Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV.

Czarna rzeka.

Część kuli ziemskiej przez wody zajęta, równa się trzem milijonom ośmiuset trzydziestu dwom tysiącom pięciuset pięćdziesięciu ośmiu miryametrom kwadratowym, czyli przeszło trzydziestu ośmiu milijonom hektarów. Ta massa płynna ma objętości dwa milijardy dwieście pięćdziesiąt milijonów mil sześciennych, i tworzyłaby kulę o średnicy sześćdziesięciu mil, ważącą trzy kwintylijony tonnów. Ażeby mieć wyobrażenie o tej cyfrze, należy pamiętać że kwintylijon tak się ma do milijarda jak milijard do jedności, to jest że w kwintylijonie tyle jest milijardów, ile jedności w milijardzie. Ta masa płynna da się jeszcze w przybliżeniu wyrazić ilością wody, którąby wylewały wszystkie rzeki na ziemi przez czterdzieści tysięcy lat.
W epokach geologicznych, po poryodzie ogniowym nastąpił peryod wodny. Ocean w początku całkowicie kulę ziemską pokrywał. Potem stopniowo, w okresach syluryjskich ukazały się wierzchołki gór, wytworzyły się wyspy, znikły potem pod działaniem potopów cząstkowych, znowu się wyłoniły, ustaliły się, połączyły tworząc lądy — dopóki nie przybrały tych zarysów geograficznych, które dziś widzimy. Massy stałe zdobyły na płynnym obszarze przestrzeń trzydziestu siedmiu milijonów sześciuset pięćdziesięciu mil kwadratowych, czyli dwanaście tysięcy dziewięćset szesnaście milijonów hektarów.
Kształt lądów pozwala podzielić wody na pięć części: ocean Lodowaty północny, ocean Lodowaty południowy, ocean Indyjski, ocean Atlantycki, ocean Spokojny.
Ocean Spokojny rozciąga się od północy ku południowi, między dwoma kołami biegunowemi, i od zachodu na wschód pomiędzy Azyą i Ameryką, na przestrzeni stu czterdziestu pięciu stopni długości. Jestto najspokojniejsze z mórz; prądy ma szerokie i powolne, przypływy średnie, deszcze obfite. Taki to ocean miałem zrządzeniem losu przebywać, w najdziwniejszych warunkach.
— Panie profesorze — rzekł do mnie kapitan Nemo — jeśli pan chcesz, oznaczymy dokładnie naszą pozycyę, i punkt wyjścia w naszej podróży. Jest teraz trzy kwadranse na dwunastą. Wybierzemy się na powierzchnię morza.
Kapitan przycisnął trzykrotnie dzwonek elektryczny. Pompy zaczęły wyrzucać wodę ze zbiorników; skazówka manometru pokazywała stopniowo ruch Nautilusa z dołu do góry; nareszcie zatrzymała się.
— Przybyliśmy — rzekł kapitan.
Udałem się ku schodom środkowym, prowadzącym do platformy. Przeszedłszy po metalowych stopniach i przez otwory w ścianach, znalazłem się na górnej części Nautilusa.
Platforma wystawała nad wodę tylko na ośmdziesiąt centymetrów. Przód i tył Nautilusa przedstawiały te zarysy wrzecionowate, które go pozwalały porównać do długiego cygara. Zwróciłem wtedy uwagę na blachę jego pokrywy, pokarbowaną niby w rzędy dachówek, podobne do łuski pokrywającej ciało wielkich ziemnych gadów. Teraz rozumiałem dla czego pomimo jak najlepszej lunety, statek ten brano zawsze za morskiego potwora.
