pascala, jemu bowiem zawdzięczała — a czuła wdzięczność głęboką — że ją zrobił tem, czem była teraz.
Niegdyś, całkiem jeszcze maleńką, wyciągnął on ją i uratował z pośród otoczenia nader marnego, zabrawszy do siebie. Do tego kroku skłoniło go w pierwszej chwili bezwątpienia jego dobre serce, lecz rzecz jasna również, iż chciał wypróbować na niej, jak też wyrośnie, skoro się ją przesadzi w inne otoczenie, pełne prawdy i czułości.
Stale się tem bowiem zajmował i oddawna już sobie obmyślił taką teoryę, którą chciał teraz w praktyce na wielkie rozmiary wypróbować: wychowanie dzięki wpływom otoczenia, uszlachetnienie, wyleczenie nawet, cała istota poprawiona i uratowana zarówno fizycznie jak i moralnie.
Tak, bezwarunkowo, jemu zawdzięcza ona najlepszą część swej istoty, przeczuwała bowiem, do jakiego stopnia mogła wyróść na gwałtowną fantastyczkę, gdyby on był nie nauczył jej odwagi i nie dał miłości.
Ostatecznie samo życie w owym ogrodzie cudnym, pod niebem gorącem, rzuciło ich w objęcia wzajemne; ostatnie zaś następstwo owej dobroci i wesela tworzyło owo dziecię, które swem przybyciem połączyłoby ich ponownie, gdyby śmierć nie była ich rozdzieliła.
Cofając się w ten sposób wstecz, odczuła dokładnie cały, długi proces, który się w niej odbywał.
Pascal poprostu poprawił w niej dziedziczność, to też przypominała sobie ową przemianę stopniową, która się w niej zaogniskowała w walce pomiędzy rzeczywistością i pierwiastkami chimerycznemi.
Zaczęło się to od gniewów gwałtownych, gdy była jeszcze dzieckiem, od kwasów i buntów, które wyprowadzały ją z równowagi i rodziły w niej marzenia, tudzież przywidzenia jak najgorsze.
Potem dostała dziwnych napadów dewocyi chorobliwej; ogarnęło ją jakieś pożądanie złudzeń, oraz kłamstwa, żądza szczęścia natychmiastowego, na myśl, iż niesprawiedliwości i krzywdy, ponoszone w tem złem życiu doczesnem, otrzymają nagrodę w życiu przy szlem, nagrodę w postaci wiecznych rozkoszy w raju.
W owej to właśnie epoce przypadały te utarczki z Pascalem, te burze, któremi go tak męczyła, pragnąc zabić jego genialnego ducha.
Na szczęście przecież zawróciła na owym zakręcie drogi, uznała w nim swego pana i mistrza, który ją zdobył dla siebie ową straszną lekcyą o życiu, lekcyą, daną owej nocy, burzą wstrząsanej.
Odtąd wpływ otoczenia zaczął na nią oddziaływać wszechpotężnie, przemiana poszła krokiem szybszym: ostatecznie uzyskała i równowagę duchową i stała się rozsądną i zgodziła się na takie życie, oraz istnienie ziemskie, jakiem ono jest, podczas gdy przyświecała jej nadzieja, że ostatecznie z czasem suma pracy ludzkiej wyzwoli pewnego dnia świat z pęt zła i boleści!
Była kochana i kochała, została matką i zrozumiała wszystko.
Nagle przypomniała sobie ową noc, którą to razem przepędzili na klepisku.
Słyszała jeszcze siebie, jak narzekała pod sklepieniem, usianem gwiazdami: przyroda okrutna, ludzkość obrzydliwa, bankructwo wiedzy, konieczność zatopienia się w Bogu i w tajemnicy, w nieświadomości. Poza zupełną nicością nie istnieje trwałe szczęście.
Potem słyszała znowu, jak zaczął mówić Pascal i wypowiadać swoje credo, postęp i rozwój rozumu dzięki wiedzy; jedynie możliwe dobrodziejstwo z prawd, zdobywanych powoli, a na stałe; przekonanie, że suma owych prawd, stale powiększana, powinna ostatecznie dać człowiekowi nieobliczoną wszechwładzę, błogość, a kto wie nawet, czy nie szczęście.
Wszystko się krystalizowało w wierze gorącej w życie.
Jak on się wyraził, należało zawsze iść z życiem, które też zawsze kroczy naprzód.
Nie trzeba się spodziewać żadnego odpoczynku, żadnego spokoju w braku wszelkiego ruchu, w braku, jaki daje nieświadomość; żadnej ulgi w chwilach, gdy się chcemy cofać i cofamy wstecz.
Powinno się mieć umysł silny i skromność, dzięki której można sobie powiedzieć, że jedyną nagrodą w życiu jest świadomość dzielnego trybu życia, połączonego z wypełnianiem sumiennem obowiązków, jakie życie na człowieka nakłada.
