Dusza Zaczarowana/I/Część druga/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł I. Anetka i Sylwja
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny I. Annette et Sylvie
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Klientki bardzo prędko zaczęły jawić się u Sylwji. Anetka składała liczne wizyty, demonstrując wytworne tualety, będące dziełem młodej mistrzyni, i wychwalała ją pod niebiosy. Udało jej się też zwerbować dużo kobiet ze swych sfer na odbiorczynie. Sylwja ze swej strony eksploatowała bez skrupułów adresy klientek dawnej swej chlebodawczyni. Była jednak rozsądną i nie powiększała zbyt pospiesznie zakresu swej działalności. Powoli. Życie jest dość długie. Mamy czas... Lubiła pracę, ale nie popadała w manję, jak dużo mrówek ludzkich, zwłaszcza rodzaju żeńskiego, które zabijają się wysiłkiem. Umiała znaleźć czas na przyjemność. Praca to jedna przyjemność, ale nie jedyna. „Z wszystkiego potrochu.“ Jej dewizą było jeść niewiele, ale potrawy musiały być smaczne i urozmaicone...
Wkrótce życie jej wypełniło się tak, że niewiele zeń zostało dla Anetki. Sylwja pamiętała w każdych warunkach o należnej jej części, ale dla serca Anetki cząstka była porcją zbyt małą. Nie umiała oddawać się przez połowę, w jednej trzeciej, czy czwartej. Teraz musiała się przekonać, że świat w uczuciach swych podobny jest do małego przekupnia detalisty, sprzedającego na funty. Długo się tego musiała uczyć, dłużej jeszcze z tem oswajać, a zaczęła dopiero pierwsze lekcje.
Cierpiała bez słowa, widząc, jak zwolna zostaje wyłączoną z życia Sylwji. Sylwja w pracowni nie była teraz nigdy sama, a niebawem przestała być również sama poza nią. Wzięła sobie ponownie kochanka. Anetka nie oponowała, miłość bowiem ku siostrze nie dopuszczała teraz urazy, żalu i surowości w jej sądzeniu, jak było dawniej. Nie chroniło jej to jednak od smutku. Sylwja kochała siostrę tak, że mimo lekkomyślności intuicyjnie odczuwała, iż ją to boli, to też wyzwalała się często z kręgu zajęć swych, poważnych, czy przyjemnych i nagle, wśród pracy, czy miłosnego sam na sam zrywała się i biegła do niej. Spadał wówczas na Anetkę huragan serdeczności, z równą odwzajemniany w takich momentach siłą. Ale burza mijała, a kiedy wichr porywał Sylwję do pracy, czy w objęcia kochanka, Anetka, wdzięczna za ów wylew miłości, za rozkoszny szczebiot, szaleńcze zwierzenia, pocałunki, śmiech, za światłość, jaką ją oblała, wzdychała jednak ciężko i czuła się bardziej jeszcze samotną i niepewną.
Nie brakło jej zajęcia, a dni Anetki wypełnione były równie obficie jak Sylwji.
Podwójne jej życie, intelektualne i światowe, zatrzymane od śmierci ojca, popłynęło dawnem korytem. Potrzeby umysłu, otamowane w roku zeszłym porywami serca, przypomniały się z większą jeszcze mocą. Chciała zapełnić pustkę, spowodowaną nieobecnością Sylwji, a także w bogatej jej naturze inteligencja dojrzała pod wpływem przeżyć zmysłowych, przeto wróciła do swych studjów, dziwując się, że ujmuje teraz wszystko jaśniej niż przedtem. Zajęła się biologją i powzięła myśl napisania książki o źródłach uczuć estetycznych i ich przejawach w przyrodzie.
Wznowiła również stosunki towarzyskie, wracając do sfer, pośród których żyła ongiś, wraz z ojcem. Sprawiło jej to zgoła nową przyjemność, polegającą głównie na zaciekawieniu. Umysł jej, sięgający teraz głębiej, odkrywał w osobach znanych rzeczy niespodziane, których nie dostrzegała przedtem. Łączyły się z tem inne jeszcze przyjemności odmiennego rodzaju, takie, do których się przyznajemy, i inne, których nie wyznamy za nic, a więc rozkosz podobania się, owe tajemne siły atrakcji (i repulsji także), budzące się w nas, jawiące się wokół, relacje magnetyczne, powstające pod osłoną złudnych słów, a łączące umysły i dusze, głuche instynkty posiadania, wypływające chwilami na równą i jednostajną powierzchnię myśli, salonu, co nikną dla oczu potem, ale drżą w głębi...
Świat i praca wypełniały niewielką jeno część dnia Anetki. Nigdy nie było gwarniej w jej duszy, jak kiedy znalazła się sama. Anetka zatapiała się w kontemplacji toni morza wnętrznego i plaży jego, pokrytej zasiewem podczas długich wieczorów i nocy, kiedy sen odrzuca jawę duszy, przepojoną marzeniem, niby cofająca się fala, która pozostawia na brzegu mirjady organizmów, wydobytych z przepastnych ciemni oceanu. Było to wielkie wiosenne ekwinokcjum.
