Dziwadła/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwadła |
Część | Tom II |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Każdy pewnie z czytelników moich zna przynajmniej kilka naszego kraju powiatowych miasteczek. Ten w życiu prowincji tak niezbędny pierwiastek, z małemi odmianami powierzchowności, wszędzie przedstawia się mniej więcej jednakowo. Brukowane, dylowane lub naiwnie piasczyste albo błotniste, drewniane, kilką domami murowanemi strojne, z parafjalnym kościołem, czasem jednym lub dwoma klasztorami, soborną cerkwią świeżą i piękną, ostrogiem, kaznaczejstwem, hauptwachem, w którym najczęściej bawią się dzieci żydowskie, z rogatką, przy której dwóch żydów z żelaznemi prętami pilnuje w słomianej lub drewnianej budce, żeby się wódka do miasta nie przekradła, zwykle położone nad rzeczką i stawem, obfitujące w żydowstwo; każde powiatowe miasteczko ma przytem traktjer i bilard, cukiernię, pocztę i metra muzyki. W każdem też znajduje się sąd powiatowy, sąd ziemski. Marszałek szlachty, naczelnik, który najczęściej bywa tylko współobywatelem, traktjernikiem i nic więcej, kaznaczej, kilku duchownych, kilku nauczycieli szkoły powiatowej, a w ostatku inwalidna komenda, pod zwierzchnem dowództwem pana horodniczego, kilku czerwononosych kwartalnych: stanowią pierwiastki tutejszej społeczności.
Do ważniejszych jeszcze postaci, o których wspomnieć zapomnieliśmy, należą: sekretarz pana marszałka, daleko więcej od marszałka znaczący w kancelarji, choć marszałek wyżej głowę podnosi na ulicy, lekarz powiatowy, kilku wolnopraktykujących lekarzy i t. d. i t. d., bo spis byłby już za długi.
Tłem ludności tutejszej są żydzi i mieszczanie, w długich szaraczkowych i granatowych kapotach, wysokich barankowych czapkach i czarnych za kolana butach z podkówkami, na niedzielę; w kożuchach i świtach a boso, na dni powszednie. Jeden, dwa, dziesięć domów zajezdnych, z których jakiś główny służy za gospodę uprzywilejowaną dostojniejszym; cukiernia, lichy traktjer (w którym obywatele jadają tylko kiedy marszałka nie ma w domu), sklepiki mniej więcej obfite w towar swojski i zagraniczny: oto resursa miasteczka.
Na Boga! zapomnieliśmy, że w wielu jeszcze bywa i... księgarnia. Jest to sklepik sytuowany między dwoma innemi, w których sprzedają z jednej strony podeszwy, z drugiej perkaliki. Naczelnik tego handlu, który w języku pospolitym zowie się nie księgarnią ale „bibljoteką“, sprzedaje oprócz książek wyrobu warszawskiego, i inne wyroby warszawskie z nowego srebra, ze skóry i ze słomy, trudni się też czasem handlem zbożowym; słowem, łata się jak może: bo książki i tym co je piszą i tym co je sprzedają, na chleb powszedni wystarczyć nie mogą.
W tej bibljotece miejskiej pierwsze miejsca zajmują tłumaczenia powieści pana Sue, tłumaczenia Dumas’a, tłumaczenia Thiers’a (tych nie kupują mieszkańcy miasteczka: do tak surowych nie przywykli pokarmów) i tłumaczenia de Kock’a; w ostatku dwu- i trzy-tomikowe romanse i powieści pana Laskowskiego, Boguckiego i t. p. Czytelnia zawiera oprócz tego dwadzieścia tomików brukselskiego wydania francuskich nowości (wyszłych temu lat dziesięć), które dodzierające się powoli, zastępują równie nowemi. Tu Tajemnice Paryża dotąd są jeszcze w obiegu. Żydek, mniej więcej roztropny i zręczny, nie czekając przybywających do sklepu, codziennie obchodzi wszystkie domy zajezdne i częstuje książkami swemi u wszystkich drzwi, pod wszystkiemi oknami.
Lecz dajmy pokój biednej księgarni, a wróćmy się do miasteczek naszych, które, pomimo tych ogólnych rysów fizjognomji, nie wyglądają tak jednostajnie, jakbyśmy myśleli. Tu, jak w ludzkich twarzach, długich lub krótkich, szerokich i wąskich, pękatych i brodawkowatych, usta i oczy zmieniają wyraz i odróżniają od siebie z jednakich pierwiastków złożone oblicza. Nie ma też dwóch miasteczek całkiem do siebie podobnych, a każde ma jakąś właściwość, choćby to jak w K... miało polegać na pięknym ogródku nad drogą, lub na ruinach zamku, lub na wspaniałym domu zajezdnym, lub na karecie sześcio-konnej marszałkowskiej. W powiatowem miasteczku, o którem mowa, położonem najbliżej Turzej-Góry i Rumianej (na żadnej mapie dotąd znaleźć go nie mogłem), było przecie wszystko to, cośmy wyżej jako części składowe wyliczyli, ale i wiele więcej. Najprzód, miasteczko siedziało na starej sadybie odwiecznego gródka, było całe brukowane, leżało nad rzeką prawie spławną i stawami, któreby były piękne, gdyby ich żydowskie domki i żydowskie brudy nie otaczały; miało ku rozmyślaniu i pociesze starożytników: wały zamczyska odwiecznego, murowaną poważną synagogę z XVI. wieku, i stary ratusz z nadłamaną wieżą; oprócz tego cerkiew nową i świeżutką, jak z pudełka wyjętą, kilka starych kościołów posępnych i szarych, ulic dwie wcale porządnych, na których nawet rozminąć się było można, rynek obszerny, domów drewnianych ze sztachetami białemi i zielonemi dość dużo, a murowanych kilkanaście. W pośrodku, dziesięć zajezdnych domów szerokie i czarne swe otwierały paszcze; rzęd kramów murowanych poglądał oczek tysiącem na przechodniów, i pusty hauptwacht, ozdobiony smugłemi topolami, spoczywał, służąc tymczasowo dzieciom za plac igraszki, a żonie bliskiego budnika za miejsce wygodne do rozwieszania wypranej bielizny. Naprzeciw niego i takzwanego dotąd ratusza, w którym sowy i wróble tylko zasiadały, stała najporządniejsza w mieście całem i za najpierwszą uznana gospoda, naturalnie utrzymywana przez żyda, obszerna, wygodna, nawet wykwintna, bo okienice miała malowane zielono, żółto i niebiesko, barjery zielono i żółto, a dach czerwono. Położenie czyniło ją nieskończenie powabną, gdyż sklepy i traktjer były niedaleko, cukiernia bardzo blisko, poczta tylko o kilkanaście kroków, sąd powiatowy pod bokiem, sąd ziemski naprzeciw w kamienicy. Przyjezdni więc mieli urozmaicony widok niezmiernie przyjemny: wchodzących i wychodzących z traktjeru, zajeżdżających przed pocztę bryczek, idących na sądy kancelistów, prowadzonych z turmy do sądu zbiegów, i pijanych zataczających się przed najsławniejszym szynkiem w miasteczku.
Gospodarz, dostojny Abraham, z długą swą brodą, w czarnym surducie po pięty, używał dokoła na mil cztery, a nawet pięć i sześć, nieskażonej sławy najuczciwszego z gospodarzy; trafiało się bowiem, że stare koperty zapomniane w swym domu, dziurawe miednice i połamane prawidła od butów oddawał właścicielom; a nie brał tylko dwa razy tyle co inni. Malowane okienice upoważniały go do tego dostatecznie. Pięćdziesiąt rubli srebrem można mu było powierzyć do zmiany bez obawy ich utraty; a za dogodzenie, nie brał tylko po groszu od rubla. Dom Abrahama nie darmo zwał się austerją, gdy wszystkie inne w mieście tytułowano tylko karczmami poprostu, lub domami zajezdnemi. Dwie latarnie na słupach, zupełnie takie jak przy domu pocztowym stały, nadając mu fizjognomję uroczystą; świece się w nich nigdy nie paliły, równie jak na poczcie: ale w takich latarniach nigdy się świece nie palą. Abraham nie poczuwał się do obowiązku dawania przykładu: czekał i gotów był iść z nim. Abraham nie bez pewnej dumy zwykł był powtarzać każdemu nowemu gościowi, że u niego stali trzej generałowie dywizji, jeden książę niemiecki (dodawał zagraniczny), dwóch zaś powiatowych hrabiów nigdzieby indziej jak do niego zajechać nie mogli: furmani ich nie znieśliby takiego poniżenia, cóż dopiero lokaje?
Nigdy bryczka ochlapana błotem, ostawiona słomą i lichemi szkapami ciągniona, z furmanem w siermiędze z kapturem na koziołku, nie śmiała przejechać wysokiego progu gospody. Same karety tylko, kocze, koczo-karety i kryte (na resorach) nejtyczanki poważnie się tu wsuwały. Lada hetka-pętelka nie śmiałaby się pokusić o nocleg w austerji, a myszures miejscowy (który miał czapkę aksamitną) nie puściłby go na łono Abrahamowe, przeznaczone dla wybranych. Myszures ten (między nawiasami) płacił gospodarzowi za prawo posługiwania w jego domu, kilkadziesiąt rubli, co daje miarę ważności stanowiska.
Z jednej strony sieni ciągnęły się izby gościnne, z drugiej w mniejszej liczbie także pośledniejsze pokoje, a za niemi bilard i rodzaj cukierni, którą miejscowi znawcy przenosili nad patentowaną cukiernię Szwajcara Caricato, mieszczącą się niedaleko na rogu, ozdobną wprawdzie szyldem ogromnym, malowanym w puszki lodów, torty, obwarzanki i czekoladnice; zawieszoną wewnątrz historją Wilhelma Tella i Atalji, ale niższą pod względem rumu i kombinacji z niego wypływających.
Abraham mieścił się z rodziną swą tuż przy bilardzie i cukierni. Żyd to był niepospolicie dumny, dość nawet czasem dla przybywających nejtyczanką niegrzeczny, z panami trochę hardy, w obliczu pospolitej szlachty nadymający się nieznośnie; ale właściciel takiego domu, jak nie mógł wbić się w pychę?
Bogaty, wzięty, faktor większej części obywateli, często pożyczający im pieniędzy lub ułatwiający pożyczkę, był najlepiej świadomym historji całego powiatu i znał interesa wszystkich swych klientów z dokładnością księgi hipotecznej. To nawet, co w żadną księgę wchodzić nie zwykło, a wielce na stan interesów wpływa: charaktery, obyczaje, skłonności, tajemne sprawki i nałogi, czytał jak z książki. Pamiętniki Abrahama byłyby bez wątpienia najlepszą kroniką powiatu, ale niestety! on ich pisać nie myślał, i księga rachunków była jedynem jego dziełem w tym rodzaju.
Trafiamy do miasteczka w chmurny wieczór późnej jesieni: niebo osłania się zewsząd sinemi zimnych tonów obłokami, wiatr przechadza się po opustoszałym rynku, w kościołach odzywają się dzwonki wieczorne, a jedna za drugą toczące się po bruku bryczki, koczyki, nejtyczanki, wózki, oznajmują ruchem niezwyczajnym jakąś ważną w życiu miasteczka epokę.
Cukiernia wspaniale oświetlona czterema świecami łojowemi; traktjer wywiesił czerwoną latarnię, której jeden bok zalepiono sinym od cukru papierem; u drzwi zajezdnych domów krzyczą pilni myszuresowie, zapraszając podróżnych; słychać kłótnie i przekleństwa na rynku między żydkami z zajezdnych domów, furmani palą z batów zamaszyście, dom Abrahama jaśnieje wszystkiemi oknami swemi; nawet wielka brama, jeszcze stojąca otworem, a pełna światła, zajęcie stajni zwiastuje. W innych karczmach miasteczka ten sam ruch przybywających, przybyłych, mieszczących się, poznających, witających, krzyczących żydków, tłoczących furmanów, dzwoniących koni, zatrzaskiwanych drzwi. Wśród tego gwaru, fałszywy głosik szejne-katarynki wygrywa co pięć minut pierwszą część walca, przypisywanego z kolei to Beethovenowi, to Schubertowi, którego z pewnością ani jeden ani drugi nie składał. Na twardym, oschłym bruku miasteczka klapią pantofle i stukają buty uwijających się żydów i brzęczą rygle kramików, otwieranych z niezwykłym pospiechem, pomimo spóźnionej pory.
Nigdzie lepiej nie potrafimy się dowiedzieć o tem, co się dzieje w miasteczku, jak u Abrahama. Tu, w izbie bilardowej, zamiast zwykłego towarzystwa, złożonego z kancelistów sądu ziemskiego i powiatowego, opowiadających sobie dzienne figle wyrządzone szlachcie przybyłej za interesami, zasiedli dostojni goście, tylko co ze wsi tłumem przybyli.
Na czele ich, jeżeli nie głową i urzędem, to ogromnym żołądkiem, jaśnieje niegdyś dziedzic trzech wiosek, dziś posiadacz małej tylko cząstki odłużonej, pan Jeremiasz Petryłło, z sumiastym wąsem, błyszczącą łysiną, palący tytuń z długiego cybucha, i popijający szklankę herbaty, rumem zalanej. Niekiedy pokręci wąsa lub klapnie się po brzuchu, i mruknie coś niezrozumiałego. Dobre człowieczysko, ale jak wszystkim dobrym sobie ludziom, i jemu w końcu zaczyna być niebardzo dobrze na świecie i z nim nie ciekawie.
