Dwie matki/Część czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na trzeci dzień po rozmowie margrabiostwa, na terasie zamkowej, wyglądającej w lecie, jakby najpiękniejszy ogród podwzrotnikowy, przybył do Coulange hrabia Sisterne. Zapowiedział się depeszą, i czekano na niego z drugiem śniadaniem.
Margrabia przyjął gościa otwartemi ramionami, a i Matylda powitała go nader serdecznie. I dzieci uprzedzone przez rodziców, wyciągnęły ku niemu rączęta z własnej i nieprzymuszonej woli. Sisterne uściskał jedno po drugiem; potem pozostał nieruchomy, wpatrując się w nie, szczególniej w chłopczyka, z niemym zachwytem. Zdawał się być wzruszonym do głębi, i zaledwie był w stanie powstrzymać łzy, cisnące mu się gwałtem do oczów. Widok dziatek, budził w nim widocznie jakieś dawniejsze, bolesne wspomnienie.
— Jak też urosły wasze dzieci! — wykrzyknął. — A jakie piękne! — dodał, zwróciwszy się do Matyldy.
Szepnął na ucho margrabiemu:
— Ah! jakżeś szczęśliwy Edwardzie!
Rzeczywiście, kochany Oktawie — potwierdził margrabia. — A oto moje skarby najkosztowniejsze wskazał ręką na żonę i dziatki.
Sisterne westchnął nieznacznie.
— Czy tym razem będziemy mieli przyjemność, gościć dłużej w Coulange pana hrabiego? — spytała uprzejmie Matylda.
— Niestety pani margrabino, pomimo szczerych chęci, nie mogę spędzić u was, jak tylko dwa dni.
— Tak krótko!
— Edward wie, że mam urlop tylko na tydzień.
— Spodziewaliśmy się jednak....
— W naszym zawodzie, pani margrabino, nie można zbyt często dogadzać swemu sercu. Cóżby to było dla mnie za wytchnienie po trudach, jakie szczęście, korzystać z państwa serdecznej gościnności, odpoczywając w Coulange dłużej.
Muszę jednak za cztery dni, komenderować już na pokładzie mojej „Eponiny“. Pomimo wymierzonego mi tak skąpo czasu, nie wahałem się wpaść do was bodaj na tych kilkadziesiąt godzin, i uścisnąć wasze dłonie. Nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności, przejeżdżając przez Paryż.
— Wdzięczni jesteśmy nieskończenie, i za tę chwilkę nam udzieloną. Umiemy ocenić tem wyżej, poświęcenie pańskie, żeś odkradł tych dwa dni, z pobytu z siostrą ukochaną, hrabiną de Valcourt — rzekła serdecznie Matylda.
— Spędzę zapewne jeszcze cztery lata na morzu, pani margrabino. Ale gdy znowu wrócę do Francji, przyrzekam solennie zaprosić się do was na cały miesiąc.
— Trzymamy za słowo pana hrabiego; a gdybyś zapomniał o danej nam obietnicy, upomnimy się o nią niezawodnie.
Podano śniadanie, i wszyscy przeszli do sali jadalnej. Po śniadaniu, rozmawiano z wielkiem ożywieniem, ze dwie godziny, wróciwszy nazad na terasę. Genio zaprzyjaźnił się odrazu z marynarzem, usadowiwszy się bez ceremonji na kolanach.
— Nadto się naprzykrzasz synu panu hrabiemu — zauważyła po chwili Matylda.
Posłuszny chłopczyna chciał zsunąć się natychmiast na posadzkę marmurową. Zatrzymał go jednak Sisterne w ramionach.
— Oh! nie trudzi mnie wcale wasz luby synek — zaprotestował żywo kapitan. — Musi przecież zapoznać się bliżej, z najlepszym przyjacielem swego ojca. Nie potrafię wyrazić słowami, jak mnie raduje, żem potrafił pozyskać Genia przyjaźń i sympatją. Nie odstraszyła go widocznie szorstkość w obejściu, takiego jak ja wilka morskiego. Gdy powrócę, ręczę, że mnie pozna twój synek Edwardzie.
— Poznam z pewnością — rzekł chłopaczek rezolutnie — bo będę ciągle myślał o panu kapitanie.
Uściskał go Sistern serdecznie:
— Cóż to za rozkoszne dziecko! — wykrzyknął z zapałem.
