<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LI. Po pewnym czasie.

Morze przypływało i odpływało. Chmury i wiatry zjawiały się i nikły: nieskończona praca czasu oświetlała się słońcem i mętniała od burz. Cały rok przypływy i odpływy działań ludzkich krążyły w określonych orbitach. Cały rok znamienity dom handlowy pod firmą Dombi i Syn walczył na życie i śmierć przeciwko nieprzewidzianym wydarzeniom, niepewnym pogłoskom, bezskutecznym wyliczeniom, nieszczęśliwym przedsiębiorstwom a najbardziej przeciwko upartej ślepocie swego przedstawiciela, który nie chciał ani na krok odstąpić od planów i nie słuchał roztropnych uwag, że statek przezeń podcięty, osłabł i nie wytrzyma groźnej burzy, gotowej mu maszty pokruszyć.
Minął rok i dom handlowy zachwiał się.
Był letni ranek. Do rocznicy ślubu w znanej świątyni brakowało dni kilka. Na giełdzie królewskiej szeptem rozmawiają o jakiemś strasznem podcięciu wielkich przedsięwzięć. Znany dumny dżentlmen nie pojawił się dziś rano wcale i nie przysłał swego agenta. Jeszcze dzień i na wszystkich rynkach zaczęto mówić, że Dombi i Syn przerwał swe interesa. Jeszcze dzień — i świat handlowy w wykazie bankructw ujrzał nazwisko Dombi i Syna na miejscu naczelnem.
Świat stanął oszołomiony tą niespodzianką i języki gadatliwe zaczęły pracować. Był to zaprawdę do obrzydzenia świat łatwowierny, niestały, kapryśny, niekonsekwentny. Nie zajmował się innemi bankructwami poza krydą bogatych domów. Gniewał się teraz — a zwłaszcza pienili się złością ludzie, którzy w cokolwiek gorszych stosunkach dawno byliby osiedli na mieliźnie.
Ale rozumie się, ludzkie gadanie nie wstrzymywało toku wydarzeń. Wszyscy wiedzieli, że księgi domu handlowego rewidują się przez komisyę kupiecką, że pan Dombi oddał wszystko, co miał i u nikogo nie błagał o litość czy względy. Nie było co myśleć o wznowieniu handlu, bo pan Dombi zrzekł się układów i usług i nie liczył na kredyt, jaki miała jego osobistość w świecie kupieckim. Wielu utrzymywało, że pan Dombi — człowiek zgubiony.
Urzędnicy i pisarze urządzili wspaniały bankiet i pożegnali się życzliwie, rozchodząc się w różne strony. Jedni dostali posady w kantorach cudzoziemskich, inni przeszli do angielskich domów handlowych, inni ogłaszali w pismach, że szukają posad. W całym wielkim domu pozostał jeden Percz, czyniący drobne posługi głównemu rachmistrzowi, który mu nareszcie obiecał miejsce posługacza w biurze Ubezpieczeń.
Opustoszały obszerne komnaty Dombi i Syna.
Pan Morfin, siwooki kawaler ze srebrnemi nićmi w bokobrodach i na głowie, był może w całym składzie osobowym domu — z wyjątkiem szefa — jedynym człowiekiem, który serdecznie i głęboko zmartwił się nieszczęściem. Wiele lat okazywał panu Dombi szacunek i wierność, ale nigdy nie nakładał maski na swój charakter, nie schlebiał, nie rozdymał głównej namiętności swego pana dla interesu własnego. To też serce jego nie żywiło żądzy osobistej zemsty. Od rana do wieczora rył się w księgach handlowych i zawsze gotów był na pierwsze żądanie wyjaśnić, co wymagało wyjaśnień. Szczędził też wedle możności panu Dombi niemiłych układów i przesiadując w swem biurze od rana do nocy, wracał do swego mieszkania w Islingtonie, aby osłodzić znękaną duszę smętnymi dźwiękami wiolonczeli. Raz przegrał tak cały szereg sonat, gdy jego gospodyni — na szczęście głucha i obojętna na dźwięki — oznajmiła przybycie jakiejś pani.
— Pani w żałobie.
Morfin położył z ojcowską tkliwością wiolonczelę na kanapie i dał znak zapraszający. Na progu spotkał Henrykę Karker.
— Sama! O tej porze! Jan był tu rano. Nie stało się nic nowego? Ale nie — twarz pani nie zwiastuje nic złego. Nawet przeciwnie, jeśli się nie mylę.
— Może czytasz pan na mej twarzy nie właściwą, samolubną radość; ale niech tam — bądź co bądź przyszłam.
— Wyśmienicie! Egoizm byłby pani bardzo do twarzy, panno Karker; bieda tylko, że żaden fizyognomista nie znalazłby u pani rysów egoistycznych.
