Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Całą siłą pary.
Na ten okrzyk cała załoga rzuciła się w stronę oszczepnika: dowódzca, oficerowie, sternicy, majtkowie, chłopcy okrętowi, nawet maszyniści i palacze, opuszczając swe obowiązki; wydano rozkaz zatrzymania statku, i fregata posuwała się już tylko siłą rozpędu.
Ciemność głęboka otaczała wszystko, a jakkolwiek Kanadyjczyk dobre miał oczy, pytałem sam siebie jak i co on mógł widzieć. Serce mi biło jak młotem.
Lecz Ned-Land nie omylił się, i wkrótce wszyscyśmy zobaczyli przedmiot, który on ręką wskazywał.
W odległości 240 sążni od fregaty, z prawego boku morze zdawało się jakby oświetlone po wierzchu. Nie było to proste zjawisko fosforescencyi. Potwór zanurzony na kilka sążni od powierzchni wód, rzucał ten silny a niepojęty blask, o którym jednak wspominały raporta wielu dowódzców okrętowych. Wspaniałe te promienie musiał wytwarzać czynnik wielkiej siły oświetlającej. Część świetlna opisywała na morzu ogromny owal mocno wydłużony, w którego środku zbierało się ognisko rzucające blask olśniewający, zmniejszający się jednak stopniowo.
— Jest to nagromadzenie molekułów fosforycznych-zawołał jeden z oficerów.
— Nie, panie — odpowiedziałem z przekonaniem. — Nigdy folady[1] ani salpy[2] nie wydają tak potężnego blasku. To światłu jest wyraźnie natury elektrycznej… Zresztą patrz pan, patrz! ono się porusza! posuwa się naprzód, w tył! rzuca się na nas!
Na fregacie dał się słyszeć jeden okrzyk ogólny.
— Milczenie! — zawołał kapitan Farragut. — Zwrócić okręt do wiatru! Ruch w tył!
Majtkowie rzucili się do steru, maszyniści do maszyn. Parę odwrócono natychmiast i Abraham Lincoln zawracając od lewego boku, zakreślił sobą półkole.
— Ster na prawo! maszyna naprzód! — krzyknął kapitan Farragut.
Rozkazy spełniono z szybkością; fregata nagle odsunęła się od świetlnego ogniska.
Mylę się· Chciałem powiedzieć, że chciała się odsunąć, lecz zwierzę nadprzyrodzone zbliżyło się do niej z szybkością dwa razy większą.
Oddychaliśmy zaledwie, oniemieliśmy i osłupieli bardziej z zadziwienia aniżeli z obawy. Zwierzę dopędzało nas jakby przez igraszkę. Okrążyło fregatę pędzącą z szybkością czternastu węzłów, i otoczyło ją warstwą elektryczności, jakby jakim pyłem świetlnym. Potem odsunęło się na dwie lub trzy mile, pozostawiając za sobą smugę fosforyczną, podobną do kłębów pary jakie za sobą w tył wyrzuca lokomotywa pociągu pospiesznego. Nagle od ciemnych krańców widnokręgu, do których doszedł, potwór zawrócił się znowu ku fregacie z przerażającą szybkością, i w odległości dwudziestu może stóp od niej zatrzymał się, przygasił nagle swój blask, nie zanurzając się jednak w wodzie, bu światło nie ulegało stopniowemu zmniejszaniu się, tylko nagle znikło. Potem ukazał się z drugiej struny okrętu, lecz niewiadomo jakim sposobem? czy opłynął go, czy też przesunął się pod jego spodem. Niebezpieczeństwo zetknięcia się z nim, groziło nam klęską.
Dziwiły mnie obroty fregaty. Uciekała, zamiast nacierać. Powinna była ścigać, a tymczasem sama była ściganą; zrobiłem tę uwagę kapitanowi. Na twarzy jego spokojnej zwykle, czytałem nieopisane zdziwienie.