Margrabia uśmiechał się z zadowoleniem. Matylda była mocno zadumana.
— I ja nie zapomnę o tobie, mój maleńki — przemówił kapitan głosem lekko drżącym. — Na dowód tego przywiozę ci coś na pamiątkę. Ile razy stojąc z lunetą na pokładzie okrętu, zwrócę oczy w stronę Francji, zamajaczy mi w oddali twój śliczny buziak różowy i spojrzenie pełne inteligencji. Będziesz chłopcze kochany mojem najmilszem wspomnieniem, wywiezionem z kraju rodzinnego.
W chwilę później, zaproponował margrabia dłuższą przechadzkę przed objadem.
— Z przyjemnością — rzekł kapitan.
— Czy mogę i ja pójść z panami? — spytał Genio.
— Naturalnie, że zabierzemy i ciebie — odpowiedział margrabia.
Dzieciak uszczęśliwiony. poleciał pędem, krzycząc z daleka:
— Mój kapelusz! mój kapelusz!
— A ty żoneczko, zechcesz nam towarzyszyć? — spytał czule mąż.
— Czuję się dziś dziwnie osłabioną — uśmiechnęła się słodko. — Zresztą dodała z żartobliwym naciskiem — macie z pewnością na ustach moi panowie, nie jedno poufne zwierzenie. Nie będę wam zatem przeszkadzała w rozmowie. Zostawiam panom zupełną swobodę. Za to wieczorem, po objedzie, zabiorę wyłącznie dla siebie pana kapitana, jako wynagrodzenie za utracone godziny popołudniowe. Czy mamy wziąć z sobą i Lolę?
— Nadto męcząca przechadzka, na jej drobne nóżki. Sądzę, iż lepiej będzie zostawić ją w domu.
— Trzymaj-że sobie twoją córkę! — zawołał margrabia wesoło.
Genio powrócił już niosąc pod pachą kapelusik słomkowy. Zbliżył się do Matyldy, całując w obie ręce na pożegnanie.
W kwadrans później, szli pod ramię dwaj przyjaciele, jedną z najpiękniejszych zamkowych aleji, krokiem wolnym, rozmawiając o rozmaitych przygodach, z ich latek młodocianych. Genio w susach i podskokach, jak młody źrebiec, biegł ciągle przodem, zbierając po drodze polne kwiaty, na bukiet dla Matyldy, a szczególniej ulubioną przez nią wonną konwalję. Co chwila wydawał chłopczyna okrzyk radosny, widząc jak wiązanka rośnie mu w oczach.
Doszli w ten sposób do końca alei. Przed nimi była furtka w murze, otaczającym park. Margrabia chciał skręcić na prawo, gdy tymczasem Sisterne stanął, patrząc na furtkę.
— Dokądże ona prowadzi? — spytał.
— Nad rzekę — odpowiedział Edward.
— Ejże!
— Moglibyśmy zresztą puścić się brzegiem Marny — zauważył margrabia. — Mało tam cienia, co prawda, ale za to będziesz miał przed oczyma, przepyszne widoki.
— Poczułem zaraz wodę w bliskości — zażartował marynarz.
— Ba! czemże dla ciebie słodka woda Oktawie!
— Zapewne.... ale bądź jak bądź, woda rzeczna łączy się w końcu z jakiemś morzem.
Wyszli z parku. Sisterne skamieniał z podziwu, patrząc na czarującą panoramę, roztaczające się w koło nich. U jego stóp toczyła szybko falę za falą Marna. Połyskiwała to złotem, to purpurą, w ukośnych promieniach i blaskach słońca zachodzącego. Tworzyły one na jej powierzchni niby łuskę świetlaną. Na drugim brzegu, wśród łąk bujnych, przetykanych kwieciem różnobarwnem, pasło się bydło, krowy i woły. W dali strzelała z pomiędzy drzew w niebo, wysmukła wieża wiejskiego kościółka, z krzyżem pozłacanym; i migały gdzieniegdzie czerwone dachy, domostw porządnych, otoczonych wieńcem drzew owocowych, w pełnem kwiecie. W perspektywie, jak wzrokiem zasięgnął, ciągnęły się pasmem pagórki wyższe i niższe, okryte wysokopiennemi lasami; na które rzucały obecnie plamy świetlane, blaski słońca zachodzącego.
— Cudowny widok! Co za malowniczy krajobraz! — zawołał Sisterne z zachwytem.
