Dziadowski wychowanek/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dziadowski wychowanek
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1904
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIADOWSKI WYCHOWANEK.
POWIEŚĆ
Klemensa Junoszy
(Szaniawskiego).




Z rysunkami.


WYDANIE II.




WARSZAWA.
SKŁAD GŁÓWNY W „KSIĘGARNI POLSKIEJ“
Warecka 14.
Druk J. Sikorskiego, Warecka 14.
1904.


ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ
Варшава, 13 Марта 1904 г.






I.

Czytelnikowi, który nie zna Zalesia, muszę powiedzieć słów parę o tej wiosce.
Główną jej właściwością jest to, że się niczem osobliwem nie odznacza, różni się zaś od sąsiednich wiosek jedynie tylko ilością chałup, oraz gniazd bocianich na stodołach...
Zalesie położone jest nad rzeczką, która się wcale nie nazywa, w blizkości lasu, obciążonego służebnościami, opisanemi bliżej w odnośnej tabeli, oraz w sąsiedztwie wiatraka, należącego do starego Niemca.
Wjeżdża się do Zalesia przez most, który lepiej wszakże ominąć, gdyż jest zdradny. Wiedzą o tem mieszkańcy okoliczni i przejeżdżają zazwyczaj wbród przez rzekę, co przedstawia jeszcze te dogodności, że się zeschnięte koła wozu zamoczą, a zmęczona szkapa zaspokoi pragnienie.
Konie lubią pić wodę z bezimiennej rzeczki, bo czysta jest, zwłaszcza w owym czasie, gdy w niej baby lnu i konopi nie moczą.
Przezroczysta jej wstęga toczy się po piasku żółtym, po żwirku, po kamykach różnobarwnych. Rozciągnęła się po za wioską, po za chałupami, za kościołem, okrążyła cmentarz i dalej płynie przez łąki. Gdzieniegdzie przy brzegach jej tatarak rośnie, sitowie, niezapominajek moc. Nad brzegami tu i ówdzie rozsiadły się wierzby i spuszczają złotawe gałązki ku wodzie.
Przychodzą do tej rzeczki kobiety i dziewczęta ze wsi z bielizną do prania i, uderzając kijankami, opowiadają sobie nawzajem najświeższe nowiny dnia; przychodzą chłopcy o wiośnie, aby fujarki z wierzbiny robić, w którym to kunszcie głupi Janek celuje; przychodzi niekiedy stary Piotr, zawołany rybak, i łowi drobne rybki na wędkę.
Znają dobrze we wsi głupiego Jaśka, znają też i starego Piotra, bo ktoby ich nie znał! Dziwni oba i nie tacy, jak wszyscy ludzie we wsi — odmienni. Piotr wie o różnych różnościach, a choć do rozmowy nie skory, przecież czasem co nieco można z niego wyciągnąć. Odezwie się, a zawsze tak, że do myślenia da, że człowiek musi dobrze głowy nałamać. Jasiek znów także dziki, a od ludzi stroniący, niekiedy się odezwie niby ni w pięć, ni w dziewięć, najczęściej ludziom do śmiechu, ale później zawsze się pokaże, że nie było wcale z czego się śmiać i że Jasiek, choć głupi, prawdę powiedział.
Piotr nie z Zalesia rodem był, a nawet niewiadomo skąd przybył tu przed laty.
Podobno z dawnym dziedzicem skądś przywędrował. Póki dawny dziedzic żył, Piotr we dworze służył przy koniach, a po śmierci dziedzica, gdy krewni jego majątek objęli, w służbie już być nie chciał. Na komornem u jego gospodarza osiadł i żył, a taki był wszystkim ludziom przydatny, taki dla każdego usłużny i dobry, że się wszyscy przyzwyczaili do niego i polubili go.
Ciężarem nikomu nie był, bo na kawałek chleba zapracował, od ludzi żadnych łask nie żądał, owszem, często sam biedniejszego poratował i wspomógł.
Choćby owego Jaśka.
Cała to historja o tym chłopcu.
Temu lat piętnaście, albo i więcej, o wiośnie, tak, o wiośnie, bo już nad polami świegotały skowronki i świeżo odwalone skiby aż się czerniły ku słońcu, a już nawet i bociany klekotały w stodołach — jednego dnia przywlokła się do wsi kobiecina uboga, zmizerowana, blada — skóra i kości.
Na plecach miała tobołek, a na ręku dziecko małe, co najwyżej roczne, a takie marne i wątłe na zdrowiu, jak i ona.
Poszła tedy zaraz do pierwszej z brzegu chałupy, prosiła, żeby jej gospodyni trochę mleka sprzedała i pozwoliła przenocować pod dachem.
Nadszedł i gospodarz sam, Jan Stępniak, bogaty chłop. Nadszedł z Piotrem.
Zaczęli ową kobiecinę pytać: co za jedna? skąd? dokąd idzie? co ją do Zalesia przygnało?
Niewiele co można się było dowiedzieć, bo tak z sił opadła, że ledwie parę słów mogła wymówić. Głowa jej chyliła się na piersi, oczy przymykały się, jakby z wielkiego niewywczasu, albo z niemocy może...
Dali jej mleka, a raczej dzieciakowi dali, bo ona sama tylko trochę wody się napiła — i gospodarz zaprowadził ją do stodoły.
Niezawodnie byłaby coś powiedziała, gdyby mówić mogła; ale gdy rano Piotr z Janem przyszli do niej, leżała na garści słomy, jak bezwładna. Dzieciak odtoczył się pod ścianę i wrzeszczał wniebogłosy.
Piotr nachylił się nad chorą, popatrzył jej w oczy i zaraz pomiarkował, że z niej nic nie będzie. Oczy miała szeroko otwarte, chudą, pożółkłą ręką skubała na sobie ubranie. Poruszała ustami, jakby chcąc przemówić, ale głosu słychać nie było.
Piotr ukląkł przy niej, nachylił się, a ona widać ostatnim wysiłkiem uczepiła się chudemi rękami jego kapoty i z wielką trudnością wyszeptała:
— Ratujcie dziecko moje, Jasia, Bóg nagrodzi!
Stępniak, trochę dalej stojący, dosłyszeć tego nie mógł, ale Piotr mu zaraz powiedział:
— Janie, przemówiła... żąda, żeby ratować jej dziecko, Jasia. Słyszycie: jej dziecko — Jaś.
— Dyć słyszę.
— Ano, skoro Jaś, to widać chrześcijańskie dziecko i chrzczone.
— Co tu robić, Piotrze? — zapytał zafrasowany gospodarz. — Kobiecisko zamrze, jak zapisał; niewiadomo, co za jedna, skąd jest?... Kłopot będzie — i z dzieckiem też.
— Ha, wola Boża... A skoro, Janie kochający, pod waszym dachem taka się przygoda zdarzyła, tedy...
— No, co tedy? Poradźcie mi.
— Nad tą kobieciną śmierć stoi, trzebaby po księdza posłać, a dzieciaka niechby tymczasowie wasza do chałupy wzięła; toć nie psiak, jeno ludzkie dziecko i musi być głodne, bo się drze.
Poszedł Jan po księdza, a chłopaka swego, Maćka, po wójta posłał; Piotr zaś wziął płaczące dziecko na rękę.
— Cichaj, cichaj! — mówił, niosąc niemowlę do izby. — Nie bój się... albo ty jeden taki? I o to się nie frasuj. Taki ty dobry będziesz, jak i drugi... Że zaś sierota jesteś i nikt ci gruntu nie zostawi, to też bajki... nie każdy z fortuną się rodzi. Cichaj, mały.
Wszedł Piotr do izby i opowiedział gospodyni, co jest.
Janowa była prędka, ale nie zawzięta; więc choć z początku wygadywała co niemiara o karze Boskiej, o nasłaniu, o darmozjadach, o znajdach, o krowach, co mleka dawać nie chcą, o własnych dzieciach, z których tyle pociechy, co i nic — przecież tak gadając i pomstując, przyniosła świeżego mleka w garnuszku.
— Rusz-no się, Magda! — zawołała na córkę. — Weź mleka i napój tego bachora, co niewiadomo czyj i niewiadomo skąd... napój go, bo głodny, a odziej go jaką szmatą, bo widać uziąbł w stodole.
— Toć lato...
— Ale! tobie lato, boś dziewka wielka i przy kominie siedzisz, a takiej kruszynie mogło być zimno w stodole. Nocą wiatr chodzi, — nie wiesz o tem, głupia?
— Cich, cich! — mówiła Magda do dzieciaka, który patrzył na nią wystraszonemi oczyma — nie bój się... toć cię nie zjem, raku zatracony!
Janowa, oddawszy dziecko córce, pobiegła do chorej. Zaczęli się ludzie schodzić, bo wiadomość o umierającej nieznajomej wnet się po całej wsi rozniosła.
Nadszedł ksiądz z dziadkiem kościelnym, wójt, sołtys; przybiegł i kowal prosto z kuźni, zasmolony sadzami, w fartuchu, tak, jak stał przy robocie; poschodzili się niektórzy gospodarze — a najwięcej kobiety, bo te, jak wiadomo, są najciekawsze wszelkich przygód.
Nieznajoma umarła, wymówiwszy jeszcze przed śmiercią parę razy: Jaś, Jaś, moje dziecko — ale więcej nikt się od niej nic nie dowiedział.
Wójt, jak wójt, papierów zaraz jął szukać koło zmarłej, ale nic przy niej nie było; w owym zaś tobołku, który z sobą przyniosła, znaleźli trochę dziecinnego ubrania, kilkanaście złotych w gałganku i książkę do nabożeństwa, a w niej ładny obrazek.
Takie było dziedzictwo Jaśka.
Miał wójcisko kłopot z pochowaniem nieznajomej kobiety, aż do powiatu musiał jeździć.
Załatwiło się przecież wszystko, jak należy — i po trzech dniach na cmentarzu, pod samym parkanem, przybył świeży grób.
Po pogrzebie zgromadzili się ludzie przed cmentarzem i zaczęli radzić: co z dzieckiem zrobić? czyje ono będzie, kto je ma wziąć?
Kowal powiedział pierwszy:
— Jabym wziął, nawet zaraz wziąłbym, żeby chłopak miał choć ze dwanaście lat i mógł już do miecha stanąć, ale po takim drobiazgu to mi nic.
— Pewnie, że nic — odezwała się kowalka — bo swoje dzieci mamy. Pięcioro Pan Jezus dał...
— Jabym też wziął — mówił sołtys — wziąłbym do gęsi, ale po takiem maleństwie cóż mi?
Jedni na drugich spoglądali — nie odezwał się nikt.
Może niejeden miał chęć zaopiekowania się dzieciną, ale... każdemu na przeszkodzie coś było: Ten swoich dzieci miał gromadę, tamten chował sieroty po siostrze, inny żony się bał...
— Słuchajcie, ludzie — odezwał się milczący dotąd Piotr — każdy z was ma swoje frasunki i swoje dzieci — ja nie mam. Wezmę to dziecko.
— Wy, Piotrze!?
— Ja! Wezmę z dobrej woli i wychowam.
— Ależ, człowieku — odezwał się kowal — nie dasz rady. Dziecko małe, a wy nie macie ani swojej chałupy, ani żony, ani nic.
— Bajki to... nie frasujcie się o mnie, ani o sierotę.
W taki sposób Piotr został opiekunem Jaśka.
Dziwili się ludzie, że tej opieki się podjął, i nie mogli zrozumieć, w jaki sposób się z niej wywiążę! Ale Piotr wiedział, co robi. Postanowienie co do zajęcia się losem dziecka powziął w tej samej chwili, kiedy konająca matka wychudłemi rękami uczepiła się jego rąk i szeptała błagalnie: „Jaś, dziecko moje, ratujcie!...”
Zaraz na drugi dzień po pogrzebie nieznajomej, poszedł Piotr do miasta i nakupił różnych różności, aż się żydówka dziwiła, na co mu mogły być takie rzeczy potrzebne. Chusteczkę czerwoną kobiecą na głowę, pierwszej mody, paciorków niebieskich coś pięć sznurków i lusterko małe, ale bardzo foremne, w blaszanej oprawie, takie, co się składa i ma z drutu zawiaski. Prócz tego obwarzanków coś dziesięć.
Wróciwszy do wsi, zaraz zaczął Janowej okrutnie basować, a Magdzie przypodchlebiać, dzieciom zaś dał po obwarzanku. Potem wyciągnął flaszkę z kieszeni, przypił do Jana, poczęstował Janowę i Magdzie dał kieliszek. Dziewka wstydziła się okrutnie, ale uproszona, odwróciła się do ściany i wypiła.
Janowej chusteczka bardzo się udała. Magda niezmiernie ucieszyła się z lusterka, a bardziej jeszcze z paciorków, że były niebieskie. Miała ona włosy, jak konopie, właśnie więc niebieskie jej pasowało.
Ma się rozumieć, że od tego dnia w chałupie Stępniaka nie nazywali chłopca znajdą, ale Jasiem, a mleka mu też nie żałowali, bo Piotr, to tem, to owem, w dwójnasób za nie wynagrodził, pomógł w robocie, poczęstował. Można powiedzieć, że za dużo robił, a wszystko dla Jasia.
Bywało, jesienią, to nieckę wydłubie z olszyny, żółciutką, foremną, to łyżek gruszkowych narobi — i nie takich ladajakich, jak te, co na jarmarkach po parę groszy sprzedają, ale porządnych, wielkich, że w każdą można porządną porcję nabrać.
O miotły Janowa też nie miała kłopotu, bo Piotr mioteł narobił, krosna, międlicę naprawił, wszystko, co było potrzeba. Na zimę drew narąbał i we wszystkiem tak kobiecie podchlebiał, tak jej dogadzał, że aż Jan zaczął myśleć, czy czasem dziada złe nie opętało... Raz nawet okolicznie, ogródkiem, wspomniał coś o starym piecu, ale Piotr roześmiał się z tego i żyli sobie dalej w zgodzie i przyjaźni.
Można było myśleć, że Piotr wychowańca swego bardzo umiłował, ale dziwne to było umiłowanie, bo rzadko kiedy spojrzał na niego. Bawi się dzieciak — to bawi, a płacze — to płacze, Piotrowi wszystko to jedno było.
— Na to jest dzieciak, żeby się darł — mówił nieraz do Magdy — i ty nie lepsza byłaś, owszem, może nawet jeszcze głośniej wrzeszczałaś, boś się czuła na swoich śmieciach, przy matce, nie tak, jak ten robak...





