Dramat na Oceanie Spokojnym/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat na Oceanie Spokojnym |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | po 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Un dramma nell'Oceano Pacifico |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak! Człowiekiem, który wyszedł z kwatery rufnej, gdzie schroniła się Anna, był istotnie Bill, posępny i tajemniczy rozbitek, wyratowany z fal wzburzonego oceanu. Z szaleńczą niemal odwagą wstępował na pokład, gdzie srożyła się pożoga i dwanaście tygrysów indyjskich rozdzierało ciała ludzkie.
Cóż go tu sprowadziło? Czy chciał przyjrzeć się krwawej uczcie drapieżników, czy też upewnić się, że wszyscy już zginęli?
Zdaje się, że nie kierowała nim żadna z tych pobudek.
Ubranie łotra było w strzępach, jakby osmalone dymem. Miało się wrażenie, że ledwo stał na nogach. Jedną ręką trzymał się za bok prawy, z którego sączyły się duże krople jakby krwi, w drugiej zaś ściskał jakąś skrzynkę.
Tygrysy, zoczywszy nowy łup, rzuciły się ku niemu z rykiem, ścinającym krew w żyłach, ale nagle cofnęły się, niby zdjęte trwogą tajemną.
Rozbitek bowiem wyprężył się całem ciałem, oczy mu zalśniły żywym ogniem — ich blask niesamowity działał nawet na zwierzęta i przejmował je dreszczem…
Uczyniwszy gest groźny, zaczął cofać się ku rufie. Chwiejnym krokiem, zataczając się, wszedł na pokład tylny, nie tracąc z oczu dwunastu tygrysów, które postępowały za nim zwolna, jakby je ciągnęła jakaś siła tajemnicza; oparł się o klamburtę i spojrzał na ocean, wołając:
— Podjeżdżaj, Mac Bjorn!
— Billu! Niegodziwy Billu! — wrzasnął kapitan.
Rozbitek podniósł głowę.
— A, to pan, panie kapitanie! — odpowiedział głosem ochrypłym. — Słowo marynarskie, bardzo się cieszę, iż widzę pana żywym.
— Coś ty zrobił z moją córką Anną?
— Z Anną! — wykrzyknął rozbitek głosem ponurym. — Ależ mnie ona kropnęła… i jak tęgo!… bodajby ją!
— Giń, psie! — krzyknął kapitan, wyrywając pistolet z za pasa Asthora.
Wycelował w zbrodniarza, ale ręka trzęsła mu się tak silnie ze wzruszenia i wściekłości, że strzał nie mógł trafić do celu.
— Teraz na mnie kolej! — zawołał stary Asthor, wyrywając kapitanowi broń z ręki.
Zmierzył się i wypalił. Bill wrzasnął przeraźliwie i runął z parapetu w morze.
— Do stu kartaczy! — krzyknął ktoś, w kim rozpoznano głos Mac Bjorna. — Te ptaki morskie zadziobały mego druha! Na morze, towarzysze!… Niech ich tam djabeł usmaży w smole!
Pod rufą okrętu rozległy się jakieś głuche uderzenia, jakgdyby ci opryszkowie zatapiali coś w morzu; prawdopodobnie uległa temu losowi jedna z szalup. Mac Bjorn znajdował się przy sterze, Bill zaś spoczywał na burtnicy, nieruchomy, jakby nieżywy. Pozostali wzięli się do wioseł, wprawiając łódź w ruch szybki. Przecięli strefę, oświeconą pożarem, poczem zniknęli w ciemnościach.
W oddali posłyszano jeszcze drwiący głos chudzielca:
— Życzymy powodzenia, panie kapitanie!
I już nic więcej…
— Uciekli! — zawołał kapitan głosem rozdartym.
— Tak! — odpowiedział Asthor — i zatopili nam drugą szalupę. Ale Bill może już nie żyje.
— A Anna?… Żyje czy nie żyje?
