<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dziadowski wychowanek
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1904
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Minęło znów lat parę.
Zaczynały się sianokosy, a dobre, bo pogoda sprzyjała. Kosiarze posuwali się po łąkach, a za każdym ciągnął się długi pas świeżo ściętej pachnącej trawy. Niekiedy przystawali, ostrzyli błyszczące kosy i znów cięli, aż do samego wieczora, do zachodu słońca.
Dziewczęta grabiły, śmiejąc się i chichocząc, jak to zawsze u nich we zwyczaju — coraz to która zaśpiewała piosnkę i jakoś wesoło było wszystkim, dobrze. Dalej, na dworskich łąkach, już i kilka tęgich stogów stanęło, to znów kopice porozsiadały się rzędem.
Rzeczka mieniła się od zachodzącego słońca, ptaki śpiewały po krzakach, bocian z długą szyją dążył do gniazda.
Piotr z Jasiem pracowali u Stępniaka, obadwaj przy grabieniu, gdyż Piotr niedomagał i ciężko mu było kosą robić — a Jaś nie miał jeszcze tyle siły, żeby do kosy mógł stanąć.
Kiedy już wieczór zaszedł i ludzie zbierali się ku domowi, Piotr rzekł do Jasia:
— Niech oni sobie idą... my posiedzimy, a jeżeli ci się jeść chce, to idź i ty, ja spocznę trochę. Idź, Jasiu.
— Nie, dziadziu, zostanę z wami, dopóki nie pójdziecie.
— To zostań, dziecko, jak chcesz.
Chłopiec wpatrzył się w Piotra dużemi swemi oczami.
— Dziadziu — zapytał.
— A co?
— Wam coś dolega.
— Skąd to wiedzieć możesz?
— Bo dziadzio posmutnieli i blade są. Czy na was jaka niemoc przyszła, dziadziu?
— Oj, niemoc, niemoc Pan Jezus dał, mój chłopcze. Od tygodnia jestem w sobie jak na pół przecięty.
— To czemu dziadzio nie zgotują sobie lekarstwa. Ziół przecie nie braknie — i z łońskiego lata są na górze, i świeżych można nazbierać. Jabym sam zgotował, tylko nie wiem dobrze, jakie zioła są na waszą niemoc pomocne.
— Na moją niemoc, Jasiu, żadne już ziele nie pomoże.
— Dlaczego?
— Bom już stary, śmierć idzie, widzę ją...
Dzieciak cofnął się przerażony.
— Gdzie ją widzicie, dziadziu, gdzie jest śmierć? Ja ją odpędzę, nie dam was zabrać, o mój dziadziu kochany!
— Dziecko, dziecko... ty śmierci nie odpędzisz, a ja się jej nie boję. Czegobym się jej miał bać? Bóg miłosierny! Przyjść kazał na ten świat, człowiek przyszedł; odejść każe, człowiek odejdzie, takie prawo jest. Młodzi ludzie przychodzą, starzy odchodzą, a oto ziemia zawsze jednaka. Usiądę sobie tu na wzgóreczku, odpocznę.
— Czy was co boli?
— Nic; ot tak, nie mogę. Ale nie... Powlokę się ku wsi niedługo, a jutro chyba ty sam do grabienia pójdziesz, ja się nie dźwignę.
— Ale! ktoby mi tam kazał iść, jak wyście chorzy. Nie odstąpię was, dziadziu.
— Ja sam mogę zostać.
— Choćbyście mnie nawet odpędzili, jak psa, to nie pójdę, — rzekł chłopak z płaczem.
— Żałowałbyś mnie, gdybym umarł?
— Oj, nie mówcie tak strasznie, nie mówcie! Co moje życie bez was? Jakeście mnie wzięli maleńkim od matki i nie dali zmarnować się, tak chyba teraz zabierzcie mnie z sobą.
