<<< Dane tekstu >>>
Autor Natalia Dzierżkówna
Tytuł Ela
Podtytuł Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1903
Druk Warszawska Drukarnia Estetyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I nagle wszystko się zmieniło w jej życiu! Okolice, ludzie, nawet nastrój wewnętrzny Eli był zupełnie odmienny; im dalej posuwał się długi, wężowaty szereg wagonów, tem więcej nikły w pamięci świeże jeszcze wrażenia pobytu w Szumlance, myślą wyprzedzała już wiozący ją pociąg; była tam, przy nim, przy Tadeuszu, którego wyobrażała sobie leżącego samotnie, bez opieki, w malignie!...
Im bliżej był kres podróży, tem większy przypływ tkliwości czuła w piersi dla brata. Zdawało jej się, że ta podróż nigdy się nie skończy. Patrzyła z roztargnieniem w okna wagonu; krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie, niejednokrotnie przykuwając do siebie oko smętną pięknością przyrody.
Niebotyczne lasy, olbrzymie zielone równiny, wioski zupełnie inne, niż te, które widzieć przywykła. Od czasu do czasu przelatywał pociąg hałaśliwie przesz most żelazny, którego kraty migały jak sieć olbrzymia; wszystko to razem sprawiało dziwny zamęt w jej myślach.
Nakoniec, po czterech dniach, podróżując dniem i nocą, stanęła u celu.
Kazała się wieźć wprost pod adresem, który tylokrotnie pisała na kopercie listu, nie przypuszczając, że kiedykolwiek będzie się sama nim w swej wędrówce kierowała.
Wieczór był chłodny, śnieg przelatywał w powietrzu, tak, że nim stanęła przed małym domkiem, na ustronnej uliczce położonym, osypana już była cała warstwą śniegu.
Domek drewniany, jednopiętrowy, z facyatką, na jaskrawy żółto-czerwony kolor malowany, niczem się nie różnił od całego szeregu podobnych mu zupełnie budynków, stojących po obu stronach zarośniętej trawą uliczki. Kilka brzóz o zżółkłych liściach kołysało się smętnie, stanowiąc coś w rodzaju małego ogródka; domy wszystkie okolone były dość wysokim parkanem, również na żółto malowanym; a ta gama żółtych tonów na tle ołowianemi chmurami zasnutego nieba uderzała jakąś monotonnością ponurą.
Eliza jednym skokiem przebyła kilka schodków, prowadzących na ganek, i pociągnęła niecierpliwie żelazny, pogięty mocno drut dzwonka.
Nie otworzono jej natychmiast, więc tymczasem wpatrywała się w okna, chcąc odgadnąć, gdzie jest pokój brata. Serce jej biło niespokojnie na myśl, że już chwila jedna tylko ich dzieli. Ale wszystkie nizkie okienka przybrane były jednakowo w białe, proste firanki, i całe okryte zielenią i kwieciem. Czerwieniło się geranium, floksy, gwoździki — skromne ogrodowe kwiatki, które w tym surowym klimacie nie mogły rosnąć w gruncie, więc je w doniczkach troskliwie pielęgnowano.
Światło błysnęło w jednem oknie, potem się posuwało przez szereg pokojów, aż usłyszała nakoniec zgrzyt klucza w zamku, odsuwanie ciężkiej drewnianej zapory, skrzypnęły zawiasy — i Eliza znalazła się w małym, z desek zbitym przedsionku, drżąc zarazem z zimna i ze wzruszenia.
Staruszka o zwiędłej, koloru suchego piernika twarzy, lecz o błyszczących i ciekawie rozszerzonych źrenicach, jedną ręką przytrzymywała dużą ciepłą chustkę, która okrywała jej głowę i ramiona, drugą z lichtarzem w ręku podniosła wysoko, aby się lepiej nowoprzybyłej przyjrzeć mogła.
— Skąd to?... Do kogo?... — zapytała dość sucho. — Może źle trafiliście? A kogóż to wam widzieć trzeba? Pewno doktora Razowicza? — mówiła pośpiesznie, nie czekając odpowiedzi — bo do niego to zewsząd zjeżdżają się rozmaici ludzie.
— O! nie; jestem pewna, że dobrze trafiłam. Przyjechałam do brata! Tadeusz Horoszkiewicz. On tu mieszka w tym domu.
— Horoszkiewicz?... A jakże! a jakże! to mój lokator! — zawołała starowina, zmieniając nagle ton mowy, który przybrał od razu jakiś miększy odcień.
— Siostra? no, proszę! Gołąbeczek mój! jak się ucieszy! Chory leży!... A czy wiedzieliście o tem, że chory?
— Dlatego właśnie przybywam! — zawołała Eliza — otrzymałam telegram. Proszę więc, dobra pani, prowadź mnie coprędzej do niego.
— Nie, duszyczko!... Nie, rodzona!... — mówiła, zwracając się do Elizy z poufałością, właściwą mieszkańcom tego oddalonego zakątka. — Musisz poczekać u mnie chwilkę; rozgość się tutaj tymczasem, niech zaraz zniosą rzeczy; zaraz napijesz się herbaty z konfiturami, ogrzejesz się trochę; do chorego z zimna iść nie można! a mroźno dzisiaj! My tu jego pielęgnujemy; nie bój się, krzywdy nie ma!
I stara w przydeptanych pantoflach dreptała po izbie; dostała z malowanego w jaskrawe kwiaty kredensu grube fajansowe filiżanki, cynowe łyżeczki, i wycierając je starannie, ustawiała na stole.
Eliza zdejmowała z siebie okrycie i strzepywała śnieg z kapelusza, niespokojne ku drzwiom przyległego pokoju rzucając spojrzenia.
— Jego pokój po tamtej stronie sieni — mówiła stara, czytając w jej wzroku pytanie, — tam pewno kolega dyżuruje przy nim, bo jego bardzo kochają!... Doktor Razowicz dwa razy na dzień tu wpada.
Elizie te słowa dodały otuchy; opuściła ją przygnębiająca myśl o samotności, w jakiej brat mógłby być pogrążony.
— Jacy dobrzy! — szepnęła serdecznie, zawsze rada optymistycznie patrzeć na świat i ludzi.
— Zaraz poproszę tutaj tego pana — rzekła staruszka — i zobaczę zarazem, czy brat wasz śpi. — I to mówiąc, naciągnęła znów ciężką chustkę na głowę i wyszła do sieni.