— Panie Aronnax — odpowiedział mi — nie wiem z jaka straszną istotą, mam do czynienia, i nie chcę nierozważnie narażać mojej fregaty wśród takiej ciemności. Zresztą, jakże zaczepiać, gdy nie wiemy kogo? jakże się bronić przeciw niemu? Poczekajmy do dnia, a wtedy role się odmienią.
— Ale już teraz nie wątpisz kapitanie o istnieniu zwierzęcia? — zapytałem.
— Nie, panie; jest to oczywiście narwal olbrzymi, ale zarazem elektryczny.
— Może być — dodałem — że nie można się do niego zbliżać, tak samo jak do węgorza elektrycznego lub do drętwika (Raja elektryczna).
— W rzeczy samej — odrzekł kapitan — i jeśli posiada on w sobie jeszcze siłę piorunującą, to jest bez zaprzeczenia najstraszniejszem zwierzęciem, jakie wyszło kiedykolwiek z rąk Stwórcy. Dlatego też panie, mam się na ostrożności.
Przez całą noc załoga okrętowa była na nogach i nikt nie pomyślał o spaniu. Abraham Lincoln nie mogąc walczyć szybkością, zwolnił swój bieg; utrzymywano na nim niewielką tylko parę. Narwal idąc za przykładem fregaty, pozwalał się kołysać falom — i zdawało się że postanowił nie opuszczać placu bitwy.
Jednakże około północy znikł, albo lepiej powiedziawszy „przygasł” jak ogromny robak świecący. Czy uciekł? Należało się i tego lękać, ale nie spodziewać. Lecz na siedm minut przed pierwszą zrana dało się słyszeć ogłuszające gwizdnięcie, podobne do tego jakie wydaje strumień wody, z nadzwyczajną wyrzucony gwałtownością.
Kapitan Farragut, Ned-Land i ja, byliśmy naówczas w izbie oficerskiej z tyłu okrętu, i ztamtąd ciekawym wzrokiem pragnęliśmy przedrzeć grube ciemności.
— Ned-Landzie — rzekł kapitan — ty często słyszałeś wieloryby ryczące?
— Często panie, ale nigdy takich wielorybów, których wypatrzenie przyniosłoby mi dwa tysiące dolarów zysku.
— To prawda, że masz prawo do nagrody. Ale powiedz mi, czy ten odgłos nie jest podobny do tego, jaki wydają wieloryby wyrzucając wodę przez swe nozdrza?
— Taki sam odgłos panie, lecz ten jaki przed chwilą słyszeliśmy, jest bez porównania silniejszy. Nie ulega wątpliwości, że wieloryba mamy blizko siebie. Jeśli pan pozwoli — dodał oszczepnik — jutro przy świetle dziennem powiemy mu słówko.
— Jeśli będzie w humorze słuchania cię, mości Landzie — wtrącił tonem powątpiewania.
— Niech ja się tylko zbliżę do niego na cztery długości harpuna — odparł Kanadyjczyk — a musi mnie słuchać!
— Lecz abyś się zbliżył — rzekł dowódzca — to trzebaby ci dać łódź wielorybniczą?
— Bezwątpienia kapitanie.
— A to byłoby narażać życie moich ludzi…
— I moje! — krótko dodał oszczepnik.
Około drugiej godziny rano, znowu ukazał się blask silny w odległości pięciu mil pod wiatr od fregaty. Pomimo takiej odległości, pomimo szmeru wiatru i morza, słychać było wyraźnie ogromne uderzenia ogona i silny oddech zwierzęcia. Zdawało się, że gdy narwal wychylał się na powierzchnię dla odetchnięcia, powietrze wpadało do jego płuc, jak para w przestronnych maszynach o sile dwóch tysięcy koni.
— Hm! — pomyślałem sobie — piękny mi wieloryb co posiada silę pułku kawaleryi.
