<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Dziewczyna z bagniska
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1922
Druk T. Jankowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Godlewska
Tytuł orygin. Tösen från Stormyrtorpet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Myliłby się, ktoby przypuszczał, że dziewczyna, która przeszła takie ciężkie chwile przed trybunałem, zdawała sobie sprawę, iż postępek jej był chwalebny. Wprost przeciwnie: sądziła, że się okryła hańbą wobec ludzi. Nie rozumiała, że uścisk dłoni sędziego był dla niej zaszczytem. Sądziła, iż to znak, że sprawa skończona i że wolno jej odejść.
Nie widziała również życzliwych spojrzeń naokoło, nie domyślała się nawet, iż niejeden chciał dłoń jej uścisnąć.
Usiłowała wymknąć się chyłkiem i uciec. Lecz wyjście było zatłoczone. Po skończeniu rozprawy każdemu było pilno do domu. Wyszła z sali jedna z ostatnich, uważając, że każdy ma prawo pierwszeństwa przed nią.
Gdy się nareszcie znalazła na dworze, zobaczyła przed podjazdem zaprzężony wózek Gudmunda Erlandsona. Gudmund siedział na koźle z lejcami w ręku. Zdawało się, że na kogoś czeka. Skoro ją tylko zobaczył pośród tłumu, zawołał:
— Siadaj, Helgo! Zmieścisz się ze mną. Jedziemy w tę samą stronę.
Choć usłyszała swe imię, nie mogła uwierzyć, że to na nią woła. Niepodobna przecież, by Gudmund Erlandsson chciał ją wziąć do swej bryczki. Nie mogła uwierzyć, aby ten najpiękniejszy chłopak w całej gminie, miły, młody i z dobrej rodziny, dobrze przez wszystkich widziany — chciał się z nią zadawać.
Nasunąwszy czepiec na oczy, minęła go szybko, bez słowa.
— Helgo, nie słyszysz? — jest dla ciebie miejsce, powtórzył Gudmund głosem, jak mógł najmilszym.
Lecz ona nie pojęła jego zamiaru. Zdawało jej się, że Gudmund drwi z niej poprostu i spodziewała się, iż lada chwila gawiedź zacznie się z niej śmiać. Obrzuciła go spojrzeniem obrażonem a trwożnem i uciekała jak najdalej od mniemanych szyderców.

∗             ∗

Gudmund był jeszcze kawalerem. Mieszkał u rodziców. Ojciec jego był gospodarzem, a choć miał niewielką zagrodę, żył w dostatku. Syn pojechał do sądu dla wyszukania pewnych papierów. Wybrał się w drogę z wielką paradą, gdyż pozatem miał jeszcze cel inny. Wziął nową bryczkę, nieskazitelnie polakierowaną, własnoręcznie wyporządził uprząż i tak wyszczotkował konia, że połyskiwał jak jedwab. Obok siebie, na siedzeniu położył czerwoną derkę. Wdział kurtkę myśliwską i szary kapelusik, a spodnie wpuścił w długie buty. Nie był to strój świąteczny, ale wiedział, że się w nim prezentuje godnie.
Zrana wyjechał sam; pomimo to czas mu się nie dłużył, gdyż myślał o rzeczach przyjemnych. W połowie drogi spotkał młodą dziewczynę, ubogo odzianą. Szła ledwie powłócząc nogami ze zmęczenia. Była jesień, brnęła więc w błocie, drogi rozmokły po deszczu. Zatrzymał konia i spytał dziewczynę dokąd idzie. Dowiedziawszy się, że idzie do sądu, zaofiarował jej miejsce w bryczce. Podziękowała i usiadła na wąskiej deseczce z tyłu bryczki, gdzie był przywiązany worek z obrokiem. Nie śmiała dotknąć czerwonej derki, położonej koło Gudmunda. Zresztą on bynajmniej nie pragnął usadawiać jej koło siebie. Nie wiedział kto ona, a sądząc z ubioru przypuszczał, iż była córką ubogiego najemnika. Mogła się przeto zadowolić miejscem z tyłu bryczki.