Eliza po chwili słyszała pukanie jej do drzwi przeciwległych, potem szept przytłumiony dwóch głosów ją doleciał — i serce zabiło jak młotem. Drzwi się otwarły i stanął w nich brunet o twarzy śniadej, rysach twarzy pociągłych, oczy miał duże, głębokie, wysmukły był, więcej niż średniego wzrostu, tak, że przestępując próg, musiał trochę uchylić głowę, by się o nizki odźwierek nie uderzyć.
Podszedł ku niej żywo, i ujmując jej rękę, rzekł serdecznie:
— Przybyła pani do nas! Jakże rad jestem! Tadeusz niezmiernie się ucieszy. Tylko trzeba ostrożnie go przygotować; on nic nie wie, że telegram wysłałem. Bolesław Przełęcki — dodał nagle, skłaniając głowę, — przyjaciel i towarzysz brata pani.
— Znałam już pana z listów Tadeusza — rzekła Eliza, onieśmielona trochę i wzruszona. — Dziękuję panu! Dziękuję z całego serca za przysłanie telegramu i za wszystko, co pan robi dla brata!
Bolesław objął spojrzeniem jej wdzięczną postać i w oczach jego zamigotały ciepłe, dźwiękiem jej słów w duszy wykrzesane iskierki.
— Jaka miła!... Wydaje mi się, jakbym nagle kwiatek z pól naszych zobaczył!... — mignęło mu w myśli.
Głośno zaś odrzekł:
— Przepraszam najmocniej, żem pozwolił sobie telegram do pani wprost, a nie do ojca zaadresować. Bałem się potem, że zanadto panią przerazi. Wysłałem go w chwili, gdy życie Tadeusza było rzeczywiście w wielkiem niebezpieczeństwie. Przebywał straszny kryzys...
— A teraz? — zawołała Eliza, podnosząc głowę i utkwiwszy weń pełne niepokoju spojrzenie. — Jak go pan znajduje?...
W oczach jego chciała wyczytać prawdę, niezależnie od tego, co jej powie.
— Niech pani będzie zupełnie spokojna — rzekł łagodnym lecz stanowczym tonem: — niebezpieczeństwo już minęło, gorączka trwa jeszcze i dlatego trzeba ostrożnie postępować, aby nagłe wrażenie nie zaszkodziło w dalszym normalnym przebiegu choroby. Od razu skonstatowano tyfus. Zapisujemy stopnie temperatury i lekarz z obecnego stanu chorego wydaje się być zupełnie zadowolony.
— Dziękuję, dziękuję!... — szeptała Eliza, a rumieniec wzruszenia twarz jej okrasił.
Wzbudzająca zaufanie postać Bolesława wydawała się jej w tej chwili uosobieniem jakiegoś dobrego ducha opiekuńczego, czuwającego nad jej bratem. Miała poryw nagły przyciśnięcia się do jego piersi szerokiej i wypłakania na niej łez, cisnących się gwałtownie pod powieki.
Wilgotne jej oczy spoczęły na nim z wdzięcznością i tkliwością zarazem; a może myśl owa z jej mózgu magnetycznym prądem go przenikła, uczuł bowiem jakąś błogość w duszy i dawno nieznane ciepło. Ela naraz wydała mu się bardzo blizką i drogą, choć przedtem niewyraźne zaledwie miał pojęcie o jej istnieniu, a jego trzeźwy umysł nie kusił się nawet nigdy o odtworzenie w swej wyobraźni, jak wyglądać mogła siostra jego najlepszego przyjaciela.
— Niby promień słońca wpadł do naszego cichego ustronia! — pomyślał Bolesław i miał ochotę powiedzieć jej to samo, lecz wstrzymała go obawa, że ten szczery okrzyk wydałby się jej niewłaściwym w obecnej chwili.
Zamilkł więc, a tymczasem dobra starowina przysunęła już filiżankę herbaty, chcąc gwałtownie zmusić Elizę, aby się posiliła.
— Dziękuję uprzejmie — szeptała zmieszana; — doprawdy, że teraz, zanim go nie zobaczę, nic do ust wziąć nie będę mogła.
W tej chwili rozległ się słaby głos dzwonka; to chory przyzywał do siebie.
— Pozwoli pani, że pójdę pierwszy; za chwilę powrócę po panią — rzekł Bolesław.
Przez drzwi uchylone nieco Eliza dosłyszała słaby głos brata — i łzy długo tłumione spłynęły po jej twarzy.
— Dobraż ty musisz być, gołąbeczko moja! — mówiła stara gospodyni.
I skrzyżowawszy ręce na piersiach, przechyliła głowę, kołysząc się machinalnym ruchem, jakby w głębokiem zadumaniu.
— Bo też to dobra, kryształowa dusza u niego... Szkoda nam będzie, gdy wyjedzie!
— Obyż jak najprędzej! — zawołała Eliza ze wzruszeniem. — Tak stęskniliśmy się za nim!
W tej chwili głowa Bolesława w drzwiach się ukazała; przyzywał Elizę, gdyż Tadeusz już nie spał i o jej przyjeździe się dowiedział.
W półmroku niewielkiej izdebki, na żelaznem łóżku, z głową wysoko na poduszkach wzniesioną, z rękoma wzdłuż kołdry wyciągniętemi — leżał Tadeusz.
Paląca się w kącie pokoju, za wystającym piecem postawiona lampa oświetliła wchodzącą, a za nią w cieniu zarysowała się wysoka postać Bolesława.
Tadeusz wyciągnął chude, przezroczyste prawie ręce ku siostrze, jakby to jasne zjawisko rozwiać się miało za chwilę.
Rzuciła się ku niemu, drżąca ze wzruszenia — i z ust obojga sypały się bezładne, dla nich tylko zrozumiałe wyrazy, — a były one takie miłe, takie swojskie, tak rzewne w swej dziecinnej prawie prostocie, że Bolesław, trzymający się wciąż na uboczu, czuł się wzruszonym do głębi.
On przecież także ma siostry i matkę starą, która go kocha nad życie, — powinien był już od miesiąca być tam przy nich, gdzie go oczekują z dnia na dzień, licząc godziny, wyglądając ze wzrastającym co chwila radosnym niepokojem.
Jego zaś przykuwało tu to wązkie, żelazne łóżko, na którem pasujące się między życiem a śmiercią spoczywało od kilku tygodni wychudłe i wynędzniałe ciało przyjaciela.
Robił też wszelkie możliwe wysiłki, aby tę duszę, już jakby w odlocie, zatrzymać; chociażby o największe osobiste poświęcenie chodziło, gotów był na nie, postanowiwszy pozostać przy Tadeuszu aż do chwili, w której stan jego już żadnej obawy wzbudzać nie będzie.
