Dziecko salonu/Na Solcu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Na Solcu |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Izba kwadratowa, obszerna.
Dwa okna. Między oknami komoda, pokryta serwetą szydełkowej roboty; na komodzie figurki, fotografje, pudełko okrągłe od czekoladek — do nici.
Przy prawej ścianie łóżko Grosików, obok łóżka kołyska, — dalej stołek i komin.
Przy lewej ścianie dwa łóżka; w kącie wodociąg i zlew za firanką.
Drzwi. Obok drzwi po jednej stronie — szafa, po drugiej komoda Wilczków.
Na środku izby — stół sosnowy, dwa krzesła, z których jedno wyściełane, — i stołek.
Nad kominem półki z naczyniami kuchennemi; — obok zegar z wagami.
Pod oknami kuferki. W oknach doniczki. Na ścianach, nad łóżkami, liczne obrazy święte...
Mieszkańcy izby:
1. Marcin Wilczek, ślusarz fabryczny lat 44.
2. Katarzyna Wilczek, lat 40, żona Marcina, piera po gospodach.
3. Wikta, ich córka, lat 17, chodzi do szycia.
4. Stasiek, lat 9, płucze butelki u kwaśnika.
5. Ignac lat 5, chodzi do ochrony.
6. Michał Grosik, lat 29, dorożkarz, zięć Wilczków.
7. Józefa Grosik, lat 20, najstarsza córka Wilczków.
8. Kazik, lat 3, synek Grosików.
9. Mania, przy piersi, córka Grosików.
10. Sublokator, stróż nocny; ja zastąpiłem jego miejsce.
Wieczór. Postawiona na komodzie, na pudełku od gilz — lampka, pali się żółtym, chwiejnym płomieniem.
Rozmawiam z kobietami, rozmowa się rwie. Czekamy na mężczyzn.
Grosikowa karmi niemowlę piersią i co chwila spogląda na zegar.
— Widać po teatrze przyjedzie dopiero.
Kazik bawi się przy kominie miotłą.
— Mamo, jeść.
— Poczekaj: ojciec wróci.
Przychodzi Wilczek z fabryki; odstawia blaszankę na komin i siada zmęczony na stołek.
— Jakże pan Jan?... Jeszcze się panu u nas nie sprzykrzyło?
— Wiadomo: zawsze pierwszy dzień markotnie na nowem miejscu, — odpowiadam.
— No tak... Pan Jan może tu mieć dużo zajęcia. Tylko zapłata to mała... Ja za Wiktę płaciłem pięć złotych na miesiąc... Tu będzie u nas może biedniej jak u szwagra — no bo on bogacz, ale tu panu będzie życzliwiej.
— Na, myj się, — przerwała żona, podając miednicę, — nie gadaj.
Widać nie chce, by mąż opowiadał o jej bracie.
— Mamo jeść, — woła Kazik.
— No dajże mu, niech się nie drze i idzie spać.
— A jakże: pójdzie on spać.
Wraca Wikta.
Podaje mi rękę swobodnie.
— Będziesz miała nauczyciela, — mówi ojciec. — Czytać to ona umie, ale jeszcze niegładko; ciężko idzie... A gdzie Stasiek?
— No gdzie? Na podwórzu, — z chłopakami lata.
— Ignac... Zawołaj go tu zaraz.
— E, zimno, — ociąga się chłopiec.
— A jak sam latasz, to ci ciepło. Bierz kapotę i ruszaj, — żywo!... A ona, jakto dzisiaj się pośpieszyła.
Wikta się rumieni. Twarzyczka ładna, świeża.
— A pan Jan niema łóżka? — pyta Wilczek.
— Nie, nie mam... Trzeba kupić.
— To nic: może pan Jan ze mną spać... I jak pan nie ma pieniędzy, to można wziąć na wypłat, po pół rubla na tydzień.
W dorożkarskim uniformie wchodzi Grosik.
— Na, masz, — oddaje żonie pieniądze. — A to dla ciebie, knocie.
Kazik rzuca miotłę i chwyta papierek łakomie.
— Poczekaj, nie spiesz się.
— Daj! — woła malec.
— Zaraz, jak to ci pilno.