Pod górę koń zwolnił kroku. Gudmund nawiązał rozmowę. Ciekawy był skąd dziewczyna pochodzi i jak się nazywa. Usłyszawszy, że ma na imię Helga i że mieszka na Bagnisku, zaniepokoił się.
— Mieszkasz tam stale? Nie byłaś gdzie na służbie? — spytał.
Odpowiedziała, że do niedawna była na służbie.
— U kogo?
Miał wrażenie, że się dziewczyna ociąga z odpowiedzią.
— W Vestgardzie. U Per‘a Mortenssona, rzekła zcicha, jakby wolała, żeby jej nie posłyszał.
Lecz Gudmund słyszał dobrze.
— Aaaa, to ty...
Odwrócił się od niej, wyprostował na koźle i już nie odezwał się ani słowem.
Wpadł najwidoczniej w zły humor: okładał konia batem i klął na wyboje.
Helga siedziała jak trusia. W pewnej chwili Gudmund poczuł, że kładzie mu rękę na ramieniu.
— Czego chcesz? — spytał nie odwracając głowy.
Poprosiła go, aby zatrzymał konia, gdyż chce wysiąść.
— Czemuż to? — spytał drwiąco. — Nie wygodnie ci?
— Owszem, tylko wolę iść pieszo.
Zaczął rozważać. Był zły, że właśnie w taki dzień wziął na bryczkę tę latawicę. Z drugiej strony jednak czuł, że raz ją wziąwszy, nie powinien wypędzać.
— Stań, stań, Gudmundzie! — zawołała z taką stanowczością, że ściągnął lejce natychmiast.
Skoro sama chce wysiąść, rzekł do siebie, nie będę jej zatrzymywał gwałtem.
Wyskoczyła nim stanął.
— Myślałam, że wiesz kto jestem. Tylko dla tego wsiadłam.
Gudmund kiwnął jej głową i zaciął konia.
Dziewczyna mogła istotnie przypuszczać, że ją zna. Widywali się gdy była dzieckiem. Zmieniła się zapewne.
Na razie był szczęśliwy, że się pozbył jej towarzystwa, lecz potrochu zaczął odczuwać niezadowolenie z siebie. Choć myślał, że nie mógł postąpić inaczej, jednak nie lubił być okrutnym.


∗             ∗

W kilka minut po rozstaniu z Helgą, Gudmund skręcił z gościńca na boczną drogę, wiodącą do dużego folwarku. W chwili gdy stanął przed gankiem, ukazała się na progu jedna z córek gospodarza. Gudmund zdjął kapelusz, rumieniąc się zlekka.
— Ojciec w domu? — zapytał.
— Ach jaka szkoda. Właśnie pojechał do sądu.
— Ja także tam jadę. Chciałem go z sobą zabrać.
— Ojcu zawsze tak pilno! — powiedziała z żalem.
— Mała szkoda — odrzekł.
— Ojcu byłoby miło przejechać się taką ładną bryczką i takim koniem — dorzuciła uprzejmie.
Słysząc te komplimenty, młody człowiek uśmiechnął się.
— A no, trzeba jechać — rzekł.
— Nie wstąpicie na chwilę?
— Bóg wam zapłać, Hildur, nie mam już czasu. Nie wypada się spóźniać.
Jadąc do trybunału, Gudmund był w doskonałym humorze i wcale już nie myślał o spotkaniu z Helgą. Kontent był, że to właśnie Hildur wyszła na ganek i zwróciła uwagę na bryczkę, konia i uprząż. Dla niej to przecież była cała ta parada.


∗             ∗

Gudmund pierwszy raz w życiu znalazł się w sądzie. Spostrzegł, że wiele tam można się nauczyć i dlatego przesiedział dzień cały na sali. Był zatem obecny w chwili, gdy wywołano sprawę Helgi. Widział, jak dziewczyna porwała Biblję ze stołu i jak bohatersko stawiała opór zarówno woźnemu, jak sędziemu.
