Dusza Zaczarowana/I/Część druga/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł I. Anetka i Sylwja
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny I. Annette et Sylvie
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Zbliżenie owo, jakie miało miejsce w mglistym, jakby pajęczyną osnutym październiku, stało się im tak niezbędnem, że zadały sobie pytanie, jak mogły się bezeń obejść do tej pory.
Tymczasem obchodziły się dawniej i w przyszłości miały również się obchodzić. Życie nie zamyka się, począwszy od lat dwudziestu w związku, chociażby najczulszym, zwłaszcza, gdy idzie o życie dwu istot tak lotnych. Muszą mknąć w przestwór powietrza. Choćby siła ich serc była największą, instynkt latania przeważyć musi. Gdy Anetka i Sylwja mówiły sobie z czułością:
— Jakżeśmy mogły żyć tak długo bez siebie? — wówczas nie przyznawały się, że:
— Prędzej, czy później, trzeba będzie (jakaż szkoda!) żyć zdala od siebie.
Wszakże jedna nie może żyć za drugą na jej miejscu, i ta druga nie chciałaby tego nawet. Głęboką była zaiste ich wzajemna potrzeba miłości, atoli miały obie potrzebę silniejszą, sięgającą dalej, aż do źródeł własnej ich istoty, obie młode Rivière odczuwały potrzebę niezawisłości. Mając tyle cech odmiennych, posiadały właśnie (a to nie było zgoła pomyślne) ten rys wspólny, że każda była sobą. Wiedziały to dobrze, był to nawet jeden z powodów, dlaczego, nie mówiąc o tem, tem więcej się kochały, mianowicie: rozpoznały się w nim. Cóż tedy znaczyły projekty stopienia swych żyć w jedno? Gdy snuły marzenie chronienia się wzajem w życiu, wiedziała dobrze każda, że druga nie zgodzi się na to, podobnie jak nie zgodziłaby się pierwsza. Było to marzenie serc, z którem igrały. Starały się, by gra owa trwała jak można najdłużej.
Ale długo trwać ona nie mogła.
Niczem by to jeszcze było usamowolnić się wzajem. Owe dwie republiki, zazdrosne o swobody swoje, wyposażone były, bezwiednie, jak wszystkie republiki, w instynkty despotyczne. Każda chciała prawa swoje, uznane przez nią za dobre, wprowadzić do drugiej. Anetka, posiadająca krytycyzm, potępiała siebie po niewczasie, ile razy wdarła się na terytorjum siostry, ale czyniła to dalej. Miała charakter silny, namiętny, skłonny, wbrew jej woli, do panowania. Natura ta mogła zataić się przez czas jakiś pod przysłoną wielkiej miłości, ale wracała do swych praw. Trzeba przyznać, że ile razy Anetka czyniła wysiłki, by przystosować się do woli Sylwji, Sylwja wcale jej nie ulatwiała zadania. Postępowała po swej myśli, a w głowie jej w ciągu doby jawiło się więcej niż dwa tuziny myśli i aktów woli, niezawsze poza tem zgodnych z sobą. Metodyczna, systematyczna Anetka śmiała się zrazu z tych szalonych kaprysów, potem zaś niecierpliwiła. Nazywała siostrę: „Różą wiatrów“, lub „Chcę, ale czego ja to chcę?“. Wzamian Sylwja zwała ją: „Burzą“, „Panią żandarmką“, lub też, oburzona jej punktualnością, „Południem o dwunastej“.
Mimo że się kochały, trudnoby im było dostosować się do jednego sposobu życia. Nie miały jednych upodobań i nawyknień. Kochając siostrę, mogła Anetka słuchać pobłażliwie drobnych świństewek i facecyjek Sylwji, która je gromadziła, mając wprawne do tego oko i ucho, ale nie umiejąc się jak należy wysłowić. Sylwja mogła udawać, pokrywając straszne ziewanie, że interesuje się okropnościami, zawartemi w książkach Anetki, usiłującej przyzwyczaić ją do czytania i dzielenia się z nią ową rozkoszą...
