Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

— Głupia jesteś!
— Ależ, ciociu — zaprotestowała Helena.
Ciotka Julia podniosła okulary i z pod nich spojrzała przenikliwie na siedzącą naprzeciw niej młodą kobietę.
— Głupia jesteś! — powtórzyła energicznie — głupia, lecz strzeż się, głupota twoja może się zamienić w czyny złe i karygodne. Widzę, iż coraz więcej zapominasz o obowiązkach, jakie masz względem siebie i społeczeństwa.
Słowo „obowiązek“ zadrgało twardo w ustach starej kobiety i jak uderzenie bicza przecięło ciszę, panującą w małym pokoiku.
Wszystko tu dokoła mówiło o życiu, którego ideałem i celem było wypełnienie „obowiązku“. Meble twarde i starannie przechowane, poustawiane dokoła ścian, obciągniętych szarem obiciem, w kącie za parawanem skromne łóżko, okryte wełnianą kołdrą, nad niem wielki krucyfiks z różańcem i gromnicą. Na stolikach, na pudełeczkach całe masy drobiazgów, pamiątek, miniatur, pewien kult i poszanowanie tych, co odeszli, lecz kult zimny, „obowiązkowy“.
Ciotka Julia siedziała w wysokim fotelu, obciągniętym kretonem, naprzeciw okna, z którego bił teraz na jej twarz nieśmiały promień marcowego słońca. Ręce jej, odziane w grube włóczkowe mitynki, z szaloną zręcznością zlepiały ściany atłasowej zielonej bombonierki i Helena śledziła teraz długą wężową linię złotej bordiurki, którą ciotka Julia zręcznie rozwijała. Na małym stoliku, obok fotela, leżały nożyczki, szczypczyki, kawałki trzciny, drzewa, atłasu, złotych gwoździków, mory, stała buteleczka gumy, spodek kleju, szklanka wody i kilka książek...
Po nad głową staruszki na małej półce ustawione rzędem, jak tęcza barw delikatnych, tak mieniły się w świetle bombonierki wykończone, eleganckie, pluszowe, atłasowe, wiązane wstążkami, przetykane kwiatami, motylami, wypchanemi kolibrami. Był to jeden jedyny ton weselszy w tej urzędowej i smutnej przestrzeni, zamkniętej szaremi ścianami ciasnego pokoju parterowego.
Ciotka Julia nie zmarszczyła nawet brwi, gdy promień słońca zajrzał jej w oczy. Twarz jej była ciągle gładką i różową, jak płatek kamelii. Pomimo lat ośmdziesięciu, miała wciąż cerę młodej dziewczyny. Szafirowe oczy spokojne, szeroko otwarte z po za okularów, mieniły się tylko chwilami barwą fioletu. Bez czepka, z białemi jak mleko włosami, przez które przeświecała różowa skóra, siedziała prosto w swym długim watowanym kaftanie i obracała w rękach kunsztowne cacko, mieniące się barwą spłowiałego szmaragdu.
Widząc, iż Helena milczy, stara kobieta znów mówić zaczęła.
— Powiedziałam ci, że zapominasz o swych obowiązkach... i wiem, co mówię. Jakkolwiek nie wychodzę z domu, znam doskonale sposób twego życia. Bawisz się zanadto wesoło i bawisz się szkodliwie. Zapominasz, że nie można myśleć tylko o zabawie. Każdy pracować winien w swoim zakresie, pracować nad sobą i nad dobrem drugich. To twój pierwszy obowiązek, jako człowieka — drugi, nierównie ważny — obowiązek kobiety zamężnej... żony względem męża.
Lecz Helena podniosła rękę, w której trzymała mufkę. Zaczynała tracić cierpliwość; przyszła tu na chwilę, rano, odbyć tę obowiązkową wizytę i wpadła znów na potok morałów, któremi od pewnego czasu ciotka Julia ją oblewała.
Silnie zdenerwowana po nieprzespanej nocy, mimo wysiłków, nie zdołała wreszcie pohamować swej niecierpliwości.
— Żony względem męża? — powtórzyła z goryczą — zapomina ciocia, że mąż mój sam mnie od tych obowiązków uwolnił swoją zdradą!
Ciotka Julia wzruszyła ramionami.
— Powracasz znów do tej samej piosenki — wyrzekła surowym głosem — jeśli mąż twój jest szubrawcem, ty powinnaś tem więcej starać się być wzorem uczciwej kobiety. Jakąż miałabyś zasługę przejść przez życie bez skazy, gdyby twój mąż był bez winy? Tak, obowiązek twój staje się trudniejszym do wypełnienia i tem samem uczciwość twoja większej nabiera ceny.
