<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L. Radość dobrych ludzi.

Tuts wyszukał i przywiózł Zuzannę, która pędem pobiegła na górę.
— O, mój gołąbku, panno Florciu! Stać się przedmiotem takiej napaści we własnym domu i obchodzić się bez służącej, sierotko moja! No, teraz nie odejdę za skarby świata. Nie jestem ja jakimś tam mokrym mchem lub miękkim woskiem, ale też serce moje nie krzemienne.
Padła przed Florcią na klęczki i obracała ją na wszystkie strony w ramionach.
— Aniołku mój, wiem wszystko, co było i co będzie. Niedobrze mi się od tego robi.
— Zuzanno, miła, poczciwa Zuzanno! Więc znalazł cię pan Tuts? Muszę mu za to podziękować.
Tuts był właśnie na dole. Gdy się zjawił, Florcia podała mu obie ręce.
— Panno Dombi — zaczął Tuts — stanąć znowu przed tobą...jestem... mając pozwolenie... co się tyczy zdrowia pani... to jest...stanowczo nie wiem, co mówię... ale to nic, panno Dombi... naprawdę to nic.
— Tak wiele mi dobrego zrobiłeś, że brak mi słów dla wyrażenia ci całej mej życzliwości...
— Gdyby pani przy swym anielskim charakterze chciała mnie przekląć, toby mi od tych przekleństw nie było ciężej, niż od tych niezasłużonych słów wdzięczności. Ale to właściwie nic... i nie o to chodzi...
Tuts prosił, żeby mógł odwiedzać drewnianego miczmana. Czy to będzie może niemiłe Florci?
— Panie Tuts, jesteś mym dawnym — i najwierniejszym przyjacielem. Jakże możesz pomyśleć, żeby mi niemiło było widzieć cię w tym domu? Będzie mi to zawsze przyjemnie.
Tuts jeszcze raz się pożegnał i poszedł na dół, gdzie spotkał kapitana Kuttla.
— Kapitanie — zaczął — rozmowę naszą powinna cechować ufność i szczerość. Jest to właściwie dalszy ciąg tego, cośmy mówili na górze z panną Dombi.
— Zaczynaj, przyjacielu, zaczynaj.
— Panna Dombi wkrótce stanie się żoną Waltera Geya — nieprawda?
— Tak. Wszyscy przybijamy ku jednemu wybrzeżu. Wal i rozkosz serc naszych wkrótce połączą się w świątyni. A potem co nastąpi? Nasz ptaszek złoty wyfrunie z gniazdka i poleci daleko, daleko, na szerokie morze. Jadą do Chin, przyjacielu.
— Boże wielki! — zawołał Tuts.
— Tak. Okręt, na którym się ocalił, jest okrętem handlowym i Walter w czasie pobytu na nim zjednał sobie ogólną przychylność. Polubili go wszyscy, bo to piękny i rozumny młodzieniec. Otóż gdy w Kantonie umarł główny okrętowy agent, miejsce jego zajął Walter, a teraz ma zarządzać drugim okrętem, należącym do tych samych właścicieli. Dla tego to nasza pieszczotka pojedzie z Walterem do Chin.
Obaj z głębi piersi westchnęli.
— Cóż robić? Ona go kocha serdecznie i on ją tak samo. Ktoby ich śmiał rozłączyć, byłby dzikim zwierzem, nie człowiekiem.
— Czy nie byłby pan łaskaw zakomunikować Walterowi następującej sprawy? Panna Dombi w swej łaskawości raczyła powiedzieć, że moja obecność sprawi jej niejaką przyjemność, a mam nadzieję, że w tym domu wszyscy będą przychylnie oceniali nieszczęśliwca, który przyszedł na świat wskutek jakiejś omyłki. Dla tego, kapitanie, będę bez ceremonii tutaj wieczorami zaglądał, dopóki jeszcze nie wyjadą.
Kapitan nie miał nic przeciwko temu. Był on teraz najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Często i długo naradzał się z Zuzanną, której doświadczenie i rozum podziwiał. Po jednej z takich narad zjawił się u Florci z propozycyą, aby w domu zamieszkała jaka kobieta znajoma, któraby mogła objąć zarząd gospodarstwem. Zuzanna wezwana, oświadczyła się za panią Ryczards. Florcia ucieszyła się tem niezmiernie i po obiedzie tego samego dnia udała się do Tudlów, skąd wróciła tryumfalnie z różową, wiecznie kwitnącą Polli, która z uczuciem uszczęśliwienia zajęła się sprawami domu.