Mogła czasem wykrzykiwać:
— Ach, jakże to piękne, droga moja! — gdy szło o szczytne myśli na temat życia, śmierci, czy społeczeństwa.
(Boże! Turlututu! Ileż ci pisarze marnują czasu! myślała).
Cóż o tem sądzisz, Sylwjo? — pytała Anetka.
( — Gwiżdżę na to! myślała).
— Myślę to samo co ty, najdroższa! — odpowiadała.
Nie przeszkadzało to wcale adorować się wzajem, ale mimo wszystko krępowało trochę w rozmowie.
Czemże zresztą zapełnić samotne dni w ponurym domu, na skraju lasu, w otoku pól pustych, nakrytych brzemiennym chmurami nieboskłonem jesiennym, stapiającym się we mgle równią nieskończoną? Daremnie mówiła Sylwja i wierzyła, że zachwyca się wsią, rychło wyczerpała wszystkie jej uciechy i popadła w stan nudy, zatraciła się w tem otoczeniu i nie wiedziała, co czynić. Natura! Przyroda! Powiedzmy prawdę... natura ta doprowadzała ją do pasji... do zielonej pasji! Znieść nie mogła tego co dawała wieś: wiatru, deszczu i błota, (błoto paryskie złotem jej się w porównaniu wydało), myszy biegających poza starem obiciem, pająków, wracających z pola na zimowe leże w pokojach, a nadewszystko owych ohydnych, trąbiących komarów, żywiących się z upodobaniem stopami jej i rękami. Nieraz zbierało jej się na płacz z irytacji i nudy. Anetka przeciwnie rozkoszowała się świeżem powietrzem, samotnością, urozmaiconą pobytem ukochanej siostry, niedostępna nudzie, śmiała się z ukąszeń i usiłowała zachęcić Sylwję do długich wędrówek po błocie, nie bacząc jej miny zniechęconej i kwaśnej. Upajała się tchnieniem wiatru i sieczeniem deszczu i, zapominając nawet o siostrze, sadziła wielkiemi krokami przez rozmiękłe zagony i gęste lasy, a z gałęzi potrąconych spadały na nią strumienie wody. Często przypominała sobie po długim dopiero czasie o biednej, opuszczonej, a Sylwja, zadąsana przed lustrem, w którem oglądała swą napuchłą od żądeł komarzych buzię, zadawała sobie pytanie:
— Ach, kiedyż wrócimy?
Z pośród tysiąca i jednej idei młodszej panny Rivière, jedna okazała się nakoniec dobrą, a pobyt na wsi nietylko jej nie zmienił, ale przeciwnie nadał jej, niejako, lepszą i świetniejszą płeć. Sylwja lubiła swój zawód, lubiła naprawdę. Wywodząc się z mocnej rasy robotniczej Paryża, łaknęła pracy, igły swej i naparstka, celem zajęcia palców i myśli. Miała wrodzone upodobanie do szycia. Doznawała fizycznej wprost rozkoszy, obracając w rękach godzinami jakąś materję, tkaninę lekką, muślin czy jedwab, plisując, mnąc, prostując, czy motając wstążki w dziwne fantazje. Przytem, chociaż główka-makówka Sylwji, Bogu dzięki, nie zdolną była ogarnąć idei, mieszkających w wielkim mózgu Anetki, wiedziała ona dobrze, że tutaj, w królestwie szmatek może się poszczycić tylu idejami, tylu pomysłami, iż mogłaby je sprzedawać na funty innym ludziom. Niesposób tedy, by zrezygnować z nich miała. Zazwyczaj sądzimy, że największą przyjemnością dla kobiety jest nosić piękne suknie. Kobieta naprawdę zdolna doznaje stokroć jeszcze większej przyjemności, mogąc je... robić. Raz zakosztowawszy tej rozkoszy, trudno się bez niej obejść. W środowisku wygodnego lenistwa, gdzie ją zamknęła siostra, podczas gdy piękne ręce Anetki biegały po klawiszach pianina, Sylwja tęskniła za zgrzytem wielkich nożyc i łoskotem maszyny do szycia. Oddałaby wszystkie kosztowne dzieła sztuki za poczciwego manekina bez głowy, którego można ubierać wedle własnej fantazji, obracać na wszystkie strony, przed którym można siadać w kucki, maltretować do woli, z którym wreszcie, gdy wyjdzie przodowniczka pracowni, można zatańczyć wokoło sali, przewracając stołki. Kilka luźnych słów dały poznać zniecierpliwionej Anetce tok myśli siostry, tak, że, patrząc w rozbłysłe oczy Sylwji, dorozumiała się, iż czeka ją niebawem znowu historja krawiecka.
