Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wchodząc do ogrodu Saskiego, Helena stanęła chwilę przed arkadami bramy i z mufki wyjęła małe srebrne pudełeczko o lustrzanym wierzchu. Przejrzała się w niem, pociągnęła czarną tiulową woalkę, rozpięła cokolwiek u szyi bobrowy kołnierz palta i podniósłszy wysoko suknię, zaczęła iść szybko w stronę wodotrysku.
Idąc podskakiwała jak lalka na sprężynach, buciki wysokie, dobrze przylegające do nogi, migały z falban czarnej wełnianej spódnicy. Aksamit, kryjący futro i ciemna barwa bobrów uwydatniały kredową białość jej twarzy. Chłód wiosenny nadawał skórze obciągniętej bielidłem dziwny ton sinawy. Jedynie tylko oczy zielone iskrzyły się z pod ronda olbrzymiego aksamitnego kapelusza. Dokoła niej i po za nią płynęła smuga heliotropowej woni, tryumfująca nawet wśród wiosennych, ziemnych wyziewów.
Koło wodotrysku, którego czara ciężką masą dźwigała się na kręgu placu, krążył Majeski, ubrany w grube brązowe palto. Na głowie miał bobrową czapkę i wąsy w górę zakręcone. Ujrzawszy Helenę, podbiegł ku niej, roztrącając grupę bawiących się w konie dzieci. Opodal siedziały bony zajęte rozmową. Ciemne ich suknie rzucały plamę na ten poranek wiosenny. W dali widać było koronkę bezlistnych drzew, bramujących aleje. Tu i owdzie szarzał brudny i banalny liniami posąg. Majeski ku Helenie podszedł i rękę jej podał. Wyciągnęła doń rękę, w której trzymała suknię.
Mignęła ciemno czerwona aksamitna spódniczka.
— Dawno pan czeka?
— Od kwadransa.
— Spóźniłam się — przepraszam! Byłam u ciotki Julii.
— Było kazanie?...
— Nieuniknione; lecz dziś ciotka zdołała mnie trochę wyprowadzić z równowagi.
— O cóż jej chodzi?
— Zawsze o jedno i to samo. Według niej nie wypełniam mych obowiązków, nie mam sześciorga dzieci... que sais je!...
— Czemuż tych wymówek nie robi mężowi pani?
Helena parsknęła śmiechem.
— Mówmy o czem innem — o co panu chodzi, co mi pan powiedzieć pragniesz!
Majeski gryzł wąs nerwowym ruchem.
— To trochę trudno — wyrzekł wreszcie. Przedewszystkiem trzeba, ażebyś pani zapomniała na chwilę, że mówisz z człowiekiem... praktycznym. Zdaje mi się bowiem, że niepraktycznym krokiem z mej strony udawać się z żądaniem czegoś do pani, do pani, którą...
— Którą kocham! — dokończyła Helena.
Majeski zdawał się być coraz więcej zmieszanym.
— Tak jest... którą kocham! — powtórzył przyciszonym głosem.
Helena patrzyła nań bokiem, wydał jej się śmiesznym, nos miał od chłodu czerwony, krawat brudny i zmięty.
— Zdawało mi się — ciągnął dalej Majeski, iż nie jestem pani... obojętny. Kilkakrotnie dawałaś mi pani dowody... pewnego... wyróżnienia...
Krztusił się, jąkał... Helena zaczęła uczuwać coś nakształt niesmaku i zniecierpliwienia.
— Patrz pan! — zawołała, budka z wodą sodową już otwarta...
Lecz on, nie zwracając uwagi na jej wykrzyknik, ciągnął dalej:
— Przekonanie to natchnęło mnie pewną myślą. Wiem, że państwo znacie bliżej dyrektora kolei nadwiślańskiej... czyby niemogła pani... przemówić za mną słów kilka... o danie mi choćby... najskromniejszej posady...
Wybuch śmiechu przerwał mu dalsze słowa. Helena śmiała się głośno, patrząc nań z pod przymkniętych powiek. Skośne jej źrenice przybrały teraz wyraz szalonej złośliwości i tryumfu. Jeszcze jeden mężczyzna miał ochotę sprzedać się za nędzną pensyę... tak jak tamten, ten drugi, ten ślubny, za cyfrę posagu!...