Helena uśmiechnęła się ironicznie.
— Większej ceny!... przedewszystkiem, nikt, oprócz cioci, nikt nie wie o tem, co zaszło. Cioci jednej wyznałam tę tajemnicę mego życia, chcąc obronić się przed jej zarzutami. Widzę jednak, że i to nie wystarcza. W czyich-że więc oczach przymus, który sobie mam zadać, okryje mnie aureolą?
— Poznaję cię dobrze, próżna egoistko! Wszystko, co czynisz, czynisz jedynie dla tej aureoli, dla tego oklasku świata, przed którym grasz swą rolę, jak komedyantka, produkująca się na scenie.
Z ust Heleny nie schodził uśmiech ironii.
— Wszyscy działamy jedynie pod wpływem egoizmu — zaczęła, gładząc kokardę mufki — altruizm nie jest niczem innem, jak tylko odmianą egoizmu. Spełniając nawet najskrytszy dobry czyn, mamy w tem pobudki egoistyczne... Tylko jedni są obłudni i o tem nie mówią, drudzy są szczerzy i do tego się przyznają. Ja kładę przedewszystkiem zadowolnienie indywidualne i nazywam ten czyn dobrym, który mnie jest przyjemnym! Jak ciocia widzi, jestem... szczerą!
Ciotka Julia uderzyła pięścią w stół, który zadźwięczał, jak sanki nagle z miejsca ruszone.
— Jesteś głupią, nie szczerą! — krzyknęła — myślisz, że mi zaimponujesz swemi pokręconemi zdaniami, w których niema za trzy grosze zdrowego sensu. Wychowano mnie inaczej, niż ciebie, przy boku mej matki, która nie nauczyła mnie rezonować bez sensu, lecz wskazała mi na całe życie obowiązki me, jako chrześcianki, obywatelki, żony i matki!... Nie nauczono mnie pracować, lecz sama w sobie czerpałam chęć i zamiłowanie do pracy. Okoliczności dopełniły reszty. Przetrwałam wszystko, dziś stoję jak dąb, którego nic zwalić nie zdołało. Nie rozumiem twych zdań wykrętnych o altruizmie i egoizmie, lecz wiem i rozumiem, co jest obowiązek!
Helena milczała przez chwilę, wreszcie już bez uśmiechu odparła:
— Nie mam sobie nic do wyrzucenia i napróżno ciocia mi anatemy na głowę rzuca. Żyję tak, jak inne kobiety, moje rówieśnice. Jakkolwiek nie jesteśmy bohaterkami, wiemy co nam czynić wypada. Obłudna moralność świata nie istnieje dla nas, mamy swoją i ta nie jest w niczem od moralności „obowiązkowej“ gorszą.
Ciotka Julia popatrzyła na młodą kobietę, która, odzyskując znów pewność siebie, zaczynała oczy mrużyć i gładzić mufkę ręką, opiętą w zgrabną duńską rękawiczkę.
— Ciekawa jestem — wyrzekła — czy wasza moralność dozwala zwodzić smarkaczy, farmaceutów, inżynierów, dzieciaków, którzy powinni książek pilnować, zdawać egzamina, zdobywać sobie sytuacyę, nie włóczyć się z wami codziennie po ulicach miasta...
Helena zagryzła wargi.
— Mój Boże! — odparła powoli — dawniej, w chwilach romantyzmu zwodzono panów w gorsetach, z czubami, przy dźwiękach gitary, w ustroniu buduaru. My, dziś, nie mamy już Stendhalowskich kawalerów, musimy więc poprzestać na smarkaczach, uczniach farmacyi, lub inżynierach in spe... Nie nasza w tem wina!...
Ciotka Julia brwi silnie ściągnęła.
— Widzę, że mnie rozumiesz! — wyrzekła — pamiętaj, że młody Fajfer jest mi pod opiekę oddany przez ojca. Najstarszy z rodzeństwa ma objąć aptekę po ojcu, który jest stary i pragnie wypoczynku. Fajfer musi zdać egzamin... inaczej pamiętaj!...
Pogroziła spracowanym palcem, na którym zastygały krople krwi ze szramy, jaką zrobiła sobie zbyt ostrym drutem uszka bombonierki.
Helena wstała i, położywszy na fotelu mufkę, zaczęła zapinać futro.
— Egzamin pana Fajfra niewiele mnie obchodzi — wyrzekła wolno, cedząc wyrazy — nie jestem jego korepetytorem... Muszę jednak zwrócić cioci uwagę, iż mnie posądza niesłusznie, gdyż nawet przez ów egoizm, który mi ciocia zarzuca, nie zbłądzę nigdy.