Ku środkowi platformy, łódka do połowy obsadzona w pudle statku, tworzyła niewielką wyniosłość. Z przodu i z tyłu wznosiły się dwie klatki średniej wysokości, o ścianach nachylonych, w większej części zajętych przez grube szkła soczewkowe; jedna mieściła w sobie sternika kierującego Nautilusem, w drugiej błyszczała potężna latarnia elektryczna oświetlająca nam drogę. Morze było wspaniałe, niebo czyste bez chmurki. Szerokie falowania oceanu zaledwie uczuć się na statku dawały. Lekki wietrzyk wschodni marszczył powierzchnię wód. Widnokrąg ze mgły oczyszczony, pozwalał na najdokładniejsze obserwacye.
Nic zgoła nie widzieliśmy koło siebie. Ani skały… ani wysepki… ani śladu Abrahama Lincolna… tylko pustynia…nieskończoność.
Kapitan uzbroiwszy się w sekstant zmierzył wysokość słońca, z której miał obliczyć szerokość geograficzną. Czekał w tym celu kilka minut, aż gwiazda dotknęła brzegu widnokręgu. W czasie dokonywania obserwacyi, nie drgnął mu ani jeden muskuł; zdawało się, że instrument przymocowany jest do marmurowej ręki.
— Południe — rzekł — i jeśli pan chcesz panie profesorze…
Rzuciłem okiem poraz ostatni na fale trochę żółtawe japońskich wybrzeży, i zeszedłem do wielkiego salonu.
Kapitan naznaczył punkt na mapie, obliczył chronometrycznie długość geograficzną, którą skontrolowawszy z poprzedniemi obserwacyami kątów godzinowych, rzekł do mnie:
— Panie Aronnax, jesteśmy pod sto trzydziestym siódmym stopniem, i piętnastą minutą długości zachodniej.
— Od jakiego południka — zapytałem z żywością, spodziewając się że odpowiedź kapitana, posłuży mi za wskazówkę do określenia jego narodowości.
— Panie profcsorze — odpowiedział — mam tu różne chronometry regulowane podług południków: paryzkiego, greenwichskiego i waszyngtońskiego. Na intencyę pańską użyję południka paryzkiego.
Ta odpowiedź nic mię nie nauczyła. Skłoniłem się, a dowódzca mówił dalej:
— Sto trzydzieści siedm stopni i piętnaście minut długości na wschód od południka paryzkiego, i trzydzieści stopni siedm minut szerokości północnej, to jest prawie trzysta mil od wybrzeży japońskich. Dziś więc 8-go grudnia, w południe, zaczyna się nasza podróż podmorska.
— Niech Bóg ma nas w swej opiece — odrzekłem.
— A teraz panie profesorze — dodał kapitan — pozostawiam pana przy jego studyach. Naznaczyłem drogę w kierunku wschodnio-północno-wschodni, na pięćdziesiąt metrów głębokości. Oto mapy z wielką punktacyą, na których będziesz pan mógł śledzić przebieg tej drogi. Salon jest do pańskiego rozporządzenia, a mnie pozwól pan oddalić się.
Kapitan Nemo ukłonił się i wyszedł. Pozostałem sam pogrążony w myślach o dowódcy Nautilusa. Czyż miałem dowiedzieć się kiedykolwiek do jakiego narodu należał ten dziwny człowiek, który się chełpił z tego, że do żadnego nie należy? Kto mógł obudzić w nim tę nienawiść do ludzkości, łaknącą może strasznej zemsty? Byłże to jeden z tych niezrozumianych mędrców, jeden z tych genijuszów „któremu narobiono nieprzyjemności“, jak mówił Conseil, jakiś nowożytny Galileusz — lub uczony w rodzaju Amerykanina Maury, którego karyerę zwichnęły polityczne przewroty? Nic jeszcze nie mogłem o tem wyrzec, ja którego traf ślepy rzucił na pokład jego statku, i którego życie było w rękach kapitana. Przyjęcie dowódcy było chłodne choć gościnne; uważałem jednak że nigdy nie dotknął się mojej wyciągniętej ręki, jak również swojej mi nigdy nie podał.
