Dziecko salonu/W gąszcz życia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział W gąszcz życia
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W GĄSZCZ ŻYCIA.

Wieczory spędzam u wdowy z facjaty. Moi chlebodawcy źli są na mnie i na nią — i zazdrośni. — Jak można przekładać towarzystwo nędzarki z wątpliwą przeszłością, — nad nich, właścicieli domu na Woli?...

Pojechali z dziećmi na wieś na wesele, do rządcy, który ich dawniej nie znał, — ale teraz, kiedy są bogaci, — przypomniał sobie i zaprosił. — Chcieli mnie zabrać, — nawet na własny koszt: zabawię się i podjem sobie. A jedzenie będzie dobre, bo pan młody z rzeźnickiej, ale bogatej familji; brat cioteczny jest księdzem.
Odmówiłem. Pojechali sami...
Patrzę na kuźnię. Kowal bije młotem, postać jego czerwieni się w ogniu i gaśnie. — Myślę i wsłuchuję się ciekawie we własne myśli.
Dopiero późnym wieczorem idę na facjatę.
— Czy można?
— Można, można... A ja już myślałam, że pan nie przyjdzie... Niech pan siada: o tu... Janka nie chciała iść spać, tylko czekała na pana. Przed chwilą zasnęła. — Jak to dobrze, że pan przyszedł!... Prawda, że nie zapalać lampy? Tak lepiej... Bo ja chcę z panem dziś długo mówić.
— Ale pani ma znowu gorączkę!...
— To nic, — to zaraz przejdzie, — to nawet lepiej. — Bo ja chcę pana o coś zapytać, to jest właściwie — chcę panu coś powiedzieć. — Ja nawet chciałam zejść do pana na dół, ale bałam się, że panu może będzie nieprzyjemnie. — Bo niech mi pan wierzy, że mnie nic a nic nie obchodzi, co oni na mnie gadają. — Tak mi było przykro ciągle, że pan mi wszystko o sobie powiedział, a ja panu — nie.
— Ale po co mówić? — To panią rozdrażni.
— Nie, nie... Pan mnie nie rozumie. — Może z początku to naprawdę — ale ja chcę. — Jak człowiek tak ciągle jest sam, to mu się nazbiera — tak mu się dużo nazbiera, że aż go dusi. — Jak ja o panu myślałam, to mi się zdaje, że szkoda, że pan nie chce być doktorem... Chociaż wiem, że oni nie mają czasu... Ale zaraz... Acha, — więc tak...
Oparła głowę o róg fortepianu.
Światło z kuźni nie dochodzi do okna facjaty, tylko lekki refleks odbija się i gaśnie w jej oczach wielkich, czarnych, zaćmionych bólem myśli bezładnych i wyiskrzonych gorączką.
— Niech pan słucha...
Głos obcy, obojętny — jakby czytała lub opowiadała treść smutnej, dawno czytanej powieści.
— Jestem dzieckiem nieprawem. A matka moja była aktorką.
Pauza.
— Razem z matką grywałam w ogródkach, — ja w takich dziecinnych rolach... A mój mąż był w balecie... Ja już panu mówiłam o mężu, ale wiem, że pan mi nie wierzył. — Pan myślał, że ja tak tylko...
Znów cisza.
— Tylko cztery lata żyłam z mężem, bo on już wtedy miał suchoty — to bardzo dziedziczna i nieuleczalna choroba!... Ale mniejsza o to... Więc grałyśmy wtedy z matką... Ja chcę panu opowiedzieć, bo to ma związek z Janką... Więc grałyśmy wtedy z matką w ogródku... Lato było pod psem, i nikomu nie płacili gaży... I wogóle matkę trzymali tylko dlatego, żebym ja grała, ale jej prawie nie dawali ról. — Ja miałam wtedy dziesięć lat, ale już dobrze wszystko rozumiałam... Tak samo było i wtedy: ja grałam dużą rolę, a ona tylko parę razy wychodziła na scenę. — A w antrakcie kręciłam się między publicznością, żeby coś dostać.
Taki urywany, ciężki, świszczący oddech.