Jeszcze jeden!... jeszcze jeden!... Z radością nasuwała tę paciorkę na różaniec ilustracyj swego „katechizmu“ i, skinąwszy głową, w boczną aleję się zwróciła. Lecz Majeski podbiegł za nią i schwycił ją za fałdy futra.
— Dlaczego pani ucieka? — zawołał — dlaczego pani się gniewa? Czy obraziłem panią, czy nie chce pani przemówić za mną do dyrektora?
Helena stanęła na środku alei, pochyliła się naprzód i patrząc w sam koniec zaczerwienionego nosa Majeskiego, mówić zaczęła:
— Nie, książe praktyczny — nie przemówię za panem do dyrektora nadwiślańskiej drogi, a czy wiesz pan dlaczego? Oto dlatego, że jestem praktyczną. Zwykłam robić zwykle to, co mi przyjemność sprawia, nawet przysługę drugim oddaję tylko wtedy, gdy ta przysługa mnie bezpośrednio daje jakąś chwilę przyjemną. Ponieważ zaś, wśrubowanie pana na posadę nie da mi nawet jednej dziewięćdziesiątej dziewiątej części jakiegokolwiek zadowolenia, przeto dyrektorowi kolei nie powiem ani słowa! Au revoir!...
Odeszła, skinąwszy mufką w stronę pompy, przy której już zdaleka dostrzedz można było długą i cienką postać Fajfra, ubranego w zielonawe wytarte palto.
Idąc ku niemu, Helena w duszy śmiała się, rada serdecznie z owego zdarzenia. Każdą ciemną kartę życia chwytała skwapliwie, zaszywając nią rysę, jaka się mogła wytworzyć w pancerzu jej pesymizmu. Podała dłoń Fajfrowi roześmiana, z oczyma błyszczącemi.
— Dzień dobry — rzekła do rozmarzonego chłopca, który patrzył na nią zamglonemi oczami — dzień dobry — czegóż pan teraz żądać będziesz odemnie? Protekcyi do twych profesorów? Tanio was nabyć można, panowie mężczyźni...
Fajfer chciał przemówić, otwierał usta, lecz ona, podniecona, nie dała mu powiedzieć ani słowa na swoją obronę.
— Jedno zapytanie? — wyrzekła dość ostrym i zmienionym głosem — Czy zdasz pan egzamin?
Rumiana twarz chłopca oblokła się wyrazem smutku.
— Nie wiem... tej zimy nie pracowałem...
— Dlaczego?
Fajfer zawahał się chwilę, nareszcie wyszeptał:
— Pani wie...
Helena brwi zmarszczyła.
— Co wiem? Nie wiem nic, prócz tego, że musisz pan zdać ten egzamin ze względu na mnie! Słyszysz pan?
— Słyszę!
Spojrzała na niego, wydał się jej głupi, drobny, nędzny, w swym wytartym paltocie studenta, zupełnie inny od tego eleganckiego chłopca w frakowym garniturze, który wczoraj jeszcze zajmował honorowe miejsce pomiędzy „małpami mojej żony“.
— Heleno! — pani Heleno!...
Lecz ona myślała teraz: „dziwna rzecz, jak ci mężczyźni tracą przy świetle dziennem“, i znów uczuła ten sam niesmak, jaki jej przed chwilą sprawiał widok Majeskiego.
— Żegnam pana! — wyrzekła, podając Fajfrowi rękę.
W błękitnych oczach chłopca zabłysły łzy.
— Jaka pani niedobra!...
— To raczej pan jesteś niedobry, widzisz, że mnie nudzisz i chcesz nudzić mnie jeszcze dłużej. Bądź pan zdrów!
On starał się ją zatrzymać jeszcze chwilę.
— Gdzie panią zobaczę?
— Nie wiem, nie wiem...
Oddalała się szybko, przeskakując kałuże błota, stygnące tu i owdzie.
Odwróciła się jednak i rzuciła z uśmiechem:
— Proszę zdać egzamin!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W domu czekała na nią w przedpokoju pokojówka.
— Proszę pani — pani Heglowa czeka na panią od godziny w salonie.
— Pani Heglowa?