Trzy wioski poszły z dymem fajki za hulanką, a gdy z nich została tylko cząstka maleńka, Petryłło jeszcze całkiem nie stracił humoru, i jakto u nas mówią, rozumu i fantazji. Straciło się: coż robić? Ludzie go kochają, troska czasem mu poorze czoło na chwilę, bo dwoje dzieci zostawi tak jak bez chleba: ale małożto ludzi bez chleba na świecie? Trzeba się pocieszać jak można: w szklance topi się pamięć wszystkiego, na dnie jej złocistem toną smutki. Za młodu służył Petryłło wojskowo; nigdzie jak w wojsku złego i dobrego nauczyć się nie można: wychodzą ztąd i najzawołańsi gospodarze i najtężsi próżniacy. Trafiło się, że Petryłło wyszedł ztąd z namiętnościami podbudzonemi, a po śmierci ojca, gdy mu się fortunka dostała, puścił ją wesoło i prędko.
Żona, potulna kobiecina, nie śmiała się nigdy sprzeciwić poczciwemu mężowi, który dla niej miał tylko jedną wadę: że był straszny bałamut, kobieciarz, i domu nie lubił, chyba gdy w nim gości przyjmował. Ona wszystko mu przebaczała, bo go kochała. Nie sama też rozpusta i nierząd zjadły majętność: wzięła jej cząstkę nierozważna jałmużna i prawdziwie dobre uczynki. Bóg tylko mógł policzyć czego w życiu Petryłły więcej było: złego czy dobrego?
Za nim suchy, prosty, chudy, czarny, z wąsikiem tylko na twarzy ogorzałej, siedzi pan Tyburcy Kaletyński, szlachcic co z pięćdziesięciu tysięcy dorobił się fortunki dziś liczącej na krocie. Ożeniwszy się z majętną panienką, której lata i fizjognomja spokojnym go czyniły o przyszłość w zawodzie małżeńskim, pracował, pracuje, i grosz do grosza składając, skromnie żyjąc, nikomu nic nie czyniąc, wychodzi powoli na podpanka. Prawda, że pożal się Boże być jego poddanym, lepiej koniem lub psem, bo te karmi i szanuje, a ludzi nie szczędzi; ale za to co gotówki, ile stert, jakie zapasy. Wszyscy mówią: nie ma lepszego gospodarza nad Kaletyńskiego, to wzór dla wszystkich! Prawda, że sumienia niewiele, ale pieniędzy ma dosyć: a pieniądze u nas, to grunt. Kaletyński niewiele mówi, uśmiecha się szydersko, ponieważ wie, że mu potakiwać będą, a w każdej okoliczności o grosz każdy targuje się zajadle i bez wstydu. Co się tyczy ubogich, tych ma wszystkich w ogólności za skrytych bogaczów, którzy żebrzą tylko przez chciwość, lenistwo i chytrość, dając ukradkiem kapitały na procenta. Ile razy pod jego okno przyjdzie ubogi, opowiada zawsze powiastkę o żebraku, który nosił w kiju tysiąc czerwonych złotych. Z tego powodu żadnemu nic nie daje. Szczęściem jeszcze nie nauczył się aksjomatu, że nie godzi się, dając jałmużnę, sprzeciwiać woli Bożej, boby go pewnie używał.
Trzeci z rzędu, pan Ogolewicz, znany tylko z namiętności do kart, którym życie poświęcił, wesoły a głupi, pewien siebie nie wiedzieć na mocy czego, zbudowany na herkulesa, krzyczący głośno, gotów do bójki, do konia, do kieliszka: typem jest nadto znajomym, żeby go warto opisywać. Każdy powiat ma swego Ogolewicza: mutatis mutandis.
Dalej, w szarej kapocie, z podstrzyżoną krótko siwą głową, bladą twarzą, podżyły już staruszek, sączący po kropelce w milczeniu herbatę przed nim postawioną, chrząkając niekiedy, lub jeżeli się uda głos zabierając z powagą, deklamuje nieskończenie długo, ze szczególnym doborem wyrazów, a niewielką logiką. Jestto dosyć majętny obywatel, który całe życie starał się i stara ożenić, na poszukiwaniu tem mozolnem tracąc lata, a tysiącem zawodów stetryczały, skwaśniały, zdziczony; jeżeli mu się nadzieja uśmiechnie, wesół do dzieciństwa i wyśmienity gaduła. Zowią go w powiecie kawalerem per excellentiam: jestto pan M. Rzeżycki.
Przy nim młody jego krewny, z Berlina niedawno wracający, Paweł-Chryzostom Rzeżycki, dopala cygaro z gracją zupełnie cudzoziemską, zdumionym parafianom okazując niesłychanej długości kamizelkę, a nadzwyczaj krótki surducik. Cały czas przeznaczony na naukę za granicą przehulał; mimo to coś mu się z lekcji, rozmów i dorywczo czytanych książek w głowie plącze: plecie więc androny, zwłaszcza gdy trafi na nieuków, między którymi za bardzo mądrego uchodzi. W innem towarzystwie, posępny i milczący, dowodzi, że nie tak jest głupi, jak się zdaje. Próżnowanie jest w nim pierwszą namiętnością.
Obok z pokorą przysiadł się poczciwy i nieoszacowany Cyncyrankiewicz, człowiek nieświadomego pochodzenia, całego powiatu najniższy sługa, pieczeniarz i przyjaciel domu wszystkich, u których dobrze i obficie najeść się można. Cyncyrankiewicz siada chętnie do małego preferansa, do wista po trzy grosze i do djabełka po dwa złote (gdy trochę podpije), nadewszystko zaś do stołu w sali jadalnej z największą ochotą. W oczy chwali wszystkich nadzwyczaj, w cudzym domu ogaduje zręcznie i życzliwie, to jest z ubolewaniem, z kiwaniem głową i westchnieniami. Zapotrzebowany, potakuje wszystkim i bez wyjątku, a wiele mając talentów, gotów grać na fortepianie mazura całą noc, stroić instrument (fortepiano), ujeżdżać konie, pilnować strzyży owiec, rysować deseniki panienkom, przepisywać przepisy kucharskie, nawet umizgać się zajadle do starych panien.
Nie probowano dotąd, czy umie także czyścić buty, ale wnosząc z jego własnego obuwia, zdaje się, że i ten talent nie jest mu obcym, i że głęboką posiada wiadomość natury i użycia szuwaksu. Wedle wszelkiego podobieństwa, życzyłby sobie ożenić się z kimkolwiek, byle bogato; ale oczekuje na jaki przypadek, w którymby osobą swoją mógł zasłonić kogo i poświęcić się.
Ma odłużoną cząstkę w jednej wsi, którą dostał z eksdywizji: ta od lat dziesięciu zostaje w administracji; posiada także trzy konie, z których jeden ślepy oczywiście, drugi tajemnie, ostatni pada na nogę, ale niewyraźnie; furmana, który mu służy razem za lokaja, fajkę piankową obszytą w rękawiczkę cerowaną, strzelbę dwururną i szkatułkę pełną tajemnic.
Nigdy nie je i nie pije za swój grosz, ale też jedząc i pijąc za cudzy, pełen jest przyjemności, i wezwany na świadectwo, nigdy się z niem nie droży. Cyncyrankiewicza wszyscy popychają, on wszystkim się kłania, wszystkich ściska, i wypchnięty drzwiami, powraca niespodzianie oknem, bez gniewu, bez żółci: takato poczciwa natura.
Na wysunionem pod piec krzesełku rozsiadł się, nogę pod siebie podłożywszy (zwyczaj to wschodni: któż nie wie, że pochodzimy ze Wschodu? może służyć za dowód genealogji), rozsiadł się pan marszałek, głowa powiatu. Od niego nieopodal stoi nieodłączny sekretarz Szerepetka, otyły, czarno zarastający, ogromnego wzrostu mężczyzna, z wielkim pierścieniem na palcu w wice-mundurze zielonym ze sprzączką za piętnastoletnią służbę. Marszałek, otyły także, w surducie czarnym przyzwoicie wytartym, mówi bardzo głośno czegoby i pocichu mówić nie warto.
Dobreto także człeczysko, a jeszczeby był lepszy, gdyby pieniędzy nie lubił nadewszystko. Gotów on nawet dobrze zrobić, byleby mu się to choć trochę wypłaciło: bo krom własnego interesu, nie może nic pojąć i zrozumieć. Obejść się bez sekretarza nie potrafi na chwilę, gdyż rozum jego jest tego rodzaju, że mu tylko służy do spraw kieszeniowych; więcej do niczego się nie zdał. Głowa jego, którą dla formy tylko nosi na karku, pełna płaskich konceptów, żarcików, tłustek i gadek, dwóch myśli poważniejszych sprządz nigdy nie potrafiła. Ztąd niezbędna potrzeba sekretarza wszędzie i zawsze, oprócz do kontraktów z żydami, bo tu marszałek da sobie sam radę. Jeżeli zaś wypadnie interes jaki z urzędu lub opieki, marszałek nigdy się nawet o rozwiązanie jego nie kusi i zwleka dopóty z odpowiedzią, dopóki nie nadejdzie pan sekretarz: przy nim dopiero nowa się rozpoczyna rozmowa, a jeden z umówionych trzech znaków zręcznie dany, kieruje przyrzeczeniem pomyślnego skutku, odmową zupełną lub odroczeniem interesu na czas dalszy. Jeżeli sekretarz głową potrzęsie, napróżnoby obywatel dowodził, że jego majątek nieprawnie i niesprawiedliwie zostaje w administracji; jeżeli schyli ją na piersi, marszałek cieszy się, że sprawę tę może natychmiast pomyślnie rozwiązać; jeżeli ręce złoży na żołądku, odkłada ją do namyślenia. Przytem zwykle wypada konieczna potrzeba, aby interesant rozmówił się na osobności z panem sekretarzem. Nie wiem z jakiego powodu sekretarz tak zwykł już był do składania rąk na żołądku, że je prawie ciągle na nim trzymał. Przypisywano to w miasteczku obawie cholery, i potrzebie ogrzania tak ważnego organu życia.
Oprócz wymienionych znajdujemy tu jeszcze Kapitana z Kurzyłówki, którego już znamy dawniej nieco, zawsze ubranego niepozornie, brzydkim tytuniem swym zapowietrzającego pokój, a ukłonami i uściskami obdzielającego wszystkich dokoła nadzwyczaj hojnie; pana Samurskiego, głośno rozprawiającego, z miną raczej żołnierza niż dyplomaty, i młodego Paliwodę, który stara się zasiąść dostojne krzesło marszałkowskie, łechcąc jeżeli nie czem innem, to otwartym stołem i nadzieją trzechletnich traktamentów panów wyborców.
Trzebaż nam wspomnieć i o Paliwodzie: typ to bowiem pospolity i charakterystyczny u nas, jakże go nie przedstawić czytelnikom ze szczególną troskliwością? Wysoki, jasno-blondyn, zdrów, krzepki i silny, rysy twarzy miałby piękne, gdyby ich dobrowolnie nie szpecił najdziwniejszemi minami, dowodzić mającemi tężyzny. Raz przymruża oczy, oddymując dolną wargę, to znów otwiera je, bez miary wznosząc górną; czasem połową tylko mruga, gdy druga zostaje spokojną, lub chmurzy i podnosi brwi, jakby je kto pociągał sznurkami. Ręce, nogi, głowa, ramiona, wszystkie części ciała są u niego w ruchu gwałtownym bez najmniejszej przyczyny; nigdy nie stanie naturalnie, nie usiądzie spokojnie, nie podejdzie po ludzku; stojąc kołysze się aż strach żeby nie upadł; siadając pada i wywraca się w krześle; idąc skacze, wykręca się i konwulsyjnie rozpręża. Tak nawet nic nie robiąc, prowadzi życie bardzo czynne.
Długi wąs białawy spada mu na wygoloną twarz, włos na głowie wcześnie podłysiał, resztę zarzuca na tył. Nosi zwykle krótką lisiurkę lub kozaczkę, w zimie podbitą najzwyklej prostym kożuszkiem; szarawary ogromnie szerokie skórą wyszywane, pasek kaukazki srebrem nabijany, na szyi chusteczkę jasno-ponsową lub niebieską, zawiązaną niedbale. Na piątym palcu ręki połyska maleńki pierścionek. Piękny wyżeł siedzi u jego kolan, potrząsając obrożą bronzową; młodzież go otacza; on rozprawia o swoich siwkach, o których cuda opowiada z tą pewnością siebie, jaką daje siła pięści, młodość i pieniądze.
Byłby śmiesznym, gdyby strasznym nie był; tymczasem choćby kto i rad pośmiać się z niego lub zaprzeczyć dziejów koni, psa i dubeltówki, nie odważy się, bojąc się kułaka, szabli, pistoletów i wszystkich następności, jakie za sobą pociągnąć może zaczepka Paliwody.
Paliwodzie, pomimo wad charakteru, a raczej wychowania, szlachetności, dobrego serca, uczciwości nawet, nikt zaprzeczyć nie może; jednakie codziennie robi srogie głupstwa, które często na charakter jego cień rzucają. Z matką, najlepszą kobietą, poróżnił się z poduszczenia towarzyszów, powiedziawszy sobie, gdy mu puste jego życie wymawiała: — At! coto tam te baby rozumieją!