II.

Na drugą zimę w zapusty Magda poszła za mąż i bardzo dobrze poszła, za Mikołaja Skrzypka, gospodarskiego syna, jedynaka — a że jej się samej zrazu w nowej chałupie przykrzyło, wzięła więc Jaśka do siebie. Chłopak już wtedy chodził dobrze i mówił; z psem Burkiem, z kogutem już wojował, i jak wziął kawałek chleba do ręki, to sobie wydrzeć nie dał. Rozumiał już, że co mu dali, to jego, i że chleb jest do jedzenia, ale nie dla psa, ani dla koguta...
Ani się ludzie obejrzeli, jak kilka lat zbiegło od czasu, gdy Piotr wziął Jaśka do siebie. Dzieciak był już spory, właśnie w sam raz do gęsi, a nawet od biedy i z gadzinąby sobie poradził.
Wtenczas opiekunów dla niego znalazło się dużo. Każdy chciał takiego sierotę wziąć, bo już pożytek z niego mógł być. Piotr powiedział:
— Zasię! Wtedy, jak malutki był, nie chcieliście go znać, teraz ja go nie dam. Wziąłem dzieciaka od maleńkości i on jest mój.
— I co wam, Piotrze, po tem? — pytali. — Sami dachu nad głową nie macie.
— Niech was głowa o to nie boli. Dach nad nami wszystkimi rozpostarł Bóg Wszechmogący, ja was o dach nie proszę.
— Ale co wam po chłopcu?
— To, co i wam wszystkim. Ja nie pytam, co wam po dzieciach.
— Nam jest co, bo dzieci nasze.
— A ten mój.
Zaciął się dziad i już więcej ani słowa nie chciał powiedzieć. Już taką miał naturę, że do rozmowy wyrywny nie był. Spytaj go, to powie albo tak, albo nie — i idzie w swoją drogę, nie przystaje, nie gada. Pochwalony, na wieki! witajcie, bądźcie zdrowi! — ot cała z nim rozmowa.
Ale jak się wybrał z Jasiem nad rzekę, albo na łąki, albo na las, wtedy mówił dużo, dużo — a dzieciak tylko oczy wytrzeszczał, a słuchał.
Wychodzili oba latem lub jesienią, bywało na cały dzień, albo ryby łowić, albo grzyby w lesie zbierać.
Jasiek włóczył się z Piotrem po zioła, albo łódką z nim jeździł, bo rzeczka za wsią była większa, niż przy wjeździe, i nawet bystra dosyć — a w takich włóczęgach gawędził starowina z dzieciakiem. O czem? O tym wietrze, co wieje, o słońcu, co świeci, o ptaszkach śpiewających, ziołach różnych — o tem, co im pod oko wpadło.
— A widzisz-no, Jasiu, tego ptaszka małego, co na kamieniu siadł, nad wodą samą i tak oto ogonkiem kiwa uciesznie?
— Widzę, dziadziu.
— Jakże go nazywają?
— Nie wiem, dziadziu.
— Pliszka! Pamiętajże sobie, że taki ptaszek — to pliszka; a teraz uważaj dobrze i jak zobaczysz pliszkę, to mi pokaż.
Chłopak oczy wytrzeszczał, patrzył bacznie.
— O, o, dziadziu! — zawołał po chwili — jest! jest pliszka! dwie pliszki, trzy pliszki, a czwarta czarna...
— No, to wiedz o tem, żeś zełgał, bo czarnej pliszki jeszcze jako żywo nikt nie widział.
— A ta, ta, dziadziu, patrzcie!
— To jaskółka. Wstydź się, Jasiu, taki wielki chłopak jesteś, a jaskółki nie znasz... toć przecie pod strzechami gniazda mają.
— Dziadziu? — zapytał dzieciak nieśmiało.
— A co?
— Prawda to, że jaskółki na zimę czepiają się pazurkami jedna drugiej i topią się w stawie, a na wiosnę żywe z wody wylatują?
— Nieprawda.
— Kiedy tak sama Magda powiedziała.
— O, wielka rzecz. Magda wie tyle, co i ty, a ty tyle, co i ona, oboje zaś nic nie wiecie. Jaskółki na zimę do ciepłych krajów odlatują, a na wiosnę przylatują napowrót.
— A, dziadziu, czy ja kiedy polecę do ciepłych krajów?
— Jak w zimie wleziesz na piec, to będziesz miał ciepłe kraje.
— Ale!?
— Obaczysz.
— A czy prawda, dziadziu, że nietoperz człowiekowi we włosy się wkręca i, jak się wkręci, to już go wyjąć niema sposobu?
— Nieprawda — nietoperz to jest zwierzę, tak jak mysz.
— A dlaczego mysz nie jest nietoperzem?
— Bo nie ma skrzydeł.
— Cielę też niema skrzydeł, a nazywa się tylko albo jałoszka, albo byczek...
— Ty sam cielę jesteś. Powiadam ci, że mysz, to jest mysz, a nietoperz, to także jakoby mysz, tylko że ze skrzydłami. Mysz jada ziarno, słoninę, chleb, a nietoperz lata po nocy i łapie różne muszki, ćmy i żywi się niemi. Naumyślnie złapię kiedy nietoperza, to zobaczysz.
— Ja się boję takiego zwierzęcia...
— Nie bój się. Ja sam go sobie położę na głowie i zobaczysz, że mi się we włosy nie wkręci.
Chłopak się zamyślił, a po chwili znowu na Piotra podniósł swoje wielkie, czarne oczy — bo śliczne oczy miał ten dzieciak — i rzekł:
— Dziadziu, a skąd się biorą muchy?
— Rozmaicie. Przylatują z lasu, albo za bydłem lecą.
— A skąd się wzięły w lesie?
— Były tam.
— A gdzie były pierwej, niż w lesie?
— Wcale nie były.
— Ale ja pytam, dziadziu, gdzie muchy były wtenczas, kiedy ich jeszcze nie było?
— Bardzo ciekawy jesteś, mój Jasiu, trzeba cię będzie uczyć...
— A na co uczyć?
— Na to, żebyś nie był głupi.
— Dziadzio to się też uczyli, jak byli głupie?
Piotr postanowił, że tymczasowo uczyć będzie Jasia sam.
Ale czego i jak? Oto pytanie, które mu się wbiło w głowę, jak klinem.
Nieraz letnią nocą, leżąc na przyzbie pod chałupą, dziadowina nie spał, lecz rozmyślał, zapatrzony w gwiazdy, mrugające na niebie.
Ileż to razy Jaś zapytywał go o te światełka, co się na wysokościach palą, jak się które nazywa? a ile ich wszystkich? a jak daleko do nich? dlaczego jedne trzymają się nieba, jak przylepione, a inne znów niewiadomo za co i dlaczego odrywają się i lecą, lecą gdzieś w przepaść, wlokąc za sobą jakby sznurek złocisty?
Dlaczego, choć się one odrywają od nieba, nie spadają na ziemię, żeby je można zobaczyć i albo w chałupie zawiesić, albo gdzie na wzgóreczku położyć, żeby świeciły chłopcom, jak na nocne pastwiska konie pędzą?
Piotr nie miał się za głupiego; owszem, że się dużo włóczył po świecie, więc widział niejedno i słyszał wiele od ludzi, a i na pismo ciemny nie był, bo go w młodości jeszcze czytać nauczono — a od biedy i list potrafił napisać, choć namęczył się przytem i napocił, jak gdyby trzy fury twardego drzewa narąbał.
Piśmienny tedy Piotr był i wiedział, co się Bogu od ludzi należy, i obcy kraj widział, i wiedział, co w wodzie jest, i jak się jaki ptaszek lub zwierzę nazywa, jakie obyczaje i przebiegi ma — to wszystko doskonale, jaknajlepiej znał; ale jak dzieciak zaczął o różne dziwne rzeczy pytać, to próżno Piotrzysko głowę łamał, żeby dać odpowiedź.
Nieraz wieczorem Magda bajki różne lubiła opowiadać, a Jasia wtenczasby nawet kijem nie odpędził — słuchał chciwie i każde najmniejsze słówko pamiętał, a potem ciągle Piotra o duchy, o strachy, o upiory, o dusze pokutujące pytał, aż nieraz stary gniewał się, że sobie dzieciak głowę takiemi rzeczami zaprząta.
— Ot, lepiejbyś na ziemię spojrzał — mówił Piotr — patrz, oto ziółko rośnie, mówiłem już, jak się zowie, — pomnij-że.
— Wielka rzecz! rozchodnik.
— Pamiętaj-że o tem i...
— Dziadziu... a czy w rozchodniku też jest dusza?
— Nie wiem. Niema. Co tobie zawsze tylko dusza w głowie? Przeżegnaj się, bo takie myślenie od złego idzie.
— A złe to także duch, prawda, dziadziu?
— Pluń i nie wspominaj. Pójdziemy dziś ryby łowić. Jak złapię z kilkanaście, to pójdę jutro do miasta i kupię ci czapkę.
— Chciałbym.
— No, to będziesz miał, i jeszcze ci coś kupię.
— A co, dziadziu?
— Elementarz.
— Czy to też do odzienia?
— Nie. Elementarz jest do uczenia. Książeczka taka, widzisz, co w niej litery stoją. Podług tych liter człowiek może na każdej książce czytać — a to dobra rzecz. Widziałeś kiedy książkę?
— Widziałem w kościele...
— Uczyć się chcesz?
— Chcę, dziadziu — ale, żeby mnie dziadzio nie bił.
— Za co cię mam bić?
— Bo Magda mówiła, że nauka bez bicia nic nie znaczy.
— Głupia Magda — odrzekł krótko Piotr.
Kupił Piotr elementarz i zaczął Jasia uczyć, pokazując mu drewnianą wskazówką litery, tłómacząc, jak się jedne z drugiemi składają.
Chłopak pojętny był i w przeciągu pół roku nauczył się czytać wcale dobrze, tak, że już z elementarza nie miał co robić. Wtenczas zabrał się Piotr do nauki pisania. Odbywała się ona zimową porą w izbie u Skrzypków. Na stole leżał kawał papieru, polinjowany ciesielskim ołówkiem, ręką Piotra, kałamarz z atramentem, w którym kilkadziesiąt much utopionych było, i pióra, wyskubane ze skrzydeł gęsi.
Przy stole pochylony siedział Jaś, a obok niego Piotr, którego pisanie bardzo męczyło. Przy tej czynności Piotr zrzucał z siebie sukmanę, ocierał spocone czoło rękawami zgrzebnej koszuli i oddychał tak ciężko, jak gdyby wielki ciężar na sobie dźwigał.
Przy lekcji siedzieli zwykle Magda i jej mąż, Mikołaj, oboje niepiśmienni, ale bardzo ciekawi, w jaki sposób nauka się odbywa.
— Jasiu — mówił Piotr — pochwaliwszy Pana Boga, zacznij literę a, która, jak ci, tłómaczyłem, podobna jest do kółeczka, przy którem znów jest laseczka i kulasek.


— Ta piękna litera, to jest a — rzekł Piotr...

Mikołaj zaraz zaczął drapać się po głowie.
— Kółko, jak kółko — mówił — to jeszcze, ale po co kulasek?
— Aha! — rzekł Piotr — insza litera ma i po trzy kulaski, a przecie musi być dycht foremna. No, probój, Jasiu, kółko, tak, jak tu stoi w elementarzu. Stąd zaczynaj. Naprzód cieniuchno, potem grubo i znowu cieniuchno.
— Tak?
— A tak, ma się rozumieć, tylko trochę foremniej.
Jaś przechylił głowę i, robiąc najdziwaczniejsze miny ustami, nakreślił kółko.
— Niechże go! — rzekła Magda — to ci rak spekulantny, jakie piękne kółko napisał!
— Dycht pisz, maluj obwarzanek! — zauważył Mikołaj.
— Niema co, sposobny dzieciak, zakończył Piotr.
— Napisz-że teraz, Jasiu, kulasek. Zrazu grubo, potem cieniej i bardzo cieniuchno.
— Jest, dziadziu.
Piotr wziął do ręki papier i zaczął mu się uważnie przyglądać.
— Patrz-no, Mikołaju — rzekł — ta piękna litera to jest a.
— A juści, — potwierdził Mikołaj, — sprawiedliwy kulas, jabym tak nie potrafił...
— Ani ja też, — dorzuciła Magda. — Zawdy co dziecięce ręce, to nie nasze, narobione, napracowane...
— Juści, — rzekł Mikołaj. — Od sochy, od cepa, ręce grube.
— Napisz teraz, Jasiu, b.
— Dziadziu, — odezwał się dzieciak.
— A co?
— Jabym chciał napisać jeszcze a, i jeszcze, i jeszcze, choć kopę. Jak już będę dobrze a pisał, to mnie dziadzio b nauczy.
— Jaki to rak prześcipny! — zauważyła Magda.
— Ma rację, — rzekł Piotr, — niech pisze same a. Tymczasem my sobie z Mikołajem fajkę zapalimy.
Mikołaj o to długo prosić się nie dał, owszem własnego tytoniu Piotrowi użyczył. Usiedli pod piecem i zaczęli gawędzić. Magda skrobała kartofle, trącając od czasu do czasu kołyskę, w której spała jedynaczka jej córka — Kasia.
Jaś tymczasem ćwiczył się w pisaniu a. Gdy starsi gawędzili, on wciąż pisał, aż nareszcie nabrał pewniejszej wprawy.
— No, teraz dziadziu — rzekł, podając papier Piotrowi, — moje a jest krzynkę foremniejsze i nawet podobne do tego, co w elementarzu.
Piotr bacznie przypatrzył się pisaniu.
— Niema co mówić, — rzekł, — ujdzie. No, chłopcze, napracowałeś się dziś dość, naści kawałek chleba i pójdźmy spać.
— O, co wam tak spieszno? — przemówiła Magda, — zostańcie i chłopiec niech zostanie. Zaraz będzie wieczerza, pożywicie się trochę.
Zostawał więc Piotr i Jasiek zostawał; starsi gwarzyli, a dzieciak słuchał, a wszystko, co usłyszał, brał na uwagę i pamiętał.
Co raz w tę małą głowinę wpadło, to już pozostało w niej na zawsze.
Uczył się Jasiek trochę od Piotra, a trochę od Magdy. Od Piotra czytania, pisania, ziół poznawania, od Magdy bajek rozmaitych. Bawić się z dziećmi nie lubił, mówił mało, nieśmiały był, a jak się odezwał, to tak jakoś dziwnie, jak nie dzieciak — i przez to właśnie we wsi głupim Jaśkiem go przezwali...