Skoro się wszystko skończyło i sędzia uścisnął dłoń młodej dziewczyny. Gudmund szybko się podniósł i wyszedł z sali. Zaprzągłszy piorunem bryczkę, zajechał przed podjazd. Zdaniem jego Helga okazała dzielność, zasługującą na uczczenie. Ona jednak była taka poruszona, iż nie pojęła jego intencji i uciekła przed zaszczytem, jaki jej zgotował.


∗             ∗

Tego samego dnia, późno wieczorem, Gudmund przybył na Bagnisko. Nazywano tak małą chałupę, zbudowaną ma zboczu zalesionych wzgórz, otaczających gminę. Wiodła tam droga dostępna dla koni tylko zimą podczas sanny. Wobec tego Gudmund musiał pójść pieszo. A i tak niełatwo przyszło mu się tam dostać. O mało nóg nie połamał pomiędzy pniami drzew i kamieniami. Musiał przechodzić w bród kilkanaście potoków, przecinających drogę. Gdyby nie pełnia księżyca, nigdyby nie odnalazł chaty. Pomyślał sobie, jaki to duży kawał drogi zrobiła dziś Helga.
Chałupa stała na polance w połowie zbocza. Gudmund nie był tam nigdy, lecz niejednokrotnie widział tę miejscowość z doliny. Pewien był, że się nie omylił.
Polanka otoczona była płotem z chrustu, trudnym do przebycia dla dzikich zwierząt. Chałupka zbudowana była w głębi zagrody. Poniżej wyścielała zbocze łąka, porosła krótką, cienką trawą. Jeszcze niżej stały dwie przybudówki z szarych desek i loszek, pokryty zielonym torfem. Uboga to była siedziba, lecz nie pozbawiona wdzięku. Z poblizkiego bagniska, od którego miejscowość wzięła swą nazwę, podnosiły się opary otaczając szczyt wzgórza wspaniałym wieńcem, srebrnym od poświaty księżycowej. Sam wierzchołek, najeżony jodłami, wynurzył się z mgły i zarysował na niebie. Księżyc oświecał dolinę tak jasno, że widno było, jak na dłoni — pola i zagrody ponad krętym potokiem, wzdłuż którego snuły się mgły, do zwiewnych dymów podobne. Dolina zdawała się obcym jakimś światem, odrębnym zupełnie od lasu. Mieszkańcy chaty nigdy podobno nie wychodzili z pod cienia drzew opiekuńczych. Doliny nie lubili podobnie jak cietrzewie, puchacze, rysie, borówki i dzwonki leśne.
Gudmund podszedł do chałupki naprzełaj trawnika. W odsłoniętym okienku błyszczało światło. Na stole pod oknem paliła się lampka, przy której siedział ojciec rodziny i łatał buty. Matka siedziała w głębi izby: w pobliżu ogniska, na którem dogorywały zwęglone konary. Przed nią stał kołowrotek. Nie przędła jednak, lecz bawiła się z wnuczkiem. Wyjęła maleństwo z kołyski, a hałas zabawy dochodził do uszu Gudmunda. Surowa, pomarszczona twarz staruszki, pochylając się nad dzieciną nabierała słodyczy i uśmiechała się prawie tak czule, jak twarz rodzonej matki.
Gudmund szukał Helgi, lecz nie było jej w izbie. Postanowił nie wchodzić przed jej powrotem. Dziwiło go, że jeszcze jej niema. Może się zatrzymała gdzie po drodze aby zjeść i wypocząć? W każdym razie nie powinna zwlekać z powrotem, jeśli nie chce, by ją noc zaskoczyła w drodze.
Gudmund stał pośrodku polany, wsłuchując się w szmery nocy. Cisza była głęboka. Najlżejszego wiatru. Miał wrażenie, że nigdy nie słyszał takiej ciszy. Zdawało się, że las cały powstrzymał oddech, jakby w oczekiwaniu wydarzeń niezwykłych.
Naokoło ani żywego ducha. Nie słychać trzasku gałęzi, ani chrzęstu kamieni. Helga musiała być widocznie bardzo daleko.