Wówczas zło spada jedynie do poziomu na razie niewyjaśnionego wypadku, a ludzkość, z bardzo wysoka, wygląda jak niezmierny mechanizm, będący w ciągłym ruchu i pracujący z tem przeznaczeniem, by pracować wiecznie.
Dlaczegożby robotnik, który znika po ukończonym dniu pracy, miał przeklinać całe dzieło dlatego tylko, że nie mógł ni ujrzeć ni osądzić jego zakończenia? A nawet, gdyby nie miało być końca, dlaczego się nie rozkoszować radością, jaką zawsze czyn daje, jaką daje żywy ruch naprzód, słodycz snu po trudach przeciągłych oraz ustawicznych?
Dzieci będą prowadziły w dalszym ciągu pracę ojców, w tym jedynie celu przychodzą one na świat i dlatego tylko się je kocha, za owe obowiązki życia, które się im przekazuje, a które znowu one z kolei przekażą swym następcom.
Od tej chwili już nastała zgoda czujna, biorąca udział chętny wspólnym trudzie, bez żadnych buntów owego „ja,“ które zawsze wymaga dla siebie jakiegoś szczęścia wyłącznego.
Pytała teraz siebie samej, czy nie odczuwa smutku, który ją dusił i przestraszał ongi, gdy myślała o tem, co będzie po śmierci. Teraz już owa myśl o świecie pozagrobowym nie prześladowała jej tak, jak dawniej, aż do męczarni istotnych.
Poprzednio chciała niemal gwałtem wydrzeć niebu tajemnicę przeznaczenia. Rodził się w niej jakiś smutek nieskończony z powodu, że istniała, choć nie wiedziała, dlaczego istniała.
Po co się przychodzi na ziemię?
Co za znaczenie posiada ów byt marny, bez równości, bez sprawiedliwości, byt, wydający się jej poprostu zmorą, duszącą podczas nocy gorączkowej?
Ale teraz gorączka już zniknęła; Klotylda z odwagą i spokojem mogła myśleć o tych wszystkich rzeczach. Być może, iż owo dziecię, które miało być jej dalszym ciągiem, odpychało od niej wszelkie obawy przed śmiercią.
Lecz i ta myśl, że trzeba żyć dla samego wysiłku życia, dodawała jej niemało równowagi; do pierwszej zaś dołączała się i druga myśl, iż jedyny spokój możliwy na tym świecie zasadzał się właśnie na świadomości radosnej, że człowiek usiłuje żyć i owo usiłowanie spełnia.
I tutaj powtórzyła Klotylda jedną z uwag Pascala, którą wypowiadał zawsze, ilekroć razy widział chłopa, powracającego z pola z miną zadowoloną. „Oto człowiek, któremu zagadnienie o świecie pozagrobowym z pewnością nie spędzi snu z powiek.“
Doktór chciał przez to wyrazić się, że takie zagadnienie błąka się jedynie i torturuje wyłącznie mózgi zgorączkowane próżniaków. Gdyby wszyscy wypełniali swoje obowiązki, wszyscy spaliby spokojnie.
Klotylda sama na sobie odczuła istotnie potęgę, wszechpotęgę, pełną dobrodziejstwa, jaką wywarła praca na jej cierpienia, oraz jej żałobę.
Od chwili, gdy Pascal nauczył ją, by każdej godzinie dnia nadała jakieś odmienne przeznaczenie, ale nadała koniecznie i pracowała koniecznie, od chwili zwłaszcza, gdy została matką, bezustanku zajętą swem dziecięciem, już nie odczuwała nadal gorączki nieświadomości, gorączki, która mroziła, niby wiatr zimny, jej gardło.
Bez żadnego wahania pozbyła się wszelkich marzeń niepokojących, a jeżeli jeszcze dręczyła ją jaka obawa; jeżeli jaka przykrość codzienna napełniała jej serce, znajdowała podporę, tudzież opokę jak najskuteczniejszą w tej myśli, że dziecię jej ma już o jeden dzień więcej, a nazajutrz jeszcze będzie miało więcej o dzień jeden tak, iż dzień po dniu, karta po karcie życie jego będzie się rozwijało.
To ją wywyższało ponad wszelkie smutki i nieszczęścia.
Miała pole do działania, miała przed sobą cel i czuła jakąś błogość niewymowną a szczęśliwą, będąc przekonaną, że czyni to, po co ją tutaj na ziemię przysłano.
Tymczasem nawet w tej minucie zrozumiała, że fantastyczność jeszcze w niej całkowicie nie zamarła.