— Zawołała mnie do siebie jedna taka, co była ze swoim kochankiem w loży. — Wzięła mnie na kolana i całowała. I mówiła ze mną tak, jak się mówi z dzieckiem: ile mam lat, czy lubię występować, jak się nazywam. — To dziwne, jak takie kobiety lubią dzieci. — I ja starałam się im podobać, żeby mi co dali. — I rzeczywiście, poprosiła go i on kupił dla mnie pudełko czekoladek. Ale duże: ze trzy funty, albo i więcej...
...Jak pan przyniósł Jance tę lalkę, to mi się zaraz przypomniało, chociaż to zupełnie co innego... Jacy oni źli na mnie i na pana, że pan kupił Jance, a nie Mani. — Oni nie mogą zrozumieć, że pan jest u nich za pięć rubli na miesiąc i tyle pieniędzy wydał na lalkę; a ona chodziła się umyślnie dowiadywać do sklepów, ile to może kosztować. — Oni się domyślają, że ja wiem wszystko, i tacy są wściekli, że im nie mówię... Ale zaraz...
...Acha, — więc mieszkałyśmy wtedy na Bielańskiej, tak samo na facjacie... Więc dostałam to pudełko czekoladek... Dyrektor nie płacił, bo teatr źle szedł. — A w sklepiku już nam nic nie chcieli dać.
...Więc jakeśmy wróciły do domu, to jadłam te czekoladki i popijałam wodą... Był chleb, ale trzeba było zostawić na rano do herbaty... Prosiłam mamy, żeby przynajmniej te czekoladki, ale nie chciała, że to moje. A ja przecież wiedziałam, że jest głodna. — Więc zjadłam sama może z funt — i położyłam się, ale nie spałam, bo mnie mdliło; tylko miałam przymknięte oczy, ale mamę widziałam. — Ja często tak robiłam, i patrzałam na mamę, że jest ładna i dlaczego nie ma nikogo? — Bo mama wogóle nie umiała, jak inne. — Te czekoladki naprzykład to można było potem oddać w bufecie za pół ceny, ale mamie samej do głowy nie przyszło, — dopiero później, kiedy jej powiedzieli...
...Więc zaraz... Więc ja tak leżałam, a mama cerowała pończochę. — Ja to wszystko tak dobrze pamiętam... Więc potem przestała szyć i patrzała na mnie, czy śpię. — A potem zaczęła powoli przysuwać to pudełko z czekoladkami. Potem cicho otworzyła i ciągle na mnie patrzała, czy śpię. A ja udawałam, że śpię. Potem zjadła jedną czekoladkę, potem drugą i tak kilka. A potem wyjęła taką długą czekoladkę i resztę układała, żebym nie poznała, że brak. Potem z tą drugą czekoladką doszła do okna i wychyliła się. — Zdawało mi się, że wyskoczy oknem, żeby się zabić; ale cicho leżałam i nawet chciałam, żeby wyskoczyła, bo przyszliby ludzie i pocałowaliby mnie, i wszyscyby na mnie patrzyli. A na pogrzebie wszyscy z teatru nieśliby trumnę, i byłby wieniec od dyrektora. A ze mną po śmierci mamy byłoby coś innego, jak teraz. Możeby mnie wzięła do siebie jaka bogata pani... Ja wiem, co pan sobie o mnie myśli... Bo pan nie wie, co to jest dziecko głodne, które każdy ma prawo pogłaskać, pożartować, wziąć na kolana, dać prezent. — Ja panu wszystko mówię, chociaż wiem, co pan sobie o mnie myśli.
— Ja myślę, że pani była bardzo nieszczęśliwem dzieckiem.
— Ja wiem: bo pan jest dobry... Na czem to ja stanęłam?
— ...Że mama pani stała przy oknie.
— Acha!... Więc długo tak stała, a potem zjadła tę długą czekoladkę i oblizywała palce, bo jej się roztopiła, kiedy stała przy oknie. — A potem było to najwstrętniejsze... Ja nie będę umiała panu opowiedzieć...
Zamyśliła się.