III.

Minęło znów lat parę.
Zaczynały się sianokosy, a dobre, bo pogoda sprzyjała. Kosiarze posuwali się po łąkach, a za każdym ciągnął się długi pas świeżo ściętej pachnącej trawy. Niekiedy przystawali, ostrzyli błyszczące kosy i znów cięli, aż do samego wieczora, do zachodu słońca.
Dziewczęta grabiły, śmiejąc się i chichocząc, jak to zawsze u nich we zwyczaju — coraz to która zaśpiewała piosnkę i jakoś wesoło było wszystkim, dobrze. Dalej, na dworskich łąkach, już i kilka tęgich stogów stanęło, to znów kopice porozsiadały się rzędem.
Rzeczka mieniła się od zachodzącego słońca, ptaki śpiewały po krzakach, bocian z długą szyją dążył do gniazda.
Piotr z Jasiem pracowali u Stępniaka, obadwaj przy grabieniu, gdyż Piotr niedomagał i ciężko mu było kosą robić — a Jaś nie miał jeszcze tyle siły, żeby do kosy mógł stanąć.
Kiedy już wieczór zaszedł i ludzie zbierali się ku domowi, Piotr rzekł do Jasia:
— Niech oni sobie idą... my posiedzimy, a jeżeli ci się jeść chce, to idź i ty, ja spocznę trochę. Idź, Jasiu.
— Nie, dziadziu, zostanę z wami, dopóki nie pójdziecie.
— To zostań, dziecko, jak chcesz.
Chłopiec wpatrzył się w Piotra dużemi swemi oczami.
— Dziadziu — zapytał.
— A co?
— Wam coś dolega.
— Skąd to wiedzieć możesz?
— Bo dziadzio posmutnieli i blade są. Czy na was jaka niemoc przyszła, dziadziu?
— Oj, niemoc, niemoc Pan Jezus dał, mój chłopcze. Od tygodnia jestem w sobie jak na pół przecięty.
— To czemu dziadzio nie zgotują sobie lekarstwa. Ziół przecie nie braknie — i z łońskiego lata są na górze, i świeżych można nazbierać. Jabym sam zgotował, tylko nie wiem dobrze, jakie zioła są na waszą niemoc pomocne.
— Na moją niemoc, Jasiu, żadne już ziele nie pomoże.
— Dlaczego?
— Bom już stary, śmierć idzie, widzę ją...
Dzieciak cofnął się przerażony.
— Gdzie ją widzicie, dziadziu, gdzie jest śmierć? Ja ją odpędzę, nie dam was zabrać, o mój dziadziu kochany!
— Dziecko, dziecko... ty śmierci nie odpędzisz, a ja się jej nie boję. Czegobym się jej miał bać? Bóg miłosierny! Przyjść kazał na ten świat, człowiek przyszedł; odejść każe, człowiek odejdzie, takie prawo jest. Młodzi ludzie przychodzą, starzy odchodzą, a oto ziemia zawsze jednaka. Usiądę sobie tu na wzgóreczku, odpocznę.
— Czy was co boli?
— Nic; ot tak, nie mogę. Ale nie... Powlokę się ku wsi niedługo, a jutro chyba ty sam do grabienia pójdziesz, ja się nie dźwignę.
— Ale! ktoby mi tam kazał iść, jak wyście chorzy. Nie odstąpię was, dziadziu.
— Ja sam mogę zostać.
— Choćbyście mnie nawet odpędzili, jak psa, to nie pójdę, — rzekł chłopak z płaczem.
— Żałowałbyś mnie, gdybym umarł?
— Oj, nie mówcie tak strasznie, nie mówcie! Co moje życie bez was? Jakeście mnie wzięli maleńkim od matki i nie dali zmarnować się, tak chyba teraz zabierzcie mnie z sobą.
— Nie bój się, Jasiu, nie bój, — rzekł starowina, głaszcząc dzieciaka po głowie. — Nie zginiesz, sieroto, na świecie, nie zostaniesz sam. Bóg będzie nad tobą. Daj-no mi kij, pójdziemy pomaleńku.
Oparł się rękami na kiju, podniósł, ale po chwili siadł znowu.
— Nie mogę, nie mogę, — mówił, — całkiem mi nogi jakby odjęło.
— To siedźcie tu, — rzekł Jasiek, i pędem pobiegł ku wsi. Już się ściemniło prawie całkiem. Chłopiec biegł przez łąki, parę razy w rów wpadł, ale podniósł się zaraz i biegł dalej, bez pamięci, bez tchu prawie.
Kiedy wpadł do izby Stępniaków, Janowa aż krzyknęła z przerażenia:
— Jezus, Marja! co tobie?
Chłopak na razie słowa nie mógł przemówić.
— Co tobie? co?
— Nieszczęście jakieś — rzekł Stępniak.
— Oj! — wyszeptał chłopak — zaprzęgajcie duchem do woza... dziadzio tam, na łące... leżą.
— Piotr? umarli?
— Nie... zaniemogli... leżą, wstać nie mogą... zaprzęgajcie duchem, zaprzęgajcie...
— Ja już od rana miarkowałam sobie, że dziadowina kruchy, — zauważyła Janowa.
Jan wybiegł na podwórko, wyprowadził konia ze stajenki i zaprzągł, jak mógł najśpieszniej.
Jaś uczepił się na tyle wozu — pojechali.
— Cóż się Piotrowi stało. — pytał Stępniak chłopca, — co za przygoda?
— Chcieli dziadzio do domu iść, nawet już szli, i siedli — powiadają: nie mogę. Powiadają: ty, Jasiu, idź spać, ja zostanę. Nie chciałem. Mówię: i ja zostanę. Dziadzio powiadają: dobrze! Siedzieliśmy na wzgórku, siedzieli. Dziadzio się wsparli na kiju, chcąc wstać — ale znów siedli. Powiadają: śmierć idzie. Zląkłem się, ale śmierci nie widziałem. Zląkłem się, a dziadziowi gorzej. Żebym mocniejszy był, tobym był ich zabrał na plecy i zaniósł, ale gdzie zaś! Niemam takiej siły. Myślę: polecę do was po konia. Poleciałem. Oj! jakem się bał. Ciemno, zdawało mi się, że śmierć goni za mną. Oj, bałem się, ale myślę: to lepiej... ja w nogach chybki, może przed nią ucieknę — a dziadzio będzie tymczasem bezpieczny: śmierć, za mną goniąc, zabaczy...
— Oj głupi ty, Jasiek, głupi, — rzekł Stępniak.
— Ano, wiadomo, co głupi, to głupi, ale na nogi ścigły: psa bywało doganiałem. Strach mnie pędził... wpadłem w rów, raz, drugi. Myślę: już mnie złapie, ale nie, przyleciałem żywy. Oj, poganiajcie konia, poganiajcie!
— Tedy powiadasz, że Piotr gdzie?
— Na wzgóreczku pozostał, co zaraz przy waszej łące, jak one krzaczki, co wiecie, figura niedaleko.
— Wiem, wiem — wio! maleńki.
Za chwilę dojechali do miejsca.
— Pietrze! hej, Pietrze, jesteście tam? — zawołał Jan, schodząc z wozu.
— Są dziadzio! są! — krzyczał Jasiek, który w oka mgnieniu znalazł się przy starym. — Bywajcie!
Piotr leżał wyciągnięty na trawie; jedną rękę pod głowę podłożył, drugą na piersiach trzymał — oddychał ciężko.
— Dziadziu! dziadziu! — krzyczał Jasiek, tarmosząc starego za ramię, — dziadziu, wstawajcie, wóz jest, zawieziemy was do chałupy.
— Pietrze, co wam to, Pietrze? — pytał Stępniak. — Dźwignijcie się, fura jest.
— Bóg zapłać, — odrzekł Piotr słabym głosem, — Bóg wam zapłać. Coś mi się przytrafiło, nie wiem... zasłabłem na urząd, ale teraz lżej mi krzynkę.
— Probujcie się podnieść.
Z trudnością, przy pomocy Stępniaka i Jaśka, wgramolił się starowina na wóz. Kiedy go przywieźli przed dom, wybiegła Janowa, i Magda ze swojej chałupy zaraz nadeszła, a pomartwili się wszyscy, bo każdy Piotra lubił za jego spokojność i uczciwość dla drugich.
Posadzili go na ławie.
— Ja zaraz, — rzekła Magda, — po Dysiową skoczę, ona znająca kobieta na każdą słabość, to was poratuje.
— Nie, nie trzeba mi nikogo. Dajcie mi trochę mleka, jeśli macie.
— Ola Boga! jeszczeby dla was mleka nie było!
— Mnie już lżej, tylko że siły żadnej nie mam, ale może Bóg miłosierny poratuje. Powlokę się do stodoły, usnę...
— Zostańcie lepiej w izbie.
— Ano, jak wasza wola, to zostanę.
Niedługo w chałupie Stępniaków światło zagasło, ludzie zasnęli twardo, tylko Jasiek czuwał. Nie mógł on oka zmrużyć, sen od niego uciekał.
Usiadł sobie chłopczyna na małym stołeczku i w okno patrzył bacznie; zdawało mu się, że gdyby śmierć przyszła, to on by ją dostrzegł, krzyku narobił — i Piotra uratował.
Choć go przejmował strach, siedział przecie ciągle i wzroku z okna nie spuszczał. Przez szybki widać było kawałek nieba i na niem gwiazdki jasne, świecące...
Bał się dzieciak — jak dzieciak... pacierze odmawiał, Boga prosił, żeby Piotra nie zabierał jeszcze do siebie.
Już też i miesiąc wszedł ogromny, czerwony, a potem wzbijał się ku górze, coraz mniejszy, bledszy; promienie jego między gałęzie drzew wchodziły, po trawie zroszonej się kładły.
Miesiąc uciekał coraz wyżej, białe chmurki za nim goniły, po wsi koguty zaczęły się drzeć — gwiazdy bladły.
Co to letnia noc! — krótkie jej życie. Gwiazdy mają odpocznienie, bo ledwie trochę poświecą, pomrugają, i oto już na wschodzie zaczyna się bielić, złocić, różowić, a potem już jasność wielka idzie, przedsłoneczna, wschodowa.
Wstają ludzie w chacie i Piotr się też przebudził.
— A co, a jakże wam? — pytają.
— Bogu dzięki, — odpowiada stary, — ale do roboty nie pójdę, bom mdły, siły nie mam...
— Nie chodźcie, dziaduniu, ja was popilnuję — powiada Jasiek, — może każecie jakich ziół nagotować?
— A no, skoro lepiej, to lepiej, — powiadają, — to Bogu dziękować. — I każde idzie do swojej roboty, bo czas drogi. Pogoda jest, bo jest, ale kto zaręczy za jutro? Zabrali się wszyscy całym domem na łąki, tylko gospodyni sama została, żeby jeść ugotować.
Piotr, podpierając się kijem, przed dom wyszedł, Jasiek za nim.
— Jasiu, — odezwał się starowina.
— Co chcecie?
— A no, chciałbym ja ci coś powiedzieć. Wczoraj mnie tak nagle słabość oto dotknęła, że myślałem, że już koniec mój nastał.
— Przecież wam ulżyło.
— Juści tak. Ulżyło raz, a może drugi raz nie ulży. Duży jesteś chłopak, mój Jasiu, a choć cię ludzie we wsi głupim nazywają, przecie ja wiem, że ty rozum swój masz. Prawda? masz rozum? jakże ci się widzi?
— Mnie się widzi, że mam, ale skoro ludzie powiadają, że nie, to może i nie.
— Nie zawsze to prawda, co ludzie powiadają.
— Nie?
— O, nie zawsze! Otóż umiesz troszkę czytać, troszkę pisać, nie jesteś, Bogu dzięki, kaleka i nie wałkoń... to też myślę, że na świecie nie zginiesz. Ale, żem ja już, widzisz, stary, że mnie na tym świecie nie długo, chciałbym cię jeszcze, póki żyję, w dobre ręce oddać, żebyś na ludzi wyszedł.
— Ja wolę z wami być!
— Co ty wolisz, mój Jasiu, to nic nie znaczy. Jeszcze jesteś młody i musisz drugich słuchać, Pan Bóg ci matkę zabrał, ojciec twój niewiadomo, gdzie się obraca, tedy, chcąc nie chcąc, musisz dla mnie posłuszeństwo mieć.
— Toć zawsze was słucham, dziadziu.
— Tak powinieneś, moje dziecko. Dość już nachodziliśmy się za ziołami po lasach, dość nazbierali grzybów, trzeba, żebyś sobie upatrzył teraz coś takiego, coby ci kawałek chleba dało i poszanowanie ludzkie...
— To mnie dziadzio chcą odpędzić od siebie?
— Nie, chcę tylko, żebyś na ludzi wyszedł. Tu we wsi nie będzie ci dobrze, nie masz swojej roli, nie czeka cię żadne dziedzictwo, a nie chcę, żebyś za popychadło u ludzi miał być. Obmyśliłem ja już dla ciebie sposób.
Chłopak płakać zaczął.
— Nie płacz, nie płacz, nie wypędzam ja cię ani za góry, ani za wody; będziesz tu bliziutko, a przy święcie, albo wolnym czasem, nikt ci nie zabroni przyjść do mnie, ma się rozumieć, póki ja przy życiu.
— I co dziadzio chcą ze mną zrobić?
— Oddam cię do naszego organisty na naukę. Będziesz się uczył nabożnie śpiewać, na organach grać, na książkach czytać, a zimową porą będziesz chodził do szkoły. No, jakże, podoba ci się?
Chłopakowi oczy się zaśmiały.
— Oj, dziadziu!... na książkach czytać, na organach grać! Oj, dziadziu! chciałbym ja, chciał, czy aby tylko potrafię? Czy będę się mógł uczyć? czy pan organista zechce mnie przyjąć?
— Właśnie, że zechce, bom już z nim rozmawiał... Powiedział, że cię przyjmie na cztery lub pięć lat, za naukę i wikt masz mu obsługiwać; abyś tylko był posłuszny, bąków nie zbijał, swojej służby pilnował, organiściny słuchał — czy ci każe krowę na pastwisko wypędzić, czy ziela narwać, czy dziecko pobawić, to wiedz, że twoje prawo, bez żadnego skrzywienia, wszystko zrobić.
— Zrobię, dziadziu, choćby mi kazali na kościół wyleźć, na sam dach, to wylezę!
— Tego ci nie każą, ale słuch musisz znać.
— Ale, dziaduniu, jak ja się zacznę uczyć na organach, to będzie huczało i dudniło.
— Juści, że będzie...
— Może się ksiądz rozgniewa i wypędzi mnie?
— Nie bój się, toć wiadomo, że organiści nie rosną na drzewach, jak gruszki, jeno muszą się z maleńkości grania uczyć; a nie uczą się zaś, kiedy nabożeństwo w kościele, tylko wtedy, jak kościół pusty i ludzi w nim niema. Zresztą ksiądz już wie o tobie.
— Wie?
— Sam chodziłem prosić o pozwoleństwo.
— Pozwolił?
— Nawet i pochwalił. Dobrze, powiada, że sierotę do takiej nauki oddasz, aby niech chłopak będzie dobry, to i jemu nikt krzywdy nie uczyni. Pokłoniłem się księdzu i prosiłem, żeby na ciebie miał oko. Powiedział: dobrze, owszem, niech się aby prędzej mały nauczy do mszy służyć, bo staremu dziadkowi, powiada, ręce się trzęsą i często wino rozlewa. Przyobiecałem, że się prędko nauczysz — no, a jak się nie nauczysz, to będzie dla mnie wstyd.
— Nie bójcie się, dziadziu, cobym się nie miał nauczyć.
— Ja też tak miarkuję; nazywają cię ludzie głupim, ale mnie się widzi, że to nieprawda.
— Albo ja wiem.
— Ha, obaczymy. Jutro pójdziem do organisty... A teraz skocz-no na górę, tam przy ziołach moich węzełek jest nieduży, niby takie zawinięcie...
— Wiem, dziadziu.
— Idź-że i przynieś tu.
Chłopak po chwili powrócił i złożył zawiniątko na kolanach Piotra.
— Wiesz-że ty, Jasiu, co w tem jest? — spytał stary.
— Nie wiem.
— To całe dziedzictwo twoje; jakom je wziął, tak i oddaję.
— Moje? a skądby ono moje miało być.
— Po matce twojej zostało. Pieniędzy było trochę, tom dał na mszę za jej duszę, gałganki jakieści, jak były, tak i są — ale one ci na nic, lepiej je oddać Magdusinemu dziecku.
— Oddam, dziadziu, tylko Magda z łąki powróci.
— Oddaj, oddaj! tobie po tem nic, a Magdzie błogo będzie, że o jej dziecięciu pamiętasz. Ona też dla ciebie dobra była...
— Oj, że dobra, to dobra; krzywdy od niej nigdy nie miałem.
— Tedy, mój Jasiu — mówił dalej Piotr, — z całego twego dziedzictwa pozostała jeno ta oto książka nabożna. Piękny statek i oprawny też galanto, ze złotem wyciśnięciem, a we środku obrazki są. Zabierz-że sobie tę książkę, żebyś się miał na czem pomodlić, jak w kościele będziesz, — a szanuj, a nie zgub, nie utrać, boć to po matce twojej pamiątka. Oto tak, moje dziecko. Zresztą o nic się nie bój. Odziewadło ci siakie takie sprawię, żebyś między narodem, przy kościele będący, grzesznem ciałem nie świecił, żeby ludzie tobą nie pomiatali.
— Dziadziu! — zawołał Jaś — dziadziu!
— A co?
— Patrzcie-no, dziadziu, tu coś napisane.
— Gdzie?
— A na książce, na oprawieniu... pisanie jakieści jest.
— Czytaj-że, cóż tam stoi?
Chłopak uważnie, przyglądając się niezgrabnym literom, wybąkał powoli te słowa:
„Kochającej pannie, po chrzcie świętym Anieli, po ojcach Szaraczkównie, ten „Ołtarzyk złoty“ ofiaruje Budzik Pankracy, z kochania poczciwego, profesji stolarskiej, na wędrówkę idący“.
Piotr nagle poczerwieniał na twarzy.
— Jak? jak? czytaj-no jeszcze raz!
Jaś powtórzył, tym razem już prędzej i wprawniej, odczytał jeszcze raz i jeszcze raz, a Piotr za głowę aż się trzymał.
— Szaraczkówna! Budzik!! — powtarzał, — Aniela... Aniela...
— Co z wami, dziadziu?! — pytał przestraszony dzieciak, nie wiedząc, jak ma wzruszenie Piotra zrozumieć.
— Mocy Boska! — mówił stary, nie zważając na Jasia, — żem ja też pierwej do tej książki nie zajrzał!...
— Co wy mówicie? co wam jest? czemuście się tak przestraszyli?
— „...Kochania poczciwego, profesji stolarskiej“. Prawda, prawda! to on się do tej profesji sposobił...
— Kto!?
— Proś, dziecko, Pana Jezusa; proś, żeby Piotrowi jeszcze parę miesięcy po tym świecie chodzić pozwolił! Proś gorąco! — mówił Piotr drżącym od wzruszenia głosem...