Jakiś szmer lekki zakradł się właśnie do sali wśród tego głębokiego milczenia, Klotylda podniosła głowę: co to za pośrednik boski przeleciał w tej właśnie chwili? Być może właśnie, że jej drogi nieboszczyk, którego właśnie opłakiwała, a który chciał na nią w danej chwili wywrzeć swój wpływ pożądany.
Zawsze więc przecież była jeszcze nieco owem dawniejszem dziecięciem wierzącem, ciekawem tajemnicy, czującem potrzebę nieświadomą zagłębiania się w tajemnicy.
Dała zatem upust owej potrzebie, tłómacząc ją w sposób naukowy.
Jakkolwiek bowiem pewnem jest, iż wiedza rozszerza ustawicznie granice świadomości ludzkiej, to jednak pozostanie faktem, iż nigdy nie zdoła owych granic przekroczyć. I na tem właśnie Pascal opierał interes, jak ma życie dla człowieka, interes jedyny, polegający na pragnieniu, by bez przestanku wiedzieć coraz więcej.
Stąd przeto Klotylda przypuszczała istnienie sił nieznanych, w których świat się orzeźwia, istnienie niezmiernej, a tajemniczej dziedziny, dziesięć razy obszerniejszej, aniżeli dziedzina już pozyskana, istnienie nieskończoności niewyzyskanej, którą ludzkość wieków przyszłych bez wątpienia będzie przebiegała, nie mogąc atoli dosięgnąć końca. Bezwątpienia, istnieje tam pole dosyć obszerne, na którem wyobraźnia łatwo potrafi się zbłąkać.
Z epoki, kiedy jeszcze oddawała się marzeniom, pozostało jej jeszcze pragnienie gorące, że istota każda, wznosząc się w światy pozagrobowe, pragnie stracić z oczów świat widzialny i zadowolnić złudzeniem, iż pojawi się zupełna sprawiedliwość i szczęście.
Ale teraz nawet i te pozostałości znikały; znikał bezpowrotnie ów obłęd dawny, owe dawne rojenia mgliste, ponieważ przychodziła do przekonania, że ludzkość nie może się obyć bez pociechy, jaką daje stale kłamstwo, a raczej ułuda.
Wszystko się w niej szczęśliwie wyrównywało.
Na schyłku epoki, przemęczonej wiedzą i niespokojnej z powodu zwalisk, jakie ta ostatnia po sobie zostawia, przestraszona widokiem zbliżającego się nowego wieku, żywiąca życzenie gorące, by nie pójść za daleko, a rzucić się raczej w tył, Klotylda czuła się szczęśliwą że posiada równowagę i zamiłowanie do prawdy, pogłębione dzięki rozmyślaniu nad niepoznawalnem.
Jeżeli sekciarze uczeni dobrowolnie skracają widnokrąg, by się ściśle trzymać zjawisk dotykalnych, Pascal pozwolił jej, istocie dobrodusznej i prostej, aby także zajmowała się i tem, czego nie wiedziała i czego nigdy się nie dowie.
I w razie, gdyby credo Pascala tworzyło istotnie wniosek logiczny całego dzieła, wieczne zagadnienie życia pozaświatowego, które ona wciąż jeszcze łączyła z niebem, otwierałoby wobec rodzaju ludzkiego wrota nieskończoności, wobec, rzecz prosta, rodzaju ludzkiego, idącego ustawicznie naprzód.
Potem zawsze trzeba się uczyć, zgadzając się już z tem, iż się nigdy wszystkiego nie pozna, a czyż się nie równa chęci życia, życiu samemu owo zwątpienie wieczne i nadzieja wieczna?
Nowy szmer, jakby podmuch wiatru, który przeleciał, jakby pocałunek czuły, złożony na jej włosach, nakazał się Klotyldzie uśmiechnąć. On był tutaj z pewnością wszelką.
I wszystko u niej w ten sposób wywoływało czułość niezmierną, nadpływającą zewsząd, a podtrzymującą jej istotę.
Jaki on był dobry i wesoły, a jakąż miłość bliźniego posiadał dzięki swej namiętności do życia!
I on sam zresztą, być może, był również marzycielem, ponieważ żywił jedno z najpiękniejszych marzeń, ową wiarę silną w świat wyższy, oraz lepszy, kiedy to wiedza uposaży człowieka we władzę niezmierną, na wszystko się zgadzać, wszystko zużytkowywać jako szczęście, wszystko wiedzieć i wszystko przewidzieć, przyrodę sprowadzić na poziom niewolnicy, żyć w spokoju inteligencyi zadowolonej.
Oczekując tego, praca, wykonywana z ochotą i uregulowana, zapewniłaby zdrowie bez wyjątku wszystkim. Być może, iż i cierpienie będzie można z czasem również zużytkować.