Odtąd, chociaż się już nie widuje ze słusznie obrażoną matką, zachowuje dla niej należne względy, i pamięta zdaleka o wszystkich jej potrzebach.
Pomimo szlachetności, zdarza mu się przez brak zastanowienia nie dotrzymać słowa żydowi. — Co tam żyd! pijawka! alboto on nie obdziera nas? — woła, tłumacząc się sam przed sobą: a nie widzi, że czarność żyda nie wymawia wcale własnego zasmolenia się.
Lekkomyślność i zamiłowanie próżniactwa wszystkich wad jego są źródłem. Z młodu nienawykły widzieć na czele wszystkiego obowiązków, teraz dojrzeć ich nie umie za przyjemnościami życia; pierwszą a najważniejszą dla niego rzeczą jest: użyć. I ileżto jest podobnych w różnych klasach i różnych stronach ludzi, którzy zdają się, wątpiąc o wszelkiej przyszłości, dzień tylko dzisiejszy ze wszystkiego wyciskać dla siebie.
Paliwoda nie ma żadnego zatrudnienia poważniejszego: poluje, gra w karty, pije choćby o zakład, szuka łatwych umizgów, unika towarzystw dla których frak i białe rękawiczki włożyć potrzeba, strzela do celu i jeździ konno, lubi gawędę swobodną itd.; sam jeden pozostawszy, nudzi się. Jeżeli co, to to daje miarę człowieka: kto sam sobie zostawiony nudzi się, ten nie ma podstawy w sobie, i prędzej czy później zmuszony osamotnieć, puści się w brzydkie nałogi, ażeby siebie uniknąć. Będzie się podwajał pijaństwem, lub odurzał rozpustą.
Tymczasem gdy złotku, brzęczącemu jeszcze w sakiewce, echem odpowiada głos przyjaciół Paliwody, bardzo mu z tem życiem dobrze. Nie ma dnia żeby nie miał chętnego towarzystwa do zabawy.
Dzisiaj właśnie grono przyjaciół mniemanych poważnie, ale wrzawliwie, naradza się o przyszłem marszałkowstwie Paliwody. Niekiedy z gwaru wysforuje się głos potężny, dobitnie przekonywający o potrzebie jakiego kroku; to znów monolog zastępuje polylogja okropna.
Samurski, głowa sojuszu, szepce pocichu kandydatowi rady, i opowiada mu do ucha odwiedziny swe u pana Graby. Młodzież przysuwa się i podsłuchuje ciekawie.
— Zobaczymy! — wołają niektórzy śmielsi — niechno się raz pokaże, damy mu porządną naukę!
— Dajcie mu pokój, nie zaczepiajcie lepiej — odparł zadumany Paliwoda.
— Coto lepiej nie zaczepiać? jakto! — zawołał z boku młodzik z czarnym wąsem. — Co? lepiej sobie dać jeździć po nosie? Co? jakiś stary partoła będzie ci prawił kazania i morały, a ty mu się będziesz jeszcze za to kłaniał? Nie! nie! chce nauki, to ją będzie miał!
— Zwolna, zwolna, panie Józefie! nie gorączkuj się, bo się poderwiesz! — rzekł Paliwoda. — Jak go zobaczysz, zaręczam ci, że ostygniesz. Ja się nie gniewam za to co mówił, bo może i miał słuszność, a zaczepiać go, jak cię szczerze kocham, niezdrowo.
— Zobaczymy!
— Zobaczymy!
I głośniejsza rozmowa znowu przeszła w szepty, wykrzykniki i mruczenia.
Koniuszy Sumin, który z innymi przybył także do miasteczka, więcej dla dowiedzenia się o handlu zbożowym niż dla narady wyborczej, przez oszczędność zajął kwaterę lichą i smrodliwą, ale tanią, w domu żydowskim krewnych swego arendarza, i nie znajdował się na przygotowawczem zgromadzeniu u Abrahama. Nie było też ani Grabów, ani młodego Sumina, bo ci tylko co wysiedli, i nie mieli jeszcze czasu wyjść do miasteczka, rozpakowując się i spoczywając po drodze.
Tymczasem ponad billardem żywe toczyły się rozmowy, których głównym przedmiotem był wybór pana marszałka. Stary marszałek chciał bardzo i nadal się utrzymać; Paliwoda i inni usiłowali go zastąpić, nie przestając jednak zapewniać, że podtrzymywać go będą. Cicha partja prowadziła pana Kaletyńskiego, który widząc w marszałkowstwie wiele zysków przyszłych na podradach, bezkarność w wielu potrzebnych mu nadużyciach, rozrachowawszy zyski i straty, choć wahał się jeszcze, przyjąłby może przez wzgląd na serca obywatelskie (termin właściwy) i urzędowe ciężary, i tytuł, i korzyści marszałkowskie.
Wielu, jak kapitan, przez skrytość charakteru właściwą, Cyncyrankiewicz przez dworstwo, do którego nawykł, nie dawali po sobie poznać komu swoje głosy przyrzekli. Cyncyrankiewicz bacznie oglądał u kogo objady mogłyby być najsmaczniejsze i najobfitsze, gdyby został naczelnikiem powiatu, nie chcąc się przytem nikomu narazić, bo czuł, że najgorszy objad lepszy jest od żadnego; w nikim więc nie chciał mieć nieprzyjaciela. Przytomność marszałka siedzącego pod piecem, nie dozwalała ani stronnictwu Paliwody, ani innym głośno się naradzić; lecz jak tylko marszałek z sekretarzem wynieśli się za drzwi, coraz głośniejsze rozprawy słyszeć się dały.
Kapitan długo podumawszy, wyczyścił wreszcie fajkę bardzo porządnie, aż do dna jej przy świecy zajrzawszy, wydmuchnął ją, wyskrobał szczypcami od łojowej świecy (nie był wcale wybrednym w wyborze środków), zawiązał szczelnie kapciuch i obmotawszy go koło guzika, po namyśle skierował się ku stronnictwu, które nie łącząc się do przyjaciół Paliwody, naradzało się w kącie pocichu. Policzywszy osoby oczyma, zastanowiwszy się jeszcze nieco, pokorny kapitan wetknął powoli nosa między naradzających się, a upatrzywszy chwilę potemu, cichutko, pokorniutko począł w te słowa:
— Za pozwoleniem panów dobrodziejów!
— A! i pan kapitan z nami — odezwał się pan Cyncyrankiewicz, który rad był liczyć się za coś. — Mowa o przyszłym marszałku.
— Tak jest — odparł ktoś z boku.
— Pozwolicie mi panowie podać sobie myśl jedną? — spytał kapitan.
— Choćby dwie! — rzekł, śmiejąc się mocno i trzęsąc brzuchem, tak rad był swemu konceptowi poczciwy pan Petryłło.
— Ale to, między nami — dodał kapitan ciszej jeszcze i oglądając się bacznie, a wciskając do środka koła — niech o tem ludzie nie wiedzą, że to odemnie poszło.
— No! no! strzelaj kapitanie, strzelaj a śmiało!
— Ot, krótko a węzłowato. Czemubyśmy za kandydata wziąć sobie nie mieli pana koniuszego Sumina?
— Co panu w głowie!
— Co w głowie? — powtórzył obrażony kapitan, prostując się — posłuchajcie tylko!
— Słuchamy.
— Stary, majętny, swobodny, czemużby to nie mógł jak drudzy powiatowi i współobywatelom posłużyć? Kucharza ma dobrego to wiem, a jeżeli i nie ma takiego jak dla marszałka przystało, bo marszałek stoi na sekretarzu i na kucharzu, to go mieć bardzo może. Sekretarz będzie za niego robił wszystko, jak i za drugiego, kucharz będzie gotował, bo jest z czego i za co; a człowiek skrupulatny, uczciwy, magazynowych i innych naszych groszy nie ruszy, to pewna, i wziąć nie da.
— Doprawdy, to niezła myśl — rzekł Petryłło. — Mógłby naprzykład w dnie niepocztowe sprawić polowania dla całego powiatu, ze śniadaniem i szampanem!
Wszyscy się w głos rozśmieli; kapitan nie ustąpił.
— No, no, śmiejcie się, śmiejcie! Śmiech śmiechem, ale ja nie widzę dobrej racji, dla którejbyśmy nie mieli o tem pomyśleć.
— To domator! — odezwał się jeden.
— To starzec! — dodał drugi.
— I nudziarz gdera! — rzekł trzeci.
— Ale człowiek uczciwy i bogaty! — przerwał ktoś inny.
— I zwierzyna u niego non plus ultra! — szepnął zcicha Cyncyrankiewicz. — Sarny ze stołu nie zchodzą.
— I wino stare S. S. S. — dorzucił Petryłło powoli. Prawda, że go żałuje, ale jakby go unanimitate wyniosło obywatelstwo na pierwsze dostojeństwo powiatu, kto wie, kluczem od serca dobralibyśmy się i do lochu.
— To wiem — gorąco począł kapitan, rozpalając się — że niczegoby nie pożałował: ale z tem cicho! Jakby się dowiedział o projekcie, wcześnieby zaprotestował: a więc język za zębami: zobaczymy dopiero w gubernskiem mieście. Ja obowiązuję się wnieść go na kandydata. Cała rzecz, żebyśmy pocichu mogli wszystkich przekonać, że najlepiej wybrać koniuszego. Teraźniejszemu szanownemu marszałkowi naszemu, którego kocham i poważam...
— Szacuję i miłuję! — dodał Cyncyrankiewicz, nie omieszkując wtrącić swego wyznania wiary.
— Dystyluję i preparuję — sparodjował po cichu Paliwoda.
— Którego poważam! — kończył kapitan — uznajcie panowie sami, że czas odpocząć. Nie ujmuję zacnemu Paliwodzie... (Stał z boku niewidziany.)
— Najzacniejszy z ludzi, młodzieniec pełen nadziei — rzekł poważnie Cyncyrankiewicz — i honestus, choć o północku, stół nakryty.
— No! ale Paliwoda — mówił kapitan — może na marszałkowstwo poczekać. Koniuszy dobry człowiek.
— Najgodniejszy z ludzi! — wtórował ciągle pieczeniarz.
— Koniuszy dostojny, poważny, godny, godnie przedstawi powiat, ani słowa...
— Jakto głodnie? — spytał niespokojny Cyncyrankiewicz niedosłyszawszy, a wszyscy, nie wyjmując kapitana, do rozpuku śmiać się poczęli i śmiejąc rozeszli. Cyncyrankiewicz sam także chichocąc udał się do pijących herbatę, w nadziei przypytania się do zdala ujrzanej szklanki, która dotąd była bezpańska.
Nowa myśl, rzucona przez kapitana, poszła natychmiast między ludzi, a sprawca jej chyłkiem wyniósł się z gospody Abrahama, uśmiechając się do siebie.
Obok domu Abrahama, w murowanej kamienicy Icka, jednej z najpokaźniejszych w miasteczku, nazajutrz rano widać było kilku sług ugalowanych, w granatowych frakach, uwijających się od drzwi do drzwi. Piękna kareta wiedeńska jeszcze obwieszona pakami i paczkami, dowodzącemi, że nią przyjechały kobiety, stała w sieniach, a żwawe żywe służące, rozmawiały z męską służbą, co chwila wybiegały po coś do powozu.
— Janie! — wołała jedna — wody dla pani!
— Pawle! — wybiegłszy krzyczała druga — kaszka dla pani czy gotowa?
— Zielonej herbaty dla pani! — odzywała się trzecia.
— Janie! z okna wieje: potrzeba zabić dywanem — dodała pierwsza, w chwilę potem wylatując popiesznie z pokoju.
Na kuchni, w sieniach, kucharz w białym fartuchu i dwóch kuchtów w spencerkach gotowali, smażyli, krzątali się i pracowali już, choć ledwie była dziewiąta.
W pokojach od ulicy, przybranych starannie, powybijanych dywanami, wykadzonych, ozdobionych mnóstwem fraszek niepotrzebnych, bez których wszakże kobiety dobrego wychowania obejść się nie mogą: zapach żydom właściwy ustąpił przed wytwornem kadzidłem, sprzęty miejscowe tak zręcznie poprzykrywano, pozastawiano, że choć żydowskie, uchodziły. Widać było z tego wszystkiego, że „jakaś wielka pani“, według definicji żydowskiej, przybyła do powiatowego miasteczka, zapewne w nadziei zabaw, które młodzież przygotowała, korzystając ze zjazdu. Dwór tej wielkiej pani zajmował drogo najętą drugą domu połowę, i w domu całym nikt więcej, prócz przekradających się po cichu gospodarzy, zepchniętych gdzieś do kąta, nie wstąpił już za próg.
O dziewiątej rano otwarte były okienice i służące latały jedna po drugiej za herbatą, po wodę, po kaszkę, po dywan, po Jana i Pawła, dla pani, i do pani, siedzącej w głównym pokoju na kanapie, ostawionej poduszkami, poduszeczkami, ze stołeczkiem pod nogami. Stół przed nią obwieszony wzorzystą serwetą, zarzucony był mnóstwem gracików, przeznaczonych na zaspokojenie tysiąca potrzeb mogących się przytrafić. Każda flaszeczka postawiona była na pewien obmyślony przypadek, każde pudełeczko, często raz w rok nie otwierane, czekało jakiejś szczególnej niedyspozycji, na której uleczenie służyło; były chusteczki na różne chłodu rodzaje, wonie na wszelkie usposobienia, posiłki na różne ckliwości i t. d.