Zdjął palto — przestał być numerem. Usiadł przy stole i wziął chłopca na kolana: dorożkarz przeobraził się w ojca.
— Na masz.
I rozwija z papierka dwie farbowane marmoladki.
— Daj! — woła, krzywiąc się, Kazik piskliwie.
— Nie draź dziecka, — upomina żona.
— To nic... Niech się nauczy złościć, to mu nie będą później w pępek dmuchać jak dorośnie.
Wraca Ignac.
— Niema go na podwórzu.
— Choroba z tym chłopakiem.
— Jeść! — dopomina się Ignac, patrząc na mnie nieufnie.
— Tyś pierwszy?... Z roboty wracasz — co?
Kobiety krzątają się koło komina.
— Może pan Jan wódkę na wkupiny zafunduje? — proponuje Grosik.
— Bardzo chętnie.
Kładę rubla na stole.
— Witka! Przynieś no.
— Nie chcę, — opiera się dziewczyna. — Tam łobuzy stoją na rogu i zaczepiają.
— Nie ugryzą cię, — zjadliwie uśmiecha się dorożkarz. — Jaka skromna!
— Nie potrzeba... Ty to zaraz z wódką, — wtrąca żona.
— Niech idzie, — rozstrzyga ojciec.
Wikta zarzuca chustkę i wychodzi.
— Przy wódce najlepsza znajomość, — dodaje dorożkarz.
— A tośmy się już z panem Janem poznali raz przy wódce, — powiada żona.
— Tośmy się poznali u hrabiów, a teraz poznajmy się drugi raz u chamów.
— Znowu zaczynasz?
— Będzie czas, że i skończę. I wszyscy skończymy. — No nie, panie Janie?
Grosik miał słuszność. Przy wódce rozmowa stała się żywsza, ogólniejsza. Mgła dymu z papierosów zawisła w powietrzu.
Ostatni wraca Stasiek z podwórza.
— Mamo, jeść.
— Idź, idź — polataj jeszcze. Na tu.
— E, herbata.
— A chcesz czekoladę może?... Kwaśnik zapłacił ci?
— A nie!
— Muszę ja iść jutro do niego.
— Zimne kartofle mama mi dała.
— Nie lataj z chłopakami, to będziesz miał ciepłe.
Ostatnia kolejka przeszła.
— No, matka, ściel... Pan Jan ze mną.
Kobieta stawia szaflik z talerzami na kominie, wyciera ręce w fartuch i zmierza w stronę łóżka.
— Ignac, pacierz — no!
Mania popłakuje w kołysce. Kazik leży na łóżku w ubraniu i śpi. Ignac ukląkł, oparł splecione dłonie o krawędź łóżka i monotonnie powtarza modlitwę za matką, która ściele, roztrząsa siennik, zbija poduszki i pierzynę.
Wikta rozbiera malca. Matka kładzie przy kominie siennik, derkę, poduszkę, paltocik na okrycie dla malców.
Patrzę na krzątaninę. W głowie mi się kręci... i jakoś tak dziwnie, tak dziwnie w duszy, że nie do wiary.
Widziałem już to wszystko zdala na mojej kondycji, czytałem tyle o ich życiu; czytałem w powieściach, nowelach, szkicach społecznych, nawet o suterenach ciemnych i lochach, o tapczanach ze zgniłej słomy, i płakałem nieraz. A to jest tylko obszerna, trochę wilgotna i nizka izba, gdzie mieszka 10 „dusz“. Czytałem o pijakach — mężach, katach dzieci, o ciemnocie i zbrodniach, a to są ludzie, którzy chcą dzieci uczyć, i dlatego wyzbywają się sublokatora, który płacił im rubla miesięcznie. I czemu, czemu — coś mnie dusi, coś mi dech spiera — i boli?
— No, niech się pan Jan rozbiera.
I gaszą lampkę.
Chwilę trwa szelest odzieży, szmer kroków i łoskot przesuwanych sprzętów. I cisza. Tylko zegar tyka głośno z chrzęstem przesuwających się, zardzewiałych kółek, tylko z pod komina rozlegnie się suchy kaszel chłopaka, ktoś z dorosłych głośniej westchnie.
— Stasiek, czego ściągasz kapotę? — To ty nie ściągaj! Noo! — Te, bo jak cię rznę. — To rznij. — Noo. — Mamo!