Teraz Florcia zaczęła się namyślać nad tem, jakby Zuzannę przygotować do nieodwołalnej rozłąki. Sprawa niełatwa, gdyż Zuzanna z góry zapowiedziała, że się już ze swą panią nie rozstanie, a wiadomo było, jak uparcie trwała przy swych zamiarach.
— No, a co do pensyi niech się panienka nie kłopocze. Mam ja pieniążki w kasie oszczędności, jam zresztą nie przekupka. Teraz nie do pieniędzy nam! Niech je tam licho weźmie, byleby panienka była ze mną. Od śmierci mateczki nie rozłączyłyśmy się, dzieliłam z panienką radość i smutek, panienka do mnie przywykła. Nie chwalę się, ale panienka bezemnie nie pojedzie, nie powinna i nie może jechać.
— Odjeżdżam daleko, miła Zuzanno, bardzo daleko!
— Tem więcej będę jej potrzebna i gotowa jestem na wszelkie niebezpieczeństwa. Nie jestem tak płochliwa, żeby się lękać długiej podróży.
— Ale jadę z Walterem. Walter ubogi i ja uboga; mój obowiązek w tem, aby się nauczyć jemu być pomocną i sobą się zająć.
— Czy to panience uczyć się innym służyć? Niech mi panienka pozwoli rozmówić się z panem Walterem. Już ja to ułożę, że nie pojedziecie sami.
— Nie mów z Walterem, dopóki ja go nie poproszę.
— A dla czego?
— Bo stając się jego żoną, oddaję mu całe serce i postanawiam żyć z nim i umierać. Gdybyś z nim tak mówiła, jak teraz ze mną, mógłby pomyśleć, że lękam się o swą przyszłość i że ty lękasz się o mnie. Cóż robić, droga Zuzanno? Ja go kocham!
I śliczną twarzyczkę młodej dzieweczki rozjaśniły blaski, które sieją promienie swe na jesienne życie czystych i dziewiczych serc. Zuzanna Nipper rzuciła się w objęcia swej pani, rozpłakała się i błagała, aby ją wzięła ze sobą.
Zaczął się okres przygotowań.
Choć garderoba Florci była szczupła, to jednak krzątania się było dość i Zuzanna trudziła się z gorliwością pięćdziesięciu szwaczek. Ruchliwość kapitana Kuttla mogła znacznie przyspieszyć wyprawę, gdyby mu pozwolono zająć się wszystkiem. On i sam już poczynał rozmyślać nad sprawieniem wachlarzy, parasoli, jedwabnych pończoch, niebieskich trzewików i innych nader potrzebnych artykułów, jakie mu się wydawały niezbędnymi do podróży morskiej. Ale go przymuszono ograniczyć swe zabiegi do pak i tłomoków, co też załatwił pomyślnie.
Dwa tygodnie lubował się swymi zakupami, ale arcydziełem były dwie miedziane deszczułki na kufrach: ręka artysty wyrzeźbiła na nich serce, przebite strzałą; pod niem ozdobnemi literami wyrazy: Florentyna Gey.
Tego ranka odrazu jedną po drugiej wypalił cztery fajki i cały dzień się uśmiechał.
Walter mimo zajęć, codzień przybywał pod wieczór. Florcia oczekiwała go zwykle na dole. Zmrok zastawał ich razem.
O szczęśliwe, błogosławione chwile! O głębokie, niewyczerpane źródło miłości, zlewające ożywczą strugę na rany ludzkiego serca.
O zmroku młodzi ludzie zwykle mało ze sobą mówili. Florcia raz ozwała się.
— Miły Walterze, wiesz, o czem dziś myślałam?
— O tem, jak prędko mija czas i niebawem już popłyniemy na morze — nieprawda?\
— Nie, Walterze. Często myślę o tem, ale teraz nie to mi w głowie. Myślałam otem, że staję ci się ciężarem, najdroższy Walterze.
— Drogi, święty ciężar! Tak, ukochana, i ja o tem nieraz myślę.