IV.

W kilka dni po tej rozmowie, Piotr, wydobrzawszy nieco, poszedł z Jasiem do pana Wawrzenieckiego, organisty, któremu pozostawił Jasia na naukę. Po żniwach zaś starowina, wziąwszy kij w rękę i kobiałkę przez plecy, pożegnał się ze swym wychowankiem, polecił go raz jeszcze opiece pana organisty i wyruszył w świat.
Po co? Nikt o tem nie wiedział, prócz księdza proboszcza, z którym Piotr pewnego wieczoru miał długą, tajemną rozmowę.
Jaś pozostał u organisty, ucząc się służby Bożej, śpiewu, gry na organach, pomagając staremu Wojciechowi porządkować w zakrystji, sprzątać w kościele.
A było w kościele zalesińskim ołtarzy pięć: wielki jeden i cztery boczne. Wszystko odmalowane, odzłocone widać niedawno, bo wyglądały, jak nowe, chociaż tyle lat, co i kościół, liczyły.
Wielki ołtarz najwspanialej wyglądał; miał sześć filarów białych. Z lewej strony, w bocznej nawie, stała chrzcielnica z blachy miedzianej, bardzo misternym sposobem wykuta. Kwiaty na niej były dziwne, i głowy zwierząt osobliwych, jakich nigdy nikt na świecie nie widział, a cała miała kształt wielkiego kielicha, takiego, co, na posadzce stojąc, brzegiem rosłemu chłopu do piersi dostawał.
Nad chrzcielnicą była pokrywa także miedziana i misternym sposobem wykuta, również w liście i głowy zwierzęce ozdobna, a na wierzchu jej była figura Świętego Jana Chrzciciela, który w skórce wielbłądziej chadzał i drogi Pańskie prostował, a zapowiadał przyjście Tego, Któremu, jak mówił, niegodzien był rzemienia u obuwia rozwiązać!...
Pokrywa podnosiła się na łańcuszkach miedzianych, a cała chrzcielnica ogrodzona była galeryjką dębową, rzeźbioną.
Przy ławkach było dużo chorągwi i sztandarów, nowszych i starszych, i bardzo pięknych i nieosobliwych, wedle zamożności i upodobania fundatorów, a przy samych drzwiach chorągiew czarna, żałobna, z obrazem kościotrupa i kosą wśród płomiennych, czerwonych języków.
Do tej chorągwi najtrudniej było przyzwyczaić się Jasiowi.
Ile razy na nią spojrzał, zawsze przypominała mu ona ową śmierć niewidzialną, co wtenczas, w porze sianokosów, po Piotra przyszła, tę śmierć, — co, jak mu się zdawało, goniła go po łące, rosą pokrytej, po rowach, pełnych wody, po polach. Ile razy spojrzał Jaś na tę chorągiew, tyle razy przypominały mu się opowiadania Magdy o duchach, które chodzą nocami, o topielcach, upiorach strasznych, co z brzękiem łańcuchów i jękami boleści, trawione ogniem wewnętrznym, ukazują się ludziom w nocnej porze, żebrząc modlitwy, jałmużny, dobrego uczynku, któryby ulżył ich mękom...
Bał się Jaś tej chorągwi żałobnej, a bardziej jeszcze katafalka i trumny, co w prawej nawie bocznej, przy drzwiach samych stały. Przerażał go widok tych schodków czarnych, z obwódkami białemi, tych piszczeli nakrzyż złożonych i głów trupich bez oczu, z obnażonemi zębami... a najbardziej lękał się pustej trumny.
Nieraz Wojciech, gdy mu Jaś przy sprzątaniu pomagał w kościele, mówił:
— Głupiś ty, mój Jasiu, i bać się nie masz czego. Śmierć, po świecie chodząca, nie pyta i miecie, jako, nie przymierzając, miotła, moje dziecko. Czego się bać? Dziś, czy jutro, czy za dwadzieścia, pięćdziesiąt lat, jak komu Bóg miłosierny przeznaczył — przyjdzie ona, że ani się człowiek spodzieje. I żebyś ty, kochanku, sto wsi miał, żebyś w atłasie chodził, na puchu sypiał i samą słoninę jadał — nie wykręcisz się od niej wykrętem, ani wywiniesz wywinięciem, jeno pójdziesz w dół, robaku, jako i ten, co pod kościołem siedzi, jeżowym kijem się od psów ogania, a w żółwiową skorupę grosze zbiera... A na te schodki oczu nie wytrzeszczaj i nie bój się ich, bo to tylko na ten przykład, ludzka parada i honor. Będziesz bogaty, to cię wysadzą na sześć stopni, będziesz biedniejszy — położą na czterech, a jeszcze biedniejszy — to na dwóch: ale czy na jednym, czy na dwunastu, już ci to wszystko wraz, mój bracie, bo już ty nic znaczyć nie będziesz, tylko tyle, co ten oto proch i ziemia, z których wzięty jesteś.
Tak kościelny tłumaczył Jasiowi równość wszystkich w obliczu śmierci, oraz przedstawiał mu i śmierć samą, jako pospolite, zwykłe zjawisko; ale pomimo to chłopiec na chorągiew żałobną i na schodki owe czarne zawsze nie bez obawy spoglądał.
Ku wieczorowi się miało.
Jaś siedział na chórze przy organach i w granie się wprawiał — a widać zdatny był do tego, bo owo granie było równe, spokojne, właśnie jakby nie mały chłopczyna grał, ale sam organista.
Zapatrzony w nuty, które już nauczył się rozumieć, zasłuchany w poważne dźwięki, Jaś nie zauważył, że przez drzwi od zakrystji wszedł proboszcz i usiadł na ławce przy ołtarzu. Nie spostrzegła też księdza i babina, kalikująca Jasiowi — i chłopiec grał, nie wiedząc, że ma pilnego słuchacza...
Ksiądz oparł głowę na dłoniach i może modlił się, może w medytację zapadł — a Jaś wciąż grał i zeszła na tem godzina czasu, może i więcej. Podczas tego słoneczne jasności powoli, w miarę, jak słońce obniżało się, uciekały z podłogi, pięły się coraz wyżej po ołtarzu, po ścianie, aż mignęły na najwyższym krzyżu, ołtarz wielki zdobiącym, i... znikły.
W kościele zaczęło robić się szaro. W dzwon Wojciech na „Anioł Pański“ dzwonił. Mrok zajmował już kąty świątyni, rozściełał się pomiędzy filarami, wychylał się zza konfesjonałów, zajmował wnętrza ławek, objął schodki żałobne i trumnę pustą, co w prawej nawie przy drzwiach stały.
Jaś, złożywszy nuty, wyprawiwszy babinę, co miechy przy organach poruszała, brzęcząc kluczami, przeszedł przez kościół i, ku drzwiom zakrystji się zbliżając, oko w oko spotkał się z proboszczem.
— Jak się masz, Jasiu? — odezwał się ksiądz.
— Upadam do nóg księdza kanonika, — odrzekł Jaś, całując go w rękę, — nie wiedziałem, że ksiądz kanonik w kościele; może potrzeba w czem usłużyć?
— Nie, nic mi nie trzeba. Naumyślnie oto przyszedłem i siedziałem tu w ławce z godzinę, aby się przekonać, jak grasz, jakie też postępy zrobiłeś.
Jaś poczerwieniał na twarzy ze wstydu.
— Ja, proszę księdza kanonika, — mówił, — chciałbym, bardzobym chciał... ale to trudna rzecz. Pan Wawrzeniecki powiada, że najmniej dziesięć lat trzeba się uczyć, żeby grać po ludzku. Staram się...
— No no, nigdy nie zrażaj się trudnościami. Słyszałem, słyszałem... wcale nieźle, moje dziecko, wcale nieźle... słuch masz, przy pracy możesz się wyrobić — ale pamiętaj Jasiu, przy pracy! koniecznie przy pracy. Praca, moje dziecko, wszystko przemoże, nawet smutek, grzech nawet. Biedna twoja matka odumarła cię, kiedy byłeś niemowlęciem, może to ona wyprosiła ci u Boga tę łaskę, że nauka łatwo ci przychodzi. Módl się za matkę. Codzień rano i wieczorem westchnij za jej duszę, to obowiązek dziecka...
— Modlę się, księże kanoniku.
— To dobrze, moje dziecko, tak trzeba, tak się należy. A jakżeż tam z nauką?
— Do szkoły pójdę od Wszystkich Świętych, jak już bydło przestanie chodzić na paszę, tymczasem pan Wawrzeniecki pokazuje mi trochę łaciny. Pieśni kościelnych sporo umiem.
— Wiem, wiem i do mszy świętej służysz nawet dobrze, bardzo dobrze. Ano, da Bóg, będzie jeszcze z ciebie pociecha. Piotr, poczciwina, ucieszy się, jak mu o tem doniosę.
— O, mój dziadzio kochany! gdzie on się teraz obraca? — zawołał Jaś na wpół z płaczem.
— Chodź ze mną, pójdziesz na plebanję, to się dowiesz. Mam wiadomość od Piotra.
Uszczęśliwiony chłopak nie posiadał się z radości — taki wesoły miał dzień dzisiaj. Ksiądz go pochwalił, pracę jego ocenił, od Piotra wiadomość jest!... Byłby skakał i śpiewał z uciechy, ale nie wypadało przy duchownej osobie figlów wyrabiać.
Zamknął kościół, wziął klucze i poszedł ku plebanji powoli.
Ksiądz oczekiwał na niego w ganku, obrosłym dzikiem winem, którego liście gęste czerwieniły się już, jak zwykle na jesieni.
Zbliżył się Jaś do księdza i pokornie przy progu stanął...
— Chodź-że tu bliżej, — odezwał się kanonik, — chodź, proszę cię. Bardzo ci smutno bez Piotra?
— Oj smutno, smutno, proszę księdza kanonika... Jak dziadzio w świat poszli, to już mi się zdaje, że, broń Boże, umarli, że już całkiem sierotą zostałem.
— Nie bój się, żyje stary Piotr i zdrów jest — właśnie dziś list od niego odebrałem. Pisał do mnie.
— Oj, księże kanoniku, cóż dziadzio pisali? gdzie są?
— Daleko stąd, za Wisłą, za Warszawą...
— Mój Boże i po co oni tam na kraj świata pojechali?
— Ha, wypadło mu tak... interesa miał jakieś, bez przyczyny nie pojechał.
— A wrócą oni choć kiedy?
— Wróci, wróci; właśnie pisze, że jeszcze interesu nie załatwił, ale ku wiośnie, przy pomocy Boskiej, stanie z powrotem w Zalesiu.
— Ku wiośnie... — rzekł chłopak z westchnieniem.
— Doczekasz, mój kochany; ani się obejrzysz, jak przy pracy i nauce czas ci szybko uleci, jak na skrzydłach. Czy nie potrzebujesz ty czego, Jasiu?
Chłopak wielkie oczy zrobił.
— Ja?
— No tak. Może ci braknie co do ubrania, może ci się buciny podarły.
— Odzienia mam dosyć, proszę księdza kanonika, ale buty pod zimę toby się i przydały.
— No, to też powiedz Wawrzenieckiemu, żeby, jak będzie jechał do miasteczka, wziął cię ze sobą i żeby Kręgielski, szewc, zrobił ci buty porządne, juchtowe, na miarę. Ja zapłacę... tylko mi tandety żadnej nie kupować, bo pieniędzy szkoda! Nie dziękuj mi, nie. Ja nie ze swoich płacę, tylko z tych, co Piotr, odjeżdżając, na twoje potrzeby u mnie złożył. Poczciwego człowieka za opiekuna Bóg ci zesłał, mój Jasiu. Staraj się też odwdzięczyć Piotrowi, mój chłopcze...
— Chciałbym ja, ale cóż mogę?
— Bądź dobrym, pilnym, przykładaj się do pracy — a kto wie, może, gdy stary Piotr będzie chory i niedołężny... a ty już potrafisz zapracować na kawałek chleba, kto wie, czy się wtenczas nie odwdzięczysz staremu? Tak, moje dziecko, powinno być przynajmniej.
— I tak będzie, — szepnął Jaś, — aby tylko Bóg miłosierny dopomógł i dał moc.
— Bóg, mój Jasiu, daje zawsze moc tym, którzy chcą iść drogą uczciwości i pracy. No, teraz idź na wieś, masz czas wolny, możesz sobie trochę wypocząć, lub pobiegać — należy ci się to.
— Idę już, księże kanoniku.
— A dokąd pójdziesz?
— Do Stępniaków wstąpię, do Magdy zajrzę. Do kogóżbym poszedł, jak nie do nich?
To rzekłszy, Jaś pobiegł ku wsi — ksiądz sam na ganku pozostał.