— Co też ona powie, jak mię tu zobaczy, — myślał Gudmund. Może krzyknie głośno i na całą noc ucieknie do lasu.
W tej chwili zdał sobie sprawę, że to przecież szczególne, iż od dzisiaj rano tak bardzo obchodziła go ta biedna dziewczyna z Bagniska.


∗             ∗

Wróciwszy z sądu, opowiedział, jak zwykle, matce wszystko, co mu się zdarzyło w ciągu dnia. Matka Gudmunda, kobieta mądra i dobra, potrafiła wychować syna w ten sposób, że nawet dorósłszy, zachował względem niej ufność dziecięcą. Cierpiąc od wielu lat, nie mogła wcale chodzić i po całych dniach przesiadywała w fotelu. Ucztą prawdziwą były dla niej chwile, w których Gudmund, wróciwszy do domu, przynosił jej nowiny.
Gdy opowiedział matce przygodę Helgi z Bagniska, staruszka się zatroskała. W głębokiem milczeniu wpatrywała się długo przed siebie.
— Ha, widać poczciwość nie zupełnie wygasła w sercu tej dziewczyny. Na nikogo nie trzeba rzucać kamieniem za jego pierwszy grzech. Kto wie, czy nie potrafi być wdzięczną temu, ktoby w tej chwili chciał jej podać rękę.
Gudmund zrozumiał odrazu, co matka miała na myśli. Nie mogąc sobie sama radzić, potrzebowała usługi. Lecz trudno bardzo było znaleźć kogoś, ktoby chciał się podjąć tej służby, była bowiem bardzo wymagająca, trudna do zadowolenia, a przytem młodzież woli zawsze robotę, dającą więcej swobody. Otóż matce Gudmunda niewątpliwie przyszło do głowy, aby przyjąć na służbę Helgę z Bagniska.
— Doskonały pomysł, — rzekł do siebie Gudmund.
Nie wątpił, że Helga przywiąże się do swej pani i że w ten sposób na długo spadnie im kłopot z głowy.
— Gorzej trochę z tym dzieckiem, — ozwała się staruszka po chwili milczenia. Gudmund pojął, że matka jego zastanawia się nad tą sprawą poważnie.
— Mogłoby zostać u dziadków — rzekł.
— Któż ci powiedział, że ona zechce się z nim rozłączyć.
— Ha, czasem trzeba tak zrobić, jak się nie chce. Kto głodny ten nie przebiera, a oni tam na Bagnisku nie mają co włożyć do gęby.
Na to matka nie dała odpowiedzi i zaczęła mówić o czem innem. Widocznie przyszły jej na myśl jeszcze nowe skrupuły, które zachwiały jej postanowienie.
Gudmund opowiedział jej tedy odwiedziny w Elwokra, i widzenie się z Hildur. Powtórzył to, co rzekła o jego koniu i wózku, przytem nie taił wcale swego rozradowania. Matka również była bardzo zadowolona. Przykuta do miejsca staruszka spędzała dnie całe na obmyślaniu przyszłości dla swego syna. Ona to pierwsza upatrzyła synowę w pięknej dziedziczce z Elwokry. Szczęśliwszego związku trudno było wymarzyć. Właściciel folwarku był nie byle kim. Posiadał największy w całej gminie majątek, najwięcej znaczenia i duże pieniądze. Prawdę powiedziawszy prawie niedorzecznością była nadzieja, że zgodzi się on na zięcia tak mało posażnego, jak Gudmund. Z drugiej strony jednak było prawdopodobnie, że postąpi tak, jak zechce jego córka. Matka zaś nie wątpiła ani na chwilę, że syn jej potrafi podbić serce każdej dziewczyny.
Pierwszy to raz Gudmund dał matce do poznania, że projekt jej głęboko zapadł mu w duszę. Zawiązali tedy długą rozmowę o bogactwach dziewczyny i innych korzyściach, które przypadną w udziale przyszłemu jej mężowi.
Wkrótce jednak rozmowa się urwała. Matka znów się zamyśliła.