Godzinę całą oddawałem się tym rozmyślaniom, starając się odgadnąć tajemnicę tak dla mnie zajmującą. Potem mimowoli zwróciłem oczy na wielką, mapę rozłożoną na stole, i zatrzymałem palec na punkcie przecięcia obserwowanych długości i szerokości.
Morze, tak jak lądy, ma też swoje rzeki. Są to szczególnie prądy, łatwe do poznania po temperaturze i kolorze wody; najznaczniejszy z nich nosi nazwę Gulf-Stream. Nauka oznaczała na kuli ziemskiej kierunek pięciu głównych prądów: jeden w północnym Atlantyku, drugi w Atlantyku południowym, trzeci w oceanie Spokojnym, czwarty w południowym i piąty w oceanie Indyjskim południowym. Prawdopodobnie nawet szósty prąd istniał w oceanie Indyjskim północnym, wtedy gdy morza Kaspijskie i Aralskie, połączone w jeziorach Azyi, utworzyły tylko jeden obszar wód.
Od punktu wskazanego na mapie, ciągnął się właśnie jeden z tych prądów, Kuro Scivo Japończyków, rzeka Czarna, który wychodząc z zatoki Bengalskiej gdzie go rozgrzewają, pionowo spadające promienie zwrotnikowego słońca — przepływa, przez cieśninę Malacca, przedłuża wybrzeże Azyi, zaokrągla się w oceanie Spokojnym północnym aż do wysp Aleuckich, unosząc pnie drzewa kamforowego i inne miejscowe produkta, i czystą barwą, indygo swych ciepłych wód odznaczając się od fal oceanu. Ten właśnie prąd miał przebiegać Nautilus: śledziłem więc jego kierunek, widziałem jak zginął w niezmierzonym obszarze oceanu Spokojnego; zdawało mi się, że mię za sobą pociąga, kiedy Ned-Land i Conseil we drzwiach się ukazali. Moi dwaj dzielni towarzysze stanęli jak skamieniali na, widok tylu cudów, nagromadzonych przed ich zdziwionym wzrokiem.
— Gdzieżto jesteśmy? — spytał Kanadyjczyk. — Czy w muzeum w Kwebeku.
— Chyba prędzej — mówił Conseil — w hotelu Sommerard.
— Moi przyjaciele — odpowiedziałem, dając im znak aby weszli — nie jesteście ani w Kanadzie ani we Francyi, ale na pokładzie Nautilusa, na pięćdziesiąt metrów pod poziomem morza.
— Trzeba panu wierzyć, kiedy pan tak twierdzi — odpowiedział Conseil — ale prawdziwie ten salon może zadziwić nawet takiego jak ja Flamandczyka.
— Podziwiaj zatem przyjacielu i oglądaj, bo dla tak zdolnego klasyfikatora jest tu co do roboty.
Nie potrzebowałem zachęcać Conseila; poczciwiec nachylony nad szklanemi szafkami mruczał wyrazy z języka naturalistów; klasa brzuchopełzów, familija buccinoidów, rodzaj porcelanowych, gatunek Cyprea-Madagascariensis, etc.
Ned-Land tymczasem nie należąc do konchyliologów, dopytywał się o moje widzenie z kapitanem Nemo. Dowiadywał się czy odkryłem zkad dowódzca pochodził, dokąd dążył, do jakich głębin ciągnął nas za sobą; słowem zadawał mi tysiące pytań, na które nie mogłem nadążyć odpowiadać. Opowiedziałem mu wszystko co o nieznajomym wiedziałem, albo raczej czego nie wiedziałem, i zapytałem z kolei co też on słyszał lub widział.
— Nic nie widziałem, nic nie słyszałem — odpowiedział Kanadyjczyk. Nie spostrzegłem nawet załogi na tym statku; czyżby ona miała być także elektryczną?
— Elektryczną!
— Doprawdy, takby prawie można myśleć. Ale pan, panie Aronnax, któremu nigdy nie brak pomysłu, możesz mi powiedzieć wielu też ludzi może być na statku: dziesięciu, dwudziestu, piećdziesięciu, stu?