— Żartujesz, Walterze. Znam twe uczucia i twe myśli, lecz ja właściwie mówiłam o wydatkach.
— O pieniężnych wydatkach?
— Właśnie. Wszystkie przygotowania, jakie czynimy z Zuzanną, ...widzisz, mój miły, ja tak mało mogłam kupić sobie. Byłeś i wpierw ubogi, a teraz ze mną staniesz się uboższy, mój Walterze.
— Stokroć bogatszy, najmilsza.
Florcia uśmiechnęła się i kręciła główką.
— Przytem — ciągnął — kilka lat temu wyjeżdżając w świat, dostałem w podarku woreczek, a w tym woreczku były pieniądze.
— Bardzo niewiele, bardzo niewiele. Ale nie sądź, bym się tem martwiła. Nawet rada jestem. Zbyt jestem szczęśliwa i za nic w świecie nie chciałabym znaleźć się w innem położenia.
— Tak samo jak i ja.
— Tak, lecz ty nie znasz mych uczuć. Jam dumna z ciebie. Zaczną o tobie mówić, żeś się ożenił z biedną wygnaną dziewczyną, nie mającą schronienia, przyjaciół — i nic, nic... Moje serce pełne zachwytu i gdybym miliony miała, nie byłabym tak szczęśliwa jak teraz. Wolę, że nie mam skarbów...
— A samaś nie skarb najdroższy dla mnie? Czy to nic nie znaczy?
— Nic, Walterze, tylko to, żem twoja. — Otoczyła szyję jego swą ręką i głos przyciszony szeptał mu: Dla ciebie jedynie — całe moje życie. W tobie wszystkie na ziemi nadzieje! W tobie radość, serca mego radość a sama bez ciebie — niczem jestem, niczem!
I długo znów siedzieli w milczącem upojeniu.
Skoro podano świecę, Walter rzekł:
— Ładunek naszego okrętu gotów będzie niebawem i okręt wypłynie z Tamizy dniu naszego ślubu. Czy mamy wyjechać tegoż samego dnia?
— Jak chcesz, mój drogi, ja wszędzie i zawsze będę z tobą szczęśliwa. Ale...
— Ale co?
— Wiesz, Walterze, że na ślubie naszym nikogo nie będzie i po stroju nikt nas od reszty ludzi nie odróżni. Ponieważ wyjeżdżamy tegoż dnia, czy nie byłbyś łaskaw rano, zanim udamy się do świątyni, pójść ze mną do pewnego domu? Byłbyś tak dobry?
Walter doskonale zrozumiał myśl swej ukochanej i wolę jej stwierdził pocałunkiem. I była uszczęśliwiona Florentyna w godzinach tego cichego, spokojnego, uroczystego wieczoru.
Prędko mknęły dni jeden za drugim i nastał wreszcie ostatni wieczór przed ślubem. Zebrało się gronko pod drewnianym miczmanem i zajęło wszystkie pokoje, bo w domu nie było innych mieszkańców i miczman sam władał we wszystkich lokalach. Spokój i powaga, lecz i radość wewnętrzna tworzyły nastrój grona. Florcia siedziała obok Waltera i kończyła wyszywać dar swój ślubny dla Kuttla, Tuts grał z kapitanem w pikietę pod kierunkiem Zuzanny, Dyogenes słuchał uważnie i chwilami zaczynał jakoś osobliwie naszczekiwać; umilkał jednak, jakoby sam wstydził się swej podejrzliwości.
— Ciszej, ciszej — uspokajał go kapitan. — Co ci to? Tyś jakoś, przyjacielu, nie w humorze.
Kręcił ogonem, lecz znowu za chwilę strzygł uszami z jakiemś dwuznacznem naszczekiwaniem.
— Sądzę, że twe podejrzenia dotyczą pani Ryczards. Ale jeśliś rozsądny, za jakiego cię zawsze miałem, to zmienisz swe myśli, bo pani Rjczards kobieta dobra i mógłbyś to z oczu odgadnąć.
To mówiąc, kapitan pogrążył się w grze, gdy wtem karty z rąk mu wypadły, usta i oczy szeroko się otwarły, — i wyciągnął się w krześle z wyrazem niezmiernego podziwu.