— Nieprawdaż? — rzekł margrabia.
— Czem szczególniej odznacza się ta okolica, to, że co krok zmieniają się widoki, a każdy z nich ma w sobie jakiś wdzięk odmienny.
— Znam mniej więcej kochany Edwardzie całą kulę ziemską, a jednak powtarzam z dumą, że żaden kraj nie jest piękniejszym od Francji!
Podzielam w zupełności twoje zdanie drogi Oktawie. Niech każdy zresztą kocha przed wszystkiem innem swoją ojczyznę, i niech ją uważa za najmilszą i najpiękniejszą. Taki tylko człowiek zasługuje prawdziwie na szacunek.
Uścisnęli sobie dłonie nawzajem, idąc dalej w milczeniu. Ten niemy uścisk, był wymowniejszym, niż cały potok słów. Świadczył on, że zrozumiały się te serca szlachetne, że w tych dwóch ludziach tkwi głęboko to samo poczucie honoru; że wart jeden drugiego. Pomimo, że ich los rozłączył blisko od dwudziestu lat, nie przestali oni myśleć o sobie, i kochać całą duszą. Byli więc uszczęśliwieni, nie tylko że się widzą bodaj na krótko, ale w dodatku, z temi samemi ideałami, które świeciły im w dniach pierwszej młodości.
— Jak się nazywa wioska po tamtej stronie rzeki? — spytał Sisterne.
— Miéran! — odpowiedział Edward.
W tejże chwili chłopczyk biegnący przodem, krzyknął zdziwiony radośnie. Dwaj panowie spojrzeli na malca. O jakie trzydzieści kroków od nich, dostrzegli stojące na gościńcu dwie młode kobiety. Genio zwrócił się ku nim:
— Tatku! — zawołał głosem zdławionym od głębokiego wzruszenia. — Tam na drodze.... pani Ludwika.... moja przyjaciółka z Tuillerów!
I nie czekając na ojca przyzwolenie, pomknął jak strzała, wypuszczona z łuku. Zobaczyli jednocześnie schylającą się jedną z kobiet. Porwała chłopczynę w ramiona otwarte, tuląc namiętnie do łona. Dwaj przyjaciele przyspieszyli kroku. Zachmurzyło się jasne dotąd czoło margrabiego. Zdawał się być czemś mocno podrażniony. Druga kobieta, w której nasi czytelnicy domyślili się zapewne Melanji Morlot, szła im naprzeciw.
— Wybacz pani — przemówił Edward dość szorstko — ale nie będę taił przed nią, mego niesłychanego zdziwienia. Jakim cudem twoja towarzyszka, mieszkająca stale w Paryżu, znajduje się dziś na drodze do Coulange? Wiem o wszystkiem od mojej żony; nie upoważnia jednak spotkanie przypadkowe naszych dzieci w Tuillerach; nie upoważnia powtarzam, osoby nieznanej nam zresztą, żeby goniła aż tu za Geniem. Tak mi się to wydaje nienaturalnem, że zaczynam podejrzywać tę.... panią o jakieś złe zamiary.
Melanja spłonęła szkarłatem. Zmięszana i onieśmielona, nie wiedziała co ma na razie odpowiedzieć.
— Czy to pani krewna? — spytał margrabia tonem łagodniejszym.
— Moja przyjaciółka, ale kocham ją, jakby mi była siostrą. Może pan margrabia być zupełnie spokojny. Ona pewnie nie zdolna wyrządzić krzywdy nikomu, a najmniej pańskim dzieciom. Proszę tylko patrzeć. Płacze z radości na widok chłopczyka.
— Chcę wierzyć słowom pani, one mi jednak nie tłumaczą, skąd się tu wzięła.
Najprostszym sposobem panie margrabio: Przyjechałam do krewnych, na miesiąc lub dwa; namówiłam moją przyjaciółkę, żeby mi towarzyszyła do Miéran.
— To co innego. A więc spotkanie z moim synem, nastąpiło przypadkowo?
— Nie chcę okłamywać pana margrabiego.... Poszłyśmy umyślnie w tę stronę, w nadziei, że moja przyjaciółka zobaczy bodaj z daleka przez żelazne sztachety, dzieci państwa.
— Dziękuję pani za jej szczerość — margrabia uśmiechnął się, ze zwykłym sobie wyrazem miłym i ujmującym. — Nie miałem widocznie słuszności, obawiając się czegoś złego dla moich dzieci. Czyś pani urodzona w Miéran?