— Nie umiem ci odpowiedzieć, mości Land. Zresztą wierz mi, pozbądź się przynajmniej na teraz, myśli opanowania Nautilusa, lub ucieczki. Nie jeden chętnie zgodziłby się na położenie w którem się znajdujemy, aby tylko odbyć przejażdżkę w pośród tych cudów. To też siedźmy spokojnie i starajmy się widzieć co się wokoło nas dzieje.
— Widzieć! — zawołał oszczepnik — ależ właśnie nic nie widać, i nigdy nie będzie nic widać w tej blaszanej kozie! Płyniemy jak ślepi…
Zaledwie Ned-Land wymówił te słowa, gdy ciemność nagle nas ogarnęła, ale to ciemność w calem znaczeniu tego wyrazu. Sufit świetlny zagasł z taką, szybkością że uczułem przytem w oczach wrażenie bólu, podobne do całkiem przeciwnego wrażenia jakiego wzrok doznaje po przejściu z ciemności zupełnej do jarzącego światła.
Oniemiawszy z podziwu, nie ruszaliśmy się wcale, nie wiedząc jaką nam niespodziankę, przyjemną, czy przykrą, przygotowano. W tem dało się słyszeć, tarcie, jak gdyby otwierały się boki Nautilusa.
— Terazto już chyba koniec, końca — wyrzekł Ned-Land.
— Rząd hydromeduz — szepnął Conseil. — Nagle światło całą falą wdarło się do salonu z obu jego boków, przez dwa podłużne otwory. Masa płynna ukazała się jaskrawo oświetlona światłem elektrycznem. Dwie szyby kryształowe oddzielały nas od morza. W pierwszej chwili zadrżalem na myśl, że ta wątła przegroda mogła się rozprysnąć; ale spostrzegłem że silne mosiężne okucia, dozwoliły jej stawiać opór prawie nieograniczony.
Widzieliśmy w morzu najdokładniej wszystko, w promieniu milowym na około Nautilusa.
Co za widok! Jakież pióro zdołałoby go opisać. Któżby potrafił odmalować, te efekta światła przenikającego przezroczyste massy — łagodność w stopniowaniu jego siły słabnącej w warstwach oceanu, poniżej lub powyżej statku położonych!
Wiadomo wszystkim jaka jest przezroczystość morza, przewyższająca tym przymiotem nawet wodę źródlaną. Materye mineralne i organiczne zawieszone w falach morskich, zwiększają nawet ich przezroczystość. W pewnych częściach oceanu, około Antyllów, przez głębię stu czterdziestu pięciu metrów wody, można dostrzedz z zadziwiającą dokładnością piaszczyste łożysko morza, a siła przenikliwości promieni słonecznych, zdaje się słabnąć dopiero na głębokość trzystu metrów. Ale w tym żywiole płynnym otaczającym Nautilusa, blask elektryczny rozlewał się w łonie samychże fal. Możnaby powiedzieć że to nie była woda oświetlona, ale światło płynne.
Jeśli przyjmiemy hypotezę Ehremberga, który wierzy w fosforyczne oświetlenie głębin podmorskich, musimy przyznać że natura zachowała dla mieszkańców morza najcudowniejszy widok, o którym dopiero mogłem sądzić patrząc na tysiączne gry tego światła. Z każdej strony statku miałem otwarte okno na te niezbadane dotąd odchłanie. Jasność zewnętrzna odbijała od ciemności salonu, a my patrzyliśmy przez ten czysty kryształ, niby przez szyby olbrzymiego akwarium. Nautilus zdawał się stać na miejscu. Powodem tego złudzenia był brak punktów stałych. Czasem jednakże, smugi wody prutej przez ostrogę statku, uciekały przed naszemi oczami z niesłychaną szybkością. Oczarowani, uklękliśmy przed szybami i nikt jeszcze nie przerwał milczenia, kiedy Conseil wyrzekł:
Chciałeś widzieć przyjacielu Ned, patrzże teraz.