— Miejmy nadzieję, że żyje — odpowiedzieli obaj marynarze.
— A jeżeli Bill… o, Boże!… jeżeli ją zabił?
— To niemożliwe, kapitanie! Ona miała broń przy sobie, a jeżeli Bill został ranny, to musiała się dobrze bronić.
— Och, cóż za okropna sytuacja! — zawołał z płaczem nieszczęśliwy kapitan. — Gdybym przynajmniej mógł zejść na dół i…
— Cyt, panie kapitanie — ozwał się Grinnell.
— Czyś co usłyszał? — spytał kapitan, pochwyciwszy go silnie za ramię.
— Posłyszałem głos miss Anny.
— Ach, Grinnell, nie łudź mnie, proszę!
— Psst! — ozwał się Asthor. — Tak… nie mylę się… Grinnell dobrze słyszał… Proszę słuchać, panie kapitanie…
Z kwatery rufnej ozwał się dość wyraźny głos, nawołujący:
— Ojczulku, gdzie jesteś?
— Anna! — huknął kapitan głosem potężnym.
— To ty ojczulku? — zapytała dzieweczka.
— Tak, to ja, Anno!
— Zdrów?
— Tak jest, zdrów… a ty?
— Jestem zamknięta w swojej kajucie.
— Nie jesteś ranna?
— Nie, ojczulku. Czy sam jesteś?
— Nie, jest nas pięciu.
— A Asthor?
— Żyję, dzięki Bogu, miss — zawołał stary marynarz.
— A inni?
— Zginęli — odpowiedział kapitan.
— A rozbitkowie?
— Uciekli nikczemnicy!
— Czy i Bill?
— Zdaje mi się, że już nie żyje.
— Ukradł wszystkie klejnoty!
— Ale już nie żyje!
— A próbował i mnie porwać.
— Aha! — krzyknął kapitan. — Teraz rozumiem całą tę piekielną robotę. Ten zbrodniarz kochał moją córkę!
— Czy tygrysy są jeszcze na pokładzie? — spytała Anna.
— Tak, wciąż jeszcze!
— Nie możecie zejść?
— Jesteśmy na masztach, brak nam nabojów.
— Czy „Nowa Georgja“ jeszcze się pali?
— Tak… ale… Hej, Asthor, czy ci się nie zdaje, jakoby dym się zmniejszał?
— Tak, tak — potwierdził stary marynarz — teraz poznaję wyraźnie dwóch ludzi, siedzących na grotmaszcie… przedtem zasłaniał ich ogień.
— A któż tam?
— Fulton i Mariland.
— Cóżby to było za szczęście, gdyby ogień zgasnął!
— Nie możemy jednak zejść w tej chwili — odpowiedział sternik. — Póki tygrysy hasają po pokładzie, nikt nie może nogi tam postawić.
— Wiem o tem.
— Gdyby je można powystrzelać!
— Nasze pistolety są nienabite.
— Mam pewną myśl — zawołał sternik. — Gdyby miss Anna mogła nam pomóc!
— W jakiż sposób?
— Miss! — zawołał sternik. — Czy pani ma w kajucie strzelby i amunicję?
W parę chwil później Anna odpowiedziała:
— W saloniku są trzy karabiny.
— Czy pani może je zabrać?
— Czy wszystkie tygrysy są na pokładzie?
— Tak — odpowiedział kapitan.
— Czy mogę spróbować wyjść z kajuty?
Kapitan zawahał się z odpowiedzią. A gdyby w chwili, kiedyby dzielna dziewczyna opuszczała kajutę, jeden z tygrysów wdarł się niespodzianie do kwatery rufnej, której drzwi Bill zostawił otwarte.
Ta myśl sparaliżowała na chwilę język ojca.
— Anno, córko moja kochana! — zawołał — nie waż mi się na podobną lekkomyślność!
— Jest to konieczne dla waszego i mojego ocalenia — odparła stanowczym głosem dziewczyna.