— Tak!
Helena wbiegła szybko do salonu i cisnęła mufkę na ziemię.
— Jak się masz, poczciwa! — dlaczego wczoraj nie przyszłaś! — wołała zdaleka!
Z fotela podniosła się kobieta lat trzydziestu, dobrze zbudowana, ubrana dostatnio w brązową wełnianą suknię i niewielki kastorowy kapelusz.
— Jak się masz Heleno — wyrzekła cichym głosem.
Helena rzuciła się przybyłej na szyję.
— Nie widziałam cię wieki...
Zatrzymała się nagle i uważnie na piękną twarz Heglowej spojrzała.
— Co się stało?
Heglowa uśmiechnęła się smutnie.
— Rozstałam się z mężem!
Helenie ręce opadły.
— Ty, dlaczego?
— Nie mogłam z nim żyć dłużej, wolałam więc odzyskać swą swobodę.
Helena usiadła na kanapie i pociągnęła za sobą Heglowę.
— Nie skarżyłaś się nigdy! — zaczęła — jakież są rozstania waszego przyczyny?
— Och!... nieprzewidziane przez ustawy rozwodowe... niezgodność charakterów — nic więcej.
— Czy będziesz żądać rozwodu?
— Prawdopodobnie!
— A... posag?
Heglowa wzruszyła ramionami.
— Nie myślałam o nim. Jest w ręku męża.
— Czy masz pieniądze?
— Mam, mąż dał mi dwieście rubli!
— Jakto, mąż?
— Czy sądzisz, że uciekłam bez jego woli i wiedzy?... Rozstaliśmy się dobrowolnie, ułożyliśmy się, że wyjadę zagranicę... oto paszport... Wyjęła z kieszeni ciemno-zieloną książeczkę i położyła ją na stole.
— Dlaczego... zagranicę!
— Ze względu na rodziców moich, którzy nie chcieli słyszeć o rozstaniu się mojem z mężem. Wyjazd mój zagranicę byłby dokonał faktu. Rodzice moi nie mogliby mnie znów do powrotu pod dach męża zmusić...
— Wszystko to ułożyliście z mężem... spokojnie, bez kłótni, bez sceny?...
— Tak... pocóż cierpieć dalej, w jakim celu?... Przestaliśmy się kochać, byłoby więc nieuczciwością grać rolę żyjącego w zgodzie małżeństwa. Doszlibyśmy do fatalnych rezultatów... nowe uczucie mogłoby opanować nasze serce... cóż wtedy? Czem bylibyśmy dla siebie? Albo musielibyśmy tolerować wzajemnie nasze „wiarołomstwo“, albo kłamalibyśmy jedno przed drugiem zastygnięcie serc, które oddalibyśmy innym istotom. Tak jedno, jak drugie, wydaje mi się fałszem i obłudą... Wolałam wybrać drogę prawdy i wyjść z domu, który nie był już moim domem!
Młoda kobieta mówiła spokojnie, głosem równym i dziwnie melodyjnym. Zwrócona twarzą ku oknu, oświetlona czysto przez myte topniejącym lodem szyby, przedstawiała piękny typ brunetki o czole nizkiem, lecz szerokiem, o dużych piwnych źrenicach łagodnych, lecz pełnych stanowczości.
Szczególnie rzucał się w oczy jej podbródek silny, potężny, zakreślony piękną linią na gładkiej białej szyi, wysuwającej się z ciemnego brązowego kołnierza. Suknia jej przylegała silnie do ciała, ujawniając bogactwo kształtów, dobrze i prawidłowo rozwiniętej kobiety. W całej postaci widać było wielki, niemal posągowy spokój, którego promieniowanie odbijało się w każdym jej ruchu, w podniesieniu powiek trochę sinawych i ciężkich, zasłaniających powoli jej wielkie jasne piwne oczy.
Futrzana rotunda, podbita srebrnemi lisami, spadła z niej i legła u jej stóp, jak zwierzę pokorne i zwalczone. Heglowa wyciągnęła jedną rękę i powolnym, spokojnym ruchem, gładziła futro, układające się w fałdy koło jej kolana.
