Dziadowski wychowanek/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziadowski wychowanek |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1904 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na drugą zimę w zapusty Magda poszła za mąż i bardzo dobrze poszła, za Mikołaja Skrzypka, gospodarskiego syna, jedynaka — a że jej się samej zrazu w nowej chałupie przykrzyło, wzięła więc Jaśka do siebie. Chłopak już wtedy chodził dobrze i mówił; z psem Burkiem, z kogutem już wojował, i jak wziął kawałek chleba do ręki, to sobie wydrzeć nie dał. Rozumiał już, że co mu dali, to jego, i że chleb jest do jedzenia, ale nie dla psa, ani dla koguta...
Ani się ludzie obejrzeli, jak kilka lat zbiegło od czasu, gdy Piotr wziął Jaśka do siebie. Dzieciak był już spory, właśnie w sam raz do gęsi, a nawet od biedy i z gadzinąby sobie poradził.
Wtenczas opiekunów dla niego znalazło się dużo. Każdy chciał takiego sierotę wziąć, bo już pożytek z niego mógł być. Piotr powiedział:
— Zasię! Wtedy, jak malutki był, nie chcieliście go znać, teraz ja go nie dam. Wziąłem dzieciaka od maleńkości i on jest mój.
— I co wam, Piotrze, po tem? — pytali. — Sami dachu nad głową nie macie.
— Niech was głowa o to nie boli. Dach nad nami wszystkimi rozpostarł Bóg Wszechmogący, ja was o dach nie proszę.
— Ale co wam po chłopcu?
— To, co i wam wszystkim. Ja nie pytam, co wam po dzieciach.
— Nam jest co, bo dzieci nasze.
— A ten mój.
Zaciął się dziad i już więcej ani słowa nie chciał powiedzieć. Już taką miał naturę, że do rozmowy wyrywny nie był. Spytaj go, to powie albo tak, albo nie — i idzie w swoją drogę, nie przystaje, nie gada. Pochwalony, na wieki! witajcie, bądźcie zdrowi! — ot cała z nim rozmowa.
Ale jak się wybrał z Jasiem nad rzekę, albo na łąki, albo na las, wtedy mówił dużo, dużo — a dzieciak tylko oczy wytrzeszczał, a słuchał.
Wychodzili oba latem lub jesienią, bywało na cały dzień, albo ryby łowić, albo grzyby w lesie zbierać.
Jasiek włóczył się z Piotrem po zioła, albo łódką z nim jeździł, bo rzeczka za wsią była większa, niż przy wjeździe, i nawet bystra dosyć — a w takich włóczęgach gawędził starowina z dzieciakiem. O czem? O tym wietrze, co wieje, o słońcu, co świeci, o ptaszkach śpiewających, ziołach różnych — o tem, co im pod oko wpadło.
— A widzisz-no, Jasiu, tego ptaszka małego, co na kamieniu siadł, nad wodą samą i tak oto ogonkiem kiwa uciesznie?
— Widzę, dziadziu.
— Jakże go nazywają?
— Nie wiem, dziadziu.
— Pliszka! Pamiętajże sobie, że taki ptaszek — to pliszka; a teraz uważaj dobrze i jak zobaczysz pliszkę, to mi pokaż.
Chłopak oczy wytrzeszczał, patrzył bacznie.
— O, o, dziadziu! — zawołał po chwili — jest! jest pliszka! dwie pliszki, trzy pliszki, a czwarta czarna...
— No, to wiedz o tem, żeś zełgał, bo czarnej pliszki jeszcze jako żywo nikt nie widział.
— A ta, ta, dziadziu, patrzcie!
— To jaskółka. Wstydź się, Jasiu, taki wielki chłopak jesteś, a jaskółki nie znasz... toć przecie pod strzechami gniazda mają.
— Dziadziu? — zapytał dzieciak nieśmiało.
— A co?
— Prawda to, że jaskółki na zimę czepiają się pazurkami jedna drugiej i topią się w stawie, a na wiosnę żywe z wody wylatują?
— Nieprawda.
— Kiedy tak sama Magda powiedziała.
— O, wielka rzecz. Magda wie tyle, co i ty, a ty tyle, co i ona, oboje zaś nic nie wiecie. Jaskółki na zimę do ciepłych krajów odlatują, a na wiosnę przylatują napowrót.
— A, dziadziu, czy ja kiedy polecę do ciepłych krajów?
— Jak w zimie wleziesz na piec, to będziesz miał ciepłe kraje.
— Ale!?
— Obaczysz.
— A czy prawda, dziadziu, że nietoperz człowiekowi we włosy się wkręca i, jak się wkręci, to już go wyjąć niema sposobu?
— Nieprawda — nietoperz to jest zwierzę, tak jak mysz.
— A dlaczego mysz nie jest nietoperzem?
— Bo nie ma skrzydeł.
— Cielę też niema skrzydeł, a nazywa się tylko albo jałoszka, albo byczek...