Czuwano bezustannie aż do dnia, i sposobiono się do walki. Wszystkie narzędzia i przyrządy do łowów wydobyto i rozłożono. Porucznik kazał nabić moździerzyki, wyrzucające harpun na odległość mili, i długie kartacznice z kulami pękającemi, które zadają śmiertelne rany. Ned-Land przysposobił tylko swój harpun, broń straszną, w jego ręku.
O szóstej świtać poczęło, i wraz z pierwszym brzaskiem zorzy zniknęło światło elektryczne narwala. O siódmej było już całkiem widno, lecz mgła poranna bardzo gęsta, zaciemniała widnokrąg i najlepsze lunety nic nie pomogły. Ztąd ogólny gniew i niezadowolenie.
Ja przysiadłem się do steru; kilku oficerów wdrapało się na wierzchołki masztów.
O ósmej mgła opadła na fale. Widnokrąg oczyścił się i rozwidnił. I znowu jak dnia poprzedzającego, nagle rozległ się głos Ned-Land’a.
— Jest, oto tam… z lewego boku od tyłu okrętu! — wołał oszczepnik.
W szystkie oczy zwróciły się w punkt wskazany.
W odległości półtorej mili od fregaty, długie ciało czarniawe wystawało na wysokość jednego metra po nad fale. Ogon jego poruszał się z nadzwyczajną gwałtownością. Nigdy jeszcze nie widziano wody morskiej tak silnie rozbijanej. Ogromna bruzda świetnej białości znaczyła pochód zwierzęcia, i zakreślała linię krzywą przedłużoną.
Fregata zbliżyła się do wieloryba. Mogłem mu się doskonale przypatrzeć. Raporta okrętów Shannon i Helvetia przesadziły nieco jego rozmiary; liczyłem, że długość jego nie mogła wynosić więcej nad dwieście pięćdziesiąt stóp. Co do jego grubości, trudno było ją oznaczyć, lecz w ogóle zwierzę wydało mi się bardzo proporcyonalnie zbudowane.
Gdym się przypatrywał temu dziwnemu stworzeniu, wyrzuciło ono ze swych nozdrzy dwa wielkie strumienie pary i wody na wysokość czterdziestu metrów, co mnie już stanowczo upewniło o sposobie jego oddychania. Wniosłem więc z tego, że zwierzę to należało do działu kręgowych, do klasy ssących, do gromady rybokształtnych, do rzędu wielorybów, do familii… Tu nie mogłem jeszcze nie wyrzec. Rząd wielorybów obejmuje trzy familie: wieloryby, potfisze i delfiny — w tej ostatniej właśnie pomieszczone są narwale. Każda z tych familii dzieli się na kilka rodzajów, każdy rodzaj na gatunki, każdy gatunek na odmiany. Nie wątpiłem, że zdołam uzupełnić mą klasyfikacyę przy pomocy nieba i kapitana Farraguta.
Załoga z niecierpliwością oczekiwała na rozkazy swego dowódzcy. Ten przypatrzywszy się uważnie zwierzęciu, kazał wezwać maszynistę, i zapytał go czy ma dość pary.
— Mamy, panie kapitanie — odpowiedział maszynista.
— Dobrze. Każ pan podniecić jeszcze ognie, i ruszajmy całą siłą pary!
Przeciągle hurra! powitało ten rozkaz. Wybiła godzina walki. W kilka chwil potem, dwa kominy fregaty buchały gęstemi kłębami czarnego dymu, a pomost drżał pod wstrząśnieniami kół.
Abraham Lincoln popychany siłą, potężnej swej śruby, pędził prosto na zwierza; czekał on obojętnie, i pozwolił okrętowi zbliżyć się na 60 sążni, potem nie zanurzając się bynajmniej, usuwał się zwolna, utrzymując się w tej samej odległości.
Takie ściganie trwało około trzech kwadransy, a fregata w tym przeciągu czasu, ani na jeden sążeń bliżej do potwora przysunąć się nie zdołała. W taki sposób można go było nigdy nie doścignąć.