— Nie bój się, Jasiu, nie bój, — rzekł starowina, głaszcząc dzieciaka po głowie. — Nie zginiesz, sieroto, na świecie, nie zostaniesz sam. Bóg będzie nad tobą. Daj-no mi kij, pójdziemy pomaleńku.
Oparł się rękami na kiju, podniósł, ale po chwili siadł znowu.
— Nie mogę, nie mogę, — mówił, — całkiem mi nogi jakby odjęło.
— To siedźcie tu, — rzekł Jasiek, i pędem pobiegł ku wsi. Już się ściemniło prawie całkiem. Chłopiec biegł przez łąki, parę razy w rów wpadł, ale podniósł się zaraz i biegł dalej, bez pamięci, bez tchu prawie.
Kiedy wpadł do izby Stępniaków, Janowa aż krzyknęła z przerażenia:
— Jezus, Marja! co tobie?
Chłopak na razie słowa nie mógł przemówić.
— Co tobie? co?
— Nieszczęście jakieś — rzekł Stępniak.
— Oj! — wyszeptał chłopak — zaprzęgajcie duchem do woza... dziadzio tam, na łące... leżą.
— Piotr? umarli?
— Nie... zaniemogli... leżą, wstać nie mogą... zaprzęgajcie duchem, zaprzęgajcie...
— Ja już od rana miarkowałam sobie, że dziadowina kruchy, — zauważyła Janowa.
Jan wybiegł na podwórko, wyprowadził konia ze stajenki i zaprzągł, jak mógł najśpieszniej.
Jaś uczepił się na tyle wozu — pojechali.
— Cóż się Piotrowi stało. — pytał Stępniak chłopca, — co za przygoda?
— Chcieli dziadzio do domu iść, nawet już szli, i siedli — powiadają: nie mogę. Powiadają: ty, Jasiu, idź spać, ja zostanę. Nie chciałem. Mówię: i ja zostanę. Dziadzio powiadają: dobrze! Siedzieliśmy na wzgórku, siedzieli. Dziadzio się wsparli na kiju, chcąc wstać — ale znów siedli. Powiadają: śmierć idzie. Zląkłem się, ale śmierci nie widziałem. Zląkłem się, a dziadziowi gorzej. Żebym mocniejszy był, tobym był ich zabrał na plecy i zaniósł, ale gdzie zaś! Niemam takiej siły. Myślę: polecę do was po konia. Poleciałem. Oj! jakem się bał. Ciemno, zdawało mi się, że śmierć goni za mną. Oj, bałem się, ale myślę: to lepiej... ja w nogach chybki, może przed nią ucieknę — a dziadzio będzie tymczasem bezpieczny: śmierć, za mną goniąc, zabaczy...
— Oj głupi ty, Jasiek, głupi, — rzekł Stępniak.
— Ano, wiadomo, co głupi, to głupi, ale na nogi ścigły: psa bywało doganiałem. Strach mnie pędził... wpadłem w rów, raz, drugi. Myślę: już mnie złapie, ale nie, przyleciałem żywy. Oj, poganiajcie konia, poganiajcie!
— Tedy powiadasz, że Piotr gdzie?
— Na wzgóreczku pozostał, co zaraz przy waszej łące, jak one krzaczki, co wiecie, figura niedaleko.
— Wiem, wiem — wio! maleńki.
Za chwilę dojechali do miejsca.
— Pietrze! hej, Pietrze, jesteście tam? — zawołał Jan, schodząc z wozu.
— Są dziadzio! są! — krzyczał Jasiek, który w oka mgnieniu znalazł się przy starym. — Bywajcie!
Piotr leżał wyciągnięty na trawie; jedną rękę pod głowę podłożył, drugą na piersiach trzymał — oddychał ciężko.
— Dziadziu! dziadziu! — krzyczał Jasiek, tarmosząc starego za ramię, — dziadziu, wstawajcie, wóz jest, zawieziemy was do chałupy.
— Pietrze, co wam to, Pietrze? — pytał Stępniak. — Dźwignijcie się, fura jest.