— Nie posłałbyś kogo po Helgę? Przed wzięciem jej na służbę wolałabym z nią pogadać, — powiedziała wreszcie.
— Rad jestem bardzo, że mama chce się nią zająć, — powiedział Gudmund, myśląc w głębi duszy, że gdyby Helga nadała się matce jako pielęgniarka, żonie jego byłoby lżej w domu.
— Mama się przekona, że będzie z niej zadowolona — dorzucił.
— Zresztą, wziąć ją do służby — byłby to dobry uczynek — rzekła matka.
Skoro nadszedł wieczór i chora poszła do łóżka, Gudmund udał się do stajni by nakarmić konie. Pogoda była piękna, powietrze czyste, cała dolina kąpała się w księżycu. Przyszło mu do głowy wybrać się samemu nad Bagnisko. Jeżeli jutro będzie ładnie, nikomu nie zabraknie roboty przy zwózce owsa. Na posyłki nie będzie czasu.


∗             ∗

Prawda, że stojąc naprzeciw chaty Gudmund nie słyszał odgłosu kroków; natomiast od czasu do czasu zakłócały ciszę odgłosy innego rodzaju. Były to jakby przygłuszone jęki, żałośliwe wzdychania i tłumione szlochy. Zdawało mu się, że dochodzą one od strony szopy. Podszedł więc do niej. Skoro się tylko zbliżył — szlochy ustały. Ktoś się poruszył. Gudmund pojął natychmiast, że była to Helga.
— To ty Helgo tak beczysz? — zapytał, stając na progu i zagradzając wejście, by nie pozwolić dziewczynie uciec przed rozmową.
Na nowo zapanowało milczenie głębokie. Gudmund zgadł. Istotnie była to Helga. Napróżno próbowała powstrzymać łkanie, aby Gudmund pomyślał iż się pomylił i aby odszedł. W szopie panowała zupełna ciemność. Była pewna, że jej nie widzi.
Nie łatwo było Heldze stłumić łzy. Do tej pory nie miała odwagi pokazać się rodzicom. Wdzierając się o zmierzchu na strome zbocze, rozmyślała, że oto za chwilę musi im powiedzieć, iż nic nie będzie z zapomogi od Martenssona. A myśl ta napełniała ją taką obawą przed okrutnymi wyrzutami z ich strony, że nie śmiała wejść. Wolała zostać na dworze dopóki nie zasną i rozmowę odłożyć na jutro. Ukryła się w szopie. Siedząc tam zaś głodna i zziębnięta, uczuła całą okropność swego położenia. Wstyd i trwoga, którą już przebyła i która jeszcze do przebycia pozostała — zaciążyły na niej ołowiem. Płakała sama nad sobą, litowała się nad swoją nędzną istotą, którą każdy gardził. Przypomniała sobie, że kiedyś w dzieciństwie wpadła do Bagniska i pogrążyła się głęboko. Im bardziej się wysilała aby się wydostać, tem głębiej zapadała. Każdy pęk trawy, każdy korzeń, za który chwyciła, wymykały jej się z garści. Nikt nie pośpieszał z pomocą, aż wreszcie pewien pastuch wyciągnął ją z grzęzawiska. Dziś jednak nie mogła liczyć na pomoc niczyją. Czekała ją zguba niechybna.
Gdy tak rozmyślała, nagle zaświtało jej w głowie, że najlepiej byłoby poprostu się utopić. Stworzenie tak nędzne, że nikt jej nawet nie chciał przyjąć na służbę, powinno przepaść. I dziecku także byłoby lepiej, gdyby umarła. Babka w skrytości serca kochała wnuka bardzo, gdyby córka umarła zajęłaby się malcem, jak dzieckiem rodzonem.
Nie zdawała sobie biedaczka sprawy, że spełniła czyn, który jej zjednał serca wszystkich. Z każdą chwilą coraz więcej się przekonywała, że samobójstwo jest dla niej ucieczką jedyną. Im dłużej o tem myślała, tem większy ją żal ogarniał.