Kapitan Farragut niecierpliwie szarpał swą gęstą brodę. Nareszcie przywołał do siebie Ned-Land’a; Kanadyjczyk stawił się na wezwanie.
— I cóż panie Land — zapytał dowódzca — czy radzisz mi jeszcze spuszczać czółna na morze?
— Nie, panie — odrzekł Ned-Land — bo widzę, że to bydlę nie da się złapać, aż gdy samo zechce.
— Cóż zatem robić?
— Powiększyć jeszcze siłę pary, jeśli to być może. Co do mnie, to rozumie się z pozwoleniem pańskiem, stanę przy maszcie przednim całkiem w pogotowiu i cisnę oszczep, jeśli na stosowną odległość zbliżyć się zdołamy.
— Dobrze. Ned — odpowiedział kapitan Farragut; — panie
maszynisto! — krzyknął — każ zwiększyć ciśnienie pary.
Ned-Laud poszedł na swoje stanowisko. Ognie pod kotłami powiększono: śruba robiła czterdzieści trzy poruszeń na minutę, a para wydobywała się gwałtownie przez klapy. Abraham Lincoln pędził z szybkością ośmnastu mil i pół na godzinę·
Lecz z tą samą szybkością, pędziło i przeklęte zwierzę.
Jeszcze tak przez godzinę fregata robiła wysilenia, nie mogąc się ani na jeden sążeń przybliżyć. Było tu wielce upokarzającem, dla jednego z najszybszych statków marynarki amerykańskiej. Załoga okrętu mocno była niezadowoloną. Majtkowie przeklinali potwora, który nie raczył im nawet odpowiedzieć. Kapitan Farragut gryzł i szarpał swą brodę ze złości.
Przywołał on raz jeszcze maszynistę i zapytał go czy nie może już więcej naprężyć pary.
— Nie mogę, kapitanie — odpowiedział tenże.
— A klapy bezpieczeństwa czy są, obciążone?
— Do sześciu i pól atmosfer.
— Obciąż je pan do dziesięciu atmosfer.
Rozkaz był prawdziwie amerykański. Nie lepiejby postąpiono na Mississipi, dla prześcignięcia „współzawodnika.”
— Conseil — rzekłem do mego dzielnego chłopca stojącego przy mnie — czy wiesz, że możemy w powietrze wylecieć?
— Jak im się podoba! — spokojnie odrzekł Conseil.
Przyznam się, że tym razem wcale mi się podobać nie mogła tego rodzaju przyjemność.
Klapy bezpieczeństwa zostały obciążone. Dosypano węgli do pieców. Wentylatory dostarczały ogromnej ilości powietrza do panwi. Szybkość fregaty jeszcze się zwiększyła — aż jej maszty trzęsły się w osadzie, a kłęby dymu zaledwie przecisnąć się mogły przez zbyt wązkie kominy.
Niecierpliwy dowódzca zapytał sternika o prędkość.
— Dziewiętnaście mil i trzy dziesiąte — odpowiedział zagadniony.
— Powiększyć jeszcze ognie!
Maszynista spełnił rozkaz. Manometr wskazywał dziesięć atmosfer. Lecz widać że i wieloryb „powiększył także swą parę,” bo bez najmniejszej trudności odbywał swoje dziewiętnaście mil i trzy dziesiąte.
Okropne ściganie! Nie mogę opisać wzruszenia jakie przejmowało całą mą istotę. Ned-Land stał na swem stanowisku z harpunem w ręku. Kilka razy zwierz pozwalał zbliżyć się do siebie.
— Dopędzamy go! dopędzamy! — wołał Kanadyjczyk.
Lecz ile razy gotów już był ugodzić oszczepem, wieloryb odsuwał się z szybkością, którąby ocenić wypadało na trzydzieści mil na godzinę, a nawet podczas największej naszej szybkości, jakby żartując sobie z naszej fregaty, opłynął ją dokoła. Okropny krzyk przerażenia wydarł się ze wszystkich piersi.