— Bóg zapłać, — odrzekł Piotr słabym głosem, — Bóg wam zapłać. Coś mi się przytrafiło, nie wiem... zasłabłem na urząd, ale teraz lżej mi krzynkę.
— Probujcie się podnieść.
Z trudnością, przy pomocy Stępniaka i Jaśka, wgramolił się starowina na wóz. Kiedy go przywieźli przed dom, wybiegła Janowa, i Magda ze swojej chałupy zaraz nadeszła, a pomartwili się wszyscy, bo każdy Piotra lubił za jego spokojność i uczciwość dla drugich.
Posadzili go na ławie.
— Ja zaraz, — rzekła Magda, — po Dysiową skoczę, ona znająca kobieta na każdą słabość, to was poratuje.
— Nie, nie trzeba mi nikogo. Dajcie mi trochę mleka, jeśli macie.
— Ola Boga! jeszczeby dla was mleka nie było!
— Mnie już lżej, tylko że siły żadnej nie mam, ale może Bóg miłosierny poratuje. Powlokę się do stodoły, usnę...
— Zostańcie lepiej w izbie.
— Ano, jak wasza wola, to zostanę.
Niedługo w chałupie Stępniaków światło zagasło, ludzie zasnęli twardo, tylko Jasiek czuwał. Nie mógł on oka zmrużyć, sen od niego uciekał.
Usiadł sobie chłopczyna na małym stołeczku i w okno patrzył bacznie; zdawało mu się, że gdyby śmierć przyszła, to on by ją dostrzegł, krzyku narobił — i Piotra uratował.
Choć go przejmował strach, siedział przecie ciągle i wzroku z okna nie spuszczał. Przez szybki widać było kawałek nieba i na niem gwiazdki jasne, świecące...
Bał się dzieciak — jak dzieciak... pacierze odmawiał, Boga prosił, żeby Piotra nie zabierał jeszcze do siebie.
Już też i miesiąc wszedł ogromny, czerwony, a potem wzbijał się ku górze, coraz mniejszy, bledszy; promienie jego między gałęzie drzew wchodziły, po trawie zroszonej się kładły.
Miesiąc uciekał coraz wyżej, białe chmurki za nim goniły, po wsi koguty zaczęły się drzeć — gwiazdy bladły.
Co to letnia noc! — krótkie jej życie. Gwiazdy mają odpocznienie, bo ledwie trochę poświecą, pomrugają, i oto już na wschodzie zaczyna się bielić, złocić, różowić, a potem już jasność wielka idzie, przedsłoneczna, wschodowa.
Wstają ludzie w chacie i Piotr się też przebudził.
— A co, a jakże wam? — pytają.
— Bogu dzięki, — odpowiada stary, — ale do roboty nie pójdę, bom mdły, siły nie mam...
— Nie chodźcie, dziaduniu, ja was popilnuję — powiada Jasiek, — może każecie jakich ziół nagotować?
— A no, skoro lepiej, to lepiej, — powiadają, — to Bogu dziękować. — I każde idzie do swojej roboty, bo czas drogi. Pogoda jest, bo jest, ale kto zaręczy za jutro? Zabrali się wszyscy całym domem na łąki, tylko gospodyni sama została, żeby jeść ugotować.
Piotr, podpierając się kijem, przed dom wyszedł, Jasiek za nim.
— Jasiu, — odezwał się starowina.
— Co chcecie?
— A no, chciałbym ja ci coś powiedzieć. Wczoraj mnie tak nagle słabość oto dotknęła, że myślałem, że już koniec mój nastał.
— Przecież wam ulżyło.
— Juści tak. Ulżyło raz, a może drugi raz nie ulży. Duży jesteś chłopak, mój Jasiu, a choć cię ludzie we wsi głupim nazywają, przecie ja wiem, że ty rozum swój masz. Prawda? masz rozum? jakże ci się widzi?
— Mnie się widzi, że mam, ale skoro ludzie powiadają, że nie, to może i nie.