— Cicho, bo ojca obudzicie.
— Cicho, szczeniaki!
— Na, weź chustkę.
— A gdzie?
— Tu chodź.
Odgłos bosych nóg po podłodze.
— Nie kop mnie!
— Stasiek, bo jak wstanę... Chodź Ignac, do mnie, — mówi matka, siadając na łóżku.
— Jeszcze czego, — rozlega się głos Wikty.
Znów bose nogi biegną po podłodze. Stołek potrącony wydaje łoskot.
— Ja nie chcę.
— No.
— Czego tam? — budzi się Wilczek.
— Wikta nie pozwala mi iść do mamy.
— Niech śpi ze Staśkiem, — mówi Wikta.
— Ustąp zaraz... Dama, — samaby się tylko rozwalała na łóżku... Nooo!
Cisza. W jednem łóżku śpię ja ze ślusarzem. W drugiem, — żona jego, Wikta i Ignac. W trzeciem — Grosik z żoną i Kazikiem w nogach. W kołysce Mańka; na ziemi — Stasiek wywalczył sobie samotność.
Duszno. Patrzę ciężko w ciemń nocy. Zdala słychać stłumiony dźwięk harmonji. Zegar bije powoli, jakby zalękniony każdem uderzeniem, oddycha ciężko, jakby i jemu tchu brakło.
Od okna płynie cienka nitka zimnego powietrza. Przychodzi mi na myśl, że dom uległ prawu przystosowania: okna nie dochodzą, żeby choć w części przewietrzać pokój.
Duszno. Smród. Wilczek chrapie.
Dziecko w kołysce płacze. Usłyszała matka.
— Posuń się. Przepuść mnie.
— Co? — pyta zaspanym głosem dorożkarz.
— Przepuść do dziecka.
— Mmm!
— A bodajcie choroba... Śpij córuś.
Odgłos pocałunku, miarowy stuk biegunów o nierówne deski podłogi, płacz niemowlęcia, — płacz, który w ciemni nocy brzmi ponuro, jak skarga bezradna.
— Na masz.
Płacz jeszcze donośniejszy.
— No czego chcesz?
Zbudziła się Wilczkowa.
— Daj jej herbaty.
— Jaka mama mądra: nie chce.
— To weź do łóżka.
— A jakże. Żeby ją znowu ten koń zdusił... Idzie mama jutro do prania?
— A nie?
Stasiek kaszle, wstaje, ubiera się.
— A ty gdzie?
— Na dwór.
— Toś nie mógł iść?... Z chłopakami latać — to wiesz. Poczekaj, dam ja ci jutro.
Zgrzyt klucza, trzask drzwi.
— A bodaj cię cholera...
— Co to? — siada Wilczek na posłaniu.
— Nic... nic.
Westchnął, podrapał się, nasunął pierzynę na spoconą koszulę i znów chrapie.
— Mamo, — budzi się Kazik.
Znów cisza. Stasiek wraca.
— A ty gdzie?
— Czy dobrze zamknął — powiada Wikta.
— Ukradną cię — z ironią zauważa matka.
— Mamooo! — obudził się Ignac.
— A ty znowu co?
— Pchły mnie żrą.
— Nie zeżrą cię: śpij.
— I zimno.
— To się skul pilno... Idź na ziemię, Stasiek ma chustkę.
— Nie chcę.
Zegar wydzwania, jęcząc, godzinę drugą.
Cisza. Tylko z pojedyńczych westchnień stłoczonych tu istot, jakiś szmer niezrozumiały i lękliwy — się błąka. To płuca się skarżą, krew się skarży. Duszno, chłodno, wilgotno.
Statystyka trzeźwa, zimna, bezwzględna — opasa tę izbę kolumnami cyfr o chorobach, śmiertelności...
Jakby świt.
Nikłe światło zakrada się trwożnie do izby, szaremi linjami obrysowując kontury przedmiotów.
Robotnik porusza się niespokojnie, łóżko wydaje przeciągły zgrzyt. Nie były w stanie zbudzić go ani płacz dzieci, ani duszne powietrze, ani kaszel, ani rozmowy, ale obudził go przeczuwany we śnie — gwizdek fabryczny za pół godziny.
