<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX. Zbiegi.

Godzina jedenasta w nocy. Numer we francuskim hotelu z półtuzinem pokoi: mroczny i chłodny korytarz, przedpokój, jadalnia, salon, sypialnia, garderoba czy buduar — mały i ustronny. Zamykają u podjazdu wielkie drzwi, ale każdy pokój ma własne wyjście, wygodne połączenia z resztą pokoi, a nawet ukryte zręcznie przejścia w głębi ścian. W pokojach urządzenie bogate: sufity i ściany malowane artystycznie; posadzki lśnią się jak zwierciadła; wspaniałe portyery przesłaniają lustra, okna i drzwi; kryształowe kandelabry migocą efektownie. Teraz jednak wszędzie ciemno: tylko w buduarze płoną świece. Tu spoczywa samotna piękna kobieta — Edyta.
Ta sama wyzywająca postawa całej postaci, choć policzki nieco wklęsły i oczy się rozszerzyły. Ani zawstydzenia ani żalu na jej ponurem czole. Wyniosła i wyzywająca, jak zawsze siedziała spokojnie, w ziemię utkwiwszy oczy.
Czekała na kogoś. Nie czytała nic i nie robiła; za to władze myśli były w pełnym toku i zamiar jakiś dojrzewał w jej głowie. Wargi drgały, nozdrza się rozdymały i pierś szybko falowała.
Oczekiwała kogoś we francuskim hotelu pani Edyta Dombi.
Klucz się obrócił we drzwiach wewnątrz i w korytarzu dały się słyszeć kroki. Edyta zawołała:
— Kto tam?
Dwaj po francusku mówiący ludzie weszli z tacami przygotować kolacyę.
— Kto kazał?
— Monsieur, który najął pokoje. Monsieur zatrzymał się tu tylko w przejeździe, en route, na godzinę i pozostawił list dla madame. Madame list dostała?
— Tak.
Mille pardons, madame, byłbym w rozpaczy, gdybym ściśle nie wypełnił danych zleceń. Monsieur raczył rozkazać, aby kolacyę przygotować na tę godzinę i myślę, że uprzedził madame o swych rozporządzeniach w tym liście.
Edyta nic nie odrzekła i w zadumie przyglądała się, jak nakrywali stół na dwie osoby. Nagle wstała, wzięła świecę, przeszła przez sypialnię i salon, uważnie zbadała wszystkie drzwi, zwłaszcza jedne, wiodące do tajemnego przejścia w ścianie. Wyjęła klucz, powiesiła na zewnątrz i wróciła na dawne miejsce.
Nakrywszy stół, lokaje stanęli w progu i czekali rozkazu. Jeden z nich spytał z uszanowaniem, czy prędko, jak myśli madame, przybędzie monsieur?
Madame nie umiała odpowiedzieć. Dla niej to rzecz obojętna.
— Jakże obojętna? Kolacya gotowa i należałoby ją spożywać. Monsieur zapewniał o swej punktualności. Ba, jakiś szmer. Monsieur raczył przybyć.
W istocie monsieur mijał amfiladę ciemnych pokoi. Przybywszy nareszcie do pokoju oświetlonego, uściskał madame i zaczął mówić z nią po francusku, jak ze swą czarującą żoną.
— Mój Boże! Madame zemdlała! Zbyt lękliwa — nagle zasłabła! Zaczęto krzątać się około ratunku, lecz madame wnet sama przyszła do siebie i stanęła oparłszy się o aksamitną poręcz krzesła.
Podano kolacyę. Oddalono służbę. Zamknięto drzwi.
— Jakie to dziwne, mój aniele, żeś jechała sama, nawet bez pokojowej — rzekł Karker, powróciwszy do pokoju.
— Co?
Ton głosu jej był tak surowy i dumna głowa tak żywym ruchem zwróciła się ku niemu, błyskając palącym wzrokiem, że Karker ze świecą w ręku stanął nieruchomo jak przykuty.
— Mówię — zaczął znów, stawiając świecę i usiłując się uśmiechnąć — jak to dziwne, żeś pani sama przyjechała. Ostrożność zgoła zbyteczna. Mogłaś pani nająć pokojową w Hawrze: czasu było dość, choć pani jesteś najupartsza i najkapryśniejsza z kobiet, które przyćmiewasz urodą.
Oczy jej zapałały jakimś ogniem groźnym, lecz stała wciąż nieruchoma i milcząca.
— Nigdy nie byłaś tak piękną, jak dziś tej szczęśliwej nocy.
Ani słowa odpowiedzi, ani jednego spojrzenia.
— Ciężki to był czas próby, lecz oto minął i możemy rozkoszować się chwilą obecną. Sycylia stanie się miejscem naszego pobytu. W czarującej tej krainie, mój aniele, poszukamy odwetu za swą niewolę.