I wobec owej pracy niezmiernej, wobec owej sumy żyjących, złych i dobrych, zasługujących na podziw z powodu odwagi i pilności, widziała wyłącznie ludzkość braterską, dla której żywiła pobłażanie bezgraniczne, litość nieskończoną i gorące miłosierdzie. Miłość, jak słońce, użyźnia ziemię, a dobroć jest rzeką wielką, kędy spływają razem wszystkie serca.
Klotylda szyła już zapewne ze dwie godziny, wciąż regularnym ruchem ręki, marzenia jej zaś przez ten czas się rozpierzchły. Ale też przyszyła już tasiemki do kaftaników i naznaczyła także nowe pieluszki, zakupione dnia poprzedzającego.
Ukończywszy szycie, wstała, chcąc uporządkować ową bieliznę.
Na dworzu, słońce już schylało się ku zachodowi, promienie złote wciskały się jeszcze przez szpary i szczeliny, ale były już bardzo cienkie i bardzo blade.
W pokoju zapanował już taki mrok, iż Klotylda zaledwie widziała dokoła siebie i musiała otworzyć jedną, z okiennic, poczem na chwilę zadumała się, patrząc na nagle odsłonięty rozległy widnokrąg.
Upał wielki już ustał; wietrzyk leciuchny przelatywał ponad ziemią, podczas gdy niebo było błękitne, piękne bez jednej nawet chmurki.
Po lewej stronie rysowały się z dokładnością niesłychaną nawet najmniejsze kępy drzew, wśród czerwonych niby krew odłamów i gruzów skalnych Seille’y; podczas gdy po stronie prawej, poza wyżyną Świętej Marty, dolina Viorne’y ciągnęła się w nieskończoność, obrzucona złotem roztopionem zachodzącego słońca.
I znowu po upływie jakiejś chwili Klotylda obrzuciła spojrzeniem wieżę Świętego Saturnina, całą również wyzłoconą od promieni słonecznych i górującą ponad miastem zaróżowionem; i już, już się cofała od okna, gdy nagle zatrzymało ją i przykuło przy oknie widowisko niezwykłe.
Oparła się za tem na łokciu i przez czas dłuższy jeszcze patrzyła wdał, przed siebie.
Oto tam, tuż przy torze drogi żelaznej czerniało ogromne zbiegowisko ludzi, napływających wciąż i wciąż w obręb dawnego Jeu de Mail. Tłum zwolna potężniał, ale też i nieruchomiał, oraz ustalał się w miejscu.
Klotylda przypomniała sobie natychmiast o ceremonii dzisiejszej i domyśliła się, że to właśnie teraz babka Felicyta przystępuje tam do założenia pierwszego kamienia węgielnego owego Schronienia imienia Rougonów. która ma być pomnikiem zwycięskim, a tryumfującym. przeznaczonym do rozsławienia chwały rodziny i przekazania jej wiekom przyszłym, oraz przyszłym pokoleniom.
Już od tygodnia robiono przygotowania niezmierne; mówiono nawet o cebrzyku srebrnym i srebrnej kielni, któremi staruszka miała się własnoręcznie posługiwać, mimo swoich lat ośmdziesięciu, przeciwnie, nawet się niemi niepomiernie chlubiąc.
Jedna przedewszystkiem okoliczność napełniała ją dumą iście królewską. Oto cieszyła się, że zdobywała Plassans już poraz trzeci w swem życiu i to jeszcze całkowicie, niepodzielnie.
I nie mogło dziać się inaczej, skoro szło tutaj o rzecz taką, jak Schronienie.
W ten sposób bowiem zmuszała miasto całe, wszystkie trzy dzielnice, by się zgromadziły dokoła niej, jako punktu środkowego; by utworzyły je, orszak przyklaskujący i dziękczynny, by biły jej pokłony jako dobrodziejce.
W samej rzeczy umiała tak zręcznie pokierować tokiem wypadków, iż w uroczystości miał wziąć udział i komitet dam-opiekunek, wybrany z pomiędzy dam najarystokratyczniejszych dzielnicy świętego Marka, dalej delegacye stowarzyszeń robotniczych ze Starego Miasta, wreszcie wydatniejsze osobistości z nowej dzielnicy, adwokaci; notaryusze, lekarze, nie licząc tłumu, potoku ludzi, używających wywczasu niedzielnego, korzystających zatem zamienienia owej rzeczywistości w podniosłą dla siebie rozrywkę.
W pośrodku zaś tego tłumu, w chwili swego tryumfu największego Felicyta stała jeszcze dumniejsza, niż zazwyczaj, ona, która była jedną z monarchii za czasów drugiego cesarstwa, wdowa, nosząca godnie żałobę po rządzie, rozpadłym w gruzy, teraz zwyciężyła znowu rzeczpospolitą, zmuszając ją w osobie podprefekta do tego, by przybyła tutaj pozdrowić ją i podziękować.