Siada na łóżku, zapala zapałkę, papieros, — spogląda na zegar.
— Która? — pyta żona.
— A no czas.
— Daj zapałki.
I znów lampka blaszana rzuca żółte światło na izbę.
Kobieta wstaje, zarzuca spódnicę i chustkę, wychodzi do sieni.
Robotnik podnosi się leniwie, zakaszlał raz drugi, splunął na środek izby, owija nogi brudnemi, cuchnącemi onuczkami, naciąga buty.
Wypłukał blaszankę, nalał kawę z garczka, odkrajał pół bochenka chleba, zawinął w chustkę, zarzucił kapotę.
— Grosik, te — wstawaj.
— Mhm.
— Prędzej. No!
— Zaraz.
— Znowu dorożki nie umyjesz, i będzie urągał.
— Zaraz.
Przeżegnał się i wyszedł.
Wraca kobieta. Kręci się po izbie.
— Grosik, wstawaj.
— Zaraz, zaraz.
Budzi się córka.
— Mama idzie?
— Tak. Niech Ignac idzie do ochrony, bo znowu pani będzie się gniewała.
Wstaje dorożkarz.
Przykręcił lampkę.
Wilczkowa wychodzi.
Zrywa się Stasiek z pod komina i daje nurka do łóżka matki.
— Gdzie, gdzie? — protestuje Wikta.
— Iidź ty — broni się chłopak.
I znowu cisza trwa pół godziny.
Powraca Grosik. Wstaje żona, rąbie drwa, zapala w kominie, grzeje mężowi kawę.
— Kto dziś nocą jeździł?
— Franek.
— Dobra noc?
— Choroba... Stary zły, ścierwo.
Światło dnia rozkurcza się leniwo, — zgniłe, martwe, ponure.
Teraz kolej na Wiktę. Ubiera się długo, starannie, by po trzech kwadransach, w żakieciku i rękawiczkach, — wyglądać na ponętną, młodziutką modystkę.
Stasiek idzie do kwaśnika myć butelki.
Leżą już w łóżkach tylko: sześcioletni Ignac, trzyletni Kazik, kilkomiesięczna Mania — i ja.
Myślę uczuciem wstydu. Zda mi się, że kogoś obraziłem, że mną pogardzają wszyscy i że sam sobą pogardzam.
Ignac nie chce iść do ochrony, dostaje od siostry w skórę.
Uderza mnie znużony, żółty kolor twarzy chłopca. Jakby kropli krwi w niej nie było.
I znów modlitwa, monotonna, długa.
Budzi się z płaczem Kazik. Matka go ubiera.
— Czego się mażesz, co? Ojciec powiedział, że kupi ci organki. Chcesz organki?
— Nie.
Wyszła po zakupy. Niemowlę zaczęło płakać. Wstałem i kołysałem je. Krzyczało jeszcze głośniej. Kazik podał mi brudny gałganek. Rozwinąłem: był w nim kawałek bułki. Zrozumiałem: wsunąłem go dziecku do ust. Zaczęło ssać chciwie.
Usiadłem przy oknie i patrzałem na szare niebo, na długi, niekończący się szereg dachów i kominów.
I znów długo myślałem o mojem nieudanem samobójstwie, — i zrozumiałem, że dziś nie umiałbym go już powtórzyć: sieć nici niedostrzegalnych splątała mnie z życiem.
Czułem, że jestem na przełomie, że ważny zwrot musi nastąpić w mem życiu.
Kazik zdecydował się usiąść mi na kolanach. Na głowie jego znalazłem robactwo.
(Dopisek późniejszy:
Wyciąg zdań z książki Adolfa Suligowskiego, wydanej w roku 1889, pod nagłówkiem: „Kwestja mieszkań“:
„Dwie trzecie ludności warszawskiej źle mieszka“.
„Za anormalne mieszkania hygieniści i ekonomiści uznają lokale w suterenach i na poddaszach... Te niezdrowe mieszkania liczyły izb zamieszkałych 18347, a w nich mieściło się 63,941 ludzi“.