Teraz, kiedy siostra jest przy nim, kiedy doktor uśmiecha się z zadowoleniem, mówiąc, że pacyent na mocnym stoi gruncie i że nie tak łatwo wymknąć się na tamten świat z pod tak gorliwej opieki, — teraz i on, Bolesław, ma prawo myśleć o sobie; powinien coprędzej spakować skromne studenckie manatki i dalej w świat, w ten świat szeroki, który tem ponętniejszym mu się wydawał, odkąd przez czas pewien zamknięte drzwi do niego stanęły znów otworem.
Zdecydował, że pozostanie jeszcze tydzień, zanim młoda dziewczyna z nowymi warunkami życia się oswoi.
— Niepodobna przecie — myślał — na słabe jej barki zwalić od razu całe brzemię drobnych trosk codziennych i pielęgnowanie chorego, pozostawić ją samotną w razie, gdyby zaszły jakieś nowe a nieprzewidziane komplikacye w chorobie Tadeusza.
Jednem słowem on, który od lat kilku marzył nieustannie o chwili wyjazdu, teraz odkładał ją dobrowolnie, wyszukując coraz to nowe powody, aby się przed samym sobą usprawiedliwić; zasadą jego bowiem było: we wszystkiem postępować logicznie i konsekwentnie.
Rekonwalescentowi czas upływał teraz pogodnie i wesoło. Obecność Eli dziwnie kojący wpływ wywierała na jego podrażnione nerwy. Obchodziła się z nim tak, jak gdyby był młodszym od niej; z jakąś macierzyńską tkliwością zgadywała każde życzenie i ogromnie prędko zoryentowała się w nowem dla siebie a tak niezwykłem położeniu.
Bolesław śledził ze wzrastającym podziwem jej wiotką postać, uwijającą się cicho a zręcznie, pamiętającą o każdem zleceniu lekarza, przewidującą i zapobiegliwą.
— Jednak kobiety mają jakąś wrodzoną pod tym względem intuicyę! — powtarzał nieraz. — Panna Eliza tak świetnie umie się obchodzić z chorymi, jak gdyby co najmniej przeszła kursa felczerskie.
— Wie pani — rzekł jej raz żartobliwie, — gdy już Tadeusza postawimy na nogi, jedźmy razem na medycynę! Będzie z pani kiedyś taki doktorek, aż miło!
Eliza uśmiechnęła się słodko, i kręcąc główką, odrzekła:
— Byle nam tylko ten nasz pacyent kochany już więcej nie dostarczył praktyki.
Tydzień upłynął od dnia przybycia Elizy; Bolesław czuł, że nie było racyi wyjazdu odkładać, gdyż Tadeusz już o swojej sile zaczął się podnosić i doktor pozwolił mu w drodze łaski przesiadywać potrosze w dużym fotelu, który poczciwa gospodyni w tym celu u znajomych swych zdobyła.
Z domu zasypywano Bolesława naglącymi listami i depeszami, zapytując, dlaczego nie przyjeżdża.
Tadeusz, chociaż z żalem, myślał o rozstaniu ze swym druhem serdecznym; jednak sam mu przypominał, że jechać powinien, że każdy dzień stracony ma dla niego teraz wielkie znaczenie.
Patrzył przecież na jego pracę, na niespożytą energię, której Bolesław dawał tysiączne dowody, umiejąc zwalczyć najróżnorodniejsze trudności i przeszkody, byle zdobytą już wiedzę nowymi zasobami wzbogacić. Uczył się dniem i nocą, pracował bezinteresownie w miejscowym szpitalu, spełniając funkcye felczera, aby trochę praktyki zdobyć. Ani mógł marzyć w małej mieścinie o prosektoryum, o klinice, o tem wszystkiem, czem cywilizacya drogę intelligencyi toruje. Tu, gdzie los chwilowo go rzucił, wszystko znajdowało się w zupełnie pierwotnym stanie.
Ale Bolesław nie był z tych, którzy zrażają się łatwo. On uważał życie jako wyścig z przeszkodami; zdobywać je kolejno, dążyć prosto do raz obranego celu — było dlań zadaniem, które sobie założył i prędzej czy później osiągnąć postanowił. Czasem, gdy z listów dowiedział się, iż któryś z byłych kolegów zdobył już sobie nie tylko stanowisko, ale i uznanie, że pracował na tej niwie, którą on pokochał, robiło mu się na sercu mglisto. Chwilowo ogarniało go zniechęcenie.
— Zdystansowano mnie, niema co mówić! Ale w ogólnym wyścigu ten, co pozostaje w tyle, nieraz pierwszy właśnie dobiega do mety. Trzeba tylko dobrze trzymać siebie w garści! Nie dasz się, mały!... co? — powtarzał niekiedy, wyzywającem spojrzeniem mierząc siebie w zwierciadle.
I postać jego wyniosła zdawała się wydłużać jeszcze, jakby stworzona na to, aby górować wśród tłumu.
Pogoda umysłu nie opuszczała go nigdy prawie.
Tadeusz, którego natura delikatna, nerwowa, jakby więcej kobieca, potrzebowała nieraz podtrzymania, oparcia, przylgnął całą duszą do towarzysza, w którym odnajdywał właśnie te przymioty, jakie posiąść pragnął; ulegał bowiem często moralnemu znużeniu, które wyczerpywało go i gnębiło. Dnie całe spędzał ciężką opanowany troską; przygniatała go obca atmosfera, trapiła nostalgia, wyglądał jak przesadzona nie we właściwy grunt roślina, która nie może do nowych warunków się przystosować.
W takich chwilach Bolesław był dla niego po prostu nieocenionym. Serdecznością swą, w połączeniu z niewyczerpanym humorem, umiał zawsze rozpogodzić go i do równowagi pewnej doprowadzić.
Dawniej kolegowali z sobą czas jakiś na przyrodzie w Warszawie; następnie Bolesław przeszedł na medycynę i na inny uniwersytet się przeniósł. Tadeusz zaś na obranym fakultecie pozostał. Tutaj, gdy los ich znowu połączył z sobą, czytywali razem, dyskutowali bez końca i spędzali nieskończenie długie wieczory, mając zawsze niewyczerpany temat do gawędy.
Tadeusz, nie chcąc być ojcu ciężarem i przyjmować jego pomoc, pracował u rejenta, co mu dużo czasu zajmowało.