Znała już część owych sił, poruszających się w niej, ale w chwili, gdy ich energja wzmagała się dziesięciokrotnie, umysł uświadamiał je sobie z wyrazistością niezmierną. Sprzeczny ich rytm budził w sercu upojenie i zawrót... Niepodobna było odkryć, jakie prawo kryje się w tej rozchwiei. Gwałtowny wstrząs zmysłowy, który niby burza letnia nawiedził serce Anetki, pozostawił trwałe ślady. Mimo, że znikło wspomnienie Tullia, równowaga całej jej istoty na długo była zachwiana. Spokojny tok życia i brak wszelkich zdarzeń dawały Anetce złudzenie, że nie dzieje się nic i mogła powtórzyć okrzyk niedbały stróżów nocnych podczas pogodnych nocy włoskich: — Tempo sereno! Ale noc upalna brzemienna była w nowe burze, a powietrze niepewne drżało dziwnym, niespokojnym rozgwarem. Wieczysty nieład. Dusze zmarłe i zmartwychwstające kotłowały bezustannie w tej formującej się duszy. Z jednej strony groźne dziedzictwo ojcowskie, pożądania, zazwyczaj zapomniane, wstawały nagle, wynurzając się z dna. Z drugiej strony siły przeciwne, duma moralna, umiłowanie czystości i żądza niezawisłości, której imperatyw i wywołane nim zakłopotanie odczuła już Anetka w zjednoczeniu swem z Sylwją. Z niepokojem też oczekiwała tragiczniejszych jeszcze konfliktów przyszłych z miłością. Całe to zmaganie się wnętrzne zajmowało ją bardzo i wypełniało długie dni zimowe. Dusza, niby chryzalida, osnuta kokonem przyćmionego mgłami światła, marzyła o przyszłości i słuchała marzeń własnych...
Czasem traciła nagle grunt pod nogami. Zdarzały jej się takie momenty zaniku świadomości, jak chwilami w jesieni, gdy była w Burgundji, a wówczas uczuwała pustkę i wpadała w nią. Pustkę? Nie była pustą, tylko nie wiedziała, co się tam dzieje w głębi... Coraz częstszemi stawały się teraz owe zjawiska dziwne, niedostrzegane, nie istniejące jeszcze przed dziesięciu może miesiącami, a wywołało je, zda się, głównie przejście, jakie zaszło w lecie. Anetka miała niejasne wrażenie, że owe tonie bezświadomości rozwierały się także nocą, kiedy spała... ciężkim snem hipnotycznym. Wynurzając się z nich, wracała z bardzo daleka i nie pozostawało jej żadne wspomnienie. A jednak coś szeptało, że działo się tam coś niezmiernej wagi, dotyczące całych światów, coś nienazwalne, coś z poza granic dozwolonych rozumowi i rzeczy znośnych dlań jeszcze, coś bestjalsko-nadludzkiego, coś, czego wyrazem są greckie potwory i maszkary katedralne. Jakaś magma bezkształtna czepiała się jej rąk, czuła się żywcem związaną z ową podświadomą istotą snu. Ciężył jej smutek, hańba, parne brzemię wspólnictwa z czemś, czego nie mogła żadną miarą określić. Ciało jej nawet przepojone było mdłym odorem, który nie ustępował przez dni kilka. Nosiła niejako tajemnicę, skrytą wśród ciżby przelotnych obrazów dnia, za zamkniętemi wrotami gładkiego czoła, nie myśląc o niczem prócz niej, z oczyma obojętnemi dla świata, zwróconemi do wnętrza, mając ręce jak przystoi skrzyżowane pod piersiami... śpiące jezioro...
Anetka zanosiła z sobą wszędzie ów sen nieustanny. Towarzyszył jej w zgiełku ulicznym, podczas skupienia naukowego kursów i bibljotek, wśród miłej banalności salonowej i prowadzonych tam rozmów, zawierających zawsze ziarnko flirtu i ironji. Niejednokrotnie zauważono na przyjęciach wieczorowych bezprzytomne jakby spojrzenie dziewczyny, uśmiechającej się z roztargnieniem, nie z tego, co do niej mówiono, ale do tego, co sama snuła w myśli. Chwytała czasem naoślep kilka słów, a potem oddalała się szybko, nadsłuchując śpiewu jakichś ptaków, skrytych w głębi swej własnej ptaszarni.