Pani, w białym tyftykowym szlafroczku, ściągniętym sznurem jedwabnym, w świeżym czepeczku, w popielatych jasnych rękawiczkach na malutkich rączkach, z książką, której nie czytała, rozparta, dumała w milczeniu. Był to typ znajomy kobiety trzydziesto-letniej, mającej więcej niż lat trzydzieści, ale skutkiem usilnych starań, pielęgnowania, dozoru, nie dającej uciec piękności, któraby się już innej, mniej bacznej, wymknąć potrafiła. Bardzo szczęśliwie piękność tej pani utrzymała się świeżo i w całym dawnym blasku. Lata jej nie zniszczyły, strapienia nie zostawiły na niej śladu; zaledwie usilny badacz zbliżanie się lat niemiłych zwiędnienia, byłby dostrzegł na twarzy pełnej jeszcze młodocianego wdzięku, w niedostrzeżonych zarysach ukryty z nadzwyczajną sztuką. Miała lat trzydzieści kilka, ale twarz, ale oczy zadawały kłamstwo metryce.
Biała jak kość słoniowa, z lekkim a nie kupionym rumieńcem, z ząbkami jak perełki równemi i błyszczącemi w uśmiechu, z ogromnym kruczej czarności warkoczem, wydawała się jeszcze młodziuchną mężatką. Przecież dwadzieścia kilka lat temu jak szła do ołtarza! Piękne czarne oczy, pokryte długą rzęsą, którą poeta jakiś porównał do skrzydła jaskółki, błyszczały życiem, choć wyraz ich, jak całej twarzy, zdradzał chorobliwe usposobienie do tęsknoty, do smutku, choćby bez przyczyny. Przy rumieńcu zdrowia, przy pozorach dostatku i szczęścia, widać było w tej kobiecie wieczne niezadowolenie ze wszystkiego, ciągłą potrzebę utyskiwania nad losem. Zdawała się szukać powodów tylko do użalenia, do opłakiwania nieszczęść, które rozdrażniona tworzyła wyobraźnia.
Ta chorobliwa skłonność nietylko że nie ujmowała jej wdzięku, ale może ją milszą jeszcze i ponętniejszą czyniła, dodając jakiegoś nieopisanego uroku. Była jak dziecię pieszczotliwe, któremu z tem do twarzy.
Wprawdzie tak pięknej kobiecie nie mogło z czemkolwiek być niepięknie: nic jej zeszpecićby nie potrafiło. Twarz ze wszystkiemi składającemi ją rysy, kibić, nóżkę, rękę, miała zadziwiającej doskonałości kształtów. Napróżnoby się silił kto znaleźć w niej coś mniej pięknego, mniej wdzięcznego, nie odpowiadającego całości: nie obawiała się wpatrzenia, wyzywała najzuchwalszych krytyków, i widać też było, że piękność ta wysoce się ceniła: znała się pięknością i sama sobie będąc drogą, pieściła się, lubiła troszczyć o siebie: to jej wybitną nadawało cechę.
Obok tak pięknej pani, na niskim stołeczku, wypromowana, wysznurowana, ale nie tak już piękna, lat piętnastu może dziewczynka, siedziała schylona nad robotą. Podobna do matki, nie była tak uroczą: wszystko w niej potrosze zmieniła natura, choć ogół rysów był ten sam; kibić nie miała tej giętkości, oczy tego łzawego wejrzenia, ręka tych kształtów wytwornych, nóżka tej małości bajecznej, włosy tak głębokiej czarności, ani obfitości matczynego warkocza. Ale za to pokorny wdzięk dobrego, potulnego, umiejącego kochać stworzenia, czynił ją zajmującą i powabną. Robiła pończoszkę, spoglądając na matkę troskliwie, niespokojnie, jakby myśli jej zgadnąć, rozkaz jej uprzedzić chciała. Coraz to czułem, ukradkowem wejrzeniem mierzyła ją z jakąś bojaźnią, i znów wlepiała oczy w robotę, którą zdawała się niezmiernie i wyłącznie zajętą. Pani wciąż zamyślona, z oczyma wlepionemi w otwartą książkę francuską, milczała.
W tem otworzyły się drzwi przedpokoju i szelest kobiecej jedwabnej sukni oznajmił wchodzącą. Piękna pani zacięła usta, położyła rękę na czole: córka chciała podbiedz, aby natrętnego gościa odprosić; gdy już w progu ukazała się pani Lacka, i gospodyni porwała się z kanapy, rzucając książkę na ziemię i z wielkim radosnym krzykiem wołając:
— Lasia! Lasia! kochana moja Lasia!
Potem dwie panie uścisnęły się tak serdecznie, tak serdecznie, jakby przynajmniej połowa tej serdeczności nie z serca pochodziła (o co je przecież nie posądzam). Córka dygnąwszy, poklepana po twarzy, gdyż, mimo lat piętnastu, musiała jeszcze krótką sukienkę, pantaloniki obszywane nosić, i traktowana była jak dziecię, cofnęła się zaraz do drugiego pokoju.
Zmęczona wysiłkiem, podziwieniem i radością, bo cóż nie zmęczy człowieka? piękna pani upadła na kanapę, orzeźwiając się wódką kolońską.
— A! niech odetchnę! tyle radości, takie wzruszenie, widzę cię tak niespodzianie! — zawołała słabym i przerywanym głosem. — Quelle bonheur, quelle surprise! Zkądże przybywasz? co tu robisz?
I nim pani Lacka, ze zwykłą sobie obojętnością szyderską, miała czas zebrać się na odpowiedź, już pierwsza, nie doczekawszy się jej, mówiła sama dalej, wolnym i harmonijnym głosikiem, w którym wiele było przesady:
— Ja wczoraj dopiero przybyłam. Drogi okropne, zabójcze, powietrze duszące, mieszkanie szkaradne, swęd, czujesz jaki? i ciasnota, i sufity tak niskie, i wszędzie wieje! A moje zdrowie co dzień gorsze!
— Mój Boże! cóż to jest? — spytała przybyła. — Mnie się zdawało, kochana Tereniu, że ty teraz lepiej daleko wyglądasz.
— O! to znużenie zwykle taki na mnie skutek wywiera: trochę gorączki z podróży, dostaję kolorów, zdaje się nawet, że twarz mi nieco zbrzękła i oczy zaczerwieniły się. A piersi! zawsze bolą, zawsze bolą! — dodała, kładąc rękę na nich, potem przenosząc ja na czoło, które pocisnęła, jakby ją głowa bolała.
Obie zamilkły.
— Moje życie — odezwała się po chwili — to nieustanny łańcuch cierpienia, łańcuch przykutego do galer: le boulet est loin de moi, mais je le traine toujours.
I znowu ciężkie westchnienie.
— Ale powiedz-że mi, kochana Lasiu, co się z tobą dzieje? gdzie jesteś? jak ci się to twoje biedne życie wlecze?
— Ja — odpowiedziała pani Lacka z ironją zwyczajną — ja, zachciałaś Tereniu pytać, żyję. Ty znasz moje życie: w nic nie wierzę, niczego się nie spodziewam, nikogo nie boję, nikogo nie kocham...
— Jakto, Lasiu, nawet mnie?...
— Kocham! — przerwała pani Lacka smutnie, ale z uśmiechem. — Ty wiesz znaczenia tego wyrazu pełnego tajemnic: kocham. Kocham kobiecie od kobiety znaczy całkiem co innego.
— Zawsze taż sama! — szepnęła piękna pani.
— Zawsze! — powtórzyła pani Lacka — więc i pytać nie ma o co. Ale ty?
— Ja? ja zawsze cierpię, zawsze cierpię.
— Ty masz przynajmniej pociechę w dziecięciu.
— Pociechę lub strapienie. Ukochanego dziecka nie chciał mi oddać; dał mi, dla którego serce moje nie bije, na które patrzę płacząc wcześnie nad losem oczekującym ją jako kobietę. Co za pociecha!
— Nie jesteś tak sama, tak okrutnie sama jak ja — odparła pani Lacka.
— A! moja Lasiu, jest coś straszniejszego nad osamotnienie: jest to być we dwojgu, a samą, zawsze jedną, niezrozumianą, niepojętą, gdy nas nikt nie chce, nie może, nie umie uczuć i pojąć. Toujours incomprise, seule toujours! — dodała, wąchając wódkę kolońską. — Całe moje życie tak ubiegło! Ale ty, moja Lasiu, ty — dodała z westchnieniem, z głębi piersi bardzo umiejętnie wydobytem — ty masz towarzyszkę życia, która cię kocha, szacuje, pojmuje, car enfin on dit beaucoup de bien de mademoiselle Irena.
Pani Lacka uśmiechnęła się szydersko, zdradziecko, a razem boleśnie:
— Mais si vous voulez — odparła, spuszczając główkę — c’est une femme modele, c’est un ange, une heroine; to tylko bieda, że ani ja jej jak warta ocenić, ani ona mnie pojąć nigdy nie potrafimy. Il y a incompartibilitè d’humeur entre nous.
— Co mówisz? Deception! a ja się tak cieszyłam dla ciebie tym domem, ja myślałam...
— O! zdaleka wszystko tak piękne.
— Ależ cuda o niej mówią.
— Chyba cudactwa, bo to istny cudak entre nous soil dit.
— Cóż to jest? co to jest? powiedz-że mi wszystko a wszystko, jestem niezmiernie ciekawa; żywo! — zapominając o osłabieniu swojem poczęła piękna Terenia, pochylając się ku pani Lackiej.
— Żebym ci ją odmalowała dostatecznie jednem słowem, powiem ci, że najmilszem jej towarzystwem jest... pan Hutor-Graba.
Piękna Terenia krzyknęła, odskoczyła jak oparzona, wstrzęsła się, i padła z wyrazem najogromniejszego wzruszenia, zamykając oczy, przyciskając dłoń do serca.
— Teraz może już rozumiesz co to za kobieta? — dodała pani Lacka.
— O! dziwaczka jakaś!
— Ekscentryczna jak Anglik, nudna jak książka o moralności, zapalona jak Niemiec, kiedy się namyśli zapalić.
— I ten pan tam bywa?
— Bardzo często.
— Tyś go widywała?
— Niemal co dni kilka; to nasz najbliższy sąsiad.
Pani Teresa zdawała się przybita tą wiadomością.
— Więc i ty mnie już pewnie potępiasz? — dodała cicho.
— Ja? dla czego?
— Nie kryj się! mów mi otwarcie! on tak umie zręcznie się tłumaczyć.
— Ale ja go nienawidzę! — zawołała Lasia. — Jest to najnudniejszy dziwak, najdziwniejszy nudziarz, jakiegom w życiu spotkała.
— Szczerze to mówisz? — radośnie spytała, zrywając się znowu z kanapy pani Teresa.
— Możesz wątpić?
— Cieszy mnie twoje wyznanie: to mnie wymawia w oczach własnych; gdyż wyznam ci, nieraz wyrzucałam sobie postępowanie moje, nieraz wątpiłam czy miałam słuszność.
Pani Lacka ruszyła ramionami.
— Ale potrzeba znać moje biedne życie, potrzeba czuć je, jak ja je znam i czuję, żeby mieć litość nademną, a wzgardę zasłużoną dla tego człowieka. Jest to istota najtwardsza, najnielitościwsza, najokrutniejsza. O! nie wiem, czy ci to kiedy opowiadałam?
Pani Lacka, wiedząc jak Teresa lubiła opowiadać o sobie, nie przerwała jej; a ona, wzdychając i wdzięcząc się sama do siebie i trochę do wiszącego naprzeciw zwierciadła, tak mówiła dalej:
— Wystaw sobie młode rozpieszczone dziecię, jakiem ja byłam, jedynaczkę ukochaną, dostającą się w ręce, w szpony takiego człowieka. Mnie uśmiechał się świat, dla mnie potrzebą, koniecznością, życiem były zabawy, podróże, boski Paryż, czarowne Włochy, stroje, teatra, bale, wszystko, co bawi młodość kobiety: a zmuszona zostałam być żoną dzikiego jakiegoś sparcjaty, który to wszystko potępiał, który mi wszystkiego, aż do koronek, pierwszych potrzeb życia odmawiał. Jakże! wyobraź sobie, że chciał mi wmówić, iż najmilszą zabawą jest widok natury, śpiew ptaków, rozmyślanie, cicha rozmowa, przechadzka! Boże! chciał mnie zamknąć jak Anachoretę na pustyni! Powozu, koni, stroju, nowostek, pozbawiał mnie powoli wszystkiego! Przy mojem zdrowiu, tem zdrowiu co tylko ciągłą pieczą i troskliwem pielęgnowaniem się utrzymuję na krańcu, co dzieli je od choroby: chciał mi wydrzeć wszystkie życia wygody, chciał mnie koniecznie uzdrowić powietrzem, ruchem i pracą!