Gdy tylko wróciły do Paryża, Sylwja oświadczyła, że wraca do siebie i bierze się do pracy systematycznej. Anetka westchnęła, ale nie okazała ździwienia. Sylwję, spodziewającą się opozycji, wzruszyło bardziej owo westchnienie od słów. Przybiegła do siedzącej siostry, klękając objęła ją wpół i nadstawiła do pocałunku usta.
— Anetko, nie miej mi za złe! — prosiła.
— Droga moja, — odparła Anetka — wiesz dobrze, że szczęście twe jest mojem!
Ale przykro jej było, a Sylwji także.
— To nie moja wina! — powiedziała. — Wiesz, jak cię kocham.
— Tak, pewna jestem!
Uśmiechnęła się, ale raz jeszcze westchnęła ciężko. Sylwja, klęcząc dalej, ujęła jej twarz w dłonie i, zbliżając swoją, rzekła:
— Zabraniam ci wzdychać... szkaradnico jedna! Jeśli tak będziesz wzdychała, nie zdołam iść precz. Nie jestem katem.
— Nie, nie jesteś nim, drogie dziecko. Źle postępuję, prawda... ale nie w chęci przygany, żal mi tylko, że się rozłączymy...
— Rozłączymy się?... Nigdy! Cóż to za gadanie? Będziemy się widywały codziennie. Ty przyjdziesz, ja przyjdę. Mój pokój zostanie moim nadal. Wszakże nie ośmieliłabyś się odebrać mi go? O, spróbuj tylko... nie dam! Gdy się zmęczę, przyjdę poleniuchować sobie. Czasem, jakiegoś wieczora, kiedy się mnie nie będziesz spodziewać, o niezwykłej godzinie, przybiegnę, wszakże mam klucz, wpadnę i przyłapię cię... Biada ci, jeśli będziesz robiła głupstwa... Zobaczysz, zobaczysz, pokochamy się jeszcze bardziej, tak będzie stokroć jeszcze lepiej... Rozłączyć się? Czy sądzisz, żebym się zgodziła, że mogłabym się obejść bez mej ślicznotki?
— Przychlebnico! Szelmeczko! — odparła, śmiejąc się Anetka. — Jak ty umiesz tumanić... Przeklęta kłamczyni!
— Anetko, nie klnij! Cóż to znowu!
— No więc, poprostu kłamczyni. Czy wolno tak?
— Ujdzie, ujdzie! — zgodziła się wspaniałomyślnie Sylwja.
Rzuciła się siostrze na szyję, ściskając ją do uduszenia.
— Kłamczyni pożre cię teraz! Zemści się!
Chytra dziewczyna miała jednak inny jeszcze sposób przebłagania Anetki. Poprosiła, by jej pomogła do założenia własnej pracowni. Ta młódka dwudziestoletnia chciała być panią na własnych śmieciach, nie słuchać komendy, ale dowodzić, rozkazywać, bodaj manekinowi. Anetka zachwycona była, że może dać jej pieniądze. Zaczęły wspólnie rzecz obmyślać, dyskutowały zaciekle na temat urządzenia, biegały po całych dniach za lokalem, potem za meblami, potem pilnowały sprowadzania ich, następnie załatwiały sprawę z władzami, a wieczorami układały listę klientek, roiły przeróżne projekty, czyniły mnóstwo potrzebnych kroków i wkońcu Anetka popadła w złudzenie, że razem z Sylwją zakłada wspólną pracownię. Zapomniała pod wpływem tej złudy o tem, że się rozłączą rychło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.