V.

Budziła się ziemia ze snu zimowego. Słońce przygrzewało, śniegi stopniały, zazieleniły się łąki i pola, drzewa puściły pączki. Biała brzezina pokryła się zielonemi listkami, z wierzby już można było fujarkę wykręcić — i kwiatuszki drobne, wiosenne, wychylały się już z pomiędzy trawy.
Wesoło świegotało ptactwo. Szare skowronki ważyły się w powietrzu, jaskółki uganiały się nad wodami, bociany już do gniazd swoich przyleciały z klekotem...
Po polach chłopi orali, za każdym pługiem wrony szły, pędraki ze świeżej roli zbierając — po pastwiskach i lasach bydło klekotkami dzwoniło, a czarne chłopskie owieczki szczypały młodą trawkę na ugorach.
Rzeczka płynęła żwawiej i raźniej, gdyż ją wiosenne wody zasiliły i srebrna jej fala migotała połyskiem ku słońcu. Głębia była taka, że nawet most trzeba było zreperować, gdyż w bród trudno się było przeprawić — koła się w wodę całkiem chowały.
Już się ku wieczorowi miało, gdy na drodze do miasta ukazał się starowina nieduży, przygarbiony trochę i szedł powoli, podpierając się tęgim kijem sękatym.
Widać, że podróżny człowiek był i że zdaleka szedł, bo przez ramię miał przewieszoną sakwę zgrzebną, pakowną, dobrze naładowaną, a po butach i kapocie znać było, że kawał drogi przewędrował.
Biała, siwa broda jaśniała zdaleka, długie siwe włosy spadały mu aż na plecy.
Szedł niezbyt spiesznie, ale krokiem równym, jednostajnym, jak człowiek dużego chodzenia zwyczajny. Poły od sukmany w tył poodwijał i końce ich za pas pozatykał dla lekkości.
Gdy przyszedł do figury, co przy drodze już blizko Zalesia stała, zdjął czapkę, ukląkł, pomodlił się trochę, a potem wziął znowuż kij do ręki i prosto powlókł się do wsi.
Właśnie Jan Stępniak przy samej drodze pole swoje orał i wyrzucał bruzdę aż do drogi, gdy podróżny nadszedł.
Jan, ciekawy, co za zagraniczny człowiek do wsi idzie, przystanął i patrzał — tymczasem ten obcy poczciwem słowem go przywitał:
— Niech będzie pochwalony!...
— Na wieki, — odrzekł Jan.
— Panie Boże dopomóż!
— Panie Boże zapłać!
Już Jan ujął za sochę i krzyknął na woły, żeby znowuż w pole odwrócić, gdy ten obcy powiada:
— Odpocznijcie sobie trochę, Janie.
— A wy, dziadku, skąd wiecie, że mnie Janem zowią?
— Ha! widać, że wiem, skoro tak powiedziałem.
— Ciekawość! a skądże wy, dziadku?
— Ja ze świata, ale na was wstyd, że starych znajomych oto nie poznajecie.
Jan zostawił sochę na polu, przeskoczył przez rów i, przypatrując się dobrze podróżnemu, zawołał:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! toć Piotr!
— A Piotr, Piotr, tylko widać dużom się musiał odmienić, skoro wy, Janie, nie mogliście mnie poznać.
— Aleć bo wam broda zarosła, jak dziadowi, i po drugie — rychtyk wprost słońca stoicie, że cały blask na was idzie. Ano, mój Piotrze, moi kochani, jakże się macie? gdzieście wędrowali przez te czasy? co się z wami robiło?
Przywitali się uczciwie, a Piotr rzekł:
— Wędrowałem ja daleko. Byłem nawet w Warszawie, i za Warszawą, i na Jasnej Górze... Myślałem, że już was oczy moje nie zobaczą, aliści Bóg miłosierny doprowadził mnie jakoś do Zalesia we zdrowiu.
— A my tęsknili za wami, wspominaliśmy często.
— Bóg zapłać!
— I moja kobieta, i Magda, i dzieci — a już najbardziej ten oto wasz sierotka, Jaś.
— Pamiętałem i ja o wszystkich, i dla każdego pamiątka się znajdzie w tej torbie. — Jakżeż, zdrowi u was wszyscy?
— Zdrowi, Bogu dziękować.
— A Jaś?
— Ho, ho, mój Piotrze, lepsze wyście mieli oczy, niż cała wieś! Wszyscy tego chłopaka głupim nazywali, a on pokazał, co umie.
— Zwojował co? — zapytał Piotr z przestrachem.
— Gdzie zaś! owszem, że porządny chłopak i kiedyś będzie z niego pierwszy organista. On i teraz już gra pięknie. Jak raz organista zaniemógł, to Jaś przez całą sumę grał i śpiewał, aż się ludzie wydziwić nie mogli, jako że taki nieduży chłopczyna, — a u kanonika Jaś — oczko w głowie, — i nie dziwota... chłopak sprawny, posłuszny: i do mszy posłuży, i porządek w kościele zrobi, i śpiewać umie po łacinie, jak stary. Bardzo go kanonik lubi, bardzo.
— Pocieszyliście mnie, Piotrze, dobrą powiedzieliście mnie nowinę.
— Wy zawsze, Piotrze, za tym znajdkiem?
— Nie znajdek ci on, nie — tylko nieszczęśliwych rodziców dziecko. Właśnie według tego puściłem się w świat i ważyłem się na taką drogę, żeby Jasiowi ojca odnaleźć.
— I odnaleźliście?
— Niełacno mi to było. Dużo świata przeszedłem... dróg nadeptałem... Opowiem wam, jak będziemy w chałupie... Teraz pilno mi do wsi, chciałbym Jasia zobaczyć i księdzu podziękować, jako że opiekę nad nim miał.
— Wiecie co, — rzekł Jan, — już słonko siadło, prawie że wieczór — wyprzęgnę ja woliny, to pójdziemy razem.
Tak też i zrobił, woły wyprzągł, a sochę na polu zostawił — i poszli za wołami powoli.
— Toście i w Częstochowie byli? — spytał Jan.
— Byłem, byłem, — a jakże, cały tydzień tam przesiedziałem.
— Powiadają ludzie, że piękne miasto — a już najbardziej kościół.
— Nie znacie?
— Skąd, mój Piotrze! Nie bywałem ja w życiu swojem w takich odległościach, jeno się czasem do miasta, a raz do gubernji zajrzało. Wiadomo, że chłop, a grzyb, to wszystko jedno, gdzie się urodzi, tam i ginie... chyba, że go do wojska wezmą...
— No, do Częstochowy moglibyście się wybrać — nie taki to koszt, a jeszcze wam, co jesteście nie biedny gospodarz. Siądziecie sobie na maszynę, jeno gwiźnie i tak poleci, że koło was lasy i wioski będą się jeno migały. Warto, Janie, warto...
— Wiem ja, ale jakby co do czego przyszło, toby i baba też chciała, i jej byłoby markotno, gdybym jej do takiego świętego miejsca nie zabrał.
— To i co? zabrać babę, niech jedzie. Przecie i babie łaska Najświętszej Panienki potrzebna.
— Wiadomo!
— Co się macie namyślać? Po siewie zbierzecie się: na Zielone Świątki odpust duży, chmary narodu idą — jedźcie! Albo to was nie stać, albo toście biedak jaki, Panie odpuść? Gospodarz z was znaczny, po pieniądze do żyda nie pójdziecie — ofiarować się i jechać. W życiu swojem takich cudów i takich krajów nie zobaczycie, i takiego narodu, co Bóg wie, skąd przychodzi... A wszystko porządnie, w kompańjach, z chorągwiami, a insze kompańje nawet i księży mają ze sobą.
— Moi Piotrze kochani, — rzekł Stępniak, — powiadajcież co o onej Częstochowie. Tyle lat oto człowiek żyje na świecie i ciągle słyszy o tem świętem miejscu — i ludzie opowiadają, co byli — a byli od nas różni ludzie — a przecież zawdy człowiek ciekawy.
— Mój Janie kochany, do powiadania tu bardzo dużo, i choćby człowiek rok gadał, jeszczeby nie opowiedział wszystkiego.
— Przecie!
— Ha... powiem wam tedy, że zdaleka jeszcze, od naszych stron idąc, przy pogodnym dniu na sześć, siedem mil drogi, już kościół częstochowski widać, bo się idzie precz po wzgórkowatym gruncie. Dopiero wyszedłeś na wzgórze, już oto widzi ci się, że masz Jasnogórski kościół i klasztor tuż przed sobą; aliści droga która idzie dołkiem — i znów nic nie widzisz; i znów dostajesz się na górę, i znów na dół, a ten kościół to ci widzialny — to nie.
— Cuda powiadacie, mój Piotrze.
— Prawdę mówię, mój Janie, i właśnie to miejsce Częstochową się nazywa, bo się chowa często: dopiero je widać i już nie, i znowuż widać — i tak ciągle...
— Dlatego?
— A jakbyście wiedzieli.
— Miasto pewnie piękne?
— Miasto, jak miasto, tak sobie, średnie. Domostw sporo i wszystko precz murowane z cegły, same kamienice; żydów aż czarno, jak zwyczajnie w mieście — a obraźników, kramarzy — moc...
— Kościół w mieście?
— Jest jeden i w mieście; ale ten, do którego ludzie chodzą kompańjami, to już krzynkę za miastem stoi, na górze, co się Jasną nazywa — a przez to, czy powiecie częstochowski, czy jasnogórski kościół — to będzie wszystko jedno, bo wiadomo, o którym mowa. Kościół wielki, a dokoła niego gmachy klasztorne, a wszystko za wałami, na górze. Forteca to była straszna, — szwedy dużo kul i prochu na nią popsuli, a przecie dobyć nie mogli... Kościół wielki, jakiego w naszych stronach nie zobaczy; wieża na nim wysokości wielkiej. W klasztorze księża Paulini siedzą, zakonnicy...
— A obraz w wielkim ołtarzu?
— Nie, mój Janie; obraz w osobnej kaplicy. Strach wejść, strach spojrzeć, jenoby człowiek w proch upadł i jęczał, a płakał, a modlił się, jak one wielkie pokutniki, co całe życie na umartwieniach spędzili.
— Oj, Piotrze kochany! takeście mi dopowiedzieli, że, niech co chce będzie, zabieram babę i Magdę i jedziem na Zielone Świątki. Ofiarowałbym się nawet i na piechotę, ale, żem nieczasowy, pojedziemy na owej maszynie... choć i strach...
— Dobrze mówicie, Janie, w takiem miejscu być warto. Biedaki o żebranym chlebie chodzą, a cóż wam, gospodarzowi znacznemu? Wam bajki!
— Pojadę.
— Skoro będziecie, skoro już obaczycie i kościół i obraz, to zajrzyjcie jeno do skarbca.
— A cóż to za skarbiec?
— Oczy was zabolą, mój Janie, tyle tam bogactwa! Przez tyle wieków zbierało się i uzbierało: złota, pereł, kamieni drogich, ornatów, kielichów, lichtarzy. Aż was oczy zabolą od blasku i jasności!
Piotr opowiadał cuda o jasnogórskim kościele i klasztorze, Jan słuchał z największą uwagą, i tak zbliżyli się do wsi.
— Mój Janie, — odezwał się Piotr, — mam ja tu dla was i dla dzieci waszych medaliki i obrazki — zaraz dam, jak jeno do chałupy przyjdę, ale proszę was, pchnijcie kogo do organisty po Jasia.
— Mała rzecz, parobek poleci... Ale... patrzcie-no, kto to do nas tak pędzi przez wieś, aż kurz za nim leci... Ano, nikt inny, tylko właśnie Jaś wasz.
— Skąd-że by?
— Pewnie do nas przyszedł i zmiarkował, że wy idziecie. Przebiegły to chłopak, wszystkiego się domyśli.
Istotnie, Jaś, który był u Stępniaków przed domem, najpierw poznał woły, co i nie trudno mu przyszło, bo obadwa Janowe woliska były czarne, łyse, a łby miały, jak latarnie; przy wołach poznał i Jana, a obaczywszy obok niego dziadka z siwą brodą, ani wątpił, że to był Piotr.