Z początku uchwalono, że zabierze głos jedynie mer, przedstawiciel miasta, lecz od wczoraj było już prawie pewnem, iż przemówi również i sam podprefekt.
Z tak daleka Klotylda mogła dostrzedz i rozróżnić jedynie tłum ogromny surdutów czarnych i sukien jasnych, skąpanych w promieniach słonecznych.
Potem z odległości doleciały urwane dźwięki muzyki, muzyki, wykonywanej przez wiejską orkiestrę amatorską, wiatr przynosił chwilami dźwięki tonów, wygrywanych na trąbach.
Teraz już odeszła Klotylda od okna i otworzyła wielką szafę dębową, by ułożyć tam swoją robotę, przez chwilę porzuconą na stole.
W owej to właśnie szafie, niegdyś pełnej rękopismów doktora, teraz ułożyła bieliznę dla dziecka, choć jeszcze zostało bardzo dużo próżnego miejsca.
To też obecnie wydawała się pustą, ogromną, wprost potworną; a na półkach odsłoniętych i nagich leżały teraz jedynie delikatne fartuszki, kaftaniczki maleńkie i drobne czepeczki, małe śliniaczki, koszulki niewielkie, słowem cała ta bielizna delikatna, lekka niby piórka pisklęcia, spoczywającego jeszcze w gniazdeczku.
Tam, gdzie ongi spoczywało na półkach tyle myśli poważnych; tam, — gdzie przez trzydzieści lat wytrzymałej i uporczywej pracy człowieka uczonego, zebrało się tyle wiedzy, teraz widniał jedynie stos niewielki skrawków i resztek papierów zapisanych, oraz ubranka i bielizna, której na razie się nie używało, zachowując na przyszłość.
Stara szafa, acz znać było po niej wiek zamierzchły, wyglądała dzięki temu niejako na młodszą i odświeżoną.
Skoro Klotylda ułożyła już na półkach kaftaniczki i koszule, spostrzegła właśnie w wielkiej kopercie resztki dokumentów, które po wyjęciu ich z ognia i ugaszeniu, zebrała razem i schowała w ową kopertę.
I nagle przypomniała sobie o prośbie doktora Ramonda, który jeszcze wczoraj przyszedł do niej, aby ją umyślnie błagać o zobaczenie, czyby wśród owych szczątków nie było jakiegoś fragmentu, tworzącego możliwą całość, przedstawiającą wartość naukową.
Ramond zatem był zrozpaczony, straciwszy tak nieoszacowane rękopismy, zapisane mu przez mistrza.
Natychmiast po zgonie Pascala usiłował spisać treść ogólną tych wszystkich teoryj, które słyszał z ust umierającego, zdobywającego się nawet w godzinę śmierci na bohaterski wysiłek gwoli wiedzy; ale zdołał sobie przypomnieć jedynie urywki przelotne, do połączenia i uzupełnienia których potrzeba było studyów całkowitych i zaokrąglonych, całego nawału spostrzeżeń, robionych z dnia na dzień, wyników już zdobytych i praw, oraz wniosków już sformułowanych.
Strata więc okazała się straszną i niepodobna jej było powetować; całą pracę należało więc rozpoczynać od początku; Ramond zaś narzekał i biadał, iż posiada jedynie luźne wskazówki, którędy kroczyć należy.
Jego zdaniem, zniszczenie owych dokumentów cofało wiedzę o lat dwadzieścia, choć i tak dużo, bardzo dużo upłynęłoby czasu, zanim zrozumianoby i zaczęto zastosowywać w praktyce pomysły samotnika-pioniera, którego prace zniszczyła katastrofa dzika i głupia.
Drzewo genealogiczne, jedyny dokument, który ocalał, leżał schowany w kopercie, tuż obok innych szczątków, pozostałych po pozostałych dokumentach.
Klotylda przyniosła to wszystko i rozłożyła na stole w pobliżu kołyski.
Gdy powyjmowała wszystkie szczątki, jeden za drugim, stwierdziła, czego zresztą już dawniej była niemal pewną, że nie pozostała całą ani jedna karta rękopismu, ani jedna notatka nie dochowała się w ten sposób, by można było wyczytać z niej sens ogólny.
Widniały już tylko ułamki, kawałki papieru, do połowy spalonego i szczerniałego bez dalszego ciągu.
Ją przecież, w miarę jak czytała, zaczynały coraz bardziej zajmować owe zdania niedokończone, owe stowra, do połowy zniszczone przez ogień, owe okresy, których sensu żadną miarą dojść nie było można.
Ale w tej właśnie chwili przypomniała sobie o owej nocy, burzą wstrząsanej; zdania zaczęły się w pamięci uzupełniać, ustawiać, porządkować, wyraz, nawet do połowy tylko ocalony, wywoływał w pamięci osobistości i historye całe tych osób.