Częstym u nich gościem był doktor Razowicz. Intelligentny, wykształcony, chociaż w trochę szorstkiej formie wypowiadał zawsze myśli zacne i szlachetne. Ruchliwy jego umysł potrzebował koniecznie ścierania się zdań, przeprowadzania szczegółowej analizy każdego faktu, gorącej obrony swych własnych, wielce indywidualnych przekonań. Zapalał się przytem niezmiernie, gestykulując żywo i chodząc szerokimi krokami po pokoju z zawziętością istnego perypatetyka.
Doktor Razowicz pochodził z rusińskiej rodziny i miał wybitny typ plemienny. Długie, sumiaste wąsy przypominały Zaporożców; w wymowie nawet niektórych wyrazów zachował akcent odrębny. Ukochał on swój zawód i z zapałem poświęcał mu wszystkie chwile życia. Towarzystwo jego, a przytem doborowa biblioteka dzieł naukowych i miesięczników specyalnych w kilku językach, doskonały zbiór technicznych narzędzi — wszystko to było dla Bolesława istną skarbnicą, z której Razowicz pozwalał mu korzystać, ile razy tylko zaszła tego potrzeba.
— Szkoda, wielka szkoda, że pan wyjeżdżasz tak prędko! — mówił doktor, potrząsając kilkakrotnie dłoń Bolesława. — Ale niema co! jechać trzeba, zdawać corychlej egzamina. A potem wracaj pan do nas! Tu miejsca dosyć, roboty huk, prędko postawimy cię na nogi.
Ale Bolesław przecząco wstrząsał głową.
— Tam roboty jeszcze więcej — odpowiadał na to, — roboty pilnej, niecierpiącej zwłoki. Nadprodukcyi intelligencyi nie mamy jeszcze powodu się obawiać, a człowiek czynu wszędzie znajdzie pole do działania. Ale przedtem jeszcze na rok przynajmniej wyjechać muszę za granicę.
Snuł projekty, mówił ciągle o tem, ale pomimo to dnia wyjazdu dotąd nie oznaczał. Była siła tajemna, która myśli jego usidlała i przykuwała. Tłómaczył się, że musi dokończyć ważną, rozpoczętą tu rozprawkę.
— Łatwiej mi to zrobić teraz — powiadał, — niż po powrocie do domu, gdzie nieprędko będę mógł ze skupieniem zabrać się do roboty.
Pisał ją prawdopodobnie w nocy, bo po całych dniach przesiadywał u Horoszkiewiczów. Dobrze im tak było we troje. Eliza, której opieki mniej teraz potrzebował Tadeusz, zajmowała się potrosze kuchnią. Pod jej kierunkiem przyrządzały się dla Antoniny Nikonorówny (gdyż tak staruszce gospodyni było na imię) niepojęte potrawy. Dymiący bigos entuzyastycznym przyjęty był przez młodzieńca okrzykiem. Razowicz był też parę razy zaproszony na ucztę. Dla niego specyalnie przyrządzone były pierogi z serem, słoninką świeżą oblane.
Proste te, niewykwintne potrawy miały pewien właściwy sobie urok, a miła gosposia z fartuszkiem u pasa umiała przytem tak jakoś estetycznie stół przybrać i całe mieszkanko przy pomocy drobnych na pozór zmian urządzić, że wyglądało zupełnie inaczej, niż przedtem.
— Skarb! skarb prawdziwy ta wasza siostra! — wołał Razowicz. — Horoszkiewicz w czepku się rodził, że mu taka siostrzyczka jak z nieba tu spadła. Niechby tak na mnie na przykład choroba!... Sam jeden, jak palec! Pies kulawyby o mnie się nie zatroszczył!...
— Bo już, Bogiem a prawdą, poraby wam dawno o ożenku pomyśleć! — rzekł Tadeusz.
— Czasu niema na to!... Czasu niema! Czekam, aż sama mi się oświadczy która! — mówił Razowicz. — Ale gdzie tam! Takich jak ja nie lubią kobiety! Ja już wysortowany! Niema co! Samemu wypadnie pozostać na zawsze. A zresztą — dodał — może i lepiej; bo czy to przy teraźniejszym porządku rzeczy kobietę poznać można? Któraż panienka w salonie nie jest miła i dobra?... choć do rany ją przyłóż! A skąd się biorą złe żony? To już tajemnica! Żeby poznać, co warta jest kobieta, trzeba ją widzieć w tak niezwykłych warunkach na przykład, w jakich się panna Eliza teraz znalazła! Powiadam wam, że to jest skarb prawdziwy! Łagodna, cicha, gospodarna, a mądra!... Oj! to główka! A temi szaremi oczkami każdego oczarować potrafi!...
Eliza, śmiejąc się, zakryła dłońmi uszy.
— Gdybym wiedziała — rzekła, — że pierożki mają dar wywoływania komplimentów, nie dałabym panu spróbować ani jednego.
— No, to już milczę jak ryba. Ani słówka o zaletach pani nie wspomnę więcej. Niech już pan Bolesław resztę dopowie; a ja jeszcze pierogów parę tymczasem sobie dołożę.
Bolesław jednak nie mówił nic, chociaż w oczach jego, utkwionych w Elizę, malowało się więcej daleko, niż to, co wypowiadał szczerze Razowicz. On nie tylko ją oceniał, ale czuł, że stawała mu się z dniem każdym bliższą i droższą; że po prostu oderwać się od niej musi przemocą, zadając gwałt sercu, które przylgnęło do tej dziewczyny. I trzebaż, żeby stanęło mu to uczucie na drodze życia właśnie wtedy, gdy potrzebował skupić wszystkie władze ducha, całą siłę i energię do walki z ciężkimi warunkami bytu wytężyć, by z walki tej wyjść zwycięsko.
Jasno zdawał sobie sprawę z obecnej sytuacyi; widział zupełną niemożliwość robienia zobowiązań na przyszłość, — a jednak na myśl, że Razowicz ma słuszność i że Eliza każdego, kto na nią spojrzy, wzrokiem swym przykuć do siebie potrafi, ogarniał go smutek.
Rozstaną się!... Rozstać się muszą — i wieść go potem dojdzie z daleka, że Elizę wziął inny, a on niema prawa powiedzieć jej: Bądź moją!... Nie ma nawet prawa rzec jej: Czekaj na mnie!... Byłoby to przedewszystkiem egoizmem wielkim z jego strony: wymagać od niej dziś zobowiązań na przyszłość daleką, zagradzać los, jaki się zdarzyć może.