— Ależ tygrysy mogą zajść ci drogę!
— W dziesięć sekund się uwinę. Jakże więc dostarczyć mam tej broni?
— Powiem pani później — odpowiedział Asthor.
— Uważajcie na tygrysy, a gdyby który zbliżał się do rufy, dajcie mi hasło potrójnym okrzykiem.
— Niech ci Bóg pomoże, dzielna córko! — zawołał kapitan głosem wzruszonym.
— Niech pani zaczeka chwilę — zawołał Grinnell.
Wydobył z za pasa nóż marynarski i trzema cięciami oderwał gruby bosak z wierzchołka szlągu.
— Oto pocisk, który z łatwością rozbije czaszkę tygrysa — odezwał się — Pierwszy, który się zbliży do rufy, poczuje jego ciężar.
— Dziękuję ci, Grinnell — odpowiedział kapitan. — Spiesz się, Anno!
— Uważajcie na tygrysy! ja wychodzę z kajuty.
Trzej marynarze, ogarnięci nieopisaną trwogą, jęli czuwać wśród najgłębszego milczenia.
Tygrysy zgromadziły się wszystkie w przedniej części okrętu i, nic sobie nie robiąc z dymu i iskier, które się wydobywały z czeladni, rozszarpywały leżące na pokładzie zwłoki, potężnemi szczękami miażdżąc i rozszarpując kości nieszczęśliwych ofiar. Nie myślały chwilowo o żywych, mając może tę pewność, że zczasem i tych dostaną w swe łapy. W pewnym jednak momencie wielki tygrys podniósł głowę i nadstawił uszy, wydając głuche miauczenie, jedno z tych miauczeń, które tak są właściwe tygrysom i przypominają ryk prawdziwy.
Kapitan, Asthor i Grinnell pobledli; w tej akurat chwili Anna powinna się była znajdować w saloniku na rufie.
— Grinnell! — rzekł kapitan głosem zdławionym.
— Jestem gotów — odpowiedział majtek, podnosząc ciężki bosak.
Tygrys oderwawszy się od jadła, jakby się czemuś zaczął przysłuchiwać z głęboką uwagą. Machnął dwakroć ogonem, potem raptownie zwrócił się ku rufie, wpatrując się w lukę kwatery.
— Usłyszał coś widocznie — mruknął Asthor, zadrżawszy.
— Tak jest — odpowiedział kapitan, którego czoło perliło się zimnym potem.
Tygrys przez dłuższą chwilę stał w miejscu nieruchomo, przyglądając się wciąż drzwiom kwatery lśniącemi oczyma, poczem w milczeniu ruszył ku rufie, lecz jakby niezdecydowanym krokiem.
— Anno!… Anno!… tygrys! — krzyknął kapitan.
Grinnell podniósł ciężki bosak i rzucił w stronę tygrysa. Ten w wielkim podskoku umknął w stronę galardy.
Na rufie rozległ się głuchy łoskot, jakgdyby ktoś silnie zatrzasnął drzwiami, następnie zaś usłyszano triumfujący głos Anny:
— Ojczulku, jesteśmy ocaleni!
— Czy masz broń?
— Tak!
— Zatarasuj drzwi!
— Już zatarasowane.
— A teraz na ciebie kolej — odezwał się kapitan do Asthora.
— Miss! — zawołał stary sternik. — Czy pani znajduje się w swojej kajucie czy w kajucie pana kapitana?
— W swojej — odpowiedziała Anna.
— W którą stronę wychodzi okno kajuty?
— W stronę bakortu, ku sterowi.
— Czy pani potrafi chwycić linę, jeżeli ją rzucę w stronę steru?
— Spodziewam się.
— A więc uwaga!
Sternik ściągnął fansznur, mocną linkę, mogącą podnieść przedmiot wagi trzydziestu do czterdziestu kilogramów, do jej końca przywiązał swój kordelas i zakrzyknął:
— Miss, rzucam linę! — I trzymając w ręku drugi koniec, cisnął ją tak celnie, iż kordelas utkwił tuż koło steru. Anna wysunęła ramię z okienka kajuty i pochwyciła fansznur.