— Nie zawsze to prawda, co ludzie powiadają.
— Nie?
— O, nie zawsze! Otóż umiesz troszkę czytać, troszkę pisać, nie jesteś, Bogu dzięki, kaleka i nie wałkoń... to też myślę, że na świecie nie zginiesz. Ale, żem ja już, widzisz, stary, że mnie na tym świecie nie długo, chciałbym cię jeszcze, póki żyję, w dobre ręce oddać, żebyś na ludzi wyszedł.
— Ja wolę z wami być!
— Co ty wolisz, mój Jasiu, to nic nie znaczy. Jeszcze jesteś młody i musisz drugich słuchać, Pan Bóg ci matkę zabrał, ojciec twój niewiadomo, gdzie się obraca, tedy, chcąc nie chcąc, musisz dla mnie posłuszeństwo mieć.
— Toć zawsze was słucham, dziadziu.
— Tak powinieneś, moje dziecko. Dość już nachodziliśmy się za ziołami po lasach, dość nazbierali grzybów, trzeba, żebyś sobie upatrzył teraz coś takiego, coby ci kawałek chleba dało i poszanowanie ludzkie...
— To mnie dziadzio chcą odpędzić od siebie?
— Nie, chcę tylko, żebyś na ludzi wyszedł. Tu we wsi nie będzie ci dobrze, nie masz swojej roli, nie czeka cię żadne dziedzictwo, a nie chcę, żebyś za popychadło u ludzi miał być. Obmyśliłem ja już dla ciebie sposób.
Chłopak płakać zaczął.
— Nie płacz, nie płacz, nie wypędzam ja cię ani za góry, ani za wody; będziesz tu bliziutko, a przy święcie, albo wolnym czasem, nikt ci nie zabroni przyjść do mnie, ma się rozumieć, póki ja przy życiu.
— I co dziadzio chcą ze mną zrobić?
— Oddam cię do naszego organisty na naukę. Będziesz się uczył nabożnie śpiewać, na organach grać, na książkach czytać, a zimową porą będziesz chodził do szkoły. No, jakże, podoba ci się?
Chłopakowi oczy się zaśmiały.
— Oj, dziadziu!... na książkach czytać, na organach grać! Oj, dziadziu! chciałbym ja, chciał, czy aby tylko potrafię? Czy będę się mógł uczyć? czy pan organista zechce mnie przyjąć?
— Właśnie, że zechce, bom już z nim rozmawiał... Powiedział, że cię przyjmie na cztery lub pięć lat, za naukę i wikt masz mu obsługiwać; abyś tylko był posłuszny, bąków nie zbijał, swojej służby pilnował, organiściny słuchał — czy ci każe krowę na pastwisko wypędzić, czy ziela narwać, czy dziecko pobawić, to wiedz, że twoje prawo, bez żadnego skrzywienia, wszystko zrobić.
— Zrobię, dziadziu, choćby mi kazali na kościół wyleźć, na sam dach, to wylezę!
— Tego ci nie każą, ale słuch musisz znać.
— Ale, dziaduniu, jak ja się zacznę uczyć na organach, to będzie huczało i dudniło.
— Juści, że będzie...
— Może się ksiądz rozgniewa i wypędzi mnie?
— Nie bój się, toć wiadomo, że organiści nie rosną na drzewach, jak gruszki, jeno muszą się z maleńkości grania uczyć; a nie uczą się zaś, kiedy nabożeństwo w kościele, tylko wtedy, jak kościół pusty i ludzi w nim niema. Zresztą ksiądz już wie o tobie.
— Wie?
— Sam chodziłem prosić o pozwoleństwo.
— Pozwolił?
— Nawet i pochwalił. Dobrze, powiada, że sierotę do takiej nauki oddasz, aby niech chłopak będzie dobry, to i jemu nikt krzywdy nie uczyni. Pokłoniłem się księdzu i prosiłem, żeby na ciebie miał oko. Powiedział: dobrze, owszem, niech się aby prędzej mały nauczy do mszy służyć, bo staremu dziadkowi, powiada, ręce się trzęsą i często wino rozlewa. Przyobiecałem, że się prędko nauczysz — no, a jak się nie nauczysz, to będzie dla mnie wstyd.