Podobne myśli dotąd nigdy jeszcze nie postały mu w głowie, nie trapiły wyobraźni; nie miał na to czasu, zajęty innemi sprawami; żadna też z widzianych przedtem niewiast nie obudziła w nim tego nastroju serca, które teraz, jakby ze snu zbudzone, upominało się gwałtem o swoje prawa do szczęścia! Ale czy ludzie, którzy się wciągnęli jako ochotnicy do szeregów, idących na przód, wciąż na przód, do niezwalczonej armii bojowników ducha, mają prawo zatrzymywać się na drodze?... schylić się po ten rzadki kwiat paproci, który nagle w otaczającym ich mroku, wśród nieprzebytej gęstwiny cierni, rozkwita? W pogoni za tym nikłym kwiatem złudzeń zginął już niejeden, robiąc tym sposobem wyłomy w szeregu.
— Nie powinien, nie ma prawa myśleć o tem!... — powtarzał Bolesław, odtrącając słodkie marzenia, które jednak, wbrew jego woli, natarczywie oplątywały młodą duszę.
A Elizie dom rodzinny, Szumlanka, wszystkie tak świeżo przebyte wrażenia wydawały się teraz odległe, jak gdyby lata całe ją od tej przeszłości dzieliły. I ona czuła się dobrze w tym dziwnym, malutkim światku, który stanowił niby oazę, rzuconą na krańcu dalekim, oazę swojską, urokiem poezyi owianą. Czuła się nie tylko gościem drogim i pożądanym, ale opiekunką, pod okiem której brat ożył na nowo, odzyskawszy w niej ciepło rodzinnego ogniska.
Nawet nie wspominała, jak dawniej, z żalem o swych małych przyjaciołach, Kasiuni i Władku, gdy tu miała do pielęgnowania całą wesołą trójkę dzieciaków ubogiego ślusarza, z któremi matka chorowita rady dać sobie nie mogła. Tadeusz, zanim go zmogła choroba, zaczął starszego chłopaka uczyć czytać.
Ela z przyjemnością ten obowiązek w dalszym ciągu na siebie wzięła. Dziewczęta pod jej kierunkiem szybko się uczyły. Śpiewała im przeróżne piosenki, uczyła bajek, czasem zaś bawiła się z niemi z takim zapałem, jak gdyby się w owych chwilach w malutką przeistaczała dziewczynkę. Od Zosi jeden list tylko miała dotąd. Z niego dowiedziała się, iż panie Skalskie opuściły Szumlankę, że Stefan na uniwersytet wyjechał, ale Brzezika p. Wodzianiecki skłonił do pozostania na rok w Czerninie, nadzwyczaj korzystne zaproponowawszy warunki. M-lle Julie wyjechała po burzliwej z panią Meną scenie, do Milusi mają sprowadzić teraz Angielkę. Edwardowi zaś powierzono edukacyę Januszka.
Pisała jeszcze, że zamierzony teatr do skutku nie przyszedł, a hr. Michał całą zimę w Rzymie spędzić zamierza.
Te lakoniczne wieści, przesłane bez żadnych komentarzy, echem wspomnień odbijały się w duszy Elizy, nie sprawiając na niej żadnego wrażenia.
Z serdeczną życzliwością myślała tylko o dobrej cioci Zuzi i poczciwej Stasi, o których właśnie w liście Zosi najmniejszej wzmianki nie było.
Przelotna sympatya jej dla Edwarda znikła bez śladu. Przyjęcie miejsca guwernera w arystokratycznym domu, tak bardzo nielicujące z zasadami niezależności, jakie zwykł był wypowiadać, wywołało tylko uczucie niesmaku. Lecz serce jej pozostało obojętnem na myśl, że uczynił to, znajdując się pod wpływem uroku pani Meny.
Ona, Ela, żyła teraz innem życiem.
Tu wszystko było szczerem i prostem. Prawa, szlachetna natura Bolesława wydawała jej się odrębną od tych wszystkich, które znała dotąd.
I jej żal ściskał serce na myśl o jego wyjeździe.
Zamiast jednego tygodnia, jak to sobie Bolesław był pierwotnie założył, minęło sześć innych — przemknęły jak jedna chwila!
Codzienne obcowanie zbliżyło ich dusze więcej, niż w zwykłych warunkach lata całe.
Zdawało się, że nie było jednej myśli skrytej, którejby nie wypowiedziano sobie nawzajem w te długie wieczory, kiedy na dworze szumiały wichry, śnieg zasypywał ulice, a oni, jakby oderwani od świata, marzyli na jawie.
O czem się to nie przegadało wtedy w owej cichej, skromnej izdebce Horoszkiewicza!...
Prawa istoty ludzkiej, etyka, programy pracy społecznej, zdobycze cywilizacyi — wszystko to stanowiło nigdy niewyczerpane tematy.
Pogadanki pod szumlańskim kasztanem wydawały się teraz Eli jakby podkładem przygotowawczym do tego, co teraz chłonął jej umysł, a więcej jeszcze odczuwało serce. Eliza napisała do ojca, że pozostanie jeszcze czas jakiś u brata — i Horoszkiewicz, którego wieść o chorobie syna dotknęła znacznie więcej, niż to po sobie okazywał, przystał na to z pewną skwapliwością, jakiej się po nim Ela nie spodziewała; z lekka nawet sam myśl jej podsunął, że jeśliby tego zaszła potrzeba, całą zimę spędzić może przy Tadeuszu.
„My tu na swoich śmieciach radzimy sobie jak możemy — pisał w jednym z listów, — a jemu nieborakowi rozstać się pewno ciężko z tobą. Strzeż go, moje dziecko! Strzeżcie się wzajemnie! Źle mi bez was staremu, ale cóż robić? wola Boska!“
Horoszkiewicz w gruncie rzeczy kochał syna nad życie. Z jego jednak filisterskiego punktu widzenia wstyd mu przynosił. Wolałby go widzieć skromnym urzędnikiem, ową bezmyślną biurową karyatydą, dźwigającą wiecznie na swych barkach ciężar przechodzący siły.
Od kiedy się dowiedział, że Tadeusz pracuje na chleb i pobiera u rejenta dość dobre wynagrodzenie, w przekonaniu ojca urósł niezmiernie.
Horoszkiewicz był jednym z tych ludzi, dla których subtelne analizy nie istnieją. W ciasnym kręgu swych myśli był nawet logicznym, ale zato wszystko, co przechodziło granice owego kręgu, a czego nie pojmował, potępiał arbitralnie.