To mówiąc, podał jej krzesło, sam usiadł naprzeciw.
— Jan nie zapowiedział panu mej wizyty, a pan nie zdziwi się, że zjawiam się sama, gdy się dowie, po co. Chce pan poznać powód mych późnych odwiedzin?
— Proszę.
— Pan nie zajęty?
— Miałem zajęcie cały dzień. Świadkiem wiolonczela, której powierzam swe troski.
— Firma doszczętnie zbankrutowała?
— Doszczętnie.
— I nigdy nie wznowi handlowych obrotów?
— Nigdy!
Jasny wyraz twarzy wcale się nie stał chmurnym wskutek słów tych. Pan Morfin zauważył to z niejakiem zdziwieniem i powtórzył:
— Nigdy. Proszę przypomnieć, co mówiłem. Nie znalazły się w tym czasie zgoła środki oddziałania na szefa. Trudno było z nim dysputować, nawet czasem zbliżyć się ku niemu. Stało się, co było do przewidzenia. Dom runął i żadna siła go nie podźwignie.
— A pan Dombi osobiście zubożał?
— Zubożał.
— Nie pozostawi wcale dla siebie mienia?
— Żadnego.
Jakiś wesoły wyraz oczu Henryki dziwił go coraz więcej. Spojrzał na nią uważnie i rzekł:
— Nie znam dokładnie wszystkich źródeł dochodów pana Dombi. Są one wielkie bez wątpienia, lecz i zobowiązania jego ogromne. Pan Dombi uczciwy wysoce. Wielu na jego miejscu zdecydowałoby się na układy dla własnego ocalenia. Ale w takim wypadku mogłyby urosnąć do wielkich procentów straty domów, które łączyły długoletnie stosunki z domem Dombi i Syn. Pan Dombi tego nie zrobi. Postanowił płacić wszystkim do ostatecznego wyczerpania środków, którymi rozporządza. Powiedział: niech biorą i wszystko oczyszczą. Dom runie, ale wierzyciele moi wiele nie stracą. Duma pana Dombi przedstawia się w tym razie w dobrem świetle.
Słuchała spokojnie i bez zmiany w twarzy. Uwagę jej, zdało się, zajmowały własne jej myśli.
— Czy pan go widział ostatnimy czasy?
— Nie da dostępu do siebie nikomu. Jeżeli musi wyjść, wychodzi z domu sam a po powrocie zamyka się w gabinecie. Pisał do mnie, bardzo chwaląc moją służbę dawną i żegnając się ze mną. Byłoby niedelikatnie z mej strony narzucać się mu teraz, boć i za lepszych czasów nie często z nim obcowałem. Próbowałem wszelako. Pisałem, chodziłem do domu, prosiłem, błagałem. Wszystko napróżno!
Obserwował ją w nadziei zajęcia jej, lecz nie dostrzegł żadnego wrażenia.
— Ale, panno Henryko, może bez potrzeby dotykam tego przedmiotu. Zmieńmy rozmowę Pani ma jakieś wesołe myśli w głowie. Proszę mnie wtajemniczyć, spróbuję się dostroić.
— Mylisz się, panie Morfin. Moja głowa pełna tego samego, co i pańska. Jan i ja dużo rozmyślaliśmy o tem wszystkiem. Tak długo służył panu Dombi, który popadł w biedę, podczas gdy myśmy zbogacieli.
Dopiero teraz siwooki kawaler dostrzegł, że twarz Henryki opromieniona jakiemś uszczęśliwieniem.
— Nie mam co powtarzać, skąd ta zmiana. Nie zapomniałeś pan, że brat nasz Dżems w owym okropnym dniu nie zostawił testamentu i nie miał innych krewnych prócz Jana i mnie.
Twarz jej na moment zasępiła się smętnem wspomnieniem, lecz niebawem pan Morfin zauważył znów odcień uszczęśliwienia.
— Zna pan naszą historyę — historyę dwu braci w stosunkach z nieszczęsnym dżentlmenem, o którym pan mówi z takiem współczuciem... Teraz, po takiem życiu, jakie wiedliśmy przez tyle lat, ja i brat mój nie odczuwamy potrzeby pieniędzy, tymczasem dochody nasze są ogromne. Rozumie pan, o co chcę prosić?
— Niezupełnie.
— Niema co mówić o naszym śp. bracie. Gdyby był wiedział, co mamy zamiar uczynić... ale pan mnie pojmuje. O żyjącym zaś powiem, że z własnej woli i w poczuciu obowiązku postanowił spełnić zamiar, wymagający pańskiej pomocy.
Henryka spojrzała na Morfina, który ponownie zauważył jej przedziwną w tej chwili urodę.