A! wspomnienie tego tyrana dreszczem mnie zimnym przejmuje. Żebyż-to był przynajmniej ten tyran melodramatu, coby się nie maskował, coby miał odwagę pokazać się czem był w istocie. Ale nie! Z uśmiechem na ustach, z morałem słodziuchnym na dłoni, z dobrocią odegrywaną bez zająkania, z uczuciem posunionem aż do egzaltacji, lecz fałszywem, o! fałszywem, pod pozorem mojego własnego dobra, dręczył mię powolnie, ssał ze mnie życie niegodny! A gdy spłakana, zemdlona padałam bezsilna, on klękał przedemną i przysięgał mi, że mnie kocha, że mnie ubóstwia... całował nogi moje. O! nie chcę wspominać: kłamał, kłamał! Gdyby mnie kochał, wszystkoby był uczynił dla mnie; tymczasem nic mi poświęcić nie chciał, jednej odrobinki swojego przekonania. Wszystkie względy światowe, których ja tak czuję ważność i znaczenie, on miał za nic. Wystaw sobie jak konać musiałam, stokroć zmuszoną będąc pokazywać się w świecie wcale nie tak, jak stan mój i imię wymagało. Okropność! okropność! Pod pozorem, że obowiązkiem jest naszym dawać przykład dobry, ileż on mnie namęczył, ile mi się nasprzeciwiał, nie chcę ci tego opisywać. Nareszcie...
— Nareszcie rozdzieliliście się — przerwała pani Lacka, przyspieszając koniec opowiadania.
— I błogosławię tę godzinę, w której zebrawszy się na odwagę, oswobodziłam się z więzów; zdało mi się, żem nowe poczęła życie. Lecz cóż mnie to kosztowało: musiałam oprzeć się prośbom, zaklęciom, błaganiu, nawet udanym łzom jego, zamykać się przed nim, uciekać! Widząc, że mnie nie przekona, znalazł sposób pomszczenia się i dotknięcia mię do żywego. Ty wiesz, że byłam ostatnią dziedziczką starożytnego domu i imienia Hutorów: rodzice moi wymagali po nim, aby to imię do swojego przyłączył. Naówczas jeszcze doprawdy, czy udając, że kochał mnie zapamiętale, uczynił co chcieli: nazwał się jak wymagano. Imię to dla mnie drogie zeszło na ulubieńca mego Jasia: on je ma ocalić od niepamięci. Może dlatego, może nie dlatego od kolebki podwójnie kochałam Jasia; Józię kocham także! ale możnaż sercu nakazać? Otoż, jakby na przedłużenie mej męki, nie dał mi zabrać Jasia, pod pozorem, że go zmiękczę i zepsuję, pozwolił mi tylko wziąć tę zimną, nieznośną Józię! Józia, to drugi on!
Kończąc te wyrazy, pani Teresa zakryła sobie oczy i drżeć poczęła tak, że pani Lacka, oswojona z podobnemi symptomatami, obawiając się nerwowego ataku, pospieszyła podać jej rzeźwiące sole i trochę wody z pomarańczowym kwiatem.
Niebezpieczeństwo przeszło po chwili, a rozmowa między przyjaciołkami na nowo się rozpoczęła.
— Jakżem się zdziwiła — przemówiła Lasia — dowiedziawszy się o przybyciu twojem. Z twojem słabem zdrowiem dla zabawy przyjechać, to chyba może dla Józi?
— Józia jeszcze na zabawach nie bywa — zawołała Pani Teresa — to dziecię! Ale ty wiesz, że w mojej boleści jedyną ulgą jest szał i odurzenie. Zabawa nie bawi mnie, lecz upaja i odrywa od rozpaczy, w którąbym wpaść musiała.
— Więc się zobaczym na dzisiejszym wieczorze?
— Będę! muszę być! Powlokę się z trucizna w sercu, ze smutnem piętnem na czole; bo gdyby nie to gwałtowne lekarstwo, dawnobym pod brzemieniem cierpień upaść musiała. Upijam się, Lasiu! upijam, żeby boleść zagłuszyć!
Pani Lacka uśmiechnęła się bardzo nieznacznie, i po cichu spytała jeszcze:
— Nie boisz-że się go spotkać?
— Jego? on nigdy nie bywa na zabawach; a wreszcie to mi obojętna. Jest-że on tutaj?
— Zdaje mi się, że miał przybyć.
— Myślisz? — spytała pani Teresa trochę niespokojnie. — O! toby mi zabawę struć mogło! — i spuściła głowę. — I Jaś zapewne z nim! Jaś zawsze z nim jest: mogłabym go zobaczyć! Ale nie, nie! nie mówmy o tem: czuję jak mi to zgubnie działa na nerwy. Zmieńmy przedmiot; zaczęłaś o przyjaciołce swej Irenie?
— Przyjaciołce? — cicho z ironją zawołała pani Lacka — ha! ha!
— Więc i to jakaś dziwaczka?
— Najosobliwsza pod słońcem istota; i gdyby był młodszy, to właśnie żona dla twojego męża: doskonale się cenią i rozumieją!
Pani Teresa ruszyła ramionami.
— Więc to jakaś poczwara!
— Wcale ładna poczwarka! Wystaw sobie comtesse kobietę, co konno jeździ, ludzi ratuje z pożaru, opatruje rany i leczy, i godzinami nauczające rozmowy prowadzi z chłopami i dziećmi chłopskiemi; czyta filozofów niemieckich, z których się śmieje, nie wierzy w Balzac’a i jego znajomość kobiecego serca, gra na fortepianie jak uczeń Liszt’a, maluje pejzaże jak Calame, szydzi z balów, zabaw i cudzoziemczyzny, i bodaj czy tylko w kątku nie pisze, bo często ma palce atramentem powalane. A z tem wszystkiem pogódź jeszcze, jeżeli potrafisz, egzaltowane nabożeństwo...
— Cóż więcej? cóż więcej? kochana Lasiu, ciekawam doprawdy! Mów, proszę! Ona mię zajmuje swoją oryginalnością. Dziwne stworzenie!
— Dobre wreszcie, jak mówisz, stworzenie, ale zarozumiałe to, nic świata nie pojmujące jak on jest. Zapalona główka, a konwenansami najważniejszemi rzuca jak łupinami od orzechów.
— Gdzież to się wychowało?
— Spytaj się, gdzie się nie wychowała? Opiekunem jej był znany ci pewnie oryginał, stary koniuszy Sumin. Kocha ją jak dziecię; szalał stary, żeby z niej zrobić coś nadzwyczajnego, i to mu się udało: na doskonałego wystrychnął ją cudaka. Najgorzej, że w początku dostała się w ręce nauczycieli i nauczycielek domowych, naszych krajowców, co jej zrazu głowę przewrócili, tak, że potem ani Francuski, ani Angielki, ani podróże po Europie odwrócić jej nie potrafiły. Zginiona! Miała przy sobie na końcu pannę Wilby, Angielkę: i ta ją dobiła, bo ta była także niepospolicie oryginalna panna. Musiałaś słyszeć o niej? Chciała iść opowiadać ewangelję do Indji, utrzymując, że kobiety, równie jak mężczyźni, nawracać mogą i potrafią... Un tas de balivernes de cette force la. Otoż i uczennica w tym rodzaju. Ktośto się z tem ożeni, bo strasznie bogata, a wysoko nie patrzy: ależ biada temu szczęśliwemu! Wiesz, droga Tereniu, przestrzegam cię, boję się, zdaje mi się, że tam Jasia twojego prowadzą!
Nadspodziewanie nic się tego nie ulękła pani Grabowa, i spytała tylko ciekawie:
— Mego Jasia?
— Po cóżby tam pan Hutor-Graba z synem bywali tak często?
— Ale to dziecko jeszcze!
— I ona starsza od niego, pewnie starsza!
— Widać, że się z dziwactwa dziwakowi podobać musiała.
— Podobać! On ją wielbi, ubóstwia! Znalazł swój swego, Tereniu! Radź wcześnie, bo ci syna utopią.
— O! bezemnie Jaś nic nie zrobi! — odparła matka spokojnie. — Ale powiedz-że mi, moja Lasiu kochana, czy ładna doprawdy?
— Juściż nie brzydka!
— Imię piękne?...
— Imię? dzieciństwo!
— Daruj, ja tak nie myślę: imię, to rzecz wielka, bardzo wielka! I powiadasz, że bogata?
— O! co to, niesłychanie! Ale jeżeli sama rządzić się będzie, to niedługo potrwa: dzieli się tem co ma z całym powiatem.
— Co za szkoda, że taka dziwaczka! — odezwała się pani Grabowa — doprawdy! Jasiowi potrzeba właśnie pięknego imienia, pięknej twarzy i bogatej jak ona kobiety.
— Jakto? dlatego że bogata! — silnie, wzruszając ramionami, wykrzyknęła pani Lacka.
— O! jakże mię lekko posądzasz! godziż się to? Jażbym ceniła tak marne złoto, które żadnego nie nasyci pragnienia? Lasiu moja, i ty mnie, widzę, nie rozumiesz!!
Nastąpiły z obu stron protestacje, żywe wyrazy uczucia, wzajemne przyjacielskie czułe wymówki, i rozmowa zboczyła na egotyczne utyski. Pani Grabowa była w nich niewyczerpaną, i byleby się znalazł słuchacz powolny, dzień cały gotowa była płakać nad swym losem.
Czy ten los w istocie tak był łez i użaleń godny? różnie różni sądzili; ale świata przynajmniej większość, którą przywykliśmy światem nazywać, brała stronę żony przeciwko mężowi.
Graba nie miał przyjaciół, bo niewiele jest ludzi coby się prawdy nie zlękli, a sądzili głębiej, patrząc nad powierzchnią rzeczy. Piękna, wdzięczna i ciągle płacząca Teresa, w oczach wszystkich prawie była nieszczęśliwą ofiarą. Jak nią być nie miała? Słyszano jeżeli nie jej skargi, to o jej skargach nieustannie, a Graba milczał dumnie i nie tłumaczył się: był więc winnym.
Zimny na pozór tylko i surowy Graba pokochał ją w młodych latach z całą potęgą uczucia, na które mało kto zdobyć się potrafi, bo nie każdy jak on zachowa się cały na jedno. Rodzice jego dosyć przeciwni byli ożenieniu, potrafił ich uprosić i przekonać; były przeszkody ze strony panny, umiał je przezwyciężyć i przełamać wszystkie zawady ofiarami, które mu przyszły lekko: w pocie czoła dorobił się ukochanej istoty za towarzyszkę życia. Wszystko zdawało się skończone, lecz to był tylko ciężkiej walki początek.
Teresa piękna jak anioł, ale rozpieszczona i samowolna jak dziecię zepsute, w początku dała mu jeżeli nie chwilę szczęścia zupełnego, to wielką nadzieję. Z gwałtowną namiętnością kochając ją, lat kilka spędził na wpatrywaniu się w to bóstwo; a przekonawszy się ze smutkiem, że to cudne oblicze Madonny pokrywało pełną próżności i lekkomyślną kobietę, postanowił zająć się nią z całą troskliwością, na jaką się mógł zdobyć, na nowo rozpocząć wychowanie i postawić na stopniu, na którym widzieć ją pragnął.
Jakkolwiek sposobił się do tego stopniowo, powolnie i zawsze jeszcze zakochany namiętnie, jakkolwiek był pobłażającym, uległym, pierwsze jego kroki wiodące Teresę ku moralnemu jej podniesieniu, były hasłem wojny domowej. Terenia pojąć tego nie mogła, nie mówię, żeby się kto jej sprzeciwiał, lecz żeby skinieniom jej nie był posłuszny ślepo. Znajdując opór w mężu, w pierwszej chwili gdy to dostrzegła, obwołała go tyranem. Ile wycierpiał Graba, opisać trudno, ale cierpiał mężnie i bohatersko dla przekonania, bo czuł, że los żony miałby na sumieniu: widział się obowiązanym surowo do tego co czynił. Uczucie obowiązków tłumiło miłość szaloną, z którą walka, ukryta dla wszystkich, niepojęta dla nikogo, czyniła go bohaterem niepoznanym. Jeden anioł stróż stojący nad głowami łoża, patrzący w kartę myśli i uczuć jego, mógł się podziwić i zapłakać; świat nie rozumiał i potępiał.
Piękna Terenia nudziła się sobą, mężem, światem, potrzebowała zabaw, podróży, strojów, lekkich książek, co drażniąc wyobraźnię, nie nasycają głowy, i przędą z serca uczucia fałszywe. Powolnie wprawdzie, ale stanowczo Graba oparł się jej pragnieniom; chcąc jej przywrócić zdrowie ruchem, pracą, zajęciem użytecznem, chcąc ukołysać wyobraźnię, zbliżając ją do rzeczywistego życia.
Napróżny wysiłek! Terenia poczęła płakać, niecierpliwić się, a widząc, że łzy i prośby nie pomagają, grozić. Graba czysty na sumieniu, które mu mówiło: wytrwaj do końca! postępował z nią jak z chorym, ale nie potrafił uleczyć, może dlatego właśnie, że bardzo ją kochał. Co chwila wątpił o sobie, i zatrzymywał się na drodze, nie mogąc znieść widoku łez i rozpaczy. Kilka lat upłynęło w takim boju: mąż cierpiał na stosie Guatimozina, żona stała się heroiną romansu.
Nieprzyjaciel zbytku niepotrzebnego, choć wiele więcej dozwalał kobiecie, która pragnieniem piękna żyć musi, na wszystko przecie pozwolić nie mógł. Czule, ale stanowczo, oparł się podróży za granicę, okazując wydatki nad siły, które pociągnąć miała za sobą, gdyby ją przedsięwzięła Teresa tak jak żądała, z wielkim ludzi taborem i przepychem nad skalę majątku. Zamiast balów, które dawać chciała nieustannie, przedstawił jej świętsze i znaczniejsze do spełniania obowiązki, które dłużej i trwalej nad chwilę szału zabawić mogły i pocieszyć.