W pojęciach ojca i syna coraz mniej było stycznych punktów; drogi ich myśli szły w zupełnie przeciwnych kierunkach; był czas nawet, kiedy stosunki zdawały się być stanowczo zerwane.
Ela stanowiła niezmienny łącznik między nimi. Łagodnie lecz stanowczo stawała zawsze w obronie brata. Teraz zaś, będąc przy nim, mówiła często o domu rodzinnym, o ojcu, obudzając w jego sercu ową tkliwą strunę, jakby zanikłą chwilowo czy zesztywniałą.
I stała się teraz rzecz dziwna:
Tadeuszowi, któremu Eliza czytała list ojca, łzy stanęły w oczach. Pod ogarniającem go wrażeniem tkliwości napisał list długi, serdeczny, jakiego jeszcze nigdy Horoszkiewicz od syna nie otrzymał.
Tadeusz dziękował, że Elę do pozostania dłużej skłania. Opisywał, jak dobrze mu teraz, od kiedy ona jest przy nim.
Horoszkiewicz, otrzymawszy list, był tak wzruszony, z taką dumą i z takim rozjaśnionym wzrokiem powtarzał każdemu: „Mam list od syna!... — że brzmiało to właściwie tak, jakby mówił: „Odzyskałem syna!...“ — i rad był, aby cały świat jego radość dzielił.
Właśnie mu się jakoś Wicuś Turczyński nawinął — porwał go za rękę, i potrząsając mocno, nie wiem już który raz z rzędu, powtórzył przepełniającą go radością nowinę.
— Tadek pisaw i zdłów jest? A to dobrze! to bardzo dobrze! — powtarzał Turczyński, szeroko usta otwierając do uśmiechu. — A kiedyż panna Eliza powróci?...
— Nieprędko, nieprędko jeszcze — odparł Horoszkiewicz, smutnie potrząsając głową.
Ale Turczyński od czasu, gdy spadek otrzymał, zmienił się ogromnie. Uczucie dla Elizy ostygło o tyle, że mógł sobie jasno wyobrazić, iż bez niej żyć potrafi, nawet zaczynał robić pewne plany na przyszłość, z których już imię Eli zostało wykreślone.
Jak słonecznik do słońca, tak on musiał koniecznie serce swe zwracać do jakiegoś wybranego ideału.
Od czasu, jak opuścił biuro i miał zamiar majątek ziemski nabyć, akcye jego ogromnie poszły w górę i państwo Skalscy raczyli uprzejmie bardzo zapraszać go do siebie.
Turczyńskiemu Zosia się podobała, zaczynano brać go na słodkie słówka i spojrzenia, i poczciwy Wicuś zupełnie stracił głowę.
Eliza z Zofią zamieniały od czasu do czasu listy lub karty, ale jednak nie było już owego entuzyazmu, jaki łączył je dawniej.
Zofia, po powrocie do domu, pisała, że nigdzie, zdaje się, nie wyjadą tej zimy, że pan Dębina-Turczyński częstym u nich jest gościem i on jeden nudy małomiasteczkowego życia trochę rozprasza.
Ela uśmiechnęła się, czytając te słowa.
— A więc biedny Wicuś tak dalece stał się zajmującym?... — zawołała wesoło. — Jakichże jej ekscelencya moneta dokazuje cudów!... Swoją drogą, jak to dobrze, żem Zosi nie pokazała jego wierszy i nie ośmieszałam poczciwego Wicusia; miałabym to sobie teraz do wyrzucenia.
— A czy wiesz, mój Tadziu — rzekła, zwracając się do brata, — że marzeniem mojem było dawniej, abyś ty się z Zosią ożenił...
— To było w epoce, gdyś tak dalece się w swej Zośce rozmiłowała — odparł Tadeusz z uśmiechem, — że gotowaś była rodzonego brata na ołtarzu przyjaźni poświęcić. Pamiętam te twoje listy, w których unosiłaś się zawsze nad panną Skalską, a teraz, zdaje się, termometr uczuć spadł niżej zera.
— Bardzo kochałam Zosię — szepnęła smutnie — i żal mi tego uczucia, bo każde rozczarowanie pozostawia w sercu jakiś tępy ból. I teraz ją lubię, ale to już nie to — szepnęła ciszej.
— Tak to, mój Eluś, tak jest na świecie — rzekł Tadeusz, przechodząc nagle w ton poważny. — Każdą prawdę okupywać musimy krwią naszą serdeczną!... Inaczej być nie może.
Rozmowę przerwało wejście Bolesława. Mroźne powietrze twarz mu zarumieniło, oczy błyszczały; zaraz po przywitaniu rzekł wesoło:
— Przyszedłem zaproponować pannie Elizie spacer sankami. Ranek prześliczny, cisza, ciepło się tylko otulić proszę; urządzimy sobie szlichtadę, aż miło. Zobaczy pani las iglasty szronem pokryty. Do ciebie, Tadziu, wpadnie zaraz Razowicz; mówił, że na kwadransik, co znaczy, że posiedzi dobrą godzinę; mam nadzieję, że go jeszcze tu zastaniemy.
Eliza od dawna marzyła o takiej wycieczce. Z wdzięcznością spojrzała na Bolesława.
Miał wysokie buty, granatową czamarkę, w twarzy malowało się ożywienie. Biła od niego łuna młodości, energii i siły.
Eliza szybko narzuciła okrycie, za chwilę była już gotowa do drogi. Wsiedli do sanek, konie pomknęły, w parę minut miasto znikło im z oczu.
Ranek był jasny, słoneczny. Śnieg, świeżo w nocy spadły, iskrzył się jak miliardy brylantów, chwilami olśniewającą białością raził oczy.
Eliza zmrużyła powieki w jakiemś rozkosznem odrętwieniu. Powietrze było tak przejrzyste, że za rzeką położona wioska wydawała się tuż, tuż przed nimi.
Promienie słońca muskały rozpłomienioną twarzyczkę Elizy i kasztanowatym, z pod kapelusza wysuwającym się puklom włosów nadawały złotawe połyski.
Bolesław wpatrywał się z widocznem zajęciem w jej przymrużone oczy i usta rozchylone uśmiechem. Odczuwał taką błogość w duszy, że nie chciał i nie mógłby może w danej chwili analizować drobiazgowo najróżnorodniejszych czynników, jakie się na ten nastrój składały.
Konstatował fakt, że było mu tak dobrze, jak nigdy w życiu! Nie dręczyły go mary przyszłości i przeszłość cała znikła mu z pamięci.
Żył tylko dzisiejszą chwilą!