— Nie bójcie się, dziadziu, cobym się nie miał nauczyć.
— Ja też tak miarkuję; nazywają cię ludzie głupim, ale mnie się widzi, że to nieprawda.
— Albo ja wiem.
— Ha, obaczymy. Jutro pójdziem do organisty... A teraz skocz-no na górę, tam przy ziołach moich węzełek jest nieduży, niby takie zawinięcie...
— Wiem, dziadziu.
— Idź-że i przynieś tu.
Chłopak po chwili powrócił i złożył zawiniątko na kolanach Piotra.
— Wiesz-że ty, Jasiu, co w tem jest? — spytał stary.
— Nie wiem.
— To całe dziedzictwo twoje; jakom je wziął, tak i oddaję.
— Moje? a skądby ono moje miało być.
— Po matce twojej zostało. Pieniędzy było trochę, tom dał na mszę za jej duszę, gałganki jakieści, jak były, tak i są — ale one ci na nic, lepiej je oddać Magdusinemu dziecku.
— Oddam, dziadziu, tylko Magda z łąki powróci.
— Oddaj, oddaj! tobie po tem nic, a Magdzie błogo będzie, że o jej dziecięciu pamiętasz. Ona też dla ciebie dobra była...
— Oj, że dobra, to dobra; krzywdy od niej nigdy nie miałem.
— Tedy, mój Jasiu — mówił dalej Piotr, — z całego twego dziedzictwa pozostała jeno ta oto książka nabożna. Piękny statek i oprawny też galanto, ze złotem wyciśnięciem, a we środku obrazki są. Zabierz-że sobie tę książkę, żebyś się miał na czem pomodlić, jak w kościele będziesz, — a szanuj, a nie zgub, nie utrać, boć to po matce twojej pamiątka. Oto tak, moje dziecko. Zresztą o nic się nie bój. Odziewadło ci siakie takie sprawię, żebyś między narodem, przy kościele będący, grzesznem ciałem nie świecił, żeby ludzie tobą nie pomiatali.
— Dziadziu! — zawołał Jaś — dziadziu!
— A co?
— Patrzcie-no, dziadziu, tu coś napisane.
— Gdzie?
— A na książce, na oprawieniu... pisanie jakieści jest.
— Czytaj-że, cóż tam stoi?
Chłopak uważnie, przyglądając się niezgrabnym literom, wybąkał powoli te słowa:
„Kochającej pannie, po chrzcie świętym Anieli, po ojcach Szaraczkównie, ten „Ołtarzyk złoty“ ofiaruje Budzik Pankracy, z kochania poczciwego, profesji stolarskiej, na wędrówkę idący“.
Piotr nagle poczerwieniał na twarzy.
— Jak? jak? czytaj-no jeszcze raz!
Jaś powtórzył, tym razem już prędzej i wprawniej, odczytał jeszcze raz i jeszcze raz, a Piotr za głowę aż się trzymał.
— Szaraczkówna! Budzik!! — powtarzał, — Aniela... Aniela...
— Co z wami, dziadziu?! — pytał przestraszony dzieciak, nie wiedząc, jak ma wzruszenie Piotra zrozumieć.
— Mocy Boska! — mówił stary, nie zważając na Jasia, — żem ja też pierwej do tej książki nie zajrzał!...
— Co wy mówicie? co wam jest? czemuście się tak przestraszyli?
— „...Kochania poczciwego, profesji stolarskiej“. Prawda, prawda! to on się do tej profesji sposobił...
— Kto!?
— Proś, dziecko, Pana Jezusa; proś, żeby Piotrowi jeszcze parę miesięcy po tym świecie chodzić pozwolił! Proś gorąco! — mówił Piotr drżącym od wzruszenia głosem...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.