Dwie sieroty/Tom VI/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— W oknach zupełnie ciemno, — rzekł Théfer do pani Dick-Thorn. — Niewiem co to znaczy? Jak dawno miałaś pani wiadomość od księcia? — zapytał po chwili.
— Nie miałam żadnych wiadomości, od czasu jego powrotu do Paryża. A pan?
— I ja nic także, i nie rozumiem po co nas tu dziś wezwał?
Przez chwilę oczekiwali oboje w milczeniu.
Pani Dick-Thorn z nachmurzonym obliczem, patrzyła w palący się na kominku ogień. Thefer dużemi krokami chodził po pokoju, szarpany widocznie trwogą i niepokojem.
— Powiedz mi pani, — zagadnął nagle stając przed nią, — czy nigdy ci na myśl nie przyszło, że książę mógłby nas zdradzić?
— Wyznam, że o tem niepomyślałam, a jednak byłoby to możliwe, ażeby nas tu wprowadzono w zasadzkę. Przypuszczasz pan więc, że on gra z nami w zakryte karty? Przypuszczasz więc że on zdolny by był nas wydać w ręce policji?
— Nie, tego nie przypuszczam, ponieważ i jego bezpieczeństwo poniekąd od nas zależy, ale wiem że tam gdzie chodzi o usunięcie wroga, książę w środkach nie przebiera. A w każdym razie wyznać to trzeba jesteśmy dla niego niemiłemi a nawet niebezpiecznemi wspólnikami.
— Z tąd wnoszę, że pan nie jesteś zupełnie pewnym uczciwych względem nas zamiarów Jerzego?
— To prawda, wyznaję. Czyżby nie było możliwe aby tu na nas sidła zastawił?
— Nie chcę w to uwierzyć, bo znam Jerzego od dawna. Ma on tylko wtedy siłę do działania gdy ktoś w nim podtrzymuje energję. Obecnie, wiem że jest pozostawiony sam sobie, a jego siła woli już się wyczerpała.
Nie zdołała jeszcze tych słów ukończyć, gdy Théfer chwycił ją silnie za rękę.
— Czy słyszysz pani? — wyszepnął, — ktoś chodzi po ogrodzie!...
— To książę zapewne.
— Nie, to nie może być on, ponieważ klucz ode drzwi mnie oddał. Musiałby zatem dzwonić, inaczej wejść by niemógł. Ci więc którzy chodzą po ogrodzie, musieli przez mur przeskoczyć. Książę widocznie chce się nas pozbyć i w środkach nieprzebiera. Biada nam!... biada.
To mówiąc, wydobył z kieszeni dwa rewolwery.
— Co pan zamierzasz uczynić? — pytała przerażona Klaudja.
— Posłuchaj pani. Służąc księciu, zdobyłem majątek i noszę go zawsze przy sobie, by być na wszelki wypadek gotowym do ucieczki. Pojmujesz pani że z tego majątku chcę i muszę korzystać. Do ostatniej więc kropli krwi bronić się będę, ponieważ wiem coby mnie czekało gdybym się dostał w ręce policji. Ludzie nasłani przez księcia aby pozbawić nas życia, wejdą tu może za chwilę. Czy czujesz się pani dość silną, aby mi dopomódz w tej walce? Jeśli wyjdziemy ztąd żywemi, wstąpiemy po twoją córkę i natychmiast wyjedziemy z Paryża! Moją rzeczą będzie ułatwić pani wyjazd za granicę.
— Ach! — zawołała przerażonym głosem Klaudja nie, brak mi odwagi, ale niemam broni przy sobie.
— Weź pani jeden z moich rewolwerów, musimy uciekać jak najprędzej! Mur ogrodowy jest nizkim. Można go przeskoczyć. Chodź pani ze mną.
Szli oboje przez długi kurytarz na końcu którego znajdowały się małe drzwiczki prowadzące do ogrodu. Otworzywszy je cicho Thefer. wysunął głowę, by zbadać ciemną głąb ogrodu.
Cisza panowała zupełna.