Nie łatwo jej było zapanować nad łzami. Gudmund zaś na łzy kobiece był wrażliwy niesłychanie. Byłby chętnie poszedł sobie, lecz skoro wdrapał się tak wysoko, zdecydował się załatwić interes pomimo wszystko.
— Co ci jest? — zapytał ostro. — Czemu nie wracasz do domu?
— Nie śmiem — odpowiedziała Helga, szczękając zębami. — Brak mi odwagi.
— Czego się boisz? Nie bałaś się ani woźnego, ani nawet sędziego, a własnych rodziców się boisz?
— Oni są gorsi, niż wszyscy.
— Czemużby dziś mieli bardziej się złościć, niż dawniej?
— Wróciłam bez pieniędzy.
— Jesteś przecie o tyle dzielną, że potrafisz zarobić na siebie i dziecko.
— Tak, ale nikt mnie nie chce wziąć do służby.
Nagle Helga przeraziła się, że rodzice usłyszą ich rozmowę i przyjdą zobaczyć kto mówi. Wówczas będzie musiała opowiedzieć im wszystko. Nie będzie mogła uciec na Bagna.
Rzuciła się naprzód aby wyminąć Gudmunda. Lecz ten, zwinniejszy od niej, schwycił ją za ramię i przytrzymał.
— Nie, nie wymkniesz mi się, dopóki się z tobą nie rozmówię.
— Puszczaj! — zawołała, spojrzawszy nań dziko.
— Patrzy ci z oczu, że masz ochotę rzucić się do wody.
Stała teraz na drodze, a twarz jej oświetlał blask księżyca.
— Cóżby w tem było złego? — spytała odrzucając w tył głowę i wpijając oczy w Gudmunda. — Dziś rano nie chciałeś mię nawet wziąć na bryczkę. Nikt nie chce się ze mną zadawać. Powinieneś zrozumieć, że taka jak ja istota musi ze sobą skończyć.
Gudmund nie wiedział, co ma z nią począć. Chciałby w tej chwili być od niej daleko, uważał jednak, że nieludzko byłoby opuszczać ją w nieszczęściu.
— Słuchajno! Przyrzecz mi tylko, że wysłuchasz mię do końca; potem rób co ci się podoba.
Przyrzekła.
— Nie możnaby gdzie usiąść?
— Można na kłodzie.
— Siadaj więc i postaraj się uspokoić.
Posłusznie usiadła.
— A nie becz już — dodał spostrzegłszy, że już ją trochę opanował.
Pomimo to dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i szlochała głośniej, niż dotychczas.
— Nie becz, mówię — krzyknął tupiąc nogą. — Są nieszczęśliwsi od ciebie.
— O nie, nikt nie jest nieszczęśliwszy odemnie.
— Nie brak ci zdrowia ani młodości. Żebyś tak zobaczyła moją matkę. Ta dopiero cierpi. Ruszyć się nie może, a przecież mimo to nigdy się nie uskarża.
— Tak, ale ona nie jest tak opuszczona jak ja.
— Ciebie także nie wszyscy opuścili. Rozmawiałem właśnie o tobie z moją matką. Ma do ciebie interes.
Łkanie ucichło. Zapadła znowu cisza głęboka. Las zdawał się oczekiwać z zapartym oddechem czegoś niezwykłego.
— Matka cię prosi, abyś jutro do niej przyszła. Chce się z tobą rozmówić, czybyś się nie zgodziła służyć u nas.
— Ja, u was?
— Tak, ale matka chce się przedtem z tobą zobaczyć.
— A czy ona wie, że...
— Wie to, co i wszyscy.
Dziewczyna krzyknęła radośnie, a w chwilę później Gudmund poczuł jej ramiona na swojej szyji. Spoczątku chciał się wymknąć, wnet jednak zrozumiał, że dziewczyna z radości nie wie, co czyni. W tej chwili potrafiłaby rzucić się na szyję — największemu łajdakowi, poto tylko, aby podzielić z kimś swoje szczęście.