Helena patrzyła na nią niespokojnie i z pewną ciekawością. Po raz pierwszy widziała zblizka „separatkę“ a prawdopodobnie w przyszłości „rozwódkę“ — w takiem zbliżeniu i to natychmiast po katastrofie. Pomiędzy jej przyjaciółkami nie było „separatek“, każda z nich żyła z mężem, lepiej, gorzej, ale zawsze żyła w ten, lub ów sposób. Rozwód, separacya, były często na ustach tych kobiet, lecz mówiło się o nich tak, jak mówi się o cholerze, dżumie lub innych chorobach, które istnieją, lecz o których się nie wie często całe życie nic pozytywnego. Przez umysł Heleny przebiegła cała farandola myśli. Heglowa rozstała się z mężem, straciła sytuacyę, nie jest już panią Heglową, lecz czemś połowicznem, niewyraźnem, niemającem na świecie żadnego określonego stanowiska. Spojrzała na przyjaciółkę i zdawało się jej, że dostrzega na jej czole ślady cierpienia.
— Musi ci być jednak przykro? — zapytała, pragnąc przerwać milczenie.
Heglowa potrząsnęła głową.
— Nie!... czuję się swobodną, szczęśliwą. Spełniłam mój obowiązek i to mi daje zadowolenie.
Helena uczuła jeszcze większy niepokój i zdziwienie.
Przed chwilą z ust ciotki Julii usłyszała, iż obowiązkiem kobiety jest żyć z mężem pomimo wszystkiego, co w małżeństwie niezgodnego być mogło. W tej chwili Heglowa, która zawsze imponowała jej spokojem i równowagą moralną po opuszczeniu męża, mówi „spełniłam mój obowiązek“!...
Helena wstała z kanapy i zaczęła w milczeniu chodzić po salonie. Rozpięła futro i widać było jej białą jedwabną bluzkę z szeroko roztwartym u szyi kołnierzem. Wzięła się pod boki i chodziła wolno, skrzypiąc bucikami. Nigdy jeszcze nie znajdowała się w tak fałszywem położeniu. Zdawało jej się chwilami, że Heglowa powinna włożyć futro i powrócić do męża. Hegiel był wesoły człowiek, trochę podstarzały, pełen facecyj i anegdotek, w którego bibliotece Helena czerpała od dwóch lat dwadzieścia tomów Pamiętników Cazanowy i Pamiętników Faublasa. W domu Heglów bawiono się dobrze, pomimo pewnego spokojnego nastroju, który wypływał z usposobienia samej Heglowej. Dziś, cały ten dom rozsypał się w gruzy... Dlaczego? Co za dziwne skrupuły ze strony tej kobiety?... Czy nie mogła żyć nadal tak, jak żyła dotąd?... Czy to nie było praktyczniej?
W przedpokoju zajęczał dzwonek.
Helena rzuciła się ku drzwiom instynktownie, jakby nie chcąc, aby widziano u niej Heglową.
— Każę powiedzieć, że mnie niema w domu!
Lecz pokojówka otwierała już drzwi i w przedpokoju dał się słyszeć głos Borna.
— Widziałem zdaleka, jak pani wchodziła do bramy — mówił Born do pokojówki.
Helena otworzyła drzwi od salonu.
— A, to pan! — wyrzekła — chodź pan, stało się coś bardzo ważnego.
— Co? — zapytał Born. — Przedewszystkiem pozwoli mi pani postawić w przedpokoju tę parę kaloszy; zabrałem je wczoraj przez nieuwagę. Znajdzie się prawdopodobnie właściciel.
Zdjął palto i wszedł do salonu.
— Cóż się stało? — zapytał, zacierając ręce.
Helena szerokim gestem ukazała Heglowę.
— Jadzia rozstała się z mężem!...
Twarz Borna rozjaśniła się, jakby pod wrażeniem jakiejś miłej wieści.
— Winszuję, serdecznie pani winszuję! — wyrzekł, podchodząc do Heglowej — oto krok uczciwy i szczery! Byłem przekonany, że szlachetny charakter pani nie zniesie dłużej fałszywej i kłamliwej sytuacyi, jaką pożycie pani z mężem wytworzyło!...
Oczy Heglowej zabłysły radością. Podała rękę Bornowi i wyrzekła trochę zmienionym głosem:
— Znajdujesz pan, że dobrze zrobiłam?