Karker już gotów był z otwartemi ramionami zbliżyć się do swej ślicznej pani. Ale Edyta porwała nóż i cofnęła się o krok.
— Wstrzymaj się, albo cię zabiję!
Oboje wpatrywali się w siebie. Zdumienie i gniew odbiły się na jego twarzy, lecz wnet się opanował.
— Zwolna, mój aniele, zwolna. Jesteśmy sami i nikt nas nie widzi ani słyszy. Czyż mnie pani chcesz przestraszyć taką dziecinną groźbą?
— A czy ty masz nadzieję przestraszyć mnie, mówiąc o samotności tego miejsca? Chcesz mnie powstrzymać przed spełnieniem mych zamysłów, przypominając, że nikt mnie tu nie usłyszy, mnie, która tu z rozmysłem przyjechałam, aby znaleźć się z tobą? Czyżbym się odważyła na ten krok, gdyby w mem sercu taiła się odrobina bojaźni? Nie lęk zmusił mnie tu przybyć, aby ci wypowiedzieć wszystko, co mam na myśli.
— A cóż masz na myśli, śliczny uparciuchu? Doprawdy, mon amour — w takiem usposobieniu piękniejsza jesteś od wszystkich kobiet na świecie. Mów, ja słucham!
— Nie powiem nic, dopóki nie usiądziesz. Nie zbliżaj się do mnie! Ani kroku dalej, bo cię zabiję!
— Czyż nie uważasz mnie pani za swego męża? — pytał, uśmiechając się chytrze.
W milczeniu wskazała mu krzesło. Zagryzł wargi, zasępił się i usiadł, ruchami dając wyraz zniecierpliwieniu swemu.
Ona zaś rzuciła nóż na stół i mówiła:
— Tu leży pod ręką przedmiot wcale niepodobny do medalionu miłości i jeśli się choć raz ośmielisz skalać mnie swem dotknięciem, wypróbuję go na tobie jak na żmii, której nie warto rozdeptywać. Zauważ to sobie.
Usiłował uśmiechnąć się i prosił żartobliwym tonem, aby skończyła tę komedyę, gdyż kolacya ostygnie. Ale spojrzenie, rzucone na nią, było posępne i niespokojne; nogą poruszał niecierpliwie.

— Ileż to razy bezwstydna twa obłuda narażała mnie na zniewagi i poniżenia! Ile razy twe obraźliwe słowa znęcały się nademną, jak nad nieszczęśliwą żoną? Ileż razy obnażałeś i rozdzierałeś ranę mej miłości ku tej niewinnej i bezbronnej dzieweczce? Z nieubłaganą złością rozdmuchiwałeś pożerający mię płomień, kłułeś i szarpałeś mię, przez co roznieciłeś w mej piersi żądzę zemsty, któraby może nigdy nie zapłonęła była tak jaskrawo.
Dwa światy.
— Prowadziłaś pani dokładne rachunki, trzeba wyznać! No, dalej, piękna Edyto! Doskonała to woda na młyn męża pani.... Biedny Dombi.. “

— Byłeś jego pochlebcą, poufnikiem i przyjacielem, a tego dość, aby wzbudzić pogardę dla was obu.
— Czyż tylko dla tego uciekłaś pani ze mną?
— Tak — i oto poraz ostatni znajdujemy się tu wobec siebie. Łotrze! O północy spotkaliśmy się i o północy rozstaniemy się.
Ani jednej minuty nie pozostanę tu dłużej, skoro już wypowiem ostatnie swe słowo. Jestem kobietą zaprawioną do hańby i niesławy od dzieciństwa. Wystawiano mnie na pokaz i odrzucano, wpychano spotkanym na drodze handlarzom, sprzedawano i oceniano, aż mi dusza wyschła od wstydu i napiętnowała się hańbą. Nie miałam też przyjaciół na ziemi, ale zdobyłam za to jak najgorszą opinię.
— Tak to sobie wyobrażałem.
— Na to pan liczyłeś i ścigałeś mię. Miałam nadzieję, że nawet zły związek małżeński położy kres sromotnemu targowi o mnie. Zgodziłam się więc, aby mię jeden kupił.
— Tak, i to wiem.
— Na to liczyłeś i ścigałeś mię. U wstępu do nowego życia znalazł się nikczemnik, który mię opętał i prześladował nieubłaganie. Niestety, sam mąż — dziki szaleniec — dopomógł mu do tego, żeby z mej duszy wyrzucić wszelki ślad miłości i uczuć szlachetnych. Obu też z jednaką znienawidziłam siłą.