Obejrzawszy się dokoła i widząc, że nie zwracają uwagi na jego zdrętwienie, kapitan grzmotnął w stół pięścią i ryknąwszy: „Salomon Hils — ehoo!“ rzucił się w objęcia zniszczonego przez burze kaftana, który w towarzystwie Polli wchodził do pokoju.
Jeszcze mgnienie oka i Walter znalazł się także w objęciach zniszczonego przez burze kaftana. Jeszcze chwila i Florcia także była w jego objęciach, jeszcze chwila i kapitan Kuttl zaczął obejmować panią Ryczards i pannę Nipper.
Oszołomiony Tuts, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, bardzo uprzejmie zapewniał:
— Bez wątpienia, kapitanie Hils, ma pan słuszność, bardzo panu dziękuję.
Poszarpany wichrami kaftan, czapka i szal podróżny — odwróciły się od kapitana i Florci do Waltera — i nagle z głębi tych wszystkich przyborów rozległo się coś niby płacz starczy, podczas gdy włochate rękawy owinęły się koło szyi Waltera. W czasie tej przerwy zapanowała cisza. Gdy nareszcie Florcia i Walter zdjęli z ramion przybysza grochowej barwy kaftan z dodatkami, oczom grona ukazał się w całej swej urodzie mistrz żeglarskich instrumentów — chudy, cienki, wyczerpany staruszek w dawnej swej peruce, w kawowym surducie z jasnymi guzami i z nieodłącznym chronometrem, który wydawał czułe tik-taki w kratkowanej kamizeli.
— Przystani wiedzy ludzkiej, gmachu szerokiego rozumu! — wolał kapitan — Solu Hils! Gdzie ukrywałeś się przed nami tak długo, stary mój towarzyszu?
— Oślepłem, oniemiałem i ogłuchłem z radości, drogi Nedzie!
Kapitan zerwał się, żeby przedstawić Tutsa, który nie mógł opamiętać się wobec zjawienia człowieka, nie wiadomo dlaczego nazywanego Hilsem.
— Choć nie miałem przyjemności cieszyć się pańską przyjaźnią, zanim pan... zanim pan...
— Zginąłeś z oczu naszych — podpowiedział kapitan.
— Właśnie. Dziękuję panu, kapitanie Hils. Choć nie miałam przyjemności cieszyć się pańską przyjaźnią, panie... panie Sols, zanim stało się to, co się stać musiało, to jednak, zapewniam pana, że mi bardzo przyjemnie... rozumie pan — poznać go. Spodziewam się, że jesteś pan zdrów i dobrze ci się powodzi.
Tu pan Tuts zarumienił się i zadowolony ze siebie — uśmiechnął się figlarnie.
Mistrz instrumentów żeglarskich zajął miejsce pomiędzy Walterem i Florcią i skinąwszy ku Polli, odrzekł kapitanowi:
— Nedzie Kuttl, mój przyjacielu, słyszałem wprawdzie cokolwiek o tutejszych spraw obrotach od miłej mej towarzyszki — jakie u niej dobre, poczciwe oczy...
— Słuchajcie! — huczał kapitan najpoważniej — kobieta cały ród ludzki na pokusy naraża! Przypomnij dzieje starego zakonu — zwrócił się do Tutsa.
— Postaram się, kapitanie Hils. Bardzo panu dziękuję.
— Słyszałem od niej wprawdzie cokolwiek o tutejszych przemianach; są one atoli tak wielkie i niespodziane, a jam tak szczęśliw z oglądania swego kuzyna i... spojrzał na Florcię, która spuściła oczy — że ja dziś nie jestem zdolny do mówienia. Ale dla czegoś ty, miły Nedzie, nie pisał do mnie? Zdumienie wyraziło się w rysach kapitana.
— Nie pisał? — powtórzył kapitan — nie pisał, Solu?
— No tak. Dla czegoby ci nie było napisać do Barbados naprzykład albo do Jamajki lub do Demerary? Wszak cię o to prosiłem.
— Tyś mię o to prosił, Solu Hils!
— Tak, tak, mój przyjacielu! Czyż o tem nie wiesz? Czyżbyś zapomniał? Zewsząd do ciebie pisałem.
Kapitan zdjął glansowany kapelusz, powiesił go na swym kikucie i gapił się, tworząc obraz wcielonego zdumienia.
— Tak jakbyś mnie nie pojmował! — zauważył staruszek.