— Czy znajduję! — zawołał Born, zatrzymując jej rękę w swych zaczerwienionych dłoniach — ależ gdyby wszystkie kobiety miały w sobie tę szczerość w postępowaniu w samych początkach rozprzężenia ich małżeństwa, uniknęlibyśmy owej potwornej nędzy i blagi społecznej, jaką jest zaraza wiarołomstwa, fałszu, obłudy i nikczemności! Przestałaś pani kochać męża, nie masz dla niego nawet czci, nawet szacunku, dlaczego masz okłamywać siebie i świat, nosząc nazwisko, którem w głębi duszy pogardzasz? Dlaczego masz zmuszać się do utrzymywania węzła, który jest dla ciebie już kłódką więzienną, dać może jeszcze życie nowej istocie, która będzie odbiciem ojca i przedłużeniem jego istnienia na ziemi? W tchnieniu miłości powinny się rodzić dzieci, w tchnieniu szczerego wielkiego uczucia, które z dwojga ludzi tworzy podwójną jedność, dając im, jako dopełnienie mistycznej trójcy — dziecko! Dawać mu zaś życie w przymusie obojętności i goryczy, jest zbrodnią, oszustwem, kłamstwem, występkiem!... Dzieci w tych warunkach poczęte mają w sobie tę wieczną moralną tęsknicę za czemś dla nich niepojętem i niezrozumianem. Tułają się po świecie ze zwiędłem sercem, przedwcześnie skażonem, z sercem chorem, tlejącem pod masą szarego popiołu, który je pokrywa. Są to płody moralne, poronione, smutne, potwory bezbarwne od chwili swego na świat przyjścia. Dzieci takie śmieją się rzadko i nie są promieniem wesołości w domu! Rzec można, iż w łonie matki wessały w swe mózgi gorycz i ból przymusu, jaki myśli jej trawił. Bezwiednie czują się zbytecznemi i wstydzą się swego istnienia...
Usiadł na fotelu obok Heglowej, która, wpatrzona w twarz jego, zdawała się promienieć dumą i szczęściem.
— Mówię tu o dzieciach, nie o kobiecie samej — zaczął znów — a mówię dlatego, iż wiem, że pani Jadwiga siebie stawia zawsze na ostatnim planie. Lecz czyż i ta kobieta w chwili wytworzenia się atmosfery obojętności, będącej przedpokojem nienawiści, nie jest uwagi godną, niema prawa do szczęścia i życia? W takich warunkach, w jakich się dziś tworzą małżeństwa, cóż dziwnego, że szybko następuje zawód i bolesne zniechęcenie. Czyż dla noszenia tego próżnego i tak często zszarganego tytułu „mężatki“, kobieta taka ma skazywać się na wieczną zagładę i głód serca? Dlaczego skuwać istotę wolną, czującą i żywą pod pozorem, że tego wymaga dobro społeczne? Jakie dobro może dać społeczeństwu to, że pani Jadwiga w tej chwili siedziałaby w mieszkaniu wynajętem przez pana Hegla i ocierała łzy, lub chorowała ze zgryzoty?... Tymczasem teraz przybywa społeczeństwu nowa siła, sformowana, dzielna, w chrzcie łez skąpana!... Och! gdyby ci fałszywi stróże owych wygasłych ognisk domowych zechcieli zrozumieć swą złą i fałszywą rolę, jaką wypełniają!... Gdybyż zamiast halabardami „obowiązku“ zagradzać wyjście z klatki, głosili, iż tylko uczucie serdeczne może wiązać ludzi ze sobą... czyż nie lepiej, nie czyściej, nie jaśniej byłoby na świecie?
Umilkł i na chwilę zdawał się zapominać o obecności dwóch kobiet. Twarz mu lekko pobladła, oczy zaszły jakąś mgłą błękitnawą. Był ubrany czysto i wydawał się młodszym i piękniejszym w dziennem oświetleniu.
Po chwili ocknął się i spojrzał na siedzącą przed nim Heglowę.