— Panie, to wymaga zupełnej tajemnicy. Pańskie doświadczenie znajdzie najwłaściwsze sposoby. Można np. panu Dombi dać do myślenia, że niespodzianie ocalały jakieś źródła jego dochodów, albo że mu okazują cześć w ten sposób domy handlowe, z którymi łączyły go interesa, albo że jakiś dawny dłużnik spłaca dług zapomniany. Środków nie zabraknie, pan zaś wybierze najodpowiedniejsze. O to właśnie chcę prosić. Jan życzy sobie, aby to wszystko załatwiło się bez rozgłosu i bez dziękczynień. Zachowujemy dla siebie cząstkę spadku, przekazując wszystko panu Dombi, który przez to uzyska spokój na resztę życia. Pragnęłabym, aby i pan ze mną nie mówił o tem i aby sekret pozostał w sercach naszych.
Łzy radości zakończyły tę sprawę, podyktowaną przez szlachetne serce. Brat na zawsze zmywa hańbiącą plamę, jakże siostra cieszyć się nie ma? Oto skąd wyraz uszczęśliwienia na jej licu.
— Panno Henryko, jam nie był wcale przygotowany na tę wiadomość. Pani życzy sobie, jeśli się nie mylę, zrzec się i własnej części spadku — czy tak?
— O, tak, nieinaczej. Tak długo mieszkaliśmy razem, dzieląc radość i smutek, trudy i troski. Myśli nasze, nadzieje i pragnienia zawsze będą wspólne, dzielimy je po połowie. Jakżebym się mogła wyrzec przyjemności podziału własnej części spadku?
— Uchowaj Boże, żebym miał występować przeciwko zamiarom pani.
— Możemy tedy polegać na pańskiej przyjacielskiej pomocy?
— Panno Henryko, złym byłbym człowiekiem... to jest ja i teraz nie jestem dobry, ale byłbym jeszcze gorszy, gdybym nie okazał zupełnej gotowości do usług pani. Przyjmuję warunki i przysięgam, że nie wydam tajemnicy. Jeżeli tedy pana Dombi spotka ostateczność, to wykonam plan ułożony przez panią i jej brata.
Podała mu rękę dziękując.
— Panno Henryko — rzekł — mówić pani o dostojeństwie ofiary byłoby rzeczą próżną. Radzić, obmyślić i ocenić plan — nieroztropnie. Nie mam prawa ograniczać pani własnemi obliczeniami. W pokorze chylę czoło przed jej zaufaniem, szczęśliwy tem przeświadczeniem, że wypływa z czystego źródła porywu. Jedno powiem: będę wiernym wykonawcą jej woli, a gdyby mi wolno było wybrać rolę, chciałbym pozostać przyjacielem pani — i niczem więcej.
Dziękowała znowu i życzyła dobrej nocy.
— Jestem panu wdzięczna. Nie jadę prosto do domu. Mam odwiedzić kogoś. Może pan będzie u nas jutro?
— Z przyjemnością. Jutro się stawię. Tymczasem pomyślę, jak przystąpić do rzeczy. Pani niewątpliwie też o tem będzie myślała... i... i... czy mogę mieć nadzieję, że pani w związku z tem pomyśli i o mnie?
Sprowadził ją do powozu. Gdyby gospodyni nie była jak pień głucha, słyszałaby, jak pan Morfin, wracając na górę, mruczał, że wszyscyśmy dziećmi nawyknienia a najgorszem nawyknieniem — pozostać do wieku podeszłego kawalerem.
Henrykę zaś wiózł powóz ku zaułkom przedmiejskim, aż wjechał między stare domy pośród ogrodów. Tu wysiadła Henryka. Na dźwięk dzwonka wyszła stara kobieta z ponurem spojrzeniem i głową ku ziemi pochyloną.
— Jak się pani miewa, Wikkem? Jakże chora? Lepiej?
— Źle, proszę pani, źle.
Wikkem powiodła Henrykę na górę do czystego pokoju, oświetlonego lampą. W pierwszym pokoju siedziała brudna i szkaradna staruszka. W drugim sąsiednim leżała na łożu postać, a raczej cień tej postaci, jaka niegdyś po przez wicher i szarugę biegła na odległe przedmieście, aby dać wyraz swemu oburzeniu. Tylko długie krucze sploty rozsypywały się po poduszkach i wpadniętych policzkach.
— Czy nie zapóźno cię odwiedzam?
— Późno jak zawsze, ale za wcześnie dla mnie.
— Czy ci nie lepiej?
— Nie. Nędza, trud i występek, zgryzoty, burza wewnątrz i burza zewnątrz wyczerpały me siły i zdrowie żelazne popsuło się. Nie pożyję. Czasem okłamuję się, że chciałabym jeszcze pożyć, ale tylko żeby dowieść, jak umiem być wdzięczną. To słabostka i prędko mija. Niech będzie, jak ma być. Lepiej dla pani i dla mnie.
