<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dziadowski wychowanek
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1904
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Czytelnikowi, który nie zna Zalesia, muszę powiedzieć słów parę o tej wiosce.
Główną jej właściwością jest to, że się niczem osobliwem nie odznacza, różni się zaś od sąsiednich wiosek jedynie tylko ilością chałup, oraz gniazd bocianich na stodołach...
Zalesie położone jest nad rzeczką, która się wcale nie nazywa, w blizkości lasu, obciążonego służebnościami, opisanemi bliżej w odnośnej tabeli, oraz w sąsiedztwie wiatraka, należącego do starego Niemca.
Wjeżdża się do Zalesia przez most, który lepiej wszakże ominąć, gdyż jest zdradny. Wiedzą o tem mieszkańcy okoliczni i przejeżdżają zazwyczaj wbród przez rzekę, co przedstawia jeszcze te dogodności, że się zeschnięte koła wozu zamoczą, a zmęczona szkapa zaspokoi pragnienie.
Konie lubią pić wodę z bezimiennej rzeczki, bo czysta jest, zwłaszcza w owym czasie, gdy w niej baby lnu i konopi nie moczą.
Przezroczysta jej wstęga toczy się po piasku żółtym, po żwirku, po kamykach różnobarwnych. Rozciągnęła się po za wioską, po za chałupami, za kościołem, okrążyła cmentarz i dalej płynie przez łąki. Gdzieniegdzie przy brzegach jej tatarak rośnie, sitowie, niezapominajek moc. Nad brzegami tu i ówdzie rozsiadły się wierzby i spuszczają złotawe gałązki ku wodzie.
Przychodzą do tej rzeczki kobiety i dziewczęta ze wsi z bielizną do prania i, uderzając kijankami, opowiadają sobie nawzajem najświeższe nowiny dnia; przychodzą chłopcy o wiośnie, aby fujarki z wierzbiny robić, w którym to kunszcie głupi Janek celuje; przychodzi niekiedy stary Piotr, zawołany rybak, i łowi drobne rybki na wędkę.
Znają dobrze we wsi głupiego Jaśka, znają też i starego Piotra, bo ktoby ich nie znał! Dziwni oba i nie tacy, jak wszyscy ludzie we wsi — odmienni. Piotr wie o różnych różnościach, a choć do rozmowy nie skory, przecież czasem co nieco można z niego wyciągnąć. Odezwie się, a zawsze tak, że do myślenia da, że człowiek musi dobrze głowy nałamać. Jasiek znów także dziki, a od ludzi stroniący, niekiedy się odezwie niby ni w pięć, ni w dziewięć, najczęściej ludziom do śmiechu, ale później zawsze się pokaże, że nie było wcale z czego się śmiać i że Jasiek, choć głupi, prawdę powiedział.
Piotr nie z Zalesia rodem był, a nawet niewiadomo skąd przybył tu przed laty.
Podobno z dawnym dziedzicem skądś przywędrował. Póki dawny dziedzic żył, Piotr we dworze służył przy koniach, a po śmierci dziedzica, gdy krewni jego majątek objęli, w służbie już być nie chciał. Na komornem u jego gospodarza osiadł i żył, a taki był wszystkim ludziom przydatny, taki dla każdego usłużny i dobry, że się wszyscy przyzwyczaili do niego i polubili go.
Ciężarem nikomu nie był, bo na kawałek chleba zapracował, od ludzi żadnych łask nie żądał, owszem, często sam biedniejszego poratował i wspomógł.
Choćby owego Jaśka.
Cała to historja o tym chłopcu.
Temu lat piętnaście, albo i więcej, o wiośnie, tak, o wiośnie, bo już nad polami świegotały skowronki i świeżo odwalone skiby aż się czerniły ku słońcu, a już nawet i bociany klekotały w stodołach — jednego dnia przywlokła się do wsi kobiecina uboga, zmizerowana, blada — skóra i kości.
Na plecach miała tobołek, a na ręku dziecko małe, co najwyżej roczne, a takie marne i wątłe na zdrowiu, jak i ona.
Poszła tedy zaraz do pierwszej z brzegu chałupy, prosiła, żeby jej gospodyni trochę mleka sprzedała i pozwoliła przenocować pod dachem.
Nadszedł i gospodarz sam, Jan Stępniak, bogaty chłop. Nadszedł z Piotrem.
Zaczęli ową kobiecinę pytać: co za jedna? skąd? dokąd idzie? co ją do Zalesia przygnało?
Niewiele co można się było dowiedzieć, bo tak z sił opadła, że ledwie parę słów mogła wymówić. Głowa jej chyliła się na piersi, oczy przymykały się, jakby z wielkiego niewywczasu, albo z niemocy może...
Dali jej mleka, a raczej dzieciakowi dali, bo ona sama tylko trochę wody się napiła — i gospodarz zaprowadził ją do stodoły.