— Tak panie margrabio. Będąc dzieckiem, miałam zaszczyt widywać nieraz nieboszczkę, panią margrabinę, pańską matkę.
— A teraz mieszkasz pani w Paryżu?
— Odkąd wyszłam za mąż.
— Jakże się nazywają pani krewni?
— Rouget i Blaisois, moi stryjeczni i cioteczni. Jeden Blaisois mieszka w Coulange, bo tam się ożenił.
— Znam kilku z nich. Nie chcę żebyś pani odeszła pod przykrem wrażeniem słów, które mi się wyrwały wpierw niepotrzebnie, i może brzmiały zbyt ostro. Odtąd ile razy skierujecie się panie ku zamkowi w Coulange, chciejcie wejść do parku, a będziecie tam zawsze przyjęte najgościnniej.
Melanja wymówiła z cicha i nie bardzo zrozumiale, kilka słów podziękowania, z ukłonem pełnym uszanowania.
Po obsypaniu chłopczyka pocałunkami, podniosła się wreszcie z kolan Gabryela. Uniesiona nadziemską radością, zapomniała zupełnie, że znajduje się wobec margrabiego de Coulange.
Zrozumiała, że powinna przynajmniej pozdrowić go, i wytłumaczyć się kilku grzecznemi słowami. Otarła więc szybko łzy płynące po twarzy, i postąpiła ku margrabiemu i jego przyjacielowi.
Odkąd stanęła na nogi młoda kobieta, obrócona doń całą twarzą, Sisterne wlepił w nią wzrok, w którym czytało się zdumienie i prawie bolesne przerażenie.
Gdy podeszła doń blisko, skrzyżowały się ich oczy, w spojrzeniu błyskawicznem. Gabryela stanęła jak wryta, jakby nagle skamieniała. I Sisterne wyglądał dziwnie pomieszany. Nie poznał jednak Gabryeli. Tylko wzrok tej bladej kobiety, przypomniał mu kogoś innego, i spojrzenie dwojga źrenic, które widział wiecznie przed sobą. Przeszyła mu niem serce, niby grotem; budząc wspomnienia najboleśniejsze.
Spiorunowany i ubezwładniony tak samo wobec młodej i bladej jak widmo kobiety, kapitan pożerał ją wzrokiem. Czekał może na powtórne spojrzenie z jej strony? Gabryela jednak nie podniosła więcej oczów na niego.
Upłynęła w ten sposób chwila przelotna która wydała się niemniej wiekiem biednej Gabryeli, tyle jej sprawiła przykrości niewysłowionej. Ciężył na niej kamieniem, wzrok rozpłomieniony i badawczy kapitana; czuła go na sobie, pomimo, że oczy wlepiła w ziemię. Wreszcie zapanowała nad swoją słabością, i okropnem pomięszaniem. Nie przemówiwszy ani słowa, skłoniła się tylko głęboko przed margrabią i jego towarzyszem. Porwała następnie ruchem gorączkowym pod ramię panią Morlot, szepcząc głosem zdławionym:
— Wracajmy czemprędzej do domu!
Pociągnęła szybko Melanję w stronę przeciwną.
— Do zobaczenia kochana pani Ludwiko! — zawołał serdecznie mały Genio.
Odwróciła się ku niemu, nie zatrzymując się jednak, i posłała mu od ust całusy.
— Dziwna istota! — mruknął margrabia. Sisterne ścigał dotąd wzrokiem oddalające się kobiety. Stał bez ruchu w jednem miejscu, jakby wrósł w ziemię. Po dłuższej chwili westchnął bardzo ciężko. Margrabia wpatrywał się w niego ze zdumieniem coraz wzrastającem. Spostrzegł, że drży całem ciałem; patrzy przed siebie z głębokim smutkiem, wzrokiem łzawym i z gorzkim uśmiechem na ustach.
— Co ci jest kochany Oktawie? — spytał czule.
Sisterne ścisnął go silnie za rękę:
— Uważam cię Edwardzie, za mego najlepszego przyjaciela. Potrzebuję gwałtownie zrzucić nakoniec ciężar z serca. Czy chcesz być moim powiernikiem?
— Będę dla ciebie mój drogi, czem tylko zechcesz.
— A więc słuchaj przyjacielu!