Czy to ta sama kobieta, która niegdyś wyzywała na bój los i jego zmory? Złość, zemsta, rozszalenie — żegnajcie swą ofiarę.
— Ile to czasu minęło od chwili, kiedy pani mówiłam o urządzonym przezemnie pościgu?
— Z górą rok.
— Rok z górą. I miesiące już przeszły odtąd, jak mię pani ulokowała w tym domu?
— Tak.
— Umieściła mię tu pani przemocą swej dobroci i miłosierdzia! Pani szlachetne namowy, pani anielskie uczynki zrobiły mię znowu człowiekiem.
Henryka pochyliła się nad nią i starała się uspokoić. Niedługo Alicya zażądała, aby wezwano matkę.
— Matko, powiedz jej, co ty wiesz.
— Dzisiaj, mój łabędziu?
— Tak, matko, dzisiaj.
— Córuchno moja, gołąbku... Córka moja — zwróciła się do Henryki — wkrótce wyzdrowieje, wstanie i zawstydzi je wszystkie swemi cudnemi oczami... Wstanie, mówię, ot co! I zawstydzi. Odepchnęli moją córkę, wyrzucili, zamęczyli; ale ma ona rodzinę, och i jaką rodzinę! Mogłaby się nią pysznić, gdyby chciała! Pokażcie mi panią Dombi, a ja wam pokażę cioteczną siostrę mojej Alicyi!
Oczy chorej, zwrócone na Henrykę, potwierdziły prawdę tych słów.
— I jakże to! — wołała stara. — Jam teraz zgrzybiała, wstrętna. Ale niegdyś bywały święta i na mojej ulicy. Nie lata uczyniły mię taką, tylko przeklęte życie i nałogi. Ale i ja byłam młoda, ładna i mnie pieszczono niegdyś. Raz przyjechali do nas ojciec pana Dombi z bratem — weseli panowie: obaj już nie żyją. Brat, który był ojcem mojej Alicyi, umarł wcześniej. Przybywali do nas z Londynu i wszyscy się nimi zachwycali, oni zaś się zachwycali mną... Oto jak bywało dawnemi laty! Podobni byli do siebie, jak dwie krople wody. Równego wieku, jednakiego usposobienia. O, gdyby pani widziała, jak moja Alicya siedziała obok córki drugiego pana, — nigdy tego nie zapomnę! Obie były jak rodzone siostry. Czyż minęło to podobieństwo? Czyż tylko moja córka zmieniła się i zginęła!
— Wszyscy zmieniamy się i giniemy, matko, każda po kolei...
— Dla czegóż tak wcześnie przyszła kolej na moją córkę, nie na tamtą? Tamtej matka zmieniła się, to prawda — i stała się taką samą wstrętną na starość jak i ja. Ale i ona była piękną za młodu. Cóżem zawiniła? Czyż ona mniej szalała aniżeli ja? Nie mniej, a jednak moja tylko córka zasłabła i ginie...
Tu stara zaśmiała się, a śmiech ten rozlegał się straszniej niż krzyk. Wstała i wyszła do sąsiedniego pokoju i siadła na poprzednie miejsce.
Oczy Alicyi zwrócone były na Henrykę.
— Pani nie opuści mej matki? Przebaczyłam jej wszystkie winy. Wiem, że bardzo smuci się przezemnie. Pani o niej nie zapomni?
— Nigdy, Alicyo.
Jeszcze chwilę. Ułóż pani głowę moją tak, bym mogła na jej dobrem licu widzieć słowa, jakie mi pani czytać będzie.
Henryka spełniła jej życzenie i zaczęła czytać. Czytała jej tę księgę, w której niemocny, cierpiący, udręczony człowiek zawsze znajduje ukojenie i osłodę dla strudzonej duszy. Czytała, jak niewiasta pewna ślepa, chroma, trędowata, splugawiona zwyrodnieniami duszy i ciała, uzyskała przebaczenie i nagrodę, której nie odejmie żadna ludzka siła.
— Jutro rano, Alicyo, przyjdę jak najwcześniej.
Błyszczące oczy przymknęły się na moment, lecz znów się wnet rozwarły. Alicya z przejęciem ucałowała rękę swej dobrodziejki. Te same błyszczące oczy śledziły ją do progu. W ich blasku i na ukojonem obliczu spoczywał pożegnalny uśmiech.
Oczy się wreszcie zawarły i nigdy już nie odkryły. Rękę położyła na piersi, wyszeptała imię święte Tego, którego żywot czytała — i tchnienie zbiegło z ust jej, niby blask niknący.
Na miejscu, gdzie była Alicya, leżał trup.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.