Ale piękna Teresa, pieszczone dziecię, słuchać tego nie chciała: płakała, chorowała, dostawała spazmów, i gdy w końcu paradne cugi, szamerowane liberje i kucharz Francuz ustąpić musieli skromniejszemu urządzeniu domu, wymówiła straszny wyraz: rozwód.
Graba, który ją kochał ze wszystkiemi jej wadami, na pierwszą wzmiankę o rozwodzie, w rozpaczy na wszystko, czego pragnęła, gotów się już był zgodzić, jedna tylko myśl o przyszłości dzieci wstrzymała go.
Przemógł więc znowu swe serce, odchorował groźbę, i utwierdzony w postanowieniu wychowania dzieci jak mu sumienie nakazywało, u nóg Tereni błagał, żeby choć rok chciała mu być powolną, i sprobować, i dotknąć tych zmian życia, które ją tyle, ile sądziła, kosztować nie mogły.
Ale Terenia odepchnęła go, nazywając tyranem, obłudnikiem, niegodziwcem. Graba świeżo wyleczony z zapalenia mózgu, które mu się odnowiło, zachorował niebezpiecznie; zostawiony sam sobie, osądzony był na śmierć. Nim przyszedł do zdrowia, żona wyjechała bez powrotu.
Ją to nic nie kosztowało, on tak leżał na śmiertelnej pościeli, bezprzytomny prawie, bez nadziei życia; dzieci nawet nie zostawiła przy nim, coby swym głosem rozbudzić go mogły. Silna budowa ciała przezwyciężyła chorobę: przyszedł do zdrowia. Wszelkiemi siłami probował zbliżyć się do żony... napróżno.
Nastąpiły układy, i bez rozwodu małżonkowie rozdzielili się zupełnie, dzieląc się dziećmi tak, że córka została przy matce, syn przy ojcu.
Odtąd już się nie widzieli: każde z nich poszło swoją drogą. Pani jeździła za granicę, czytała aż do rozspazmowania francuskie romanse, uczęszczała na bale i chorowała po dawnemu; Graba, wychowując syna, wiódł życie surowe i pracowite. Lata ubiegłe nie potrafiły w tym człowieku, tyle pracującym nad sobą, zniszczyć uczuć gwałtownego przywiązania do żony; szron siwizny poczynał ubielać mu skronie, namiętność rozłączeniem podżegana nie gasła, lecz wzmagała się. Żył w niej ciągłą męczarnią, jak Salamandra, ten symbol namiętności... w płomieniach.
Piękna Terenia, której brak było serca, płaciła mu to uczucie wzgardą, prawie nienawiścią. Ona mu nigdy darować nie mogła, że się śmiał targnąć na nią, i postąpił z nią jak z ukochanem, lecz zepsutem dziecięciem. Przywykła do panowania, nie pojmowała podległości najmniejszej: sama myśl zstąpienia z piedestału oburzała ją do szału.
Pani Lacka, o której losach i przyszłości później się dowiemy, była przyjaciółką jej młodości; dawno się nie widziały, trwały więc wynurzenia, żale, płacze, zwierzenia i rozmowy bardzo długo, zajmując dzień prawie cały. Terenia wzruszona i zmęczona niespodziewanemi wrażeniami, nie miała już siły ani się ubrać, ani wyjść do sklepów, jak wprzódy zamierzała. Przyjaciółki spędziły z sobą czas do wieczora; Józia na krzesełeczku w drugim pokoju, czekając na zawołanie matki, sama jedna ze spuszczoną główką robiła pończochę.
Tymczasem w miasteczku żwawo się krzątało obywatelstwo, naradzając się nad przyszłemi wyborami urzędników, a zwłaszcza marszałka.
Dawny pan marszałek ze swym sekretarzem pracowali nad przeciągnieniem na swoją stronę większości; panu sekretarzowi zbyt było dobrze panować, żeby się chciał narażać na podział władzy z kim innym: nikimby zaś wielowładniej nie pokierował, jak tym poczciwym marszałkiem, którym rządził na migi. Z drugiej strony, kapitan nieznużony dreptał, plątał się, gadał, intrygował, chcąc koniecznie na marszałkowstwo koniuszego Sumina, który o tym spisku nie wiedząc, spał spokojnie.
Myśl kapitana, dzięki jego staraniom, zyskiwała co chwila nowych stronników; a że lepszych kandydatów nie było, stary myśliwiec mógł rachować na pewny wybór: bo stronnictwo Paliwody, pomimo hałaśnego popierania młodzieży, hulaków i pasibrzuchów, przez samego nawet Paliwodę za nic nieznaczące uważanem było.
Samurski, który niefortunne powodzenie kandydatury Paliwody przypisywał nadaremnie panu Grabie, od rana gardłował, żeby tego, jak go nazywał, „arystokratę, co sobie tony jakieś nauczycielskie chciał dawać“, wyzwać po prostu na pojedynek.
— Więc go wyzwij sam! — wołano na niego ze wszystkich stron.
— Gotówbym był to uczynić, moi panowie — mówił zajadły Samurski, machając okropnie rękoma i wybijając wszystkim oczy cybuchem — gotówbym za wszystkich; ale choć mi męstwa nie braknie, biję się kiepsko i wstydu wam narobię.
Młodzik, co wczoraj mocno się odgrażał, dziś już tylko Paliwodę podżegał, ale sam wystąpić się wahał. Wśród gwaru i szumu, przerywanego brzękiem widelców, stukaniem szklanek i strzelaniem dobywanych korków, najniespodziewańszy w świecie gość, pan Graba sam ukazał się w progu.
Wszyscy osłupieli, oczy poczerwieniały, spojrzeli po sobie, wzajem się wzrokiem popychając; jeden Paliwoda z uśmiechem grzecznym postąpił ku niemu. Samurski chwytając go za połę, szepnął, łykając chleb, którym gębę miał zatkaną:
— Widzisz, widzisz, transpirowało! Tchórz, będzie cię przepraszał, będzie się tłumaczył. Trzymaj się tęgo, a w potrzebie wyzwij, jak Boga kocham, wyzywaj! My za tobą!
Słyszał czy nie słyszał Paliwoda, ale już dłoń podał przybyłemu i zapraszał go do śniadania, gdy poważny Graba podziękowawszy, wziął go na stronę.
— Mam ci dwa słowa powiedzieć na osobności — rzekł, i wziąwszy pod rękę gospodarza, wyszedł z nim do przyległego pokoju. Samurski podbiegł na palcach za nimi, podszeptując:
— A przynajmniej niech publicznie ciebie i mnie przeprosi!
Ale drzwi zamknęły się nielitościwie przed nosem doradcy nim dokończył.
— Kochany panie Konstanty! — odezwał się Graba, biorąc go za obie ręce i wpatrując się w twarz młodemu człowiekowi — gdybym nie szanował rodziców twoich, nie miał dla ciebie prawdziwego przywiązania i z serca nie życzył ci dobrze, nie widziałbyś mnie u siebie. Nie przypisuj mojego przybycia żadnej intrydze wyborowej: jest ono krokiem przyjacielskim.
Paliwoda skłonił się w milczeniu.
— Chcesz-li przyjąć radę starego przyjaciela domu i życzliwe przestrogi człowieka, który radby cię widzieć na takiem stanowisku w społeczeństwie, na jakiem być powinieneś? Nie obrazi cię rada?
Mimowolnie Paliwoda czuł potęgę człowieka, któremu uledz był zmuszony; uczuł w sobie coś niewytłumaczonego, co mu wzbraniało postawić się przeciwko panu Grabie, jak się zwykle stawił przeciw innym: odpowiedział więc ze wzruszeniem pewnem, powolnie:
— Czemużbym miał dobrej rady nie usłuchać?
— Cieszę się tem twojem usposobieniem — odparł Graba — Samurski musiał ci donieść com mu powiedział, gdy do mnie przyjechał z myślą prowadzenia cię na marszałka. Powiedziałem mu coś nakształt tego, co ci teraz powtórzę w oczy: panu Konstantemu potrzeba wprzód zreformować życie, pojednać się z matką, odpędzić darmozjadów co go wiodą do hulanki, marnie czas i pieniądze pochłaniającej; a gdy Bóg da, że wyjdzie na człowieka w całem znaczeniu tego wielkiego wyrazu, naówczas z radością poprowadzim go choćby na gubernskiego.
Paliwoda zmięszał się, trochę zaczerwieniał, zaperzył.
— Więc pan znajdujesz — rzekł widocznie pomięszany — że postępowanie moje nie jest takiem, jakiemby być powinno?
— Znajduję, i mówię ci to otwarcie w oczy. Przed obcymi może cię bronić potrafię, przed tobą muszę potępić. Młody, silny, zdatny, majętny, nie maszże co lepszego do roboty, jak hulać, pić, grać w karty i karmić darmozjadów, których próżniactwo wspierasz? A twoje postępowanie z matką?
— Z niego, zdaje mi się, nikomu nie winienem rachunku.
— Przepraszam cię, przed Bogiem i ludźmi człowiek winien rachunek z każdej swojej czynności. Bóg sądzi sprawę człowieka z jego sumieniem, widoczne uczynki i do sądu ludzi należą: z tychto drobnych czynności składa się całość życia społecznego, i dajesz zły przykład.
— Ale któż pan jesteś? — żywiej zawołał Paliwoda — żebyś mi miał dawać nauki?
— Jestem życzliwy przyjaciel, starszy od ciebie doświadczeniem człowiek, i obowiązany sumieniem powiedzieć ci prawdę.
— Ale ja o nią nie proszę!
— Daję ci ją nieproszoną: uczynisz z nią co zechcesz. Serce masz dobre, obałamucają cię twoi towarzysze: szkoda mi ciebie; pomyśl nad sobą... Nie sądź, żebym tu przyszedł z inną jak najżyczliwszą dla ciebie chęcią, i tylko dla ciebie.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł, pokręcając wąsa Paliwoda — ale...
— Czuję — przerwał Graba — że cię fałszywy wstyd wstrzymuje może od posłuchania głosu, który się wewnątrz z twoim własnym zgadza. Uczyń to powoli, nieznacznie; co najpilniejsza, odmień życie, pogodź się z matką, i pierwszy ją przeproś. Ot, tak szczerze — dodał — jestżeś szczęśliwy tem życiem, jakie prowadzisz? Nie maszże wśród tego szału chwil smutku, zwątpienia, prawie rozpaczy? Czyż cię czcze rozmowy i hulanka nasycają? Nie bierzesz-li odurzenia za szczęście? Powiedz!
Paliwoda spuścił głowę, zamilkł, potem podniósł ją nagle, i ze łzą w oku łagodniej spytał pana Graby, unikając odpowiedzi:
— Ale cóż pan masz przeciwko mojemu marszałkowstwu? Wprawdzie ja o ten tytuł nie dbam.
— Bo teżto wcale o tytuł nie chodzi, kochany panie Konstanty. Marszałkowstwo jest wielkiem i pięknem brzemieniem; ale czujeszże w sobie siły potemu, by je podnieść?
— Jużciż, powiem panu, tak jak nasz teraźniejszy marszałek, dam rady.
— To ładna sztuka! Nasz marszałek w istocie tytuł ma tylko. Ale zastanowiłżeś się, coto jest marszałkować jak potrzeba? Maszże siłę opierać się związkom, stosunkom, pokrewieństwu, prośbom, przyjaźni, groźbie nawet nieraz; dopilnować sprawy sieroty i wdowy w opiece, sprawy drugiego sieroty także, włościanina, w stosunku jego do właściciela ziemi? Maszże dość wytrwałości, rozwagi, zimnej krwi, żeby przedstawiać powiat wszędzie, ująć się za jego dobrem, utrzymać w nim powierzony twej pieczy i sumieniu porządek, sprawiedliwość? Dopilnować siebie, dopilnować drugich, skarżyć, gdy każe prawda, kłócić się, gdy kłótni wymaga sumienie, prześladować rabusiów i łotrów, których z kątów wszystkich powymiatać ci potrzeba: masz na to siły? powiedz!
Paliwoda stał zafrasowany, nie wiedząc co odpowiedzieć; ale znać było, że prawda przecisnęła się do głębi jego serca: wstyd mu tylko było ją uznać.
— Wiesz co, kochany panie Konstanty, wreszcie powiem ci najgłówniejsze. Widzę ze wszystkiego, że wybranym być nie możesz, pomimo gorliwych starań twoich przyjaciół: na co ci się narażać na pewny upadek?
— Pan sądzisz, że pewny?
— Niezawodny! Lepiej wcześnie zrzec się otwarcie kandydacji.
Domawiali tych słów, gdy po naradzie wrzawliwej w pierwszym pokoju, pan Samurski wraz z panem Pruckim, młodzieńcem co miał cztery pojedynki, a ośm razy śniadanie pojedynkowe, weszli nieproszeni szumnie drzwi otwierając, z minami rozognionemi i zapowiadającemi burzę.
Pan Prucki postąpił śmiało, odpychając Paliwodę, który go hamował, wprost do Graby, i głosem podniesionym zawołał:
— Te przeprosiny i wyłgiwania się nie pomogą. Pan obraziłeś pana Konstantego, mówiąc o nim obelżywie przed Samurskim: obrażając jego, obraziłeś nas wszystkich, jego przyjaciół; w imieniu wszystkich proszę pana o satysfakcję.