— Więc tak było. — Matka stanęła przy łóżku. Ja z początku zupełnie zamknęłam oczy, żeby się nie domyśliła. A potem ostrożnie uchyliłam. Matka patrzała na mnie, ale była taka brzydka i taka wstrętna... Ja wiem, ja nawet wtedy wiedziałam już, co ona sobie myślała i dlaczego była taka brzydka. — Ona liczyła, ile ja jestem warta i kiedy już. Ja wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak to jest; ale sama także chciałam być dużą i mieć kogoś, co ma dużo pieniędzy i wszystko kupuje; tylko wiedziałam, że matka nie powinna tego chcieć... Na złość otworzyłam oczy, i ona domyśliła się, że nie spałam... Rozgniewała się, i przez całe trzy dni nic nie mówiłyśmy do siebie. I od tej pory przestałam ją kochać, i ona mnie. Bo przedtem bardzo ją kochałam i żałowałam, a teraz byłam kontenta, jak jej nie dali żadnej roli, a mnie — tak... I ja właśnie na złość... Bo ja to wszystko chciałam panu opowiedzieć, to jest nie wszystko; ale chciałam prosić, żeby pan nie uczył grać tamtych dzieci, bo tak to ja tylko rubla dopłacam do komornego... Ale pan sam... Ja przecież wiem, że pan gra lepiej odemnie... Pan jest bardzo dobry.
Nagle spoconą, wilgotną ręką pochwyciła moją rękę.
— Ja mam do pana prośbę. Czy pan mi powie prawdę?... Pan był trochę na medycynie, i pan dużo czytał... Niech pan powie, czy Janinka będzie żyła?... Pan przecież wie, co ja myślę... Moja matka umarła na suchoty, Janek także, ja także kaszlę, i pewnie będę miała, a może już mam. A przecież to jest bardzo dziedziczna choroba, i zaraźliwa — bardzo zaraźliwa — prawda? — A ja z nią razem śpię... Prawda, że to źle?
— Czytałem, że dzieci nie powinny spać razem z dorosłemi... ale pani jest przecież...
— Pan mnie nie rozumie, — przerwała.
I po chwili zaczęła strasznym, urywanym szeptem.
— Ja właśnie naumyślnie... Jak leżę z nią w łóżku, a ona śpi, to naumyślnie w nią chucham... Rozumie pan?... Ja panu nie mówiłam, ale ja mam napewno suchoty... Jak poszłam do szpitala na wizytę, to mi doktór kazał przynieść ślinę, co spluwam. Więc na drugi dzień przyniosłam. No, i dali mi kartkę, żeby wejść do środka, gdzie są wszyscy doktorzy. I ten doktór prosił drugiego, żeby zrobił. A ten nie wiedział, że to ja. Więc jak on szukał tych robaczków suchot w mikroskopie — ja widziałam raz mikroskop w muzeum — to potem powiedział do tego doktora: „suchoty, jak byk“ — i roześmiał się. Ja nie wiem, dlaczego on się roześmiał. — Ja go się potem naumyślnie zapytałam, czy to suchoty, a on powiedział, że nie, że trzeba pić mleko, i zapisał mi, ale nie brałam... Więc rozumie pan? Więc ja chucham na Jankę, żeby te robaczki weszły jej do gardła i żeby zachorowała, a dzieci przecież prędko umierają... Bo ja jej przecież nie mogę samej zostawić... Bo ona będzie śliczna, jak urośnie, — bo ją by mężczyźni rozdrapali... A ja nie chcę... Niech umrze. Już dosyć tego świństwa. Już trzeba skończyć raz przecież.
Janka westchnęła ciężko... Nie — nic: to tylko przez sen.
— A wie pani... wie pani... możeby to dobrze było, żebym ja... Wie pani: tak mi ciężko jakoś myśleć.
— Bo co?
Nachyliła się tak, że czułem na twarzy gorący jej oddech.
— Wie pani, ja myślę, że toby było dobrze, żeby Janka miała ojca... Ja myślę, że to by było dobrze, żebym ja się z panią ożenił. — Prawda?
Drgnęła. Pochwyciła moją rękę.