Jaś chwycił ręce dziadka i całował je gorąco...

Chłopak domyślił się, przeczuł, że to jego opiekun, jego najukochańszy dziaduś nadchodzi. Puścił się więc ku niemu pędem strzały, a kiedy dobiegł, chwycił jego pomarszczone, opalone dłonie i całował je gorąco.
Mówić nie mógł, bo zmęczenie i wzruszenie tamowały mu oddech.
Widząc to przywitanie serdeczne, stary Jan szepnął:
— Dziw doprawdy, rodzony syn takby ojca nie witał.
I Piotr był bardzo wzruszony...
— Niech cię Bóg błogosławi, mój Jasiu, — mówił, — za to, że szanujesz i kochasz starego...
— O, moi złoci! moi kochani... — szeptał chłopak drżącym, urywanym głosem, — już ja was nie puszczę, choćbyście nie wiem jak chcieli.
Jan uśmiechnął się.
— A co ty za prawo masz nad Piotrem? — zapytał, — jakim sposobem możesz mu pozwolić, albo i nie pozwolić? Jak zechce, tak uczyni...
— Nie, już dziaduś nie pójdą. Na progu się położę, u sukmany uczepię się, jak rak, i nie puszczę. Już niedługo, mój dziadziu, niedługo... obaczycie...
— Cóż obaczę?
— Jeszcze tylko parę lat, wyuczę się dobrze na organistę i będziemy sobie oba przy kościele mieszkali. Dziadzio nic nie będą robili, będą mieli wygodę swoją i wikt u mnie.
— Ale! — odezwał się z powątpiewaniem Stępniak.
— To niech Jan spytają samego kanonika... on przyświadczy.
— Ho, ho! jakoś ty, mój Jasiu, zadużo sobie ufasz...
— Bogu tylko ufam i Jego łasce — tak mnie właśnie kanonik nauczył i powiedział, żebym się jeno przykładał usilnie do roboty, a Pan Bóg będzie we wszystkiem błogosławił... O mój dziadziu, dziadziu, dziadziu kochany! jak to dobrze, żeście przyszli! Mnie tak smutno było bez was, żem chodził, jak nieswój i smutny. Ciągle spoglądałem na drogę, czy was nie widać.
— A no, przyszedłem przy Boskiej pomocy...
— I nie pójdziecie już więcej?
— Nie mam po co; co miałem zrobić, tom zrobił, o czem ci jutro opowiem dokumentnie. Czy ty możesz prosić organisty, żeby cię na jakie dwa dni zwolnił?
— Dlaczego nie? święta niema, aż w Niedzielę.
— Jutro rano pójdę z tobą do kanonika, bo dziś już późno, nie chcę go po nocy niepokoić. Jutro zaś, jak doczekamy, po Mszy Świętej.
— O ósmej, dziadziu, będzie wotywa przed Matką Boską — ławnik zamówił. Obaczy dziadzio, będę służył do Mszy, — albo nie! poproszę organisty, żeby mi grać pozwolił. Wojciech posłuży.
— To ja ci chyba będę kalikował, — rzekł z uśmiechem Piotr.
— Ej nie... jest od tego stara Jędrzejowa, co po proszonem chodzi — a dziadzio będą sobie klęczeli przed ołtarzem. Po wotywie zaśpiewam „Witaj Królowo!“, bo to Msza za dusze zmarłe, tylko nie w czarnym ornacie, bo, widzą dziadzio, nie w każdy dzień czarny ornat brać można i właśnie jutro nie można...
— A skądże ty wiesz takie rzeczy?
— Uczę się, dziadziu. Organista pomoże to i owo, kanonik też trochę, i zawsze wiem, jakie aparaty naszykować. Sam wyjmę z szafy, co potrzeba.
Piotr uśmiechnął się i brodę pogładził.
— Dobrze, moje dziecko, — rzekł. — Obaczymy jutro — a po Mszy Świętej pójdę do kanonika i poproszę, żebyś był na dwa dni zwolniony...
— Na co? — zapytał Jan.
— Woda teraz duża — odpowiedział Piotr, — trzebaby rybek nałapać.
Chłopak aż w górę podskoczył z radości.
— Aj! to dobrze! to dobrze! popłyniemy het czółenkiem, jak dawniej, het, aż do krośnieńskich stawów.
— A beze mnie często chodziłeś na ryby? — spytał Jan.
— Przynosił czasem drobiazg, — odpowiedział Stępniak.
— Et, dziadziu, co to za ryby! na wędkę czasem się parę okońków złapało... albo tak oto, garścią wybrało się z nor kopę raków dla kanonika...
— Sprobujemy jutro z siatką.
— Dziadziu, teraz można i na bębenek, i na podrywkę... woda duża.
— A zobaczymy.
Tak rozmawiając, doszli do chaty Jana. Po drodze zatrzymywali ich ludzie, każdy, kto Piotra zobaczył, witał go dobrem słowem, dopytywał, dokąd chodził, gdzie bywał, bo wszyscy starego lubili. Ledwie się mogli dostać do chaty. Tu kobiety powitały Piotra z wielką radością. Janowa wnet wymknęła się do komory, żeby co najlepszego na wieczerzę wybrać, przybiegła też i Magda z chłopcem na ręku, a mała dziewuszka za fartuch się jej trzymała.
— A witajcie! a jakże się macie? a gdzieście bywali?
Starowina odpowiadać nie nadążył, aż Jan, jako trochę prędki był, nogą przytupnął i krzyknął:
— Ej baby! jeno się wam języki obracają, niby kamienie w żarnach, a Piotrzysko właśnie o suchej gębie tyli sztuk drogi przelecieli. Ruszajcie-no się jedna z drugą... nagotujcie co jeść, a dobrego, bo gość kochany — i pchnijcie chłopaka po flaszkę gorzaliny do karczmy... Żywo!
— Nie wydziwiałbyś oto, Janie, — rzekła Janowa, — choć ty gospodarz, ale ja też gospodyni, i wiem, jak trzeba gościa przyjąć i jakiego gościa! Nie wtrącaj się lepiej do garnków, bo to nie twój rozum na to, a jak nie posłuchasz i będziesz koło warzy chodził, to możesz sobie nos oparzyć...
— No, no, nie dogaduj — jeno, skoro się chwalisz, żeś taka gospodyni, to daj co porządnego do jedzenia, a żywo, bo Piotr pewnie głodni.
— A toć jabym dla Piotra najlepszej rzeczy nie pożałowała, choćby kurę nawet przyszło zarznąć, w mleku ją ugotować i jajecznicą nadziać...
— Nie żądny ja, moja Janowo, takich lusztyków, cobądź dacie, będzie mi smakowało, jako wiem dokumentnie, że szczerem sercem ofiarowane.
— Oj, co szczerem, to szczerem, toście prawdziwie powiedzieli, mój Piotrze, — rzekła Janowa, — jeno, że na kurę długo czekać trzeba... ale ja wam wnet co innego sporządzę.
Pobiegła do komory, przyniosła jaj, kiełbasy i zaczęła smażyć. Magda tymczasem wzięła się do obierania kartofli, boć smakołyk — smakołykiem, dobry jest dla uciechy — ale zawsze do pełności trzeba kartoflami dołożyć...
Nie długo poczekawszy, wszystko było gotowe. Janowa stół nakryła czystą płachtą, postawiła na nim miski i dla każdej osoby łyżkę drewnianą gruszkową, Piotrowej roboty — i zaraz zasiedli do jedzenia.
Przeżegnawszy się, jedli powoli, nie spiesząc i nie rozmawiając wcale, bo rozmowa przy jedzeniu przeszkadza. Przynajmniej z pół godziny ruszali szczękami, aż wszystko jadło do kruszyny zniknęło ze stołu, — a nie było to łatwo, bo Janowa nie na żarty przygotowała pożywienia.
Przecie jakoś poradzili.
— Bóg zapłać wam, moi kochani — rzekł Piotr, wstając od stołu.
— Niech będzie na zdrowie!
— Teraz, — odezwał się starowina — ja torbę otworzę; znajdzie się w niej dla każdego pamiątka i gościniec ze świętego miejsca.
Dziesięć głów pochyliło się z ciekawością nad stołem, a Piotr, jak gdyby pragnąc umyślnie tę ciekawość na większą próbę wystawić, rozwiązywał sznurki od sakwy powoli i niezdarnie.
— Aj, Piotrze, — rzekła Janowa, — jakości wam się ręce trzęsą; pozwólcie, może ja prędzej one supełki rozwiążę.
— Ja rozwiążę! — zawołała Magda.
— Dziadziu, pozwólcie-no, ja mam cieńsze palce, będzie mnie łacniej, — rzekł Jaś.
— Czekajcie-no, czekajcie, — mówił Piotr — węzłów tych nikt nie potrafi rozwiązać, tylko ja sam, według tego, jako je własnemi rękami zawiązałem na moc.
I biedził się stary dalej, probując grubemi palcami węzły rozplątać.
— Ej! Piotrze, — zawołał Jan, — warto wam się tak męczyć dla marnego sznurka? — chlasnąć cygankiem i już!
To rzekłszy, odczepił od pasa kozik na długim, cienkim rzemyku i Piotrowi go podał.
Piotr rozciął sznurek, sięgnął aż na samo dno torby i wydobył z niej nieduży, ale śliczności obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, w złoconych ramach, taki wspaniały, że aż jasności biły od niego.
— Oto, — rzekł stary, — to gościniec dla was, kochany Janie, i dla was Janowo. Miałem u was w chałupie przez tyle lat przytułek, i Jaś sierota pod waszym dachem się chował, przyjmijcie więc odemnie ten obrazek poświęcany i ze świętego miejsca pochodzący, i niech on zawsze będzie przed oczami waszemi!
Stępniak na obraz patrzył, wąsami ruszał, znać było, że się wzruszył.
— Bóg zapłać, kochany Piotrze! — szepnął — Bóg zapłać! — A Janowa całkiem się rozkwiliła i krzyknęła na chłopaka:
— A szukaj-że duchem gwoździa! a wbijże go duchem w ścianę, aby mocno: jakże można, aby taki zacny obraz leżał na stole, koło misek! Oj Piotrze, Piotrze! żebyście mi byli korali bicz przywieźli, to nie byłabym wam tak wdzięczna, jako za ten obraz święty... Będę przed nim co sobota światło świeciła i modliła się za was.
Piotr nic nie odrzekł i wydobył drugi obrazek, taki sam, tylko trochę mniejszy, ale też wspaniały.
— To dla ciebie, młoda gosposiu, — rzekł do Magdy — zawieś go sobie w izbie, niech ci się szczęści, niech ci się dziatki chowają.
Magda aż krzyknęła z podziwu, obaczywszy takie śliczności.
— A poświęcany? — spytała.
— Ot, pytasz! Poświęcany, poświęcany na Jasnej Górze... a jakże...
I zaczął Piotr rozdawać, nie przepuszczając i nie zapominając nikogo, — medaliki, krzyżyki, obrazki — a Jasiowi zaś dał książkę grubą, taką, jak organistom potrzebna, z łacińskiemi pieśniami, ze wszystkiem, w pięknej, dychtownej oprawie.
Uciechy, i radości, i podziękowań nie opowiedzieć i nie opisać... A jak się dopiero zaczęli rozpytywać o Jasną Górę, o kościół, o obraz, o skarby, jakie tam są — jak Piotr opowiadać zaczął, to się nikt nie spostrzegł nawet, że lampka dogasała.
Dopiero gdy kur na grzędzie w sieni załomotał skrzydłami i zapiał raz i drugi, ludzie spostrzegli się, że to północ być musi.
I sprawiedliwie północ była.
Na niebie gwiazdy się pokazywały... bladziuchne, pozłocone, mrugające wesoło, jak gdyby z uśpioną ziemią przekomarzać się chciały...
— Ola Boga! dyć to północ, — zawołał Jan.
— O, wielka rzecz północ! jak jest czego słuchać, toby się Bóg wie dokąd siedziało i słuchało... — odezwała się Janowa.
— Prawda, prawda, babska ciekawość jest, jak beczka bez dna i jako dziurawy wór nienapchany, — rzekł Stępniak.
— A ty możeś nie słuchał, nie wytrzeszczałeś to ślepiów, że ci mało z głowy nie wylazły? Widzicie go, komu będzie przymawiał, a sam bardziej ciekawy, niż trzy baby.
— Nie przekomarzajcie się, — rzekł Piotr, — jest ciekawość i ciekawość, a jedna drugiej nie równa. Ciekawość do słuchania o świętych miejscach nie grzech jest, ale owszem zasługa u Boga. Pojedziecie kiedy, to sami przekonacie się dowodnie, jako jest czego być ciekawym... Ale teraz późno już, dobranoc wam, Janowo, i wam Janie, i całej kompanji — a my z Jasiem po dawnemu do stodółki i prześpimy się na słomie.
— Pójdę i ja z wami — rzekł Jan.
— Ano to chodźcie, raźniej będzie w kupie.
Wkrótce usnęli wszyscy snem mocnym i spali, dopóki ich jasne wiosenne słońce nie przebudziło. Najdłużej spał Piotr, bo długa droga, a bardziej jeszcze niewygody w drodze, zmęczyły go mocno. Nie bajki to w takich latach wędrówki długie podejmować, tymbardziej apostolskim obyczajem — piechotą.