Graba z uśmiechem litości spojrzał na pana Pruckiego, potem na Paliwodę, który zmięszany, zawstydzony, stał w milczeniu, gryząc wąsy.
— Jakiejże pan chcesz satysfakcji? — odpowiedział Graba powolnie.
— Albo pan przeproś publicznie, a nie, to się będziemy strzelać!
— Za cóżto mam przeprosić?
— Za to co pan mówił przed Samurskim o Paliwodzie. To trzeba odwołać!
— A gdy nie odwołam?
— To się będziemy strzelać!
— A potem? — spytał go Graba.
— Coto pan żartuje? — rzekł Prucki.
— Nie, uchowaj Boże! to sprawa bardzo poważna: z czegożby tu żartować? chyba z pańskiej fantazji, i ochoty, żebym go skaleczył.
— To jeszcze zobaczymy!
— To rzecz niezawodna! — rzekł Graba. — Mam pierwszy strzał jako wyzwany.
— Niech sobie i tak będzie.
— Nie chcę pana pozbawić prawej ręki, potrzebnej do muskania wąsów, będę musiał przestrzelić mu lewą, bo zabić nie myślę! Pan masz jeszcze tyle rzeczy do wyuczenia się w życiu, że przerywać go byłoby nielitością.
Prucki i Samurski, pomimo zaindyczenia, pomięszali się nieco zimną krwią i szyderstwem Graby; Paliwoda rozśmiał się głośno. Wyzwany stał obojętnie, poglądając na nich.
— A zatem — rzekł — wyzywasz mnie pan?
Cofnąć się było niepodobna.
— A! wyzywam! — zawołał Prucki. — Zobaczymy co będzie z tej fanfaronady.
Graba z westchnieniem zbliżył się do młodego człowieka, który w wejrzeniach Samurskiego i Paliwody napróżno usiłował wyczerpnąć odwagę, szybko go już opuszczającą.
— Kochany panie Prucki — rzekł powolnie — na co między nami te żarty? Paliwoda nie ma mi za złe tego co powiedziałem: porozumieliśmy się łatwo; miałabyś sam osobiście być obrażony przezemnie?
— Jestem osobiście: gdyby nie czem innem, to żartami pańskiemi.
— Za te żarty, jeżeli chcesz, szczerze cię przepraszam: sam byłeś do nich powodem, i mimowolnie mi się z ust wymknęły, widząc tę gorączkę młodzieńczą, tak nadaremnie zmarnowaną. Wierz mi, pojedynek nie jest rzeczą tak wielką i piękną, żeby się nim chlubić można. Użyć odwagi, jaką Bóg dał, na to, żeby stanąć przeciw kuli braterskiej i do braterskiej mierzyć piersi, jestto użyć jej podobno jak można najgorzej.
— Do czego to zmierza? — zapytał, nabierając otuchy Prucki, który poczynał znów kręcić wąsa.
— Do uniknienia pojedynku — odpowiedział Graba — pojedynku bez powodu ważnego, coby go wymawiał, który panu nowych laurów nie doda, a dla mnie będzie bardzo przykrą ostatecznością.
— Uniknąć go już niepodobna: musimy się bić! — zawołał Prucki, zacierając czuprynę.
— Z mojej strony jeden tylko warunek — rzekł zimno Graba.
— A! są i warunki, chwała Bogu! — mruknął złośliwie Prucki.
— O! tak, są warunki! Wszak pan Konstanty ma pistolety?
— Mam doskonałe, Lazaro Cominazzo.
— I zapewne nabite?
— Świeżuteńko.
Prucki spojrzał po wszystkich, nie bez pewnej obawy.
— Otóż o jedno tylko proszę — dodał Graba — żebym wam mógł pokazać jak strzelam; bo ze mną chcieć stawać do pojedynku, jestto daremnie narazić się na szwank pewny.
— To nieznośna zarozumiałość! — krzyknął wyzywający niespokojny.
— Nazywaj to pan sobie jak chcesz, a szanowny gospodarz niech da swoich pistoletów i pójdzie z nami do ogródka.
Wszyscy ruszyli się za Grabą, który zaklejone na zimę drzwi żydowskiej izby wysadziwszy ręką silną, pierwszy wystąpił na podwórze. Tu ubezpieczywszy się, że plac obrany na próbę wysokim parkanem był zamknięty, o trzydzieści kroków ustawił deskę, kazał w nią wbić dziesięć mocnych bretnalów, i opatrzywszy broń, rzekł do Pruckiego:
— Jeśli raz chybię, będziesz pan miał zupełne prawo śmiać się ze mnie.
To mówiąc, w posępnem milczeniu, którego nikt z przytomnych nie przerywał, Graba wystrzelił dziesięć razy, i wsadził dziesięć kul na ostrza bretnalów.
— Pistolety bardzo dobre — rzekł, odwracając się potem do gospodarza, i biorąc za rękę Pruckiego, dodał: — Powiedz mi pan teraz, czy miałbym sumienie, zgadzając się, bić się z panem?
Prucki blady, bełkotał.
— Co innego jest strzelać do deski, co innego do człowieka! — zawołał Samurski.
— Niechybnie! — rzekł Graba. — Więc jeśli pan Prucki zażąda, służyć mu nie omieszkam.
Ale tu wdał się Paliwoda, i przeciwnicy z wielką radością obu podali sobie dłonie, a Graba odszedł, ukradkowemi wejrzeniami młodzieży przeprowadzany.
— Kochani panowie! — rzekł Paliwoda, rzucając się na krzesło, gdy się za nim drzwi zamknęły — jestto człowiek, którego szanuję, niekoniecznie dlatego, że tak pięknie strzela, ale dla jego charakteru i męstwa, z jakiem wprost do człowieka z gorzką prawda przychodzi. Wyznam wam, że mi nawet przykro, iż go szanować muszę, ale nie mogę inaczej! Otworzył mi oczy: nie chcę tego marszałkowstwa, to nie dla mnie.
— Jakto! cofasz się? — zawołali młodzi panowie, tłumnie otaczając Paliwodę.
— Byłbyś dotyla słabym?! — krzyknął Samurski, podnosząc cybuch do góry z giestem tragicznym.
— Nazwij to, jeśli chcesz, słabością: to mi wszystko jedno; ale pewno, że mi marszałkowstwo na nic się nie przydało, i kandydatem być nie chcę.
— Już tak! — rzekł, załamując ręce Samurski, który miał wielkie widoki na obiorze pana Konstantego, rachując jakby już miał w kieszeni administrację wioski przyległej swojemu folwarczkowi.
— Tak! — odpowiedział Paliwoda. — Wasze chęci były najlepsze; ale w czas opatrzyłem się, że wstydu tylkobym się najadł.
— Byłbyś wybrany! jak Boga mego kocham, byłbyś wybrany! — zakrzyczał Samurski.
— Nie! — odparł zimno Paliwoda.
— Jakto nie?
— Napocilibyśmy się wiele a nadaremnie. Pluńmy na to! — zawołał, śmiejąc się — to kłopot, zamoroka, nudy; ot, lepiej pofacjendujmy na konie, pohulamy i pobawim się wesoło. Niech sobie kto chce będzie marszałkiem, ja do nóg upadam.
Samurski popatrzał, plunął, siadł aż krzesło pod nim zatrzeszczało, i machnąwszy ręką, począł fajkę palić zajadle; wreszcie fajkę rzucił, nacisnął czapkę, i wyszedł milczący i gniewny, mrucząc pod nosem:
— Pracujże tu dla nich! Niewdzięczny! umywam ręce!
Młodzież, nie wyjmując Pruckiego, który dla zakasowania swego niefortunnego wyzwania począł opowiadać o czterech pojedynkach i ośmiu śniadaniach pojedynkowych, wzięła się jednozgodnie do szklanek. Żartowano z wypadków ranniejszych, wojowniczego ducha pana Graby przeciwnik klął się, ręczył słowem honoru i przysięgał, że do pojedynku nie tyle potrzebna zręczność i umiejętność, co odwaga i szczęście: a czas spłynął do wieczora na zwyczajnem zajęciu wśród kart, kieliszków i gawędy. Na chwilę tylko zniknął gospodarz, i po więcej niż godzinnej niebytności, wrócił zamyślony, wzruszony, nie chcąc mieć udziału ani w grze, ani w pijatyce.
Nadchodził wieczór, a wieczorem miało być kasyno, owa zabawa, na której wszystko co żyło w okolicy i miasteczku znajdować się obiecywało. Niektórych obywateli żony i córki uprosiły sobie pozwolenie przybycia na ten dzień do miasteczka; żony też urzędników i kobiety miejskie gotowały się zająć pierwsze miejsca na kanapach, w tańcu i u wieczerzy. Potrzeba wyznać, że choć we zwyczaj weszło wyśmiewać zabawy na prowincji, bo istotnie często są śmieszne, żaden jednak bal w stolicy, ze swemi urzędowemi formami, paryzkiemi strojami i jak najprzyzwoitszą powierzchownością, nie może się porównać pod względem malowniczym z balikiem w miasteczku powiatowem, gdzie i rozmaitość większa, i sprzeczności mnóstwo, i wesołość ochocza, i swoboda nieograniczona.
Wnijdźmy więc na chwilę do sali oświetlonej, i przypatrzmy się towarzystwu, które się tu całe zebrało: bo na baliku w powiatowem miasteczku któż nie będzie? — chyba nieszczęśliwy kancelista, któremu krawiec nie doszył mającej sprawić sensację kamizelki; chyba stoło-naczelnik, którego wstrzymał szewc, nie odniósłszy butów na termin! Reszta, przez ciekawość, przez próżniactwo, albo się wlecze na salę, albo idzie do bufetu upić się pod dobrym pozorem baliku, albo wreszcie choć przez drzwi zagląda. Ci co się we drzwiach cisnąć nie chcą, ucierają świece. Mało jest nawet żydów w miasteczku, coby choć przez szparę odrobiny balu nie widzieli, nie mogli nazajutrz opowiedzieć jaki frak miał pan strapczy, jaką suknię pani sprawnikowa, i co robił pan marszałek. Jeśli nie wszyscy wchodzą wewnątrz, nikt nie jest wyłączony od zajmowania się balem: wszystkich on obchodzi w pewien sposób i nazajutrz każdego czemś dotknął, każdy ma coś o nim powiedzieć.
Bal jednak tutejszy nie był zupełnie podobny swoim rodzonym: więcej miał nad inne wytworności, pozoru, i dzięki majętnym rodzinom co się nim zajmowały, obiecywał jak najdokładniej, o ile możności, małpować zabawy wielkich domów lepszego tonu.
Zwykle też miejskie towarzystwo, nie odmawiając udziału swego w zabawie, wcześnie kwaśno na nią spoglądało, mianując to kasyno arystokratycznem. Młodzież już się nawet gotowała odbijać w polonezie na przekor, i stawać w pierwszej parze z panną N..., w pik znakomitościom, które posądzano wcześnie o zamiary uzurpacyjne. Jedyny oficer od huzarów, znajdujący się na urlopie, ogromnego wzrostu i silny jak lew, wszystkim rozpowiadał, że będzie na złość arystokratom kierował muzyką jak mu się podoba. Słowem, jak wszędzie u nas, choć jeszcze nie było zaczepki, ani obrazy, ani upośledzenia dla nikogo, już się ich domyślano, gotowano do nich i rozpoczynano bój przeciwko marom. Szczęściem nikt z lepszego towarzystwa, ani do pierwszej pary, ani do kierowania orkiestrą, ani do zajęcia miejsc za główne uważanych się nie spieszył: spełzły więc chętki zrobienia awantury na pokątnych drwinkach i szeptach.
Lecz nie wszyscy taką krucjatę przeciwko bogatszym obwoływali. Zrana jeszcze, gdy się dowiedziano, że najwyższe towarzystwo powiatu: pani Grabowa, panna Irena i kilka innych osób (z bywających za granicą!!!! mówią drudzy i za granicami!!) mają zjechać i przytomnością swą bal uświetnić, radość błysnęła i na licach marszałka gospodarującego z urzędu i wice-gospodarzy i gospodyń.
Sekretarz, przywykły wszystko robić za marszałka, uznał potrzebnem przyczynić świec, na których rozmyślał tylko jak ma zyskać (bo zyskać musiał), czy na cenie, czy na ilości? — na cenie zyskałby gotówką, na ilości świecami. Po długim i głębokim namyśle, wolał schować dla siebie dwa oka świec, gdyż cena stearyny, zbyt powszechnie znana, nie dawała się o wiele podnieść. Można było wprawdzie podać w regestrach wosk a zapalić łój i stearynę, ale kołnierze fraków denuncjowaćby gotowe; i sekretarz znowu był człowiek sumienny: kradł na stearynie, ale oburzał się na tych, coby ją zastąpić śmieli szelmostwem, nazywał to już szelmostwem (mały zysk nie był niem jeszcze).