Koncert tej rozkrzyczanej rzeszy wnętrznych śpiewaków musiał być donośny, jeśli nawet Sylwja przyłapała ją pewnego dnia na tem słuchaniu. Droga, kochana Sylwja stała przed nią, wyplatając swe kochane głupstewka, mówiła do niej... cóż to ona mówiła? Sylwja spostrzegła, potrząsnęła nią ze śmiechem i zawołała:
— Anetko, ty śpisz!
Zaprzeczyła.
— Tak, tak widzę, śpisz stojąco, jak stary koń dorożkarski. Cóż tedy robisz w nocy?
— Bezwstydnico! A co ty robisz?
— Chcesz wiedzieć co? Doskonale, zaraz ci powiem szczegółowo. Zaręczam, że cię to nie znudzi!
— Nie, nie! — zaprotestowała, śmiejąc się, całkiem już rozbudzona.
Zatkała dłonią usta siostry, ale Sylwja wywinęła się i, biorąc jej głowę w dłonie, spojrzała w oczy i rzekła:
— Pokaż-no, co się mieści w tych pięknych oczach somnambuliczki. O czem śnisz, Anetko? Powiedz! Opowiedz wszystko!
— Cóż ci mam opowiedzieć?
— Powiedz, o czem myślałaś.
Anetka wzbraniała się, ale ustępowała zawsze wkońcu. Była to dla obu wielka przyjemność, wielki dowód przywiązania, a może i egoizmu, że sobie mówiły wszystko. Nie nużyło ich to nigdy. Anetka zaczęła tedy próbować, tłumaczyć swój sen nietyle dla Sylwji, ile raczej dla samej siebie i to jej sprawiło ulgę. Wysilała się, by być skrupulatną, a powaga, z jaką to czyniła, rozśmieszyła Sylwję. Parskała z radości, miotając wszystkie szalone myśli, naiwne, niewinne, barokowe, zuchwałe, a nawet czasem...
— Jakto? — wołała, udając oburzenie moralne. — Anetko, jakże możesz pozwalać sobie na coś podobnego?
Posiadała może równie dziwne życie wnętrzne (podobnie jak my wszyscy), ale nie domyślała się go nawet i nie ciekawiło ją ono, była bowiem osobą praktyczną, wierzącą raz na zawsze jeno w to, co widzi, czego dotyka, liczącą się jeno ze snami rozsądnemi, powszedniemi, żyjącą sprawami ziemskiemi, a odsuwała od siebie jako absurd wszystko, co mogło to życie zmącić.
Śmiała się z całego serca, słuchając siostry. Ach, któżby przypuszczał coś podobnego u tej Anetki! Z niewinną minką opowiada czasem rzeczy straszne, potem zaś przeraża się rzeczami prostemi które każdy zna! Opowiadała to Sylwji, która uznała ją za skomplikowaną, zachwycającą, niemożliwą, niepojętą i szaloną, z komiczną pewnością siebie. Ciągle ją trapiło owo upodobanie wbijania sobie gwoździ w głowę, gdy należałoby jeno zostawić wszystko jak jest. „Niech to sobie śpiewa wedle własnego dzioba!“
— To jednak śpiewa pół tuzina melodyj naraz! — odparła Anetka.
— Tem lepiej, tem jeszcze zabawniejsze! — zawołała Sylwja. — Przypomina obchód Lwa Belforckiego.
— Okropność! — zawołała Anetka, zatykając sobie uszy.
— Ja przepadam za tem. Trzy, lub cztery strzelnice, trąbki tramwajowe, organy parowe, dzwony, gwizdki, wszyscy krzyczą naraz, nie można się usłyszeć wzajem, krzyczę tedy głośniej od innych, chrapię, śmieję się, przewracam kozły, a serce skacze mi z radości.
— Mała plebejka!
— Wielka arystokracicha! To ty sama (wszak powiedziałaś) jesteś taką właśnie! Jeśli ci się to nie podoba, uczyń, co ja czynię. U mnie wszystko jest w porządku. Każda rzecz na swojem miejscu, każdy garnek na swoim kołku.
Mówiła szczerą prawdę. Bez względu na to, jakiby tumult wrzał na placu Denfert, czy w jej małym móżdżku, umiała się wyznać w jednym i drugim. Zaprowadziłaby natychmiast ład w beznadziejnym chaosie. Umiała godzić wszystkie potrzeby swego ciała, serca, życia codziennego i niecodziennego. Każdemu co mu się należy! Anetka mówiła:
— Jesteś komoda z szufladami! (Pokazała jej sławetny mebel w stylu Ludwika XV z listami ojca).
— Tak! przyznała Sylwja przekornie. — On do mnie podobny...

(Nie myślała o meblu).

...W gruncie rzeczy, ja jestem prawdziwą jego córką.
Chciała Anetkę przywieść do pasji, ale Anetka nie reagowała już na to. Przestała być zazdrosną o dziedzictwo po ojcu. Chętnie zrzekłaby się. nawet swego w niem udziału. Była to w pewnych dniach rzecz mocno kłopotliwa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.