— Proszę trzymać mocno drugi koniec — ozwała się.
— Niech się pani nie boi — odpowiedział Asthor.
Upłynęło parę minut. Tygrysy przerwały krwawą ucztę i z pewnym niepokojem przyglądały się owej dziwnej czynności, jakgdyby przeczuwały, że może mieć ona dla nich zgubne następstwa.
— Hys! — zawołała naraz Anna.
Asthor i Grinnell jęli ciągnąć fansznur, który stał się znacznie cięższy niż przedtem, i z radością spostrzegli, że na jego końcu były uwieszone trzy karabiny i spora paczka, zawierająca niewątpliwie amunicję.
— Jesteśmy ocaleni! — zawołał kapitan, podnosząc broń. — Dzielna dziewczyna! Przetnijcie liny sznurowe, żeby tygrysy nie mogły na nie skoczyć, a potem strzelać, ile wlezie!
Bestje, które zapewne znały skuteczność broni palnej i z żywem zaniepokojeniem przyglądały się tym dziwnym czynnościom, zgromadziły się pośrodku pokładu, porykując zcicha.
— Ognia! — krzyknął kapitan.
Zagrzmiały trzy wystrzały, zlewając się w jeden huk. Wielki tygrys, który jakby przewodził innym, dał potężnego susa, wydając ryk straszliwy, i rozciągnął się na pokładzie, miotając się wściekle. Reszta zwierząt, przerażona tą pierwszą salwą, jęła biegać po pokładzie, wyjąc i rycząc, przebiegając jednym skokiem cały okręt wpoprzek z bakortu na sztymbork.
Lecz wystrzały następowały jeden po drugim, kule świstały i z przerażającą celnością szerzyły śmierć nieubłaganą lub rany. Napróżno zwierzęta zdwajały ryk oraz prężność skoków; próżno z wściekłością rzucały się na maszt, na którego wierzchołku kapitan, Asthor i Grinnell pracowali bez przerwy; napróżno uciekały, starając się ukryć za beczkami, skrzyniami i sprzętem marynarskim rozsypanym po pokładzie.
— Strzelać, strzelać! — wołał wciąż kapitan, a Fulton i Mariland, przyczepieni do grotmasztu, odzywali się gromkiem „hurra“ dla powiększenia grozy.
Strzelanina stawała się coraz silniejsza, strzały padały coraz celniej, powalając na ziemię jednego po drugim z tych strasznych, lecz bezsilnych przeciwników. Po upływie dziesięciu minut już siedem tygrysów leżało bez życia na pokładzie, dwa tarzały się w śmiertelnej agonji, jeden zaś oszalały ze strachu rzucił się w morze, gdzie rekiny niechybnie zaciągnęły go w bezdenne głębiny. Jedenasty, ciężko zraniony wlókł się po obryzganym krwią pokładzie, starając się dosięgnąć masztu i ostatnim wysiłkiem skoczyć ku marsowi, a dwunasty cofnął się na przód okrętu, gdzie przyczaił się za dwiema skrzyniami.
— Jeszcze dwie salwy — ozwał się kapitan Hill — a będziemy mogli zejść.
Znów rozległy się trzy strzały karabinowe, i osłabły tygrys padł bez życia u stóp bezanmasztu.
— Teraz kolej na drugiego — rzekł Asthor, nabijając broń.
W tej chwili Grinnell wydał okrzyk wściekłości:
— Tygrys uciekł!
— Dokąd?
— Do czeladni.
— Czyżby ogień wygasł?
— Chyba tak — odrzekł Asthor — ale jakże go tam podejdziemy?
— Boisz się? — zapytał kapitan.
— Nie — odpowiedzieli obaj marynarze.
— A więc schodźmy nadół i zapolujmy na niego.