„Istnieją mieszkania całkiem bez okien. Takich mieszkań bez światła znaleziono w mieście 1515... Istnieją też mieszkania bez żadnego ogniska i takich naliczono 2985... Na mieszkania bez światła lub ogniska przypada około 16,000 ludzi“.
„Znikły ciemne więzienia, znikły dawne lochy kryminalne, któremi straszono zbrodniarzy, ale nie znikły ciemne, zimne i podziemne mieszkania dla ludzi mozołu i trudu, którym los od kołyski odmówił wszelkiego uśmiechu“.
„Śmiało powiedzieć możemy, że odmalowanie nagiej rzeczywistej prawdy obudzić powinno w każdem sercu uczucie przerażenia. Obrazy te ponure, zaciągnięte ciemnemi barwami, po za któremi bledną ludzkie usterki i przekroczenia! A jednak na wydziedziczonych lokatorach tych schronisk podobnie jak i na innych, w imię zasady równości, ciążą różne obowiązki społeczne. I od nich wymagamy pożytecznej pracy i moralnego działania“.
„Zestawiając śmiertelność Warszawy z śmiertelnością innych miast wynika, że w Warszawie umiera rocznie przynajmniej 18, jeżeli nie 19 osób, na 1,000 więcej, aniżeli potrzeba, co daje na ludność o 450,000, nadmiar śmierci pod postacią 8,100 osób. Gdybyśmy nawet z tej cyfry strącili dwie trzecie na śmiertelność dzieci do czasu dojścia do wieku produkcyjnego, to jeszcze 2,700 śmierci dotykać będzie ludzi pracy, ojców i matek, potrzebnych do wychowywania swych dzieci i do pracy społecznej. Ci ludzie mogli i powinni byli żyć i pracować“...
„Jeden z lekarzy, zajmujących się statystyką obliczył, że gdy przy zaludnieniu 2 osób na pokój zajdzie 100 wypadków zachorowania, to w tych samych warunkach przy ludności 10 osób na pokój będzie takich wypadków 150, czyli o 50 proc. więcej; ale co gorsza, że gdy z liczby podległych w pierwszym wypadku chorobie epidemicznej umiera 20 na 100, to w ostatnim 79 na 100. (Dr. Körösi w Peszcie)“.
„Dzieci umierają tam dwa razy więcej, niż gdzieindziej, a ci, którzy dojrzeją, żyją krócej od innych współobywateli. A przecież, jeżeli gdzie, to właśnie tutaj choroby i śmierć przynoszą dotkliwe klęski, zwłaszcza, gdy dotykają ojca lub matkę rodziny. Choroba przerywa zarobkowanie i rodzi wydatki, których zazwyczaj niema z czego pokrywać, a śmierć wystawia na pastwę losu całą rodzinę dla braku siły roboczej, która byt materjalny zabezpieczała. I mnoży się liczba sierot, o których niewiadomo, w jaki sposób żyją, gdzie rosną i kiedy ludźmi się stają“.
„W Warszawie mieszkań pięcio i więcej izbowych znajduje się o 65 proc. więcej, niż w Berlinie... Pół wydatku na mieszkanie ginie z powodu salonu... Z jednej strony u dołu brak mieszkań, z drugiej u góry marnotrawstwo w mieszkaniu“...
Piąty i szósty rozdział głoszą:
„Co zrobiono dla poprawy zagranicą“ i „Co zrobiono dla poprawy u nas i co zrobić należy“.
Nie: vogue la galére![1] — nie...
? Grudzień.)
Wilczek zbił Staśka. Spuścił malcowi majtki, podwinął koszulę, wsadził głowę jego między swoje nogi, zdjął pasek, którym spina spodnie, i bił, aż mi w głowie trzaskało.
— A masz, hyclu, a masz... A nie lataj z chłopakami, kiedy matka woła... A pilnuj roboty...
Stasiek spóźnił się do kwaśnika, gdzie myje butelki i odrutowuje korki, od dziewiątej rano do siódmej wieczorem, — za rubla na tydzień.
Stasiek ma lat dziewięć.
— Czy nie zamocno? — spytałem.
— Z jednego nie zrobię dwóch — odparł, dysząc ciężko. — Jemu tylko pozwól na turki-mazurki... Kto bije, ten kocha, a dziewczynę całuje, kto ją chce ukrzywdzić... Mało to tu kolegów do złego... Wolę ja, żeby on teraz na mnie popłakał, jak ja mam później na niego...