VI.

Gdy się dziadowina obudził, już w stodole nikogo nie było. Obejrzał się, jakby zbierając myśli i przypominając sobie, gdzie jest.
Wtem doleciał go dźwięk sygnaturki.
— Aha, — rzekł do siebie stary — Jaś woła — trzeba iść.
Zerwał się co żywo, umył twarz zimną wodą, przygładził brodę i ku kościołowi pośpieszył.
Przyszedł na sam czas, bo właśnie msza miała wychodzić. Kiedy klęczał i modlił się, przybiegł do niego Jaś i szepnął mu do ucha:
— Dziadziu, ja będę grał! — a powiedział to z taką radością i tryumfem, jak gdyby zawojował świat cały. Szepnąwszy te słowa staremu, pobiegł na chór. Zaraz też i ksiądz ze mszą wyszedł, poprzedzony przez Wojciecha, który niósł mszał.
Zaczęło się nabożeństwo. Niewiele ludzi było w kościele, dźwięki organów rozlegały się poważnie.
Piotr nie mógł się modlić, cała jego uwaga zwrócona była na grę i śpiew Jasia. Stary zachwycał się każdą nutą i szczęśliwym się czuł, że pociechy takiej ze swego sierotki doczekał.
Gdy się nabożeństwo skończyło, pośpieszył na schody, które na chór wiodły, i spotkawszy schodzącego Jasia, pochwycił go w objęcia, uściskał i rzekł ze łzami w oczach:
— Niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko! rośnij na chwałę Jego i na pożytek ludziom!... A teraz — dodał po chwili, — chodźmy do księdza kanonika.
Zatrzymali się chwilkę przed plebanją, nie chcąc księdzu przeszkadzać przy śniadaniu, ale on dostrzegł ich przez okno i zawołał:
— Chodźcie tu, Piotrze!... czekam na was... a ty, mały organisto, chodź także.
Weszli nieśmiało i zatrzymali się przy drzwiach.
— No, chodźcie bliżej, — rzekł ksiądz — chodźcie. Spocznij sobie, Piotrze, siadaj — a ty, Jasiu, powiedz w kuchni, żeby dwie szklanki herbaty przynieśli. Cóż, staruszku, jakże ci się podróż powiodła?
— Jako tako, księże kanoniku, ale naprzód muszę podziękować za opiekę nad Jasiem. Mało mi serce z radości nie wyskoczyło, gdym słuchał jego grania.
— Nie dziękuj — rzekł ksiądz, — ja się do tego niczem nie przyczyniłem.
— Zawszeć opieka łaskawa, dobre słowo, troskliwość...
— Nie na wieleby się to wszystko zdało, gdyby chłopak był ladaco. Tu się trafiło na dobry grunt, azatem spodziewać się trzeba i zbioru dobrego, jeżeli, ma się rozumieć, wytrwa i nie popsuje się.
— Nie spodziewam się.
— Ha! i ja się nie spodziewam, ale bywa rozmaicie, mój Piotrze. Dotychczas wszelako kontent z niego jestem, bardzo kontent. Chęć wielka, zdolność, pilność, posłuszeństwo — wszystko za nim przemawia.
— Dobrych to rodziców dziecko, księże kanoniku.
— Aha, więc doszedłeś prawdy, znalazłeś jego ojca? Mówże, mój kochany, proszę, a wierz mi, nie z prostej ciekawości pytam, ale... przyzwyczaiłem się do tego bębna... polubiłem go i dlatego los jego mnie interesuje. Opowiedz-że tedy, Piotrze, jak prawdy doszedłeś?
— Nie łatwo to było... oj, nie łatwo, ale jakoś Pan Bóg dopomógł.
— Gdzie ten ojciec jest?
— Niema go już, księże kanoniku, — rzekł Piotr, — smutnie kiwając głową.
— Jakto niema?
— Umarł piętnaście lat temu.
— Umarł?... Hm, w takim razie, toś właściwie nic nie znalazł.
— Prawda... ale chociaż nazwisko chłopiec mieć będzie, nikt go już znajdkiem nie nazwie, ani dziadowskim pasierbem.
— Tak, pod tym względem masz słuszność — ale mój Piotrze, niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo nazwisko komu przywrócić: trzeba dowodów, papierów.
— Mam, księże kanoniku, mam wszystko, co potrzeba... metryki jak się należy.
To rzekłszy, sięgnął w zanadrze i wydobył owinięty w chustkę gruby plik papierów.
— Oto, — rzekł, — proszę księdza kanonika, wszystko, co potrzeba, wszystkie papiery. Nie moim rozumem rządziłem się ja, ale prosiłem o radę ludzi wiedzących i mądrych, i ci powiedzieli mi, co potrzeba, żeby dziecko praw swoich doszło...
Ksiądz włożył okulary i przeglądał dowody.
— Ha, — rzekł po chwili milczenia, — prawda... z temi papierami w ręku będzie można coś wskórać. Powinszować ci, Piotrze, dzielności, umiałeś brać się do rzeczy.
— Żałuję, żem tego wcześniej nie zrobił... ale cóż? owa książka dopiero mi w ostatnim czasie w rękę wpadła.
— Jaka książka?
— A w tobołku, co po nieboszczce został, była książka. Nie zaglądałem do niej, myśląc sobie, że oddam ją Jasiowi, jak się czytać nauczy. Tak też i zrobiłem... Gdy chłopiec po raz pierwszy wziął ją do ręki, odrazu przeczytał napis, po którym, jak kłębka po nitce, prawdy doszedłem. Na książce było napisane: jako ofiarowana jest Anieli Szaraczkównie, ofiarował ją zaś Budnik Pankracy, profesji stolarskiej. Budnik Pankracy! Dopiero mi się we łbie rozświeciło: toż ten Pankracy Budnik, pomyślałem, to akuratnie będzie po mojej siostrze syn.
— Po siostrze?
— Akuratnie tak, bo miałem ja siostrę — i to wiem dokumentnie, że za Budnika za mąż poszła, że miała syna Pankracego. Aleć z tą siostrą tyleśmy się znali, co w młodości. Mną los rzucał po świecie; było się to tu, to tam, a siostra pozostała na swoich śmieciach, za mąż wyszła. Czasem miewałem od niej wiadomości, czasem, powiadam, boć, jak księdzu kanonikowi wiadomo, w naszym prostym stanie listów nie pisują często, tymbardziej, że i siostra moja nie była piśmienną, tylko musiał za nią kto inny litery stawiać. Tedy, póki listy przychodziły, tom wiedział, że przy życiu jest, a jak przychodzić przestały, to pomyślałem sobie: pewnie kobiecisko zmarło... Westchnąłem za jej duszę, zmówiłem pacierz. Tymczasem oto taki wypadek! Jak tylko przeczytał Jaś ten napis, zaraz zmiarkowałem, że to nie inszy Budnik, jeno mojej siostry syn, że Jaś nie obce dziecko, ale prawdziwy mój wnuczek. Oj, nie darmo mnie coś do tego dziecka ciągnęło, żem je odrazu polubił, jakby własne.
— Dziwne zrządzenie.
— Dziwne jużci ono, bo dziwne. Umyśliłem sobie w swoje strony iść — het za Warszawę, gdzie od dziecka nie byłem, wypytać o onych Budników, czy żyją? co się z nimi dzieje? Poszedłem. Wlokłem się piechotą, pomaleńku, ode wsi do wsi, jak dziad. Bywało, cały tydzień precz idę, a tak miarkuję, żeby na niedzielę do kościelnej wsi, albo do miasteczka trafić... I ma się rozumieć, jak trafię, to nie idę już, ale wypoczywam cały dzień. Pana Boga chwalę, a w poniedziałek, skoro świt, znów w drogę. I tak oto, przy pomocy Boskiej, zawlokłem się do mojej wsi...
— I cóż?
— A źle, księże kanoniku. Wsi nie poznałem, wierzyć trudno, żeby miała być ta sama. Niby chałupy podobne, ale ludzi swoich nie znaleźć; przecie znalazł się chłop jeden, Michał po imieniu, Gnat z przezwiska, stary chłop, ale pamięci dobrej. Zgadaliśmy się, przypomniał sobie, jako razem ze mną gęsi pasał — i zaczął mi o naszych familjantach rozpowiadać. Budnik nieboszczyk zmizerował się, zmarniał, po śmierci żony krzynkę napijał — i niedługo potem zmarł, a zaś Pankracy syn, stolarz dobry, na roboty chadzał, — najwięcej przy budowie kościołów robił, to znawcy odchwalić się nie mogli. Pytam ja onego chłopa, czy był żonaty Pankracy? Nie mógł mi zrazu powiedzieć. Coś mu się ochapiało, że ludzie gadali... Ale, powiada, ludzkie gadanie! jednem uchem wleci, a w głowie nic nie pozostanie...
— Tu się więc ślad urwał?
— I ja tak myślałem... Ale chłop powiada: nie frasujcie się, Piotrze, rozpytam ja między babami, oneć to wszystkie plotki znają.
— Zapewne...
— Zaczął od swojej. Szkaradną kobietę miał: sucha, jak ta wierzba, co złe w niej siedzi, skąpa... a jak, bywało, rozpuści język, to uciekać choćby za dziesiątą wieś. Na gorzałkę była łasa. Tedy kupiłem gorzałki we flaszce i weszliśmy do tego chłopa do chałupy. Z miejsca małośmy po łbach nie wzięli, bo baba gości nie lubiła — ale wypiwszy raz, drugi i trzeci, udobruchała się przecie.
— No?
— Zapytałem okolicznie... tłumaczyłem, jako swojak jestem, jakom po świecie wędrował i przyszedłem na starość dawne kąty zobaczyć... Dość, że się babie język rozwiązał. Powiedziała, że Budnik Pankracy ożenił się z Szaraczkówną Anielą, córką gajowego, i że wyniósł się z nią do miasteczka, aż za Płock. Ucieszyłem się z tej wiadomości i pytam, gdzie ślub brali? Powiada baba, że w Osinach, o trzy mile daleko. Nazajutrz, skoro świt, powlokłem się do Osin, do księdza.
— Ha, tam był ojciec Marcin. Czy też żyje jeszcze?
— Żyje, żyje, księże kanoniku; staruszek, co prawda, ale rzeźki, jeszczeby młodego przeskoczył.
— Właśnie ten sam, na pierwsze spojrzenie zda się ostry, ale jak przemówi, to zaraz poznać, że bardzo łagodny człowiek.
— Poszedłem wprost do niego na plebanję i opowiedziałem mu swoją przygodę. Wysłuchał i zaczął szukać w księgach.
— Akt w księgach znaleźć łatwo.
— Nie bardzo. Naprzewracał się ów proboszcz nie mało ksiąg, aż nareszcie trafił na to, co potrzeba. Akuratnie, powiada: jest ...„Budnik Pankracy, stolarz, Szaraczkówna Aniela, panna, córka gajowego, przy ojcu“. Ucieszyłem się, że choć coś niecoś mam. Ksiądz kazał mi się zatrzymać i mówi: skoro ci o dziecko chodzi, weź od wszelkiego wypadku wypis. Za parę godzin był papier gotów, pokłoniłem się księdzu, podziękowałem i poszedłem dalej. Kawał drogi do owego miasteczka za Płockiem... Doszło się jakoś; ale z dopytaniem trudniejsza sprawa. Wiadomo, że w miasteczku inszego narodu niema, tylko żydzi i mieszczanie. Żydzi, jak ich pytałem, zaraz zaczęli między sobą szwargotać: a na co? a po co? a jaki ja interes mam? A mieszczanie znów nie bardzo ze mną gadać chcieli; jednakże jakoś wyszperałem, przewiedziałem się. Powiadają, był taki stolarz, żonę miał młodą i tu im dziecko przyszło na świat, — niby Jaś...
— A rodzice?
— Dobadałem tylko tyle, że on, niby Pankracy, z pozłotnikami do spółki poszedł do nowego kościoła ołtarze stawiać, był tam na robocie coś z kwartał, aliści mu się zła przygoda stała, bo spadł z rusztowania i potłukł się szkaradnie, że go aż pono do szpitala zawieźli bez duszy. Jak skoro do niej, niby do żony, przyszło pismo, że takie nieszczęście padło na jej męża, tedy, nie myśląc wiele, zostawiła swoje biedne gospodarstwo na Boskiej opiece i, zabrawszy dziecko na ręce, poleciała nieboga do męża. Widać, jak ja sobie teraz miarkuję, zapomniała, jak się ta kościelna wieś zwała, czy przekręciła nazwę, czy może w żałości i frasunku tak się jej całkiem w głowie zmąciło: dość, że szła bez pamięci, aż do Zalesia naszego zaszła i tu jej się zmarło...
— Bardzo to prawdopodobne...
— I nie inaczej, księże kanoniku, tylko tak. Przecie owa książka nabożna to znak najlepszy. Któżby nosił jej książkę? Tedy, niedługo popasałem w onem miasteczku. Wyjąłem metrykę Jasia i poszedłem dalej.
— I dokąd-że poszedłeś, człowiecze? Szukać onej wsi, co niewiadomo, gdzie jest, i niewiadomo, jak się nazywa? co?
— Nie, poszedłem szukać mego siostrzeńca, Jasia ojca. Nowy kościół pod Częstochową; majster spadł z rusztowania przy budowie: dość mi tego było... Częstochowa wiadomo, gdzie jest, nowych kościołów nie stawiają codzień, a wypadek taki, jak oto z Pankracym, też mogą mieć ludzie w pamięci. Ufałem, że mi Pan Bóg dopomoże i że trafię. Jakoż i trafiło się. Biedny Pankracy — pamiętają go tamtejsi ludzie — spadł prawie z pod samego sufitu na posadzkę kamienną... rozbił się naszczęt. Wzięli go nieboraka do szpitala do Częstochowy — i tam, z tydzień przeleżawszy, umarł... Oto widzi ksiądz kanonik — tylem wskórał. Dowiedziałem się, że Jaś nie znajdek, ale biedny sierotka, bez ojca i bez matki — a przytem, że i mój wnuczek po siostrze...
W tej chwili Jaś wszedł, a za nim służąca niosła herbatę na tacy.
— Napij-że się, mój Piotrze, — rzekł ksiądz, — i ty, mój Jasiu, i ciesz się z dziadkiem.
— Oj, ja wczoraj tak się uradowałem!
— A wiesz-że ty, że Piotr to twój prawdziwy dziadek.
Chłopak zrobił wielkie oczy.
— Powtarzam ci, że Piotr jest naprawdę twoim dziadkiem.
— Ale... przecież oni zawsze dziadkiem mi byli i tak się kazali nazywać, to ja myślę, że i do tej pory byli prawdziwy...
— Nie rozumiesz. Piotr po to chodził po świecie, żeby odnaleźć, a raczej żeby dowiedzieć się czego o twoich rodzicach.
— Matusia tu w Zalesiu umarła...
— I ojciec także umarł.
— Nie znałem nigdy ojca.
— Ba, niewiadomo było nawet, jak na cię wołać. Wiedz-że teraz, że się nazywasz Jan Budnik.
— Budnik?
— Czemuż się dziwisz? Tak się nazywał twój ojciec, więc i ty także. Za dusze rodziców módl się, a Piotra uważaj za swego dziadka i opiekuna, szanuj go, kochaj, a jak na człowieka wyrośniesz, pamiętaj o jego starości. On ciebie, gdy niemowlęciem byłeś, przygarnął, on opiekę ci dał... więc też odpłać mu te trudy, gdy wiek go zmoże...
Wiadomość o rodzicach nie bardzo chłopca zajęła, nie cieszył się też szczególnie z tego, że Piotr jest jego rzeczywistym dziadkiem. Cóż za różnica? wszak i dotychczas dziadkiem był... i zawsze dobrym jednakowo.
Pogawędziwszy jeszcze trochę, Piotr do odejścia się zabrał i prosił księdza, aby na jakie trzy dni Jasia od zajęć uwolnił.
— Dobrze, dobrze — rzekł kanonik — nacieszcie się razem, niech sobie chłopak odpocznie...