— Ciekawe! ciekawe! — mówił Kanadyjczyk, który zapominając o gniewie i o projektach ucieczki, poddawał się nieprzepartemu urokowi; możnaby z dalszych stron przywędrować, ażeby coś podobnego zobaczyć!
— Ach! — zawołałem — pojmuję życie tego człowieka! Stworzył sobie świat oddzielny, który go darzy niezrównanemi cudami!
— A ryby? — zagadnął Kanadyjczyk. — Nie widzę jakoś ryb.
— I cóż cię one obchodzą przyjacielu Ned — odrzekł Conseil — kiedy się na nich nie znasz.
— Na rybach? — zawołał Ned-Land.
Przedmiot ten dał powód do sporu między dwoma przyjaciołmi, gdyż obaj znali ryby, a każdy po swojemu.
Wszyscy wiedza że ryby tworzą czwartą i ostatnią klasę kręgowych. Słusznie powiedziano o nich, że są to: „kręgowe o podwójnej cyrkulacyi, mające krew zimna, oddychające za pomocą skrzeli, i przeznaczone do życia w wodzie“. Ryby rozpadają, się na dwie serye całkiem różne: na ryby ościste, których kolumna grzbietowa składa się z kręgów kościstych — i ryby chrząstkowate, których kolumna grzbietowa składa się z kręgów chrząstkowatych.
Kanadyjczyk wiedział może o tej różnicy, ale Conseil wiedział więcej, a połączywszy się węzłem przyjaźni z Nedem, nie mógł się nie uważać za większego uczonego, jak oszczepnik. To też odezwał się do Kanadyjczyka.
— Przyjacielu Ned, wiem że zabijasz ryby i łowisz je bardzo zręcznie. Złowiłeś mnóstwo tych zajmujących zwierząt. Ale założyłbym się, że nie wiesz jak je klasyfikować należy.
— I owszem — odparł poważnie oszczepnik. Ryby dzielą się na takie które się je, i na inne których się nie jada.
— Otóż to mi podział smakosza — odpowiedział Conseil. — Ale powiedz mi, czy znasz różnicę między rybami kościstemi i chrząstkowatemi.
— Być może, mości Conseil.
— A podział tych dwóch klas?
— Nie domyślam się go nawet — odrzekł Kanadyjczyk.
— Otóż przyjacielu Ned, słuchaj mię uważaj. Ryby kościste dzielą, się na sześć rzędów. Primo, acanthopterygije, których szczęka górna jest całkowita, ruchoma, a skrzela mają kształt grzebienia; ten rzęd obejmuje piętnaście familij, to jest trzy czwarte ryb znanych. Typ: okuń zwyczajny.
— Dość smaczny do jedzenia — przerwał Ned.
— Secundo — mówił dalej Conseil — brzuchopłetwe, mając płetwy brzuszne zawieszone pod brzuchem, z tyłu za piersiowemi, i nie połączone z kością łopatkową; ten rzęd dzieli się znowu na pięć familij, i obejmuje większą część ryb wód słodkich. Typ: karp, szczupak.
— Hm — mruknął Kanadyjczyk z pewną pogardą, ryby wód słodkich!
— Tertio — mówił Conseil, subrachije, których pletwy brzuszne przyczepione są pod piersiowemi i łączą się bezpośrednio z kością łopatkową. W rzędzie tym, mieszczą się cztery familije. Typy: flądry, skarpie, sole.
— Wyborne, wyśmienite! — wołał oszczepnik, który chciał się tylko na ryby z punktu jadalności zapatrywać.
— Quarto — ciągnął dalej Conseil, nie zważając na te uwagi — niedopłetwe, z ciałem wydłużonem, pozbawionem płetw brzusznych i pokryte grubą, często ślizgą skórą; do tego rzędu jedna tylko familija należy. Typ: węgórz, strętwa.