Niezawodnie byłaby coś powiedziała, gdyby mówić mogła; ale gdy rano Piotr z Janem przyszli do niej, leżała na garści słomy, jak bezwładna. Dzieciak odtoczył się pod ścianę i wrzeszczał wniebogłosy.
Piotr nachylił się nad chorą, popatrzył jej w oczy i zaraz pomiarkował, że z niej nic nie będzie. Oczy miała szeroko otwarte, chudą, pożółkłą ręką skubała na sobie ubranie. Poruszała ustami, jakby chcąc przemówić, ale głosu słychać nie było.
Piotr ukląkł przy niej, nachylił się, a ona widać ostatnim wysiłkiem uczepiła się chudemi rękami jego kapoty i z wielką trudnością wyszeptała:
— Ratujcie dziecko moje, Jasia, Bóg nagrodzi!
Stępniak, trochę dalej stojący, dosłyszeć tego nie mógł, ale Piotr mu zaraz powiedział:
— Janie, przemówiła... żąda, żeby ratować jej dziecko, Jasia. Słyszycie: jej dziecko — Jaś.
— Dyć słyszę.
— Ano, skoro Jaś, to widać chrześcijańskie dziecko i chrzczone.
— Co tu robić, Piotrze? — zapytał zafrasowany gospodarz. — Kobiecisko zamrze, jak zapisał; niewiadomo, co za jedna, skąd jest?... Kłopot będzie — i z dzieckiem też.
— Ha, wola Boża... A skoro, Janie kochający, pod waszym dachem taka się przygoda zdarzyła, tedy...
— No, co tedy? Poradźcie mi.
— Nad tą kobieciną śmierć stoi, trzebaby po księdza posłać, a dzieciaka niechby tymczasowie wasza do chałupy wzięła; toć nie psiak, jeno ludzkie dziecko i musi być głodne, bo się drze.
Poszedł Jan po księdza, a chłopaka swego, Maćka, po wójta posłał; Piotr zaś wziął płaczące dziecko na rękę.
— Cichaj, cichaj! — mówił, niosąc niemowlę do izby. — Nie bój się... albo ty jeden taki? I o to się nie frasuj. Taki ty dobry będziesz, jak i drugi... Że zaś sierota jesteś i nikt ci gruntu nie zostawi, to też bajki... nie każdy z fortuną się rodzi. Cichaj, mały.
Wszedł Piotr do izby i opowiedział gospodyni, co jest.
Janowa była prędka, ale nie zawzięta; więc choć z początku wygadywała co niemiara o karze Boskiej, o nasłaniu, o darmozjadach, o znajdach, o krowach, co mleka dawać nie chcą, o własnych dzieciach, z których tyle pociechy, co i nic — przecież tak gadając i pomstując, przyniosła świeżego mleka w garnuszku.
— Rusz-no się, Magda! — zawołała na córkę. — Weź mleka i napój tego bachora, co niewiadomo czyj i niewiadomo skąd... napój go, bo głodny, a odziej go jaką szmatą, bo widać uziąbł w stodole.
— Toć lato...
— Ale! tobie lato, boś dziewka wielka i przy kominie siedzisz, a takiej kruszynie mogło być zimno w stodole. Nocą wiatr chodzi, — nie wiesz o tem, głupia?
— Cich, cich! — mówiła Magda do dzieciaka, który patrzył na nią wystraszonemi oczyma — nie bój się... toć cię nie zjem, raku zatracony!
Janowa, oddawszy dziecko córce, pobiegła do chorej. Zaczęli się ludzie schodzić, bo wiadomość o umierającej nieznajomej wnet się po całej wsi rozniosła.
Nadszedł ksiądz z dziadkiem kościelnym, wójt, sołtys; przybiegł i kowal prosto z kuźni, zasmolony sadzami, w fartuchu, tak, jak stał przy robocie; poschodzili się niektórzy gospodarze — a najwięcej kobiety, bo te, jak wiadomo, są najciekawsze wszelkich przygód.
Nieznajoma umarła, wymówiwszy jeszcze przed śmiercią parę razy: Jaś, Jaś, moje dziecko — ale więcej nikt się od niej nic nie dowiedział.
Wójt, jak wójt, papierów zaraz jął szukać koło zmarłej, ale nic przy niej nie było; w owym zaś tobołku, który z sobą przyniosła, znaleźli trochę dziecinnego ubrania, kilkanaście złotych w gałganku i książkę do nabożeństwa, a w niej ładny obrazek.
Takie było dziedzictwo Jaśka.
Miał wójcisko kłopot z pochowaniem nieznajomej kobiety, aż do powiatu musiał jeździć.
Załatwiło się przecież wszystko, jak należy — i po trzech dniach na cmentarzu, pod samym parkanem, przybył świeży grób.