Były agent pochwycił za rękę Klaudję i pociągnął za sobą, a jednocześnie jakieś dwa cienie ukazały się tuż przed niemi.
— Wracajmy! — szepnął do ucha swojej towarzyszce, — spieszmy wprost do głównych drzwi.
Zaszedłszy tu Théfer, wydobył klucz z kieszeni, zakręcił go dwa razy w zamku bez przeszkody i już mieli wychodzić na ulicę, gdy spostrzegli stojącą grupę mężczyzn, w pośród której Théfer poznał z przerażeniem naczelnika publicznego bezpieczeństwa.
— Zgubieni jesteśmy, — zawołał, — policja!...
I nie czekając chwili, zawrócił się i biegł o ile mu sił starczyło w głąb ogrodu.
Sześciu ludzi zastąpiło mu drogę. Nie była to dlań jednak wielka przeszkoda. Trzymanym w ręku rewolwerem, strzelał raz po raz nie zatrzymując się w biegu i kto wie czy nie byłby wyszedł zwycięzko gdyby los nie był umieścił na drodze kamienia, przez który przewróciwszy się, wpadł w ręce nieprzyjaciół.
W kilka chwil później, wprowadzono go do tej samej sali z której wyszedł, a w jakiej oczekiwała na niego związana pani Dick-Thorn.
— Théferze! — zapytał prokurator, — czy wiesz za co jesteś przyaresztowanym?
— Nie wiem! — odparł zuchwale.
— Byłem tu z tą panią dla powodów mnie tylko wiadomych. Mieliśmy właśnie się rozejść, spostrzegłszy jednak jakichś ludzi w ogrodzie sądziłem że nas napadnięto i w obronie własnego życia strzelałem.
— Dość tych kłamstw! — zawołał z gniewem naczelnik, — o wszystkich twoich sprawkach policja jest już powiadomioną. Wykryto zabójstwo Plantada, jako i zbrodnię popełnioną na płaskowzgórzu w Bagnolet, W imię więc prawa, zostałeś przytrzymanym wraz z panią Dick-Thorn swoją wspólniczką. Czy masz co do powiedzenia w swojej obronie?
— Nic nie mam. Odpowiadać będę dopiero w czasie badania.
— A pani? — zapytał prokurator zwracając się do Klaudji.
— I, ja zarówno będę odpowiadała później. Dowiodę swojej niewinności, oskarżając tego który tu był razem z nami, a który nas najnikczemniej zdradził!
— Pani mówisz o Fryderyku Bérard.
— Mówię o nędzniku który się ukrywa pod tem nazwiskiem, a którego właściwa nazwa jest książę Jerzy de la Tour-Vandieu, miljoner.
— Bardzo jesteśmy pani wdzięczni za wykrycie wspólnika. Nikt panią nie zdradził, wypadek tylko odkrył nam dzisiejszą tu waszą schadzkę, — odrzekł naczelnik.
KJaudja przerażona, stała śmiertelnie blada, nie wiedząc co dalej począć.
∗
∗ ∗ |
Opuśćmy dom w którym zaszły wyżej opisane wypadki, a przejdźmy do pałacu księcia de la Tour-Vandieu.
Henryk drżącą ręką otworzył znaleziony pugilares. Oglądając go uważnie, dostrzegł ukrytą kieszonkę, a w niej wsuniętą kopertę z herbową pieczęcią książąt de la Tour-Vandieu.
Adres był w kopercie do doktora Leroyer. Na papierze zaś wewnątrz następujące słowa:
„Żonie zaś mojej, Esterze, księżnie de la Tour-Vandieu, przeznaczam dożywocie na całym majątku „aż do dojścia pełnoletności mojego syna.
Przeczytawszy to Henryk, załamał ręce z rozpaczą.
— A więc mój przybrany ojciec wiedział o istnieniu tego testamentu, a jednak zagarnął cały majątek!... Jak czyn taki nazwać?... jak nazwać go można?!...
Drugi papier znajdujący się w tej samej kieszonce, zawierał treść następującą.