Zabawa, pomimo wcześnie nadanego jej charakteru arystokratycznego przez tych, którzy wszędzie widzą arystokrację gdzie jej nie ma, obiecywała być liczną; ci co nie myśleli się bawić, szli patrzeć, inni (niestety! małpy jesteśmy) chcieli być, słysząc, że tam będzie tłumnie; mężczyzni mieli już zapewnione stoliki preferansa i osobną fajkarnię, ponczyk rzymski, w którym celował Caricato. Nawet pan koniuszy Sumin, który nigdy na tłumnych zabawach nie bywał, zawahał się chwilę, gdy mu powiedziano, że Irena będzie na balu, a zwłaszcza gdy się dowiedział, że wnuk jego Jerzy z panem Grabą przybyli do powiatowego miasteczka. Potarł czuprynę, wyłajał Malcowskiego, co tylko czynił w wielkich i trudnych okolicznościach, plunął, tupnął, głęboko się zamyślił, poczem oddysponowawszy krupnik z pół-gąską nastawiony na wieczerzę, kazał sobie czyścić frak granatowy z guzikami złocistemi, zachowujący się od wielkiej gali, przygotować spodnie popielate i buty z kutasami warszawskie.
Wszystko to zapowiadało, że i pan koniuszy na bal się wybierał, czego jak świat światem nie bywało. Właśnie w chwili gdy te przybory czynił, wszedł Jerzy do żydowskiej izby, którą dziad jego zajmował. Przyjął go staruszek niby ochoczo, ale niecierpliwość ogromna przebijała się pod źle udaną jego obojętnością i grzecznem obejściem.
— A! to waść, panie Jerzy! — zawołał, we drzwiach go zobaczywszy.
— Przyjechałem z panem Grabą poznać powiatowe miasteczko.
— Tfu! tfu! co tu poznawać? Ot, słuchasz dziwaka, który ci na drugą stronę głowę przewraca. Czas zmarnowany napróżno! Co tu poznasz? hę! Abrahama? Josia? To ci może każę pokazać także mojego gospodarza Mordka? Ciekawa figura: broda pół łokcia, a nosa drugie tyle.
— Dziś przytem zabawa: jakieś kasyno.
— At! w głowie jak w Pacanowie! zabawa! Warszawiakowi zachciało się skosztować i naszej parafjańskiej zabawy!
Jerzy spuścił głowę i siadł milczący; pan koniuszy począł, zagryzając wargi, przebierać palcami po stoliku; nagle, jakby mu coś doskonałego do głowy przyszło, zerwał się, rzucił do wnuka, i pocałowawszy go radośnie, z oczyma myślą błyszczącemi, zawołał:
— Jurku! kochanie moje! do kroćset djabłów! oto ja tobie śliczny podam projekt! zobaczysz!
— Cóż takiego, panie koniuszy?
— Co? osobliwszy a przewyborny projekt do kroćset kaczek! Kochanie moje, powinieneś mnie przynajmniej w rękę pocałować za to: prawdziwa inspiracja! Mam dla ciebie partję, i prześliczną!
— Jakto partję? w preferansa?
— Nie, nie, ożenienie cudowne!
— Ale ja się wcale żenić nie myślę.
— Gadaj sobie zdrów! Któryż z was gołych paniczyków nie ożeni się bogato, byleby tylko mógł. W sercu u was pusto; aby wam kieszeń naładować, to najpilniejsza.
— Panie koniuszy! — rzekł Jerzy z oburzeniem.
— Słuchałbyś lepiej! — rwąc za guzik, rzekł koniuszy żywo — słuchałbyś lepiej, a uważnie. Przyjechałeś, zdaje mi się, z panem Grabą?
— Tak jest, z nim.
— No, a nic nie wiesz: najprzód, że pan Graba ma żonę prześliczną jak anioł, z którą nie żyje, bo od niego uciekła: to człowiek nieznośny, dziwak, opętany; powtóre, ma śliczną także córkę młodą, potulne, dobre, poczciwe stworzenie, a bogata będzie jak panna Irena bez mało-czego. Nawet ten dziwak Graba chce podobno równo między dzieci majątek podzielić, to może będzie miała więcej od Ireny. Rozumiesz ty to: ładna, miła i potulna! Irena to pani, ona się poprowadzić nie da, ho! ho! a to dziecię posłuszne, dobre, bojaźliwe. Rozumiesz, dziś na balu — dodał natarczywie — dziś zaraz poznam cię z żoną pana Graby: jestem z nią bardzo dobrze; potem swatam cię; domyślają się i dam się im domyślać, żeś moim spadkobiercą, a Turza-Góra coś znaczy! jesteś przyjęty, ożeniony, bogaty, szczęśliwi kwita i niech cię djabli biorą,! A co? — spytał w końcu, ściskając Jerzego.
Ale Jerzy stał jak kamień, zimny, milczący i prawie zagniewany.
— Kochany panie koniuszy — rzekł z bolesnym uśmiechem — z serca dziękuję, ale się żenić nie chcę, ani myślę.
— Jakto, kochanku, pewnie?
— Ale najpewniej! — odpowiedział Jerzy z przyciskiem.
Koniuszy popatrzał mu w oczy, odwrócił się i zawołał:
— O! kłamiesz serdeńko! No, ale dla mnie to zrobisz, że pojedziemy na bal razem: ja cię zapoznam. Zrobisz to dla mnie?
— Dlaczegoż nie? poznam się najchętniej.
— Graba zapewne nie będzie na balu, bo nigdy nie bywa, więc bardzo naturalnie, żebyś poszedł ze mną.
— Ale i pan koniuszy, jak słyszałem, nie bywa także?
— Owszem, czasem bywam; nawet zobacz sam, że Malcowski czyści frak granatowy: to nie bez kozery. Zatem idź, ubieraj się, przyjeżdżaj i ruszamy.
Zatarł ręce stary Nemrod poleski i tupnął z radości nogami, mówiąc do siebie: — Oto myśl szczęśliwa! — Potem pochodził po pokoju.
— Między nami mówiąc — dodał szybko, wpół do siebie niby, wpół do Jerzego — Irena to samowolne i dość zepsute stworzenie. Ja ją kocham, ale to litość bierze patrzeć na nią. Ot, i do tego pożaru potrzeba to było jeździć? Głowa się pali! — Jerzy milczał. — Hę? — spytał stary.
— Ma serce!
— O! już to że ma serce i złote! — zapomniawszy się krzyknął koniuszy — złote, anielskie serce to! — Ale wnet złapawszy się na niepotrzebnem gadulstwie, dodał chłodniejąc: — Głowa się tylko pali, a serce, jużciż tak, może, zresztą Bóg tylko wie. Poznaj-no wprzód córkę pana Graby: specjalik, powiadam ci, młodziuteniesienieczka!
Jerzy ruszył ramionami. Czas było iść się ubierać: w milczeniu pożegnał dziada i wyszedł.
Zaraz w ulicy spotkał się z kapitanem, który u drzwi lichego zajezdnego domku, zajętego na kwaterę przez oszczędność, przechadzał się, jakby na straży czatując, z nieodstępnym kapciuchem na guziku, tabakierką w kieszeni i fajeczką pogryzioną w zębach. Kapitan, jak tylko zobaczył Jerzego, począł go niezmiernie witać, ściskać, i dopadłszy, uczepiwszy się jego ręki, nie puścił, aż nawpół gwałtem wprowadził go na chwilkę rozmowy do swojej izdebki.
Kapitan stał przez skąpstwo nietylko u żyda, ale że stancje były drogie, z żydem razem. Gdy weszli do małej izdebki, pozrzucano z tapczana książki żydowskie, żupany i spódnice, garnki i miski, ażeby gościowi uczynić miejsce.
— Wie pan co? — rzekł kapitan niezmiernie się kłaniając i nachylając Jerzemu do ucha — wie pan co to się święci? Daj mi pan słowo honoru, że nikomu nie powtórzysz, co mu powiem.
— Chętnie.
— Wszak to prowadzą pana koniuszego na marszałka!
— Tak? — spytał Jerzy obojętnie — a! to dobrze!
— Zapewne, że dobrze. Ot, ma pan pierwszą nowinę naszych wyborów.
— Bardzo się z niej cieszę; lecz dlaczegoż to ma być tajemnicą?
— Tsyt! właśnie żeby to panu wyłożyć i jeszcze z jednej przyczyny, chciałem z panem dobrodziejem pomówić. Dla powiatu wielkiej to wagi rzecz, żeby obrano pana koniuszego. Mogłeś się pan dobrodziej dowiedzieć o tym zamiarze z boku i szepnąć staremu co się święci, a to potrzeba koniecznie, żeby on o tem nie wiedział.
— Czemu? — spytał Jerzy.
— Hm! czemu! bo nie zechce być; a jak go już obiorą, to musi.
— Ale dlaczegoż ma nim być koniecznie?
— O! to długoby o tem mówić, a nie wiele słuchać: rozumie pan dobrodziej, to interes ogólny. A teraz druga rzecz: mogę z panem mówić otwarcie?
— Jak najotwarciej, jeśli łaska.
— Otoż co jest: jeśli pan postąpisz sobie wedle rady szczerych swoich przyjaciół, może się pan tu u nas pięknie ożenić. Niech pan panny Ireny z oka nie spuszcza.
— Daruj kapitanie, że się na ten projekt oburzę — zawołał Jerzy. — Mało znam pannę Irenę, żenić się nie myślę jeszcze i projektów nie robię. Jeślibym zamierzał kiedy ożenić się, to z przywiązania.
Kapitan pomyślał i wydmuchnął fajkę w oczy przechodzącej żydówce.
— Więc pan powraca do Warszawy? — spytał.
— Zapewne, w tych dniach.
— Po co? nie lepiej żeby tu osiąść przy panu koniuszym?
— Tu także nic mnie nie nęci.
— Sam pan dobrodziej, nie pomnę, czy może szanowny dziad pański mówił, że dobra wielkopolskie tak jak nie należą do pana?
— To prawda.
— Czemużby tu u nas pracą i staraniem nie dorabiać się majątku? Tu w Polesiu, panie, tylko majątek robić! Choć to piaseczek, ale od czegoż woły? od czego wódeczka? a smoła sobie, a owce sobie; wydatki żadne: grosz co wszedł, nie wyjdzie. Wie pan co, ja nawet dla wstrzymania pana w tych stronach...
— Bardzom panu wdzięczny, ale cóż za powód zajęcia się mną?
— Panie dobrodzieju! — rzekł ściskając i rozpływając się kapitan — z pierwszego wejrzenia, szacunek, przyjaźń, zresztą sądź pan jak chcesz. Ja panu stręczę dzierżawę doskonałą, majątek tani, a co się tyczy wypłaty pieniędzy, biorę na siebie; pan mi tylko zapłaci procent.
Jerzy zdumiony wstał i odparł dość zimno:
— Nie mam prawa ani żądać takiej ofiary, ani jej przyjąć.
Kapitan gwałtem posadził Jerzego na tapczanie.
— Posłuchaj pan dobrodziej: nie chcesz wierzyć, że człowiek człowiekowi powinien i może uczynić dobrze, gdy go to nic nie kosztuje nawet; hę? pan mnie masz w podejrzeniu?
— Daruj pan, ale to tak dziwne zajęcie się moim losem...
— No, mniejsza o to, może ja w tem mam jaki i swój interes.
— Przyznam się panu, że nie rozumiejąc o co chodzi, w żadną sprawę wdać się nie mógłbym, póki jej głębi nie dojrzę.
Kapitan się zawahał, podrapał.
— Wie pan co? — rzekł — daj mi pan słowo tylko, że nie odjedziesz nie widząc się ze mną; proszę o to.
— Zgoda na to.
— Na balu pan będzie?
— Idę z moim dziadem.
— Jakto! i pan koniuszy się wybiera? a no! to i ja! — zawołał kapitan. — Hej! Grzesiu! frak i buty żytomierskie!
Jerzy pożegnał niepojętego kapitana i wymknął się do siebie. Stał razem ze starym i młodym Grabą. Oni się właśnie zdawali nad czemś naradzać, gdy Jerzy wszedł zamyślony, smutny i taki, że gdyby go w tym stanie ujrzeli dawni towarzysze, posądzićby go musieli o ogromną przegraną w karty lub co gorszego nawet: bo dawniej nie bywał nigdy w tak posępnym i strasznym humorze.
Stary Graba, jak zawsze, miał na czole pogodę uczciwego człowieka, której nic zasępić nie może; wszakże więcej trochę wzruszony, trochę rumiany, w oczach miał jakby ostatni konający promyk niedogasłej namiętności, jakby łzę nie zaschłą jeszcze.
Smutno coś mówił do syna: syn słuchał z uszanowaniem i pokorą.
Jerzy przeszedł na palcach, nie przeszkadzając rozmowie i posunął się do swojej izdebki, chcąc tylko ubrać się co najprędzej.
— Pan będziesz na wieczorze? — spytał go stary Graba.
— Będę z moim dziadem — odpowiedział Jerzy.
— I mój syn także.
— A pan? — spytał Sumin.
— A ja! ja — trochę tajemniczo i zmięszany rzekł Graba — ja, może tylko na chwilę lub całkiem nie.
— Czyż i taką zabawę pan potępiasz?
— Potępiam? nie. Młodym jej potrzeba, starym także większe zgromadzenia, choć nie tańcujące, są zbawienne dla zmiany myśli, dla spotkania z ludźmi, zebranymi w społeczność i stanowiącymi wcale co innego od pojedyńczo wziętych; ale ja mam moje powody, dla których może nie będę. Bawcie się dobrze za siebie i za mnie! — dorzucił smutnie i uśmiechając się, wyszedł nagle.