— Jeżeli twoja matka zechce mię przyjąć, będę mogła żyć.
Mówiąc te słowa przytuliła głowę do piersi Gudmunda. I teraz łkała, mniej jednak gwałtownie, niż przed chwilą.
— Trzeba ci wiedzieć, że naprawdę chciałam rzucić się do bagna. Dzięki Ci żeś przyszedł. Ocaliłeś mi życie.
Gudmund się rozczulił. Instynktownym ruchem pogłaskał włosy dziewczyny. Zadrżała pod jego dotknięciem, jakby ze snu zbudzona.
— Dziękuję Ci, żeś przyszedł — powtórzyła.
Była czerwona jak burak i on także się zarumienił.
— Zajdziesz więc do nas — rzekł podając jej rękę na pożegnanie.
— Nie zapomnę nigdy, żeś przyszedł dzisiaj — powiedziała Helga, którą wdzięczność wprawiła w głębokie pomieszanie.
— Oczywiście, dobrze się stało, żem przyszedł.
Gudmund był już spokojny i czuł wielkie zadowolenie z samego siebie.
— Teraz to chyba, wrócisz do domu? — dorzucił.
— Tak, teraz mogę wrócić.
Gudmund spostrzegł nagle, że ma dla Helgi wielką sympatję, jakiej się zwykle doznaje względem tych, którym się przyszło z pomocą.
Nie mógł się zdecydować na odejście.
— Chciałbym, abyś wróciła, zanim sobie pójdę.
— Wolałabym zaczekać, aż pójdą spać.
— Nie, wrócisz natychmiast. Trzeba coś zjeść przed spaniem.
Sprawiało mu przyjemność narzucać jej swą wolę. Poszła ku domowi, jemu zaś pochlebiło, że słucha go bez wahania. Gdy stanęła na progu, zamieniła raz jeszcze znaki pożegnania. Ledwie jednak uczynił kilka kroków, Helga go dogoniła.
— Zostań, póki nie wejdę. Łatwiej mi to przyjdzie, gdy będę wiedziała, że ty jesteś blisko.
— Owszem, pozostanę póki nie przebędziesz chwili najcięższej.
Poczem Helga otworzyła drzwi, a Gudmund zauważył, że ich nie domknęła, aby się nie oddzielać od swego opiekuna. Bez skrupułu tedy zaczął podsłuchiwać, co się działo w chacie.
Starzy przyjęli Helgę nader łagodnie. Matka ułożywszy pośpiesznie malca w kołysce, podreptała do szafy, z której wyjęła chleb i mleko.
— Chodź że jeść, — rzekła, kładąc je na stole. — Podtrzymałam ogień, abyś się mogła wysuszyć i sama się rozgrzać po powrocie. Lecz przedewszystkiem jedz, musisz być bardzo głodna.
Helga cały ten czas stała przy drzwiach.
— Nie powinniście mię tak dobrze przyjmować, — rzekła cichym głosem. — Nie będę miała pieniędzy od Per‘a. Odrzuciłam jego pomoc.
— Przychodził tu już ktoś do nas. Ktoś, kto był w sądzie i widział, co tam zaszło. Wiemy wszystko.
Helga stała wciąż na progu, jakby nie rozumiała o co chodzi.
Wówczas ojciec odłożył robotę, podniósł okulary i splunął aby zacząć przemowę, którą przeżuwał cały wieczór.
— Matka twoja i ja, — zaczął uroczyście — staraliśmy się zawsze być ludźmi uczciwymi. Zdawało się nam, że przez twój grzech, ściągnęłaś na nas hańbę i nie nauczyliśmy cię rozróżniać, co jest dobre, a co złe. Ale gdyśmy się dziś dowiedzieli o tem, jak postąpiłaś, powiedzieliśmy sobie, że teraz przynajmniej ludzie będą musieli przyznać, że otrzymałaś dobre wychowanie i że jeszcze może kiedyś będziemy mieli z ciebie pociechę. Matka nie chciała, byśmy się kładli spać, dopóki nie wrócisz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Janina Godlewska.