— To dobrze, — to bardzo dobrze, że pan to powiedział... Ja wiedziałam, że pan to powie, ale się bałam, że może nie... Tak: to się bardzo dobrze stało... To dobrze, jak ktoś powie człowiekowi coś takiego, że on potem długo pamięta — długo — aż do śmierci. A jemu przecież nic nie szkodzi... Wie pan: kiedy się w nocy nie śpi, ma się takie dziwne myśli... Nie, ja kłamię... Pan nie uwierzy, jak mi strasznie trudno nie kłamać... Ja nie tylko w nocy, ale ciągle — ciągle o tem myślałam. — Jak mi pan wtedy mówił, że pana ojciec bogaty i jak mi pan mówił o sobie, to pomyślałam, że pan jest dziwny człowiek i że kto wie... I starałam się panu podobać, żeby pan się we mnie zakochał... I właśnie dlatego nie mówiłam panu, że mam suchoty, żeby pan się ze mną ożenił... Ja jestem bardzo zepsuta... Ja właśnie matce na złość, żeby nie miała ze mnie korzyści, to ja wtedy z ojcem Janki... Ja jego wcale nie kochałam i nie wiedziałam, że on się ze mną naprawdę ożeni... — Ja go wcale nie kochałam, tylko matce na złość... Ale zaraz...
...A tak. — Więc ja za pana nigdy a nigdy nie wyjdę... teraz to już nigdy nie wyjdę... Ja wiem: pan chce, żeby ludzie nie byli nieszczęśliwi. Ale to na nic; tak być musi... Tylko od nieszczęśliwych trzeba uciekać, bo nieszczęście jest zaraźliwe... Kiedy ja pana jeszcze tak dobrze nie znałam, to jabym za pana wyszła, ale teraz za nic w świecie. Panie Janku: nieszczęście jest zaraźliwe. — Niech pan ucieka, — panu i tak będzie trudno żyć na świecie.
Wstałem śmiertelnie znużony. — Wyszła za mną do sieni.
— Panie Janku, ja nie wszystko jeszcze panu powiedziałam: ja czuję taką rozkosz, kiedy tak chucham... jakbym robiła na złość tym wszystkim... Czasem nawet widzę ich wszystkich — w cylindrach, z cienkiemi laseczkami, — jak się oblizują, a ja im mówię: „nie dam, — nie dam“ — i chucham. — I ja jeszcze jedno...
...Janek, ja ciebie kocham... Ja jeszcze nigdy nie kochałam, i dlatego teraz dopiero zrozumiałam, że to tak jest. — I jeszcze ci nie powiedziałam, że ja miałam dużo kochanków...
I zarzuciła mi na szyję ręce chude, chłodne, — i przycisnęła do ust rozpalone wargi.
Na korytarzu rozległ się szmer: podpatrywano nas.
Cofnęła się do izby i drzwi zamknęła na klucz.
Gubię się w tajemnicy własnych myśli i uczuć. Coś splata odległą przeszłość z nieznanem jutrem. Więc to już ja teraz, a nie Bałucki, Tołstoj, Orzeszkowa, Żeromski; — chciałem się ożenić.
A dalej?...

∗             ∗

Jutro przeprowadzam się na Solec.
Wczoraj były imieniny mego „właściciela domu na Woli.“
Przyszła ich uboga rodzina: brat żony, robotnik fabryczny, z zięciem — dorożkarzem i dziećmi.
Wizyta była ceremonjalna, nieszczera, chłodna. Z jednej strony — wyniosła pewność siebie kapitalisty, z drugiej — zazdrość i uległość. Tylko dorożkarz, gromiony wzrokiem przez teściów i żonę, nie szczędził mimo to przycinków.
Pupile moi popisywali się swemi wiadomościami, traktując z góry ubogich krewniaków, — opowiadali o gimnazjum i o czapce z gwiazdką.
— W biedzie nie to jeszcze najgorsze, że człowiek nie doźre, — powiedział smutnie robotnik, — ale że bachorom nauki dać nie można, jakby to człowiek miał życzenie.
I postanowiłem przenieść się na Solec.
Nie chcieli wierzyć zrazu:
— Ale co oni z panem zrobią? To przecież prostota i nędza, panie Janie. Gdzie im tam w głowie nauka? — Pan tam i tygodnia nie wybędzie... I co my teraz zrobimy? — Pan tak umiał zachęcić bachorów to żarcikiem, to tem, to nie tem.
Za życie płacić tam będę pięć rubli miesięcznie, a za mieszkanie — uczyć będę ich Wiktę i Stacha.
Do kogokolwiek się zbliżę, wszędzie niosę ból, rozprzężenie — i kawał własnego serca zostawiam.
Pusto, rozpacznie — i niema gdzie złożyć głowy znużonej.
A pcha mnie coś w gąszcz życia, w głąb, w gęstwię, — aż do najgłębszych jego pokładów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.