— Ty sam cielę jesteś. Powiadam ci, że mysz, to jest mysz, a nietoperz, to także jakoby mysz, tylko że ze skrzydłami. Mysz jada ziarno, słoninę, chleb, a nietoperz lata po nocy i łapie różne muszki, ćmy i żywi się niemi. Naumyślnie złapię kiedy nietoperza, to zobaczysz.
— Ja się boję takiego zwierzęcia...
— Nie bój się. Ja sam go sobie położę na głowie i zobaczysz, że mi się we włosy nie wkręci.
Chłopak się zamyślił, a po chwili znowu na Piotra podniósł swoje wielkie, czarne oczy — bo śliczne oczy miał ten dzieciak — i rzekł:
— Dziadziu, a skąd się biorą muchy?
— Rozmaicie. Przylatują z lasu, albo za bydłem lecą.
— A skąd się wzięły w lesie?
— Były tam.
— A gdzie były pierwej, niż w lesie?
— Wcale nie były.
— Ale ja pytam, dziadziu, gdzie muchy były wtenczas, kiedy ich jeszcze nie było?
— Bardzo ciekawy jesteś, mój Jasiu, trzeba cię będzie uczyć...
— A na co uczyć?
— Na to, żebyś nie był głupi.
— Dziadzio to się też uczyli, jak byli głupie?
Piotr postanowił, że tymczasowo uczyć będzie Jasia sam.
Ale czego i jak? Oto pytanie, które mu się wbiło w głowę, jak klinem.
Nieraz letnią nocą, leżąc na przyzbie pod chałupą, dziadowina nie spał, lecz rozmyślał, zapatrzony w gwiazdy, mrugające na niebie.
Ileż to razy Jaś zapytywał go o te światełka, co się na wysokościach palą, jak się które nazywa? a ile ich wszystkich? a jak daleko do nich? dlaczego jedne trzymają się nieba, jak przylepione, a inne znów niewiadomo za co i dlaczego odrywają się i lecą, lecą gdzieś w przepaść, wlokąc za sobą jakby sznurek złocisty?
Dlaczego, choć się one odrywają od nieba, nie spadają na ziemię, żeby je można zobaczyć i albo w chałupie zawiesić, albo gdzie na wzgóreczku położyć, żeby świeciły chłopcom, jak na nocne pastwiska konie pędzą?
Piotr nie miał się za głupiego; owszem, że się dużo włóczył po świecie, więc widział niejedno i słyszał wiele od ludzi, a i na pismo ciemny nie był, bo go w młodości jeszcze czytać nauczono — a od biedy i list potrafił napisać, choć namęczył się przytem i napocił, jak gdyby trzy fury twardego drzewa narąbał.
Piśmienny tedy Piotr był i wiedział, co się Bogu od ludzi należy, i obcy kraj widział, i wiedział, co w wodzie jest, i jak się jaki ptaszek lub zwierzę nazywa, jakie obyczaje i przebiegi ma — to wszystko doskonale, jaknajlepiej znał; ale jak dzieciak zaczął o różne dziwne rzeczy pytać, to próżno Piotrzysko głowę łamał, żeby dać odpowiedź.
Nieraz wieczorem Magda bajki różne lubiła opowiadać, a Jasia wtenczasby nawet kijem nie odpędził — słuchał chciwie i każde najmniejsze słówko pamiętał, a potem ciągle Piotra o duchy, o strachy, o upiory, o dusze pokutujące pytał, aż nieraz stary gniewał się, że sobie dzieciak głowę takiemi rzeczami zaprząta.
— Ot, lepiejbyś na ziemię spojrzał — mówił Piotr — patrz, oto ziółko rośnie, mówiłem już, jak się zowie, — pomnij-że.
— Wielka rzecz! rozchodnik.
— Pamiętaj-że o tem i...
— Dziadziu... a czy w rozchodniku też jest dusza?
— Nie wiem. Niema. Co tobie zawsze tylko dusza w głowie? Przeżegnaj się, bo takie myślenie od złego idzie.
— A złe to także duch, prawda, dziadziu?
— Pluń i nie wspominaj. Pójdziemy dziś ryby łowić. Jak złapię z kilkanaście, to pójdę jutro do miasta i kupię ci czapkę.
— Chciałbym.
— No, to będziesz miał, i jeszcze ci coś kupię.
— A co, dziadziu?
— Elementarz.
— Czy to też do odzienia?
— Nie. Elementarz jest do uczenia. Książeczka taka, widzisz, co w niej litery stoją. Podług tych liter człowiek może na każdej książce czytać — a to dobra rzecz. Widziałeś kiedy książkę?
— Widziałem w kościele...
— Uczyć się chcesz?
— Chcę, dziadziu — ale, żeby mnie dziadzio nie bił.
— Za co cię mam bić?
— Bo Magda mówiła, że nauka bez bicia nic nie znaczy.
— Głupia Magda — odrzekł krótko Piotr.