Stała w tryumfie swej oburzonej piękności; była stanowcza, nieposkromiona i było rzeczą wyraźną, że on znaczył w jej oczach nie więcej od robaka.
— Najlżejsze dotknięcie twej ręki mrozi krew mą wstrętem, znienawidziłam cię od pierwszej chwili znajomości. Jesteś dla mnie w tej chwili najwstrętniejszym przedmiotem na świecie.
— No, królowo moja — i co stąd wyniknie?
— Pamiętasz tę noc po kłótni mojej z mężem, kiedyś wtargnął do mego pokoju? Mówiłeś mi, żem zgubiona, bo o północy byłeś u mnie, że jeśli tylko zechcesz — cały dom dowie się o tem, że — jednem słowem — reputacya moja w twych rękach.
— W miłości wszelkie podstępy są dozwolone.
— Od tej pamiętnej nocy wytępiłam w sercu wszelkie uczucie prócz gniewu, nienawiści i zemsty. Jednym przeto zamachem starłam w proch twego pysznego władcę i sprowadziłam ciebie w ten poetyczny zakątek, gdzie tak uporczywie patrzysz na mnie, rozumiejąc nareszcie, dokąd zmierzałam.
On zerwał się z krzesła, klnąc okropnie. Stali naprzeciw siebie, lecz stół ich dzielił.
— Jeżeli zapominam, że ten człowiek plugawemi ustami dotykał ust moich, że miał mię w objęciach tej nieszczęsnej nocy, to znaczy mój małżonku, żem wzięła z tobą rozwód i że chcę z życia swego wykreślić ostatnie dwa lata. Patrz, oto listy, które adresowałeś pod zmyślonem mojem nazwiskiem: jeden dostałam w drodze, drugi tu. Pieczęcie całe, możesz je wziąć napowrót.
Zmięła je i rzuciła pod nogi.
— Rozstajemy się w tym momencie. Zawczesnie liczyłeś na noce sycylijskie i rozkosz lubieżną. Należało przedłużyć zdradziecką swą rolę. dłużej być nikczemnikiem, dłużej się łasić a potem tęgo napełnić własną kieszeń.
— Edyto — zawołał groźnie Karker — siadaj i ani słowa o tem. Co za szatan cię opętał!
— Legion mu na imię. Ty i twój szaleniec-pan namnożyliście ich we mnie. Teraz chwal się, ile ci się podoba!
Na wargach jego pojawiła się piana i zimny pot okrył czoło. Jedna sekunda nieuwagi z jej strony, a rzuciłby się na nią. Lecz była ona jak skała i płonące jej oczy ani na sekundę nie odrywały się odeń.
— Tak się nie rozstaniemy. Jeszczem nie zgłupiał doszczętnie, żeby sobie nie dać rady z wściekłą babą.
— Ach, tak! Czy nie myślisz przemocą mnie zatrzymać?
— Postaram się, kochanie.
— Uczyń tylko krok, a rozstaniesz się z tym światem.
— A co powiesz, jeżeli wrócę do Londynu i wezmę się poprostu za swe obowiązki. To możliwe, pani Dombi.
— Czyń, co wolisz, lecz ja nie zmienię swych planów. Moja cześć i dobre imię przepadły. Poniosę do grobu hańbę, którą mię świat obrzuci. Ani słowa nie powiem na swą obronę. Hańbę tę dzielimy i nic ciebie nie ocali, panie Karkerze!
Chciałby ją był unicestwić, lecz nie śmiał się zbliżyć.
— Na pożegnanie przyjmij pan radę. Bądź pan ostrożny i czuwaj dobrze. Zdradzono cię, jak wogóle czynią ze zdrajcami. Dano znać, komu trzeba, żeś pan tu. Dziś wieczorem widziałam na ulicy pana Dombi. Jechał karetą.
— Kłamiesz, niegodziwa! — zawołał Karker.
W tej chwili na korytarzu rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonu. Karkerowi wydało się, że Edyta jest czarodziejką, na której skinienie się to dzieje. Zbladł.
— Czy słyszysz?...
Zdawało mu się, że ona chce iść i zasłonił sobą drzwi; ale w tej chwili Edyta w innym kierunku przeszła do sypialni i drzwi za sobą zamknęła. Poszedł za nią ze świecą, lecz pokój był pusty. Minął jadalnię, salon, zaglądał wszędzie pod zasłony, za parawany — nadaremnie! Edyta znikła. Nie było jej i w korytarzu, o ile sięgało oko.
Tymczasem dzwonek jęczał i z zewnątrz dobijano się.
Karker podkradł się do drzwi i słuchał. Nazewnątrz widocznie działo się coś, gdyż rozlegały się liczne głosy. Dwaj panowie mówili po angielsku i Karker zbyt dobrze poznał głos jednego.