Poniżej tego dokumentu dopisane było inną ręką:
A więc to prawda!... — zawołał Henryk załamując ręce, że mój przybrany ojciec jest nie tylko złodziejem, ale i mordercą!... Majątek który miałem po nim odziedziczyć zdobyty jest ceną krwi ludzkiej. I ten nikczemnik śmiał mi nadać swoje nazwisko i chciał uszczęśliwić takiemi pieniędzmi?...
Aby uniknąć hańby, pozostaje mi jedno tylko, to jest śmierć!.. Jestem gotów, ale pierwej muszę pomówić z tem człowiekiem który się mianuje moim ojcem.
To mówiąc młody adwokat, wyjął z biurka rewolwer i położył go na testamencie Zygmunta i pokwitowaniu Corticellego.
Z tem wszystkiem postanowił iść do księcia, gdy nagle pukanie do drzwi zwróciło jego uwagę.
— Kto tam? — zapytał.
— Otwóż... to ja! — odparł głos księcia.
— Henryk odsunął zasuwkę, myśląc:
— Tu czy tam, wszystko mi jedno.
Jerzy de la Tour-Vandieu ukazał się na progu.
— Zadziwia cię to zapewne, że mnie o tej porze widzisz u siebie, — zaczął spokojnie. Niemogłem spać, widząc światło w twych oknach, przyszedłem się dowiedzieć czy czasem nie jesteś chory?
Henryk ponuro spojrzał na mówiącego.
— Zbyteczna troskliwość; — odrzekł. — Nie jestem chory mości książę, ale i ja spać niemogę. Przestrach i oburzenie zawładnęły całą mą istotą. Za chwilę miałem właśnie zamiar iść do was książę by wam powiedzieć że jeszcze dziś rano posądzałem tylko panią Dick-Thorn o wspólnictwo w zbrodni której dochodzenie mnie powierzono. Wszak przed tem dowiedziałem się jeszcze gorszych rzeczy. Znalazł się bowiem człowiek, który kazał swego brata zabić w pojedynku, a za zabójstwo doktora z Brunoy, zapłacił grube pieniądze. Dalej, tenże sam człowiek używszy jako ślepe narzędzie do swych niecnych czynów niejakiego Jana-Czwartka, otruł go następnie podaną w winie trucizną, z obawy ażeby przezeń nie został wydanym, a przed tygodniem na tymże samym Janie-Czwartku uratowanym w szpitalu, dopuścił się morderstwa. Tenże sam człowiek umieścił w domu obłąkanych żonę swojego brata i chciał spalić żywcem córkę Pawła Leroyer. A czy wiesz pan jak się ten człowiek nazywa? Nie był to Fryderyk Bérard, jak mylnie utrzymywano, lecz książę Jerzy de la Tour-Vandieu!...
— Kłamstwo!... fałsz!... — wołał Jerzy drżąc jak liść z przestrachu. — Kłamstwo powtarzam, haniebne kłamstwo!..
— Na nieszczęście mam dowody, — odparł Henryk wskazując ręką leżące na stole papiery. — Jest tu testament księcia Zygmunta i pokwitowanie Corticellego.
W oczach księcia Jerzego, dzika zajaśniała radość.
— Ocalony jestem!... — zawołał. — Spalisz te straszne dowody, a raczej sam je spalę! — To mówiąc wyciągnął rękę po drogocenne dokumenty.
— Za pozwoleniem książę!.. — zawołał Henryk usuwając papiery. — Jest to własność Berty Leroyer. Jest to rehabilitacja pamięci jej ojca.
— Tak, ale jest to dla mnie, ława oskarżonych, jest to hańba i szafot! — wołał Jerzy z przerażeniem.
— Masz kilka godzin czasu przed sobą, uciekaj za granicę... do Ameryki... — rzekł Henryk. — A to jest moja przyszłość... — dodał wskazując na leżący rewolwer. — Skoro doręczę papiery tej biednej dziewczynie, ta broń uwolni mnie od shańbionego nazwiska jakie mi przekazałeś.