Co chwila uderzam o ostre kanty ich życia, i razi mnie to i zraża.
Tu chłód, tu surowość bytu występuje bez osłonek — nago; tu wszechwładnie panuje ponura szarość życia.
Tu nikt rano nie mówi „dzień dobry“, tu nikt nie żegna się i nie wita, nie dziękuje za strawę, ani wieczorem życzy dobrej nocy. Tu niema śmiechu, ani swobodnego żartu; tu wszystko jest poważne, twarde i bezwzględne.
Tu niema omówień: wszystko nazywa się krótko, dobitnie, prawdziwie. Niema owych drobnych, niemal niedostrzegalnych ubarwień codziennego życia, niewinnych kłamstewek, które urok mają.
— Choć do mnie Stasiu, — powiadam.
Chcę chłopca przygarnąć do siebie.
— Niech mnie pan Jan nie rucha, — mruknął szorstko, wrogo spojrzawszy na mnie z pod zmarszczonych brwi.
Wyrwał się, przywarł do ciemnego kąta przy kominie — i nie płakał...
Grosikowa obgryzła niemowlęciu paznokcie; obcinać do roku nie wolno, bo wyrośnie na złodzieja, jeżeli chłopiec, i na szychtę, jeżeli dziewczyna.
— Wierzę, albo nie wierzę, a przecież ludzie tak mówią.
Nie wolno dziecku goić strupów, bo na oczy się rzucą i oślepnie.
Czarne przesądy lęgną się w ciemności i chłodzie, jak gady, — i pełzają.
Czarna nieufność i nieżyczliwość wzajemna wiją się, sycząc złowrogo.
Rzemieślnik pogardza robotnikiem, robotnik — wyrobnikiem; miejski drwi z chama — wieśniaka, czytelny — z nieczytelnego.
Ten niższy szczebel drabiny społecznej dzieli się na dziesiątki szczebli.
Obmowy, intrygi, plotki, żarcie się wzajemne, zgruba robiona obłuda, pretensje i żale — o pożyczoną balję, o chrzest dziecka, o kieliszek wódki. Zazdrość, gdy się sąsiadowi powiedzie na rubla, nieuczciwość w skradzionym ogórku kwaszonym lub ułamku węgla...
Dorożkarz mnie nie lubi, przycina brutalnie. Obawia się o młodą żonę...
Tu mówi się żartem, pół–serjo:
— A bo ja wiem, ile mam dzieci? — Ja cały dzień w pracy. — Spytaj się pan żony, to panu powie, które moje...
Po nocach nie sypiam, bo płucom brak powietrza, i robactwo gryzie. — Jedzenie takie, jakie może dają w więzieniach.
— To mięso czuć, — powiedziałem wczoraj.
— O, jaki pan Jan grymaśny. Mięso musi mieć trąca, bo inaczej twarde w jedzeniu.
— Ale to dla dzieci niezdrowo.
— Dzieciakowi nic nie zaszkodzi: wylata.
Rozumiem teraz, jak z czterech, trzech, dwóch złotych dziennego zarobku można utrzymać rodzinę, opłacić mieszkanie, życie, ubranie, pranie, naftę, doktora, aptekę i księdza na pogrzeb, — a jeszcze się upić czasami, i imieniny wyprawić.
Rozumiem teraz, czemu tu dzieci mają więzienną, ziemistą cerę, oczy w zgniłych obwódkach, nogi wykrzywione w pałąk, i czemu z dziesięciorga — czworo przy życiu zostaje.
Nie rozumiem tylko, jak owe czworo dorasta i siły ma do pracy fizycznej, ciężkiej...
I zapomniałem, że tam w górze huczy miasto, że tam się nic nie zmieniło; tylko ja widzę, czegom nie widział dawniej.
Tam w górze są obszerne mieszkania, bony francuzki, teatry, salony z palmami, sturublowe papierki, pierwszorzędne restauracje, karety, dywany, błyszczące szyby wielkich magazynów.
Tam w górze spacerują wytwornie ubrane tłumy, krzyżują się ukłony, dwuznaczne uwagi, spojrzenia i uśmiechy...