— Nieszczególne, nieszczególne — odpowiedział Ned-Land.
— Quinto — rzekł Conseil — wązkoskrzelne z całkowitemi i swobodnemi szczękami, ze skrzelami składającemi się z małych kitek, ułożonych po parze wzdłuż łuków skrzelowych. I w tymto rzędzie także mieści się jedna familija. Typ: konik morski, pegaz.
— Szkaradne. szkaradne — przerwał oszczepnik.
— Nareszcie, sexto — kończył Conseil — zrosłoszczękie, w których kość szczękowa przytwierdzona jest stale do części międzyszczękowej tworzącej szczękę, i których sklepienie podniebienne łączy się szwem z czaszka, co jej daje nieruchomość. Temu rzędowi brak istotnych pletw brzusznych; rozpada się on na dwie familije. Typ: rybojeż, kolcobrzuch, i ryby księżycowe.
— Wszystkie ujmę kuchni przynoszą! — zawołał Kanadyjczyk.
— Czy zrozumiałeś przyjacielu, Ned — zapytał uczony Conseil.
— Ani trochę, przyjacielu Conseil — odparł oszczepnik. Ale nie zważaj na to, mów dalej, bo to bardzo zajmujące.
— Co do ryb chrząstkowatych — mówił niewzruszony Conseil — te dzielą się tylko na trzy rzędy.
— Tem lepiej — rzekł Ned.
— Primo, okrągłouste, których szczęki mają kształt lejkowatego smoczka, a skrzela otwierają się przez liczne otworki; rzęd obejmujący jednę fumiliję. Typ: minóg.
— To cenna ryba — odpowiedział Ned-Land.
— Secundo, poprzecznouste, ze skrzelami jak u poprzednich, ale z niższą szczęką ruchomą. Ten rzęd najważniejszy w całej klasie, zawiera dwie familije. Typy: raja i żarłacze.
— Jakto — zawołał Ned — raje i rekiny w jednym rzędzie! No mój przyjacielu, w interesie rai, nie radzę ci umieszczać jej w jednym słoju z rekinem.
— Tertio — mówił dalej Conseil — jesiotrowe, z otwartemi skrzelami w sposób zwykły, to jest za pomocą, szczeliny opatrzonej nakrywką. W tym rzędzie mieszczą się cztery rodzaje. Typ: jesiotr.
— Ach — przyjacielu Conseil — najlepszą rzecz na koniec zachowałeś, przynajmniej mnie ię tak zdaje. Czy to już wszystko?
— Już wszystko, mój poczciwcze — odpowiedział Conseil; — nie zapominaj jednak, że wiedząc com wymienił, jeszcze się nic nie wie, bo familije dzielą się na rodzaje, podrodzaje, gatunki, odmiany…
— Otóż właśnie, przyjacielu Conseil — rzekł oszczepnik nachylając się ku szybie w ścianie, różne gatunki i odmiany przed nami przepływają!
— Tak, to ryby! — zawołał Conseil. — Wyglądamy jakbyśmy stali przed akwaryum!
— Nie — odrzekłem — bo akwaryum jestto zawsze tylko klatka, a tu ryby swobodne są, jak ptaki w powietrzu.
— Dalej przyjacielu Conseil, nazywajże je, nazywaj — mówił Ned-Land.
— Ja tego nie potrafię — odparł Conseil. To rzecz mego pana.
I w istocie, poczciwy chłopak, zaciekły klasyfikator, nie był przecież naturalistą, i nie wiem czy zdołałby odróżnić tuńczyka od bonita. Przedstawiał tym sposobem zupełną, sprzeczność z Kanadyjczykiem, który znów bez wahania mógł nazwać każda rybę.
— To rogatnica — rzekłem.
— I to ahińska — dodał Ned-Land.
— Rodzaj balistów, familija kolczato-pancernych, rzęd zrosłoszczękich — wyrecytował Conseil.