Blizka obecność Elizy upajała go; szybki bieg sanek, jak wichrem gnanych, sprawiał odurzające wrażenie. Zdawało mu się, że ich prąd jakiś unosi w dal bezbrzeżną, i pragnął w duszy, aby ta chwila zamieniła się w nieskończoność.
— Jak dobrze!... Jak dobrze!... — szeptała Eliza.
A jemu się zdało, że to echo oddalone myśl jego powtarza.
— Nie gniewa się pani, żem ją tak porwał nagle z domu? — zapytał, pochylając się ku niej.
Z góry był pewny, że się nie gniewa; wiedział już naprzód, że spojrzą na niego te jasne, duże oczęta z wyrazem wdzięczności i z dobrem jakiemś słówkiem na ustach.
Mimo to chciał tę pewność zrealizować...
Ale Ela miała wciąż wpółprzymknięte powieki, gdyż blask silny ją raził; nozdrza poruszały się z lekka; wciągała pełną piersią mroźne powietrze, co zdawało się sprawiać jej rozkosz niezmierną.
Nie odpowiedziała wprost na pytanie Bolesława, tylko rzekła jakby do siebie:
— Tak mi jasno w duszy! tak jasno... jakby w nią słońce zajrzało!... Jechałabym tak na kraj świata!...
Zapanowało milczenie, bo zanadto przepełnione były ich serca. Każde słówko w tej chwili rzucone, jeśliby nie było wyznaniem, byłoby dysonansem!
Ale bywają stokroć od słów wymowniejsze milczenia.
W tej wielkiej ciszy, wśród śniegów bieli, dwie dusze młode, jak kwiaty mistyczne, w słońcu uczucia skąpane, otwierały ku sobie kielichy, tajemnicze, długie wiodąc rozhowory...
Spowiadały się ze swych pragnień gorących i marzeń o szczęściu. I mówiły, że się rwą ku sobie całą mocą wezbranych sił życia!...

Rzeczywistość się pomału
W świat zmieniała ideału,
W sen ze srebra i kryształu...
..........

A przyroda cała, jak kapłanka, w dziewicze zwoje białych śniegów spowita, zdawała się rozbrzmiewać hymnem wielkiej, nieskończonej miłości.
Gdy wrócili do miasta i sanki zatrzymały się przed mieszkaniem Tadeusza, w oknie ujrzeli uśmiechniętą twarz Razowicza. Wyszedł aż do sieni, by ich powitać.
— Czekam, czekam was; mam tu dobre nowiny, ale nie powiem od razu, bo już zanadto może będzie dwa grzyby w barszcz... Przełęcki i tak już wygląda jak wniebowzięty! Och! och! aż bije od ciebie jakaś łuna!... Dobrze taki mroźny dzień działa na ludzi — rzekł, przenosząc kolejno wzrok z Bolesława na zaróżowioną twarz Eli, którą spojrzenie doktora, jakby czytające w jej sercu, dziwnie zmieszało.
Gdy weszli do pokoju, Tadeusz rzekł, wyciągając rękę do Bolesława:
— Winszuję ci! i cieszę się z tobą. Szklarski i ty otrzymaliście pozwolenie zdawania egzaminu w Tomsku. Szklarski dziś przybył, proponuje ci jechać razem.
Aleksy Szklarski był ich chwilowym towarzyszem, lecz mieszkał w malej powiatowej mieścinie.
Bolesław przesunął ręką po czole.
— To dobrze, to dobrze — rzekł z roztargnieniem. — Pragnąłem tego... Trzeba jechać do domu, zobaczyć się ze swoimi, urządzić trochę interesa — mówił pośpiesznie; ale w twarzy jego nie było owego zadowolenia, jakiego oczekiwał po nim Razowicz, zwiastując pierwszy dobrą nowinę.
— Ot! rozproszycie się wszyscy, tylko ja znów sam zostanę. I pani wraz z Tadeuszem za kilka miesięcy też odleci. Oj, panno Elizo! Szkoda mi was będzie, szkoda!
Mówił tak szczerze i tak widać było, że przywiązał się prawdziwie do kółka swoich młodych przyjaciół, że Eliza rzekła serdecznie:
— Będziemy zawsze wspominali pana.
Bolesław stał się tak smutnym, jakby zamiast radości ból miał w sercu. Co chwila zapadał w głęboką zadumę. Widać, że w umyśle swym coś ważył; chodził szerokimi krokami po pokoju, zatapiając rękę w swych bujnych kruczych włosach.
Gdy wrócił do siebie, porządkował rzeczy z jakimś gorączkowym pośpiechem; żal mu było odjeżdżać, chciał przemódz się i postanowił, nie odkładając dłużej, jechać ze Szklarskim. Ten właśnie nadszedł.
Układali, jak się na przyszłość urządzą. Dzień cały zeszedł na załatwianiu różnych drobnych spraw i formalności, nieuniknionych przed podróżą.
Wieczór spędził u Horoszkiewiczów wraz z Razowiczem i Szklarskim. Eliza także była smutna i zamyślona; raz mu się wydało nawet, że łzy widzi w jej oczach. Starał się nie patrzyć na nią, aby się samemu nie roztkliwić.
A jeszcze ten Razowicz ze swemi ciągłemi alluzyami do ich uczucia!...
Drażnił go po prostu ten ton jowialny. Doktor traktował ich zupełnie jako parę narzeczonych... A tymczasem...
— Czy ja mogę? Czy ja mam prawo związywać się słowem? — powtarzał sobie znowu Bolesław po raz już nie wiem który.
Tłumił w duszy wyrazy, które się gwałtem cisnęły na usta.
— Niech będzie wolna! Niech nie krępują nas żadne więzy obietnic!... Zaręczyny... pajęczyny. Prosta forma, która czasem jednej ze stron zaciężyć może jak żelazne okowy. Jeśli miłość jest szczera i głęboka, przetrwa lata. Wymagać od niej słowa, kazać czekać aż do chwili, gdy się warunki życia tak ułożą, bym miał nakoniec prawo o sobie pomyśleć, byłoby szaleństwem, gdyż oznaczyć tego terminu nie byłbym w stanie ani dziś, ani jutro, a kto wie? może nigdy nawet. Nie należę do siebie. Tak! Byłoby to szaleństwem. Serce czyjeś skrępować i pieczęć swoją na niem przyłożyć: „To moje!...“ A jeśli ono dla innego zabije?...
Myśli jego krążyły jak w zaczarowanem kole, obezwładniając energię. Jak na złość, kilka razy tego wieczora o kwestye analogiczne z jego myślami potrącono; była właśnie mowa o jakimś niedoszłym do skutku związku kolegi.