W południe nie bliżej byliśmy potwora jak o ósmej godzinie rano.
Kapitan Farragut zdecydował się wtedy użyć środków bardziej stanowczych.
— Ah! — mówił on z gorączkową niecierpliwością — to zwierzę płynie prędzej niż Abraham Lincoln, ale zobaczymy czy wyścignąć zdoła jego kule stożkowe.
Armata na przodzie okrętu została nabita, i wycelowana. Wystrzelono — lecz kula przeszła o kilka stóp nad wielorybem, oddalonym o pół mili.
— Niech strzela kto zręczniejszy! —wrzasnął kapitan — pięćset dolarów nagrody temu, kto przeszyje to bydlę piekielne!
Stary, siwobrody kanonier — jakbym go widział dotąd — z okiem spokojnem, twarzą zimną, zbliżył się do armaty, nastawił ją i długo celował; w powietrzu rozległ się silny huk pomięszany z okrzykami radości całej załogi.
Kula nie chybiła celu: trafiła zwierzę, lecz nie przeszyła go nawskróś, zsunęła się tylko po jego powierzchni zaokrąglonej, i w odległości dwóch mil upadła w morze.
— Aha! — zawołał stary kanonier z gniewem — ten łotr opancerzony jest jak widzę blachą sześciocalową.
— Przekleństwo! — wrzeszczał kapitan Farragut.
Polowanie na nowo się rozpoczęło, a kapitan nachylając się do mnie rzekł:
— Będę go ścigał, choćby moja fregata miała rozbryzgać się na najdrobniejsze szczątki.
— Masz pan słuszność zupełną! — odpowiedziałem.
Można się było spodziewać, że zwierzęciu sil zabraknie prędzej niż maszynie parowej. Ale tak nie było. Godziny upływały, a na niem ani znać było zmęczenia.
Na pochwalę Abrahama Lincoln’a przyznać potrzeba, że walczył z niestrudzoną wytrwałością.
W tym niefortunnym dniu 6-go listopada przebiegł on do pięciuset kilometrów. Lecz noc nadeszła, i ciemnościami pokryła ocean wzburzony. Sądziłem że wyprawie naszej już koniec, i że już więcej nigdy nie zobaczymy zwierzęcia fantastycznego. Omyliłem się.
Na dziesięć, minut przed jedenastą wieczorem, światło elektryczne znowu się ukazało w odległości trzech mil od fregaty, a tak samo było czyste i mocne, jak nocy poprzedzającej.
Narwal zdawał się być, nieruchomym. Może spał strudzony, dozwalając się kołysać falom. Kapitan Farragut postanowił korzystać, z tej sposobności.
Wydal rozkazy. Fregata zwolniła bieg, posuwając, się ostrożnie, aby nie zbudzić czujności swego przeciwnika. Często się zdarza spotkać na pełnym oceanie wieloryby uśpione głęboko, i wtedy łatwo napaść można na nie; Ned-Land nie jednego ubił w taki sposób. Kanadyjczyk stał jak posąg niewzruszony na swem stanowisku, gotów do działania w każdej chwili.
W tej chwili oparty na poręczy przedniego pomostu, zobaczyłem pod sobą Ned-Land’a groźnie wstrząsającego swym niebezpiecznym oszczepem. Dwadzieścia stóp zaledwie dzieliło go od zwierzęcia nieruchomego.
Jednym szybkim ruchem, wyciągnął on rękę nagle i wyrzucił oszczep. Słyszałem uderzenie oręża trafiającego jak się zdawało na jakieś ciało twarde.
Światłość elektryczna przygasło naraz; dwa potężne słupy wody spadły w tej chwili na pomost fregaty, a lejąc się jak potok wzburzony z przodu na tył okrętu, przewracały ludzi i porywały wszystko co napotkały na drodze.
Dało się czuć gwałtowne wstrząśnienie — a ja przerzucony przez baryerę, nie mając czasu pochwycić czegośkolwiek, wtrącony zostałem do morza.