Tu o grosz nafta poszła w górę, o pół grosza chleb na funcie, — i mówi się, że życie ogromnie zdrożało...
Jak bardzo oddaliłem się od brzega, jak bardzo zanurzyłem się w odmętną głąb życia.
Zda mi się, że całą wieczność już tu przeżyłem...
Byłem na Dzikiej. Kupiłem łóżko i pościel na wypłatę. Dostałem książeczkę, gdzie będą wpisywane raty wpłacane.
Na pierwszej stronicy uwaga:
„Coraz więcej powiększająca się liczba mojej klijenteli wymaga jak najpunktualniejszego płacenia rat terminowych, przez co jedynie będę w możności utrzymywać księgi moje w porządku oraz unikać niepotrzebnych kosztów portoryjnych“ i t. d.
Jak to uroczyście brzmi!
Numer porządkowy głosi skromną cyfrę 146,815.
— Pana szczęście, — mówi żyd, — że pan Wilczek tu pana przyprowadził. Bo inaczej jaby panu nie dał na spłatę. Ja już 50,000 rubli straciłem u ludzi. Ale pana Wilczka ja znam.
I poczęstował go papierosem.
Robotnik był zachwycony.
— Widzi pan, mnie wszyscy znają. Ja sam nie dożre, a oddam każdemu swoje.
— No, a kiedy pan Wilczek kupi dla córki maszynę? Taka panienka, co tak ładnie szyje, to może zarobić dwadzieścia rubli na miesiąc... Tu u mnie z Ogrodowej kupił pan Wnorowski dla córki, i dużo tu u mnie kupowali... Każdy wie, że u mnie jest urzędowy towar.
W razie uchybienia jednej raty ma prawo żądać zwrotu towaru...
Wilczek raz kupił ubranie na weksel, na spłaty, za dwadzieścia rubli. A potem na każdą zapłaconą ratę otrzymywał kwitek. Kiedy mu zostało do zapłacenia trzy ruble, żyd sprzedał weksel. Była sprawa. Sąd uznał, że Wilczek musi weksel zapłacić, a potem może wystąpić przeciwko krawcowi. I zapłacił w ten sposób dwa razy za jedno ubranie.
— Ale ten uczciwie prowadzi swój interes. Zdziera, bo zdziera, ale i jego ludzie zarywają... Żeby nie ja, to onby panu nie dał. Ale mnie on zna...
I w domu opowiadał o zaszczycie, który go spotkał.
— I papierosem mnie jeszcze poczęstował...
Dałem ubranie do odnowienia, bo podarte i poplamione.
Ciekawa postać żyda — łaciarza. Z jakim zapałem przyglądał się dziurom i budował plan kampanji:
— Ja stąd ten kawałek wykraję, to mi starczy tu i tu; a tu się zaszyje i przyceruje... Będzie jak nowe.
Poeta!
Wilczek pochodzi ze wsi, o dwanaście mil od Warszawy.
Ojciec ożenił się pierwszy raz i miał czworo dzieci. Przy piątem matka umarła. Nie mogła urodzić, więc kazali jej usiąść nad rozpaloną cegłą, polaną octem. Ale i to nie pomogło.
Z tych pięciorga dzieci został on jeden.
Ożenił się ojciec drugi raz i miał czworo dzieci: jedno umarło, jeden syn jest w Ameryce, córka służy w Warszawie u adwokata, a drugi syn na roli. I znów mu żona umarła.
Ożenił się trzeci raz i miał siedmioro dzieci. Jeden jest zesłany, bo gajowego zabił; kradł drzewo, gajowy nasypał prochu do drzewa, i piec rozwaliło, więc poznał złodzieja; syn obiecał zemścić się i teraz pokutuje. Żona jego służy w Markach, a syn jest u kowala. Dwóch pracuje w fabryce w Zawierciu, córka także w fabryce, a troje umarło.
Umarł ojciec i zapisał grunt na macochę. Ona wyszła drugi raz za mąż i ma dwoje dzieci...
Są krewni i są mogiły po całym kraju.
„Polskie króliki“.
Potworną jest ta polityka, która cieszy się z grobów i liczy niemowlęta.
Żal ściska mi piersi.