Kupił Piotr elementarz i zaczął Jasia uczyć, pokazując mu drewnianą wskazówką litery, tłómacząc, jak się jedne z drugiemi składają.
Chłopak pojętny był i w przeciągu pół roku nauczył się czytać wcale dobrze, tak, że już z elementarza nie miał co robić. Wtenczas zabrał się Piotr do nauki pisania. Odbywała się ona zimową porą w izbie u Skrzypków. Na stole leżał kawał papieru, polinjowany ciesielskim ołówkiem, ręką Piotra, kałamarz z atramentem, w którym kilkadziesiąt much utopionych było, i pióra, wyskubane ze skrzydeł gęsi.
Przy stole pochylony siedział Jaś, a obok niego Piotr, którego pisanie bardzo męczyło. Przy tej czynności Piotr zrzucał z siebie sukmanę, ocierał spocone czoło rękawami zgrzebnej koszuli i oddychał tak ciężko, jak gdyby wielki ciężar na sobie dźwigał.
Przy lekcji siedzieli zwykle Magda i jej mąż, Mikołaj, oboje niepiśmienni, ale bardzo ciekawi, w jaki sposób nauka się odbywa.
— Jasiu — mówił Piotr — pochwaliwszy Pana Boga, zacznij literę a, która, jak ci, tłómaczyłem, podobna jest do kółeczka, przy którem znów jest laseczka i kulasek.
Mikołaj zaraz zaczął drapać się po głowie.
— Kółko, jak kółko — mówił — to jeszcze, ale po co kulasek?
— Aha! — rzekł Piotr — insza litera ma i po trzy kulaski, a przecie musi być dycht foremna. No, probój, Jasiu, kółko, tak, jak tu stoi w elementarzu. Stąd zaczynaj. Naprzód cieniuchno, potem grubo i znowu cieniuchno.
— Tak?
— A tak, ma się rozumieć, tylko trochę foremniej.
Jaś przechylił głowę i, robiąc najdziwaczniejsze miny ustami, nakreślił kółko.
— Niechże go! — rzekła Magda — to ci rak spekulantny, jakie piękne kółko napisał!
— Dycht pisz, maluj obwarzanek! — zauważył Mikołaj.
— Niema co, sposobny dzieciak, zakończył Piotr.
— Napisz-że teraz, Jasiu, kulasek. Zrazu grubo, potem cieniej i bardzo cieniuchno.
— Jest, dziadziu.
Piotr wziął do ręki papier i zaczął mu się uważnie przyglądać.
— Patrz-no, Mikołaju — rzekł — ta piękna litera to jest a.
— A juści, — potwierdził Mikołaj, — sprawiedliwy kulas, jabym tak nie potrafił...
— Ani ja też, — dorzuciła Magda. — Zawdy co dziecięce ręce, to nie nasze, narobione, napracowane...
— Juści, — rzekł Mikołaj. — Od sochy, od cepa, ręce grube.
— Napisz teraz, Jasiu, b.
— Dziadziu, — odezwał się dzieciak.
— A co?
— Jabym chciał napisać jeszcze a, i jeszcze, i jeszcze, choć kopę. Jak już będę dobrze a pisał, to mnie dziadzio b nauczy.
— Jaki to rak prześcipny! — zauważyła Magda.
— Ma rację, — rzekł Piotr, — niech pisze same a. Tymczasem my sobie z Mikołajem fajkę zapalimy.
Mikołaj o to długo prosić się nie dał, owszem własnego tytoniu Piotrowi użyczył. Usiedli pod piecem i zaczęli gawędzić. Magda skrobała kartofle, trącając od czasu do czasu kołyskę, w której spała jedynaczka jej córka — Kasia.
Jaś tymczasem ćwiczył się w pisaniu a. Gdy starsi gawędzili, on wciąż pisał, aż nareszcie nabrał pewniejszej wprawy.
— No, teraz dziadziu — rzekł, podając papier Piotrowi, — moje a jest krzynkę foremniejsze i nawet podobne do tego, co w elementarzu.
Piotr bacznie przypatrzył się pisaniu.
— Niema co mówić, — rzekł, — ujdzie. No, chłopcze, napracowałeś się dziś dość, naści kawałek chleba i pójdźmy spać.
— O, co wam tak spieszno? — przemówiła Magda, — zostańcie i chłopiec niech zostanie. Zaraz będzie wieczerza, pożywicie się trochę.
Zostawał więc Piotr i Jasiek zostawał; starsi gwarzyli, a dzieciak słuchał, a wszystko, co usłyszał, brał na uwagę i pamiętał.
Co raz w tę małą głowinę wpadło, to już pozostało w niej na zawsze.
Uczył się Jasiek trochę od Piotra, a trochę od Magdy. Od Piotra czytania, pisania, ziół poznawania, od Magdy bajek rozmaitych. Bawić się z dziećmi nie lubił, mówił mało, nieśmiały był, a jak się odezwał, to tak jakoś dziwnie, jak nie dzieciak — i przez to właśnie we wsi głupim Jaśkiem go przezwali...