Piotr z Jasiem płynęli już po rzece.

We dwie godziny potem już Piotr z Jasiem płynęli po rzece.
Jasno świeciło słońce wiosenne, ptaszki uganiały się w powietrzu, pokrzykiwali oracze na woły.
Piotr spytał chłopca:
— Powiedz mi, mój Jasiu, czy ty się teraz boisz, jak dawniej?
Chłopiec oczy spuścił.
— Ej, nie... rzekł, — ale czasem bywa straszno.
— Czego?
— Albo ja wiem! Nie wiem sam — lękam się, ale nie zawsze. Przecież strachów na świecie niema...
— Niema, niema, Jasiu, nawet sobie do głowy nie dopuszczaj; toć przecież, Bogu dziękować, chłopiec duży — i jesteś sobie już tak dobrze, jak na swoim chlebie.
— Nie bardzo na swoim, ale poczekawszy jeszcze z parę lat, to się będzie jakoś zarabiało. Eh! co tam — dodał — co ma być, to będzie, tymczasem nie mam czego narzekać. Miałem zmartwienie, póki was nie było, ale skoroście przyszli szczęśliwie, to już mnie teraz o nic głowa nie zaboli...
Cały dzień Jaś z Piotrem przepędzili na wodzie.
Ryb nałapali sporo i pod wieczór płynęli ku domowi. Jaś czółno popychał, a Piotr opowiadał o nieboszce Anieli Szaraczkównie, o Budniku Pankracym, o swoich przygodach w podróży, o wsiach, o miastach, przez jakie przechodził, a już najwięcej o Częstochowie, która, jak wiadomo, taka jest, że, żeby trzy lata opowiadać, to jeszcze nie opowiedziałoby się wszystkiego.
Słońce zachodziło, ciepły wietrzyk wiosenny trącał listki wierzbiny, co nad brzegami rosła, marszczył powierzchnię wody... Dziad gawędził, a dzieciak słuchał — chwilami przestawał wiosłować, i wtedy czółenko płynęło samo powoli, niby owa gawęda, co się z głowy Piotrowej snuła i w słowach nieuczonych aż do głębi duszy chłopca trafiała.
Temu dziecku i starcowi temu było dobrze razem. Rozumieli się, pomimo różnicy wieku, i zawsze mieli o czem mówić.
Już się ściemniało, gdy z obfitym połowem do domostwa Stępniaka wrócili.


∗                    ∗

Jakoś w rok po opisanych zdarzeniach zmarł w Zalesiu dziadek kościelny, stary Wojciech. Piotr z Jasiem wykopali dół na cmentarzu, między krzakami pachnącemi, i Wojciech legł w tym grobie na sen wiekuisty.
Kiedy pogrzeb się skończył, kanonik zawołał Piotra i rzekł:
— Mój kochany Piotrze, gdzie ja będę dziada szukał? Mogę trafić na jakiego pijaka, — choć i nieboszczyk za kołnierz nie wylewał, — albo na łotra, i, zamiast pożytku i posługi, będzie tylko kłopot i zmartwienie.
— Toć prawda, księże kanoniku.
— Otóż, mój Piotrze, mnie się zdaje, że dla ciebie to akurat miejsce. Jesteś człowiek poczciwy i trzeźwy — zdrowie ci jeszcze służy jako tako, sądzę więc, że zechcesz ostatek sił w pracy, w posłudze przy domu Bożym, i wreszcie obok wnuczka twego, przepędzić. Cóż myślisz o tem, mój stary?
Piotr księdzu do kolan się schylił.
— Wielmożny księże kanoniku, — rzekł, — już dla mnie lepszej służby nie szukać, boję się tylko, czy potrafię spełnić wszystko, jak należy.
— Nie wielka to sztuka. Może wśród zimy, gdy ziemia bardzo stwardnieje, ciężko ci będzie na cmentarzu robić — ale na taki wypadek wolę ci kogo przynająć, a mieć spokój, że przy kościele jest człowiek uczciwy. Namyśl się tedy.
— Ha, cóż się namyślać. Będę wedle sił moich pracował!
— To dobrze. Dziś już możesz na Anioł Pański zadzwonić, — a co jest do roboty, to ci Jaś pokaże.
— Słucham wielmożnego kanonika.
— Ale, ale... Słyszę, że nasz organista kręci się za miejscem; chciałby sobie coś korzystniejszego upatrzyć. Jeszcze roku w tej parafji dobędzie, a potem niech mu Bóg dopomaga, niech znajdzie lepsze miejsce. Otóż nie będę także nowego szukał, przez ten czas Jaś się douczy tyle, że będzie mógł zająć jego miejsce...
Staremu łzy zakręciły się w oczach.
— Ach! żebym ja jeszcze onej radości doczekał.
— Doczekasz, Piotrze, doczekasz. Przecie żyją ludzie dłużej, niż ty. W Wólce jest chłop, który blisko sto lat ma.
— Ha, wola Boża...
— Tak, tak; od jutra tedy, Piotrze, jesteś na służbie. Jaś ci rozpowie, co potrzeba będzie robić. Teraz idź z Bogiem.
Piotr nie poszedł, ale pobiegł, o ile stare nogi na to pozwalały — pobiegł prosto do chałupy Stępniaka i opowiedział wszystko, co się stało. Wszyscy się bardzo ucieszyli.
Po wieczerzy Piotr z gospodarzem bardzo długo rozmawiał.
Odeszli kawałek poza dom, na miejsce, w którem łączka przytykała do pola, zapalili fajki i usiedli nad rowem. Piotr opowiadał, jako Jasiowi będzie już niedługo dobrze — i że już na głowie nie ma innego kłopotu, prócz tego, żeby swemu wychowańcowi dobrej żony wyszukać.
Jan śmiał się.
— A toć, — powiada, — dzieciak! gdzie jemu o żonie myśleć? Przecież niedawne czasy, jak gęsi pasał!
— Zdaje się wam, bo zdaje, mój Janie. Lata lecą, jak ptaki, skrzydła mające. Sami powiadacie, że niedawno Jaś za gęsiami ganiał, a oto dziś już w kościele na organach wygrywa. Ani się obejrzycie, jak mu się wąsy wysypią.
— No, to wtenczas będzie sobie żony szukał. Mało to dziewek na świecie!
— Ej, Janie, Janie! skoro z wami o tem mówię, to znaczy, że cości miarkujecie, jeno nie chcecie się przyznać. Powiadacie, że dziewek na świecie dość, ale dziewka dziewce nie równa. Jedna będzie próżniak, druga kłótnica, trzecia nie gospodyni, insza tylko za tańcami.
— Wiadomo, aby tylko na skrzypcach zadudnił, insza z łańcucha się urwie...
— Toż mnie o to głowa boli, żeby Jaś co dobrego dostał i familji porządnej, z domu dobrego... Doczekam, albo i nie doczekam tego czasu, ale umarłbym spokojnie, gdybym wiedział, że waszej Magdy dziewucha będzie kiedyś w Zalesiu organiściną. Jak myślicie, Janie?
— Hm! Nijako to ryby przed niewodem łapać... ale, jakby co do czego przyszło, ja przeczyć nie będę: jeszcze zięciowi i Magdusi zapowiem, żeby też nie przeczyli.
— Pamiętajcież, Janie!
Jan jeszcze powiedział, że czas, że teraz niema sobie czem jeszcze głowy zaprzątać, ale w duchu bardzo pragnął, żeby się tak stało, bo, mając gospodarstwo duże i pieniędzy dość, okrutnie na honory zrobił się chytry. Już ławnikiem przy sądzie został — i, choć nie pokazywał tego po sobie, ale rósł, jak ciasto na drożdżach, gdy usłyszał, że go kto „panem sędzią“ nazywa. Rozłakomiony na honory, nie gniewałby się wcale, gdyby wnuczka jego organiściną została.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.