Znów wziął świecę i przebiegł pokoje, wciąż jeszcze w nadziei znalezienia Edyty. W sypialni znalazł drzwi ukryte w ścianie a zamknięte z odwrotnej strony: pomiędzy połówkami drzwi tkwiła woalka, uroniona przez Edytę.
Dzwonek jęczał donośnie i tuzin rąk włamywało się do bramy.
Karker nie był tchórzem, ale piekielne dźwięki w nieznanym domu o północy, po dopiero przeżytej scenie mogły panicznym strachem przejąć nie takiego bohatera jak Karker, dla którego nie było rozkoszą spotkanie z szefem, gotowym rozszalałą ręką zerwać maskę z podwładnego nędznika, doświadczonego w długiem łotrostwie. Trząsł się też, jak liść osiny. Usiłował wyrwać drzwi, w których tkwiła woalka — napróżno; otworzył okno i spojrzał w dół — w głębi tkwiły głazy. Nareszcie wysiłkom jego powiodło się wyłamać połowę drzwi, spuścił się ostrożnie ze schodów, znalazł się na ulicy i odetchnął lżej. — Zaczął biedź ulicami obcego miasta — i strach jakiś niepojęty, okropny podnosił mu włosy na głowie. Strach, że go złapią w cudzym kraju, że nie znajdzie sprawiedliwości, że go gdzieś we Włoszech czy Sycylii jaki bandyta pchnie nożem w gardło — wszystkie te myśli skłoniły go do powrotu do Anglii.
— Tam będę bezpieczniej żył; nie będzie mnie może ten szaleniec ścigał z taką zaciekłością, znajdę przyjaciół i doradców. Wpadł do jakiegoś hotelu, najął konie i popędził do Anglii. Przez całą drogę wyobraźnia napełniała mu duszę okropnemi widzeniami. Nareszcie zmęczony śmiertelnie, stanął na ojczystej ziemi.
I tu znów główną myślą stało się: uciec do jakiejś zacisznej wiejskiej ustroni, zamknąć się, uspokoić, obrachować przeszłość i zastanowić się nad przyszłością.
Siadł do wagonu kolei żelaznej, otulił się płaszczem i mknął w głąb kraju. Nareszcie znalazł takie zacisze. Najął dwa pokoiki i pogrążył się w myśli. Ale i tu nie mógł znaleźć spokoju. Jakaś nieznana moc odwracała jego myśl od otaczających przedmiotów i przemocą wtłaczała do głowy wizye mściwej kobiety i prześladującego szaleńca.
— Co to za dzień dzisiaj — pytał sługi, przygotowującego nakrycie do stołu. — Środa?
— Bój się pan Boga — jakto środa? Czwartek, panie.
— Ach, tak, zapomniałem. A która godzina? Zegarka nie nakręciłem.
— Trzy na piątą, panie. Widać długo pan był w podróży.
— Tak.
— Koleją?
— Tak. Czy tu spokojnie?
— Wielu podróżujących. Nie skarżymy się. Ale dziś nikt nie przyjechał.
Nie odpowiadając, usiadł na kanapie, oparł głowę na rękach i wpatrywał się w ziemię. Po obiedzie wypił jeden kieliszek wina, drugi, trzeci nic nie pomagało. Żadne sztuczne środki nie mogły zawrzeć znękanych oczu. Nareszcie oszołomiony winem i bezsennością usnął ciężkim snem. Nazajutrz zapłacił i postanowił wracać do miasta. Zanim nadeszła kolej, przechadzał się wzdłuż toru, gdy wtem, mijając most, niedaleko od hotelu ujrzał tego człowieka, przed którym uciekał. Pan Dombi wychodził z tych samych drzwi, jakie on przed chwilą opuścił. Oczy ich spotkały się.
Przerażony zachwiał się i wypadł na drogę. Plącząc się coraz więcej, odstąpił kilka kroków, żeby się odgrodzić większą przestrzenią i rozszerzonem okiem śledził swego prześladowcę. Usłyszał gwizdnięcie, drugie, trzecie, ujrzał na obliczu swego wroga, jak uczucie złośliwej zemsty przeistoczyło się w jakiś bolesny strach, uczuł drżenie ziemi, odgadł, o co chodzi, wydał przejmujący krzyk — i oczy ognistego potworu zbiły go z nóg, zmięły, ścisnęły, rozgniotły, poszarpały na części, oblały wrzątkiem, zmełły i z pogardą rozrzuciły podruzgotane kości.
Odzyskawszy przytomność, podróżny nad ranem widział, jak czworo ludzi zbierało na torze martwe szczątki, jak ciężar ten składało na nosze — a inni odpędzali psy, które węszyły coś na drodze i lizały krewT, zmieszaną z piaskiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.