Po pogrzebie zgromadzili się ludzie przed cmentarzem i zaczęli radzić: co z dzieckiem zrobić? czyje ono będzie, kto je ma wziąć?
Kowal powiedział pierwszy:
— Jabym wziął, nawet zaraz wziąłbym, żeby chłopak miał choć ze dwanaście lat i mógł już do miecha stanąć, ale po takim drobiazgu to mi nic.
— Pewnie, że nic — odezwała się kowalka — bo swoje dzieci mamy. Pięcioro Pan Jezus dał...
— Jabym też wziął — mówił sołtys — wziąłbym do gęsi, ale po takiem maleństwie cóż mi?
Jedni na drugich spoglądali — nie odezwał się nikt.
Może niejeden miał chęć zaopiekowania się dzieciną, ale... każdemu na przeszkodzie coś było: Ten swoich dzieci miał gromadę, tamten chował sieroty po siostrze, inny żony się bał...
— Słuchajcie, ludzie — odezwał się milczący dotąd Piotr — każdy z was ma swoje frasunki i swoje dzieci — ja nie mam. Wezmę to dziecko.
— Wy, Piotrze!?
— Ja! Wezmę z dobrej woli i wychowam.
— Ależ, człowieku — odezwał się kowal — nie dasz rady. Dziecko małe, a wy nie macie ani swojej chałupy, ani żony, ani nic.
— Bajki to... nie frasujcie się o mnie, ani o sierotę.
W taki sposób Piotr został opiekunem Jaśka.
Dziwili się ludzie, że tej opieki się podjął, i nie mogli zrozumieć, w jaki sposób się z niej wywiążę! Ale Piotr wiedział, co robi. Postanowienie co do zajęcia się losem dziecka powziął w tej samej chwili, kiedy konająca matka wychudłemi rękami uczepiła się jego rąk i szeptała błagalnie: „Jaś, dziecko moje, ratujcie!...”
Zaraz na drugi dzień po pogrzebie nieznajomej, poszedł Piotr do miasta i nakupił różnych różności, aż się żydówka dziwiła, na co mu mogły być takie rzeczy potrzebne. Chusteczkę czerwoną kobiecą na głowę, pierwszej mody, paciorków niebieskich coś pięć sznurków i lusterko małe, ale bardzo foremne, w blaszanej oprawie, takie, co się składa i ma z drutu zawiaski. Prócz tego obwarzanków coś dziesięć.
Wróciwszy do wsi, zaraz zaczął Janowej okrutnie basować, a Magdzie przypodchlebiać, dzieciom zaś dał po obwarzanku. Potem wyciągnął flaszkę z kieszeni, przypił do Jana, poczęstował Janowę i Magdzie dał kieliszek. Dziewka wstydziła się okrutnie, ale uproszona, odwróciła się do ściany i wypiła.
Janowej chusteczka bardzo się udała. Magda niezmiernie ucieszyła się z lusterka, a bardziej jeszcze z paciorków, że były niebieskie. Miała ona włosy, jak konopie, właśnie więc niebieskie jej pasowało.
Ma się rozumieć, że od tego dnia w chałupie Stępniaka nie nazywali chłopca znajdą, ale Jasiem, a mleka mu też nie żałowali, bo Piotr, to tem, to owem, w dwójnasób za nie wynagrodził, pomógł w robocie, poczęstował. Można powiedzieć, że za dużo robił, a wszystko dla Jasia.
Bywało, jesienią, to nieckę wydłubie z olszyny, żółciutką, foremną, to łyżek gruszkowych narobi — i nie takich ladajakich, jak te, co na jarmarkach po parę groszy sprzedają, ale porządnych, wielkich, że w każdą można porządną porcję nabrać.
O miotły Janowa też nie miała kłopotu, bo Piotr mioteł narobił, krosna, międlicę naprawił, wszystko, co było potrzeba. Na zimę drew narąbał i we wszystkiem tak kobiecie podchlebiał, tak jej dogadzał, że aż Jan zaczął myśleć, czy czasem dziada złe nie opętało... Raz nawet okolicznie, ogródkiem, wspomniał coś o starym piecu, ale Piotr roześmiał się z tego i żyli sobie dalej w zgodzie i przyjaźni.
Można było myśleć, że Piotr wychowańca swego bardzo umiłował, ale dziwne to było umiłowanie, bo rzadko kiedy spojrzał na niego. Bawi się dzieciak — to bawi, a płacze — to płacze, Piotrowi wszystko to jedno było.
— Na to jest dzieciak, żeby się darł — mówił nieraz do Magdy — i ty nie lepsza byłaś, owszem, może nawet jeszcze głośniej wrzeszczałaś, boś się czuła na swoich śmieciach, przy matce, nie tak, jak ten robak...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.