Między innemi, z samego początku ujrzała imię Maksyma; to też odrazu myśl jej pobiegła ku temu bratu, samolubowi, temu bratu, który i trafem losu i z własnej woli przez życie całe pozostał dla niej obcym zupełnie.
Śmierć jego, przed dwoma zaszła właśnie miesiącami, nie wzruszyła jej nic a nic.
W dalszym ciągu odnalazła jakiś wiersz jeden, do połowy zamazany i ledwo czytelny, w którym widniało nazwisko jej ojca; wspomnienie o nim sprawiło Klotyldzie przykrość prawdziwą.
Dowiedziała się bowiem z pewnością wszelką, żadnej nie ulegającą wątpliwości, że ojciec zagarnął i majątek i pałac syna, dzięki jedynie wspólniczce swojej, Róży owej, tak słodkiej i niewinnej, siostrzenicy jego fryzyera, zapłaconej poprostu za to, by Maksyma narazić na pokusę, a w ten sposób wpędzić go szybko do grobu.
Wtem przesunęły jej się przed oczyma inne imiona: jej stryj Eugeniusz, dawny wicecesarz za Napoleona III, teraz także już leżący w grobie; potem jej kuzyn Sergiusz, proboszcz w Saint-Eutrope, o którym słyszała właśnie wczoraj, iż umiera na suchoty, strasznie wyniszczony i schorzały bez ratunku.
Każdy szczątek tedy ożywiał ją i nasuwał jej coraz to świeższe wspomnienia; cała rodzina, już wygasła niemal, a połączona węzłami ścisłemi, powstała niby żywa z owych popiołów czarnych, z owych szczątków zwęglonych, na których widniały czarne, pozostające bez żadnego związku litery.
Wówczas także zdjęła Klotyldę ciekawość rozwinięcia na stole i przyjrzenia się Drzewu Genealogicznemu.
Gdy wyprostowawszy wszystkie zagięcia, zaczęła się przyglądać owemu dokumentowi, ogarnęło ją wzruszenie niezmierne; jakieś rozrzewnienie wstrząsnęło nią całą na widok owego papieru, lat tyle wciąż przechowywanego przez mistrza i oglądanego niemal codziennie, a kiedy przeczytała notatki, ołówkiem skreślone przez Pascala na kilka minut przed śmiercią, łzy napływać jej zaczęły do oczów.
Ach z jakiem męztwem nieporównanem zapisał datę swojej śmierci! Jak silnie równocześnie słowa wzruszone i drżące, oznajmiające o narodzinach dziecięcia, odźwierciadlały jego rozpacz, iż umierać musi, jego żal za życiem!
Drzewo rosło, rozgałęziało swe konary, rozmnażało swe liście; to też Klotylda zadumała się długo, bardzo długo, przypatrując się mu z uwagą i powtarzając sobie nie raz jeden, iż całe dzieło mistrza się tam skrystalizowało, w owym wzroście i rozroście ich rodziny, uporządkowanym i popartym dokumentami.
Słyszała jeszcze echo słów, któremi objaśniał każdy wypadek dziedziczności; przypomniała sobie dokładnie jego wykłady. Nadewszystko przecież zajęły ją dzieci.
Kolega, któremu doktór posłał list aż do Noumei z prośbą o wiadomości co do dziecięcia, zrodzonego z małżeństwa Stefana na galerach, ostatecznie po długiej zwłoce odpisał; objaśnił atoli tylko co do płci dziecięcia: była to córka, jak się zdaje, zupełnie zdrowa.
Oktawiusz Mouret zaś niestety stracił swoją córeczkę, bardzo wątłą i słabowitą, podczas gdy jego synek maleńki chował się wyśmienicie i rozrastał, jak na swój wiek, bardzo dobrze.
Wreszcie nie trzeba zapominać o Valqueyres. To był zakątek, stale pełen zdrowia rzeźkiego i siły, zakątek płodności niezwykłej. Zona Jana przez ciąg lat trzech miała dwoje dzieci, a trzecie nosiła już pod sercem. Owo całe gniazdo piskląt rosło wspaniale w promieniach słońca południowego, na ziemi urodzajnej oraz tłustej; ojciec tymczasem pracował, a matka w domu skrzętnie gospodarowała, gotowała i pielęgnowała zamorusanych bębnów. Było tam dosyć nasienia na zasiew i sporo pracy, aby naprawić świat.
Klotyldzie zdawało się, że w tej chwili słyszy głos Pascala:
— Ach! nasza rodzina, co też się z niej stanie i na kim ona ostatecznie wymrze?
I wciąż jeszcze Klotylda marzyła, patrząc na drzewo genealogiczne i przedłużając w przyszłości jego ostatnie gałęzie.
Kto wie, skąd tutaj wystrzeli gałęź zupełnie zdrowa? Być może właśnie, iż tkwił tam w zarodku mędrzec i mocarz oczekiwany.