Nie było wątpliwości, że Ned i Conseil we dwóch złożyliby się na dobrego naturalistę. Kanadyjczyk się nie mylił. Gromada balistów z ciałem bez żeber, skórą chropowatą, uzbrojonych kolcami na grzbiecie, igrała około Nautilusa; poruszały one czterema rzędami kolców, w które z każdej strony mają zaopatrzony ogon. Trudno zobaczyć coś piękniejszego jak ich powłoka, szara u góry, biała pod spodem, której złote plamki błyszczą wśród ciemnych fałd bałwanów. Między niemi pływały raje, wśród których ku mej wielkiej radości, dostrzegłem chińska raję, żółtawą w wierzchniej części a blado-różową pod brzuchem, uzbrojoną trzema kolcami po za okiem: rzadki a nawet wątpliwy gatunek za czasów Lacépéda, który go tylko widział w zbiorze rysunków japońskich.
W ciągu dwóch godzin całe wojsko morskie eskortowało Nautilusa. Wśród ich igrania, skoków, i współzawodnictwa o piękność, blask i szybkość, przemknęły przed nami: zielona labra, barwena barberyjska, znaczona podwójną czarną pręgą; kiełbie wąsate z ogonem zaokrąglonym, barwy białej z fijoletowemi plamami na grzbiecie; skarb japoński, cudowna makrela tych mórz, z ciałem niebieskawem i srebrzystą głową; świetne lazurki, których nazwa sama zastępuje opis; leszczaki pręgowane, z płetwami zabarwionemi na niebiesko i żółto — inne z pasami poprzecznemi i czarną pręgą na ogonie; leszczaki pasiaste, wytwornie ściśnięte w swoich sześciu pasach; austolony, kształtu flecikowego, albo bekasy morskie, których pewne okazy dochodzą do długości metra; salamandry japońskie, mureny, węże długie na sześć stóp, z małemi żywemi oczkami, z pyskiem najeżonym zębami, etc.
Zachwyt nasz utrzymywał się ciągle na najwyższym punkcie. Wykrzykników było bez liku. Ned nazywał ryby, Conseil klasyfikował je, ja podziwiałem zwinność ich ruchów i piękność kształtów. Nigdy przedtem nie widziałem tych zwierząt żywych, swobodnych w ich właściwym żywiole.
Nie będę opisywał tej rozmaitości karmiącej nasze oczarowane oczy, tego zupełnego zbioru mórz japońskich i chińskich. Ryby zbierały się liczniej niż ptaki w powietrzu, przywabiane olśniewającą jasnością światła elektrycznego. Nagle zrobiło się widno w salonie. Metalowe ściany zasunęły się, czarujące widzenie znikło. Długo jeszcze o niem marzyłem, nareszcie wzrok mój napotkał narzędzia zawieszone na ścianach. Bussola wskazywała zawsze kierunek północno-wschodni; manometr, ciśnienie pięciu atmosfer odpowiadające głębokości pięćdziesięciu metrów — a loch elektryczny (szybkomierz) szybkość piętnastu mil na godzinę.
Oczekiwałem na kapitana Nemo, ale się wcale nie pokazał. Zegar wskazywal piątą godzinę.
Ned-Land i Conseil powrócili do swej kajuty, ja do mego pokoju. Znalazłem tam przygotowany obiad. Składał się z zupy żółwiowej z najdelikatniejszych żółwi przygotowanej, z barweny o białem mięsie, której wątroba oddzielnie przyrządzona, wyborną dała potrawę, i z mięsa cierniopłetwej holokanty cesarskiej, która delikatnością smaku, według mnie, łososia przewyższa.
Przepędziłem wieczór na czytaniu, pisaniu i rozmyślaniu. Potem, gdy sen mię zaczął morzyć, wyciągnąłem się na pościeli i usnąłem, a Nautilus tymczasem mknął bystrym prądem Rzeki Czarnej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.