— Dla mnie błędem jest dawanie pozorów i dozwalanie obrzucania błotem nazwiska, które się nosi — odparła staruszka.
Helena przed lustrem poprawiała woalkę.
— Dawanie pozorów ma tę swoją dobrą stronę, że daje temat do rozmów głupim plotkarkom — wyrzekła, nie odwracając głowy — co zaś do nazwiska, które się nosi, są to według mnie poprostu mrzonki! Nazwisko jest to pewna cyfra liter i kilka złożonych dźwięków... Oto wszystko!
Ciotka Julia odłożyła na bok robotę, oparła ręce o poręcze fotela. Na jej różową twarz wystąpiły purpurowe plamy.
— Nazwisko, to nie twoja własność — to własność twych dzieci.
— Przedewszystkiem, nie będę mieć dzieci!
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie chcę popełniać zbrodni dawania życia istotom, które później mogą być nieszczęśliwe i przeklinać chwilę swego urodzenia.
Sięgała ręką po mufkę, gotowa już do wyjścia, elegancka i kształtna w swem długiem, wciętem futrze, pokrytem kosztownym aksamitem.
Lecz ciotka Julia gwałtownie tupnęła nogą.
— Kłamiesz! — zawołała — wykręcasz się znowu paradoksami. Nie chcesz mieć dzieci, obawiając się o swoją figurę, lękasz się trudów i kłopotów macierzyństwa. Będziesz więc bezużytecznym na świecie sprzętem; wyrzekając się dobrowolnie macierzyństwa, uciekasz z pola walki, jesteś dezerterem, tchórzem, niczem więcej!
Lecz Helena zdawała się być teraz uzbrojoną w wielką dozę krwi zimnej i spokoju.
— Kobieta nie jest przeznaczoną jedynie do roli niańki, mamki i niewolnicy męża i dzieci. Ciocia należy jeszcze do generacyi, która pana domu uważała za pana życia i śmierci a rodzenie dzieci za jedyny cel istnienia kobiety. Dziś, okoliczności się zmieniły, wychowano nas w tych samych zasadach, lecz dano nam inne mózgi. Nie nasza w tem wina, że i my pragniemy żyć i oddychać pełną piersią... Wydostajemy się nareszcie z więzów przesądów i ciemnoty. Jesteśmy szczeremi, postępujemy jawnie i otwarcie, lecz wiemy, gdzie leży... granica. Potrafimy się w sam czas zatrzymać... czego może te inne, wodzone na pasku, uczynićby nie potrafiły. Mówiła te słowa tonem monotonnym, tak banalnym, jak sens tych zdań, które czerpała bez składu i ładu ze swego „katechizmu“.
Lecz gniewny głos ciotki przerwał potok jej słów. Pani Julia powstała nagle z krzesła, wysoka, olbrzymia, wspaniała w swej koronie srebrnych włosów, z oczyma prawie fiołkowemi od nurtującego ją gniewu.
— Wy, szczere? — krzyknęła — wy mienicie się być szczeremi? Ależ nic nie jest fałszywsze, jak wasze słowa, jak wasze postępki, jak wasze myśli, jak wasze przekonania. Zkąd wyszłyście nagle jak stado nietoperzy, drwiące ze wszystkiego, szeleszczące marnotrawnie masą zdań głupich i pustych? Krew ścina się, gdy patrzę na was... Szczęściem, jest was tylko garstka i obłęd wasz przeminie, inaczej... inaczej...
Nie dokończyła; upadła na fotel i twarz w spracowanych dłoniach ukryła. Promień słońca padł teraz na jej śnieżne włosy i rozsypany słał się ku ziemi, aż pod stopy Heleny, migocąc gwiazdką na końcu jej lakierowanego bucika.
Helena stała chwilę zmieszana, z oczyma spuszczonemi w ziemię, wreszcie, nieruszając się z miejsca, spytała zmienionym głosem:
— Cóż mam uczynić, może rozstać się z mężem?
Lecz ciotka Julia, nie odrywając twarzy od dłoni, odpowiedziała:
— Co Bóg złączył, niewolno jest ludziom rozłączać!
Natychmiast Helena podniosła głowę. Sceptyczny uśmiech powrócił na jej wargi. To bezwzględne a tak często wyrokami rozwodów negowane zdanie zabiło w niej wszelką chęć dłuższej z ciotką rozmowy.
— Żegnam ciocię! — wyrzekła, kierując się ku drzwiom.
Ciotka Julia nie poruszyła się z miejsca, siedziała wciąż nieruchoma i tylko wzdłuż jej palców sączyła się wązka nitka krwi i ku czarnej sukni, jak rubin drobny i blask w siebie chłonący, spadała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.