Krzyk lekki wyrwał Klotyldę z zamyślenia.
Muślin kołyski zdawał się niejako wydymać jakimś powiewem; stało się to z powodu dziecka, które raz się już obudziwszy, krzyczało i rzucało się na wszystkie strony.
Natychmiast złapała je i podniosła wesoło w górę, by się skąpało w promieniach złotych zachodzącego słońca.
Dziecię jednak wcale nie okazało wrażliwości na piękność owego dnia zachodzącego; jego oczęta, małe i błędne, odwracały się od rozległego widnokręgu niebieskiego, podczas gdy otwierało wciąż swój dzióbek różowy, wielki, podobny do ptasiego, a wiecznie zgłodniały.
A płakał tak głośno i miał tak żarłoczny wyraz twarzy, że Klotylda postanowiła nakarmić go po raz wtóry. Zresztą i mogło się mu chcieć jeść, gdyż już nie ssał przynajmniej od trzech godzin.
Klotylda zasiadła teraz ponownie przy stole.
Dziecko posadziła na kolanach; mimo to przecież wcale się ono nie uspokoiło i krzyczało coraz to głośniej, niecierpliwiąc się niepomiernie; matka atoli spoglądała na nie z uśmiechem, równocześnie zaś rozpinała swą suknię. Ukazała się więc za chwilę pierś, pierś krągła i toczona, zaledwie nieco wzdęta od pokarmu.
Wówczas dziecko już odczuło wszystko, podniosło się i poruszyło nogami. A gdy młoda matka przysunęła mu buziak, malec okazał zadowolenie niezmierne, przysunął się jeszcze bliżej, okazując apetyt jegomościa, który chce żyć. Ssał szybko i ochoczo, pełnemi ustami. Potem zadowolony, ożywiony nadto pokarmem ciepłym, który zalewał mu gardziołko, podniósł rączkę w górę i trzymał ją niby sztandar wyprostowaną. Klotylda zaś wciąż się uśmiechała, widząc, iż jest tak silny, oraz z mocą taką ciągnie z niej pokarm.
Kiedy rozpięła stanik i ukazała się pierś jej, jej nagość matczyna, zajaśniała wówczas także inna jej tajemnica, jedna z najbardziej ukrywanych, a rozkosznych: zgrabny naszyjnik o siedmiu perłach, gwiazdach mlecznych, które mistrz włożył na jej szyję w dniu biedy i nędzy, uniesiony żądzą, namiętną obdarowywania.
Od chwili, gdy ów klejnot tam się znalazł, nikt go już więcej nie oglądał.
Wcielił się niejako w jej wstydliwość i stał się cząstką jej dziecięcej, jej zachwycającej istoty. I przez cały czas, gdy dziecię ssało, matka patrzyła na ów naszyjnik, rozczulona i przypominająca sobie pocałunki, których woń ciepła jeszcze ją otaczała.
Nagle silniejsze dźwięki muzyki, dobiegające z daleka, zadziwiły Klotyldę.
Obróciła głowę i spojrzała na okolicę, płowo-złocistą dzięki zachodzącemu słońcu.
Ach! tak to owa ceremonia, to ów kamień węgielny, który tam zdała kładą!
I powrotnie skierowała oczy na dziecię swoje, ponownie zatopiła się w rozkoszy, jaką jej sprawił jego apetyt wyborny. Podsunęła sobie stołeczek, aby oprzeć na nim jedną nogę, łokciem zaś wsparła się na stole, tuż przy drzewie genealogicznem i zczerniałych szczątkach dokumentów.
Myśl jej błąkała się, unosząc się w przestworach niebiańskich, równocześnie zaś czuła, że jej cząstka najlepsza, ów pokarm czysty coraz bardziej czyni jej własnością ową istotę drogą, wyszłą z jej łona.
Ona, matka, podczas gdy dziecię ssało życie swoje, marzyła już o przyszłości.
Co się z niego stanie, skoro ona z poświęceniem wszystkich sił swoich, zrobi go wielkim i silnym?
Czy będzie uczonym, który odsłoni światu choć cząstkę prawdy wieczystej; czy wodzem, opromieniającym chwałą kraj rodzinny; albo może, co jeszcze lepiej, jednym z owych patryarchów ludu, którzy uśmierzają namiętności i wymierzają sprawiedliwość.
I były to marzenia, jak każdej matki, przekonanie, że zrodziła oczekiwanego wielkiego człowieka; w owej zaś nadziei, w owem przekonaniu uporczywem każdej matki o niezawodnym tryumfie swego dziecka, tkwiła nadzieja, równająca się życiu samemu, przekonanie, które daje ludzkości odżywczą siłę, tudzież ochotę do życia.
Czem będzie owo dziecię?