— Solu Hils — tyś mię odcisnął na sam równik i przedziurawiłeś na wylot. Podziel się z nami opowieścią swych przygód. Czy Edward Kuttl musi stać na mieliźnie?
— W każdym razie wiedziałeś, pocom stąd wyjechał. Otworzyłeś mój pakiet?
— Tak, tak, tak. Rozumie się — otworzyłem.
— I przeczytałeś?
— I przeczytałem. Oto coś pisał: „Drogi mój Nedzie Kuttl! Opuszczając Londyn z powodu podróży do Wschodnich Indyi w nadziei zdobycia wieści o moim drogim krewnym.... Basta! Oto twój drogi krewny, oto nasz Walter...
— Otóż to doskonale. Teraz zastanówmy się. Pierwszy raz pisałem do ciebie z Barbados, i jeżeli pamiętasz, mówiłem w tym liście, że choć jeszcze dwanaście miesięcy nie upłynęło, chętnie cię upoważniam do otwarcia pakietu, w którym wyjaśniam powód wyjazdu. Po raz wtóry, trzeci a może i czwarty pisałem z Jamajki, szczegółowo donosząc, że moje sprawy nie posunęły się, że o Walterze ani słychu, lecz nie wracam przed zdobyciem jakichś wieści. Potem jeszcze pisałem z Demerary — czy nie tak?
— On utrzymuje, że pisał z Demerary — uf!
— Mówiłem tam, że wciąż niema pewnych wiadomości, pomimo moich i przyjaciół poszukiwań. Wówczas sądziłem, że będę się do grobu tułał po świecie daremnie.
— Tam siedzieliśmy i płakaliśmy nad rzekami Babilonu! Słuchajcie go! — zauważył kapitan.
— Wróciwszy do Barbados, nareszcie dowiedziałem się, że mój, kuzyn z łaski Bożej żyw i zdrów, szanowany na kupieckim okręcie, handlującym herbatą z Chinami. Wtedy nie tracąc chwili, wróciłem do ojczyzny — i widzę szczęście w swym domu.
Kapitan rzekł:
— Salomonie Hils! Uwaga, jaką czynię, rozerwie żagle twego lotnego rozumu, pokruszy przyrządy twych domysłów, splącze liny rozmyślań. Ani jednego z tych listów nie doręczono Edwardowi Kuttl!
— Wszakże nawet pisałem je własnoręcznie i wysyłałem własnoręcznie! Plac okrętowy, numer dziewiąty!
Oblicze kapitana powlokło się gorącym rumieńcem, a oczy mało na wierzch nie wypłynęły.
— Przyjacielu! — zawołał — jam uciekł stamtąd i tam nie mieszkałem.
Tem się wszystko tłómaczyło i nie było o czem więcej mówić. Pogawędziwszy jeszcze nieco na temat przygód w podróżach morskich, opuścili wszyscy pokój Florci i rozeszli się.
Nastąpił dzień ślubu.
Wczesnym rankiem Walter i Florcia wyszli w kierunku świątyni z pod drewnianego miczmana i skierowali swe kroki ku cmentarzowi, aby odwiedzić grób matki i Pawełka.
— Dziękuję ci, Walterze. Teraz spokojnie mogę wyjechać z ojczyzny i wszędzie będę szczęśliwa.
— A po powrocie znów tu przyjedziemy, żeby spojrzeć na jego mogiłę.
Florcia podnosi nań zapłakane oczy i mocno ściska jego rękę.
— Jeszcze wcześnie, Walterze — ulice prawie puste. Przejdziemy się.
— Zmęczysz się, aniele.
— O, nie.
Wybierają ulice ciche, ustronne i oddalają się od tej, gdzie dom ojcowski. Letni ranek prześliczny. Mgła poranna znika i słońce wita lśniącymi promieniami młodą parę. Skarby nie kryją się w magazynach: klejnoty, złoto i srebro błyszczą w oknach złotników; ogromne domy rzucają na nich cień swój, kiedy obok przechodzą. Lecz przez mrok i przez blaski idą razem, lubując się sobą i na otoczenie nie zwracając uwagi. Skarby ich ukryte w głębi ich serc; nie potrzeba im więc pałaców dla ulokowania duchowych bogactw. Nareszcie zbliżają się do świątyni. Serce żywiej kołacze, jeszcze parę kroków i Florcia drży na progu kościelnym.