Szklarski bardzo sceptycznie o małżeństwie się wyrażał. Mówił, że to jest nienormalnie zorganizowana instytucya, której celem jest szczęście, a przeważnie nieszczęśliwych tworzy.
Tadeusz zbywał żartami, wyprowadzając etymologię słowa małżeństwo stąd, że mało jest takich, którzy się żenią.
Doktor Razowicz znowu nad wychowaniem kobiet się rozwodził:
— Bo one — mówił — nie umieją być w miarę mądre, w miarę czynne, umiarkowanie samodzielne... Może takie mam psie szczęście, ale te, które spotykałem w życiu, były albo „muślinowe,“ eteryczne, anemiczne, jednem słowem gatunek nieużyteczny, jak cacka porcelanowe, albo ów typ poczciwych, zahukanych, o wązkim, „kurzym“ horyzoncie myśli, który na mnie przeraźliwą nudę sprowadza. Albo znów inna kategorya, mających samodzielne poczucie swej siły, ale wpadających w ostateczności: poza, frazesy i bezładna mieszanina sprzecznych teoryi. Już ja tam z babskiego koleżeństwa kwituję — dodał.
— Dla chłopa na przykład — dowodził Szklarski — żona to skarb, a dla nas zbytek, bo tam prościej, normalniej rzeczy biorą...
Bolesław był wciąż chmurny, z roztargnieniem słuchał tego, co się mówiło dokoła.
— Tak! — rzekł nagle, jakby odpowiadając na jakieś zadane sobie w myśli pytanie. — Dla ludzi czynu miłość osobista to kula u nogi!... Wszystko, co przykuć może do taczki filisterskiego życia, musimy odtrącać z konieczności, chociażby się najjaśniejsze marzenie o szczęściu potargać miało!...
— Werdet hart!... — zawołał wesoło Szklarski. — Człowieka należy w sobie przezwyciężyć. Bądźmy więc meta-ludźmi!... ale w najlepszem tego słowa znaczeniu.
Długo w noc toczyła się ożywiona rozmowa.
Ela prawie nie przyjmowała w niej udziału.
Słowa Bolesława zapadły wgłąb jej duszy, przygniatając ją bezmiernym ciężarem. Nagle oczy jej się otworzyły, jakby ze snu słodkiego zbudziła ją mroczna, nieskończenie smutna rzeczywistość. „Kula u nogi!“ — dźwięczało jej w uchu jak dzwon pogrzebowy!... Więc tak?... A ona sądziła w swej bezgranicznej prostocie ducha, że mu będzie kiedyś podtrzymaniem i oporą!...
Noc całą spędziła we łzach. Nigdy jeszcze życie nie wydało jej się tak nędznem, marnem! W przeciwstawieniu z niem cisza śmierci, jako ideał absolutnego spokoju, ów niebyt przedstawiał się jej jako upragniona przystań ukojenia.
Gdy nadeszła oczekiwana chwila odjazdu, oboje starali się zdobyć na wielki spokój.
Mówiono o rzeczach błahych, jakby cisnące się myśli chcąc rozproszyć.
Bolesław wmawiał w siebie, że przecież nie rozstają się na wieczność całą; o Elizie wieści mieć będzie zawsze, a potem... potem...
Ale o przyszłości bał się myśleć teraz. Wyglądał tak, jakby na małą wycieczkę tylko się wybierał.
— Zobaczymy się, panno Elizo!... musimy się zobaczyć niedługo — mówił. — Wpadnę kiedyś do państwa niespodzianie, jak wicher, tam, gdy już będziemy u siebie... Czy mnie pani za drzwi nie wyrzuci?...
Śmiał się i chciał koniecznie na wesołą wpaść nutę, ale mu się to nie udawało.
Widział, że była smutną, cichą i zrezygnowaną.
Wierny powziętemu postanowieniu, nie rzucił ani jednego słowa, któremby związał ją i siebie... tego słowa, którego jej bijące serce z niepokojem oczekiwało... Oczy jego mówiły jednak wyraźnie: moja... moja... moja...
W jej myślach wyryło się głęboko: to on właśnie, on, ten mój, „najmojejszy!“
Odjechał. Eliza nie płakała. Oczy miała suche, rozpłomienione, jak w gorączce.
Doktor Razowicz, który przyszedł nazajutrz, przeraził się jej widokiem.
— Tegoby brakło, żeby się i pani rozchorowała! — zawołał. — Czy nie dość Tadeusz napędził strachu?...
Ale Ela nie zachorowała, tylko z dniem każdym większy ogarniał ją smutek. Wyjazd Bolesława pozostawił pustkę niczem niezastąpioną. Wszystko Eli co chwila mówiło o nim: książka, miejsce przy stole, jakieś drobne, nic nieznaczące szczegóły, nożyk do rozcinania kartek, na którym wyrył jej imię...
Starała się być cały dzień zajętą, aby wprost czasu nie mieć na myślenie.
Czytała zwykle parę godzin głośno Tadeuszowi książki, przeważnie treści naukowej, potem zajmowała się uczeniem małej gromadki; ale nie bawiła się już, jak dawniej, wesoło, swobodnie z niemi, spełniała przyjęte obowiązki automatycznie, bez pierwotnego zapału.
Czasem rozmawiała z Tadeuszem o powrocie ich do domu, co za kilka miesięcy miało nastąpić.
W gruncie rzeczy nic absolutnie nie zajmowało jej w danej chwili. Gdy się zabierała do jakiej pracy, potrzebowała pewnego wysiłku woli, by myśli rozproszone skupić.
Przeszło tak parę tygodni.
Projekty Tadeusza uległy nagłej zmianie. Z walnej narady wypadło, iż wyjechać musi niezwłocznie za granicę. Przez pewien czas miał zabawić w Paryżu, dla dalszych studyów. Przykro mu było, że nie odprowadzi Eli i nie uściśnie ojca po długiej rozłące. Część jednak znaczną drogi mieli przebyć razem. Żegnano Horoszkiewiczów ogromnie serdecznie. Nawet doktor Razowicz się rozczulił i kilkakrotnie rączkę Eli wycałował, mówiąc, że to po raz pierwszy, a zapewne i ostatni w życiu mu się przytrafia, gdyż, według jego przekonania, całowanie w rękę było śmiesznym archaizmem. Na serce Eli niespodziane rozstanie z bratem rzuciło wielki cień smutku....


∗                    ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Natalia Dzierżkówna.