Patrząc na niego, usiłowała wynaleść podobieństwa. Po ojcu wzięło, bezwątpienia, czoło i oczy, coś wzniosłego i silnego w uformowaniu czaszki. Siebie samą znowu poznawała w jego usteczkach zgrabnych i delikatnym podbródku.
Potem atoli, już zaniepokojona, wyszukiwała podobieństwa jeszcze do innych, strasznych przodków, tych wszystkich, którzy byli zapisani na Drzewie, roztaczającem wszędzie prąd dziedziczności. Czyż może będzie przypominało tego lub owego, albo może jeszcze innego?
Wiara w życie, wpojona w niej przez mistrza, nadawała jej mnóstwo odwagi, niewzruszalności i męstwa. Co tam znaczą nieszczęścia, cierpienia, niechęci! Zdrowie zawsze tkwi w trudzie z pracy ogólnej, w onej sile, która zapładnia i rodzi. Trud nie poszedł na marne, skoro na samym końcu miłości znalazło się dziecię. Od tej chwili nadzieja nie zagasła ani na chwilę, mimo ran otwartych, mimo czarnego obrazu występków ludzkich.
Oto życie wieczne, życie pożądane, życie, które zmusza, by je uważać za dobre, skoro ludzie żyją. z takim zachwytem, wśród niesprawiedliwości i męczarni.
Tu mimowoli rzuciła Klotylda okiem na Drzewo przodków, rozwinięte tuż przy niej.
Tak, wiała z niego groźba, tyle zbrodni, tyle błota, wśród tylu łez i wśród takiej dobroci cierpiącej! Taka mięszanina nadzwyczajna przymiotów świetnych i jak najgorszych, ludzkość w pomniejszeniu ze wszystkiemi właściwościami, oraz walkami wszystkiemi! Trzeba było się doprawdy zapytać siebie samej, czy nie lepiej stałoby się, gdyby piorun wymiótł całe to gniazdo zepsute i marne.
I po tylu Rougonach strasznych, po tylu wstrętnych Macquartach urodził się jeszcze jeden! Życie, dbałe jedynie o przedłużenie gatunku, nie zawahało się tworzyć dalej jednego więcej. Szło ono całkiem prosto do celu, stosując się do własnych praw, nie dbając o hypotezy, wciąż niezmordowanie pracując. Nawet odważając się na wytwarzanie potworów, musiało rodzić nowe istoty, choćby to byli waryaci i chorzy, boć ostatecznie pewnego białego poranku muszą się pojawić i zdrowi i mądrzy.
Zycie, życie, które się toczy, wciąż wijąc dalej nić swoją i rozpoczynając na nowo, ku celowi nieznanemu! Życie, w którem się kąpiemy, życie, pełne sprzeczności, zawsze ruchliwe i niezmierzone, niby morze bez granic!
Serce Klotyldy przepełniała radość matczyna, z powodu, że małe, łakome usteczka wciąż jeszcze piły. Radość owa równała się modlitwie i błaganiu. Dziecku nieznanemu tak, jak bogu nieznanemu!
Oby tylko nie był Antychrystem, demonem niszczycielem, bestyą zapowiadaną, która pochłonęłaby ziemię, skalaną żądzami nieczystemi.
Życie zaś mimo to potoczy się dalej, należy jeszcze być cierpliwym tysiące lat, zanim ukaże się drugie dziecię, dobroczyńca-Zbawiciel.
Ale dziecię już wyssało pierś prawą, ponieważ jednak się gniewało, Klotylda obróciła je i dała mu do ssania lewą pierś.
Potem zaczęła się śmiać, miała bowiem nadzieję w przyszłość. Matka karmiąca równa się światu, wciąż odnawianemu i zbawionemu.
Pochyliła się nad dziecięciem, które otwierało swe mętne oczęta, zachwycone i spragnione światła. Co powie owa istotka, dla której bije jej serce pod piersią, którą ssie? Co też za słówko dobre wymówią usteczka tego niemowlęcia? Za jaką sprawę odda ono krew, gdy wyrośnie na człowieka, silnego dzięki mleku, teraz wyssanemu. Być może, nic nie powie i skłamie podczas gdy ona teraz jest tak szczęśliwa, bo mu ufa!
I na nowo zdaleka dobiegły fanfary.
To musiała być apoteoza, musiała być chwila, w której, babka Felicyta srebrną kielnią zakładała pierwszy kamień pomnika ku chwale Rougonów. Wielki widnokrąg błękitny, odzwierciedlający niejako wesele niedzielne, należał do tej uroczystości. I wśród milczenia, dnia gorącego, spokoju i samotności, jakie panowały w sali, Klotylda uśmiechała się do dziecięcia, które wciąż ssało z rączką małą w powietrzu, wyprostowaną i przypominającą sztandar — sztandar życia.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.