Zjawili się wnet wuj Sol, kapitan Kuttl i Tuts.
Odbył się ślubny obrzęd, podpisano akt. W ciemnym kącie świątyni Florcia uściskała Zuzannę i płakała.
Oczy pana Tutsa poczerwieniały i powieki napuchły. Wszyscy skierowali się ku wyjściu. Postanowiono nie wracać ku miczmanowi, lecz od razu wyruszyć w drogę. Powóz czekał koło furty kościelnej.
Kapitan Kuttl i wuj Sol udawali się na okręt, aby pomieścić Dyogenesa i rzucić okiem na bagaże Waltera. Mówią z zachwytem, jak tam Waltera lubią i jak wytwornie urządzona kajuta młodej pani; kapitan powiada, że to jest dziw nad dziwy.
— Istna kajuta admiralska! — woła kapitan.
— Chłopiec mój uratowany i na dobrej drodze — to rzecz główna, dodaje wuj Sol, zacierając ręce.
Zanim kapitan usiadł za stołem — odzywa się:
— Salomonie! Pamiętasz w podziemnych apartamentach stoi u ciebie butelka madery: możeby tak ją dziś wysuszyć za zdrowie Wallera i jego żony.
Mistrz przyrządów żeglarskich zasunął rękę do bocznej kieszeni kaftana i dobył stamtąd list.
— Panu Dombi od Waltera — mówi. — Posłać za trzy tygodnie. Przeczytam.
— „Szanowny Panie. Ożeniłem się z pańską córką. Udała się ze mną w daleką drogę. Przywiązanie bez granic nie może usprawiedliwić moich praw do niej albo do familijnych związków z pańską rodziną. Lecz, Bóg widzi, żywię dla niej właśnie miłość bez granic. Ale dla czego, kochając ją ponad wszystko na ziemi, zdecydowałem się bez zgryzot sumienia — narazić ją na niebezpieczeństwa i przygody swego życia, tego panu nie potrzebuję mówić. Jesteś pan jej ojcem, wiesz zatem, dla czego.
Nie wiń pan jej; ona pana nigdy nie obwinia. Nie myślę i nie spodziewam się, żebyś mi pan kiedy przebaczył. Ale gdy nadejdzie chwila, kiedy panu miło będzie pomyśleć, że Florentyna ma obok siebie człowieka, który za cel swego życia wziął wymazanie z jej wspomnień głębokich śladów przebytych smutków, to uroczyście zapewniam, że w tej wierze możesz się pan wtedy umocnić.“
Salomon starannie składa i chowa do kieszeni list ten.
— Nie będziemy jeszcze pili ostatniej butelki starej madery, przyjacielu mój Nedzie. — Nie czas.
— Nie czas — powtarza kapitan. — Tak, nie czas jeszcze.
Pan Tuts i Zuzanna to samo myślą. W głębokiem milczeniu siadają za stołem i piją młodem winem szczęście nowożeńców. Ostatnia butelka starej madery pozostaje w kącie piwnicy, pod osłoną pajęczyn i pyłu...
Minęło kilka dni. Wspaniały okręt rozpuścił białe skrzydła i przy wietrze pomyślnym żegluje w roztoczy oceanu. Angielscy majtkowie z podziwem patrzą na pokładzie w postać śliczną i wdzięczną, którą uważają za rękojmię pomyślnej żeglugi. To — Florcia.
Noc. Walter i Florcia siedzą na pokładzie sami, śledząc strugę światła, rozpostartą na fali pomiędzy nimi a ziemią. Lecz oto w oczach jej łzy. Kładzie główkę swą na jego piersi i ręką otacza jego szyję.
— Walterze, ukochany, jam tak szczęśliwa!
Mąż tuli ją ku sercu i oboje spokojni na szerokiem morzu, a okręt raźno płynie wszystkimi żaglami.
— Ile razy przyglądam się morzu i wsłuchuję się w jego szumiące fale, stają w myśli mej dni minione i marzę...
— O Pawle, moja ukochana. — To naturalne.
O Pawle i o Walterze. I fale morza śpiewają jej pieśń miłości, nie ogarnionej czasem ani miejscem, miłości bezkresnej i wiecznej, która mknie za morza, za chmury ku niewidzialnej ostoi światła i życia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.