— Biedna pani!... żal mi cię! — wyrzekł, ujmując znów jej rękę — przejdziesz niejedną ciężką chwilę, walcząc ze złośliwością świata. Będą tacy, którzy cię obrzucą błotem pogardy, za to, że nie chciałaś zakopać się żywa w grobie, dla ich przyjemności, lub czyniąc piekło sobie i mężowi, nie przepędziłaś życia w sprzeczkach, kłótniach i swarach przy „ognisku“ domowem. Świat cię odepchnie, bo świat zawsze daje racyę mężowi i tam, gdzie twój mąż wejdzie z podniesionem czołem, ty znajdziesz drzwi zamknięte!...
Heglowa uśmiechnęła się łagodnie.
— Niechże zostaną zamknięte — wyrzekła — gdyż ja do nich nie zapukam z pewnością. Jeżeli rozstałam się z mężem, to nie w celu używania swobody w łatwy i banalny sposób. Świat, czyli to, co pan nazywasz światem... to jest fałszywi moraliści i obłudnicy nie istnieli dla mnie nigdy, pomimo, że moja poprzednia pozycya „mężatki“ zmuszała mnie czasem do zawiązywania z niemi pozornych stosunków. Lecz ja byłam zawsze daleka od nich, daleka myślą i przekonaniami. Życie, które rozpocznę, będzie zupełnie inne... będzie to życie pracy i czynu!... Od świata odgradza się tak wysokim murem, że pociski jego, plotki, obmowy, nigdy mnie nie dosięgną!
— Podziwiam panią! — wyrzekł Born — mało jest kobiet, które tak otwarcie wyrzekają się świata i spraw jego... Każda w gruncie rzeczy liczy się bardzo z królową opinią i pragnie jej uśmiechu, choćby kosztem największych poświęceń.
Helena zbliżyła się do stołu. Miała w oczach wyraz stanowczy. Powzięła bowiem myśl zaopiekowania się Heglową. Słuchając słów Borna sprytem swoim potrafiła w nich odnaleźć ramię drogowskazu, ukazującego jej, jaką ścieżkę w tej stronie obrać miała. Lecz i tu, tak jak zawsze rzuciła się nagle, na oślep, mając pobudki po części egoistycznej i osobistej natury.
— Za pozwoleniem! — wyrzekła dość wyniośle, opierając się o stół — pan Born mówi w ten sposób, jakby jedna jedyna Jadwinia miała tylko odwagę rzucenia rękawicy światu. Zapominasz pan o mnie, która to czynię oddawna.
Born zwrócił się ku niej zdziwiony tem wystąpieniem.
— Dlaczego pani tak mówisz? — zapytał — nie widzę najmniejszej analogii pomiędzy sytuacyą pani a pani Jadwigi. Pani Jadwiga nie kocha swego męża, przyznaje się do tego otwarcie i rozstaje się z nim uczciwie i jawnie. Pani zaś musisz w gruncie rzeczy kochać męża, skoro mieniąc się być szczerą, pozostajesz pod jego dachem!...
Helena milczała chwilę, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Odęła usta i odparła nareszcie, nic nie wyrażającym paradoksem.
— Nie pod jego, ale pod moim dachem!
— Niechże więc będzie pod waszym wspólnym! — dodał Born z uśmiechem.
Lecz ona w locie ten uśmiech schwyciła i uczuła się nim dotkniętą.
— Nie chodzi tu w tej chwili o moje uczucie dla męża! — wyrzekła — lecz o to, co postanawiam zrobić względem Jadzi. Wiecie, że zawsze drwię ze świata i jego obłudy, dlatego też otwarcie i szczerze bronić cię będę, moja biedna Jadziu, przed oszczerstwem drugich. Dom mój jest twoim domem, uważaj go za swój! Z tego, co „ludzie“ mówić będą o tobie, śmiać się będę im w oczy. Nie przed tobą, lecz przed twoim mężem drzwi zamknę!... Masz we mnie siostrę, przyjaciółkę i opiekunkę... rozporządzaj mną bez ceremonii. Raz jeszcze ci powtarzam: mój dom jest twoim domem.
Rozkładała szeroko ręce i zarumieniła się pod warstwą bielidła. Jeszcze chwila a byłaby się zaofiarowała zastępować Heglowej matkę, ojca, babkę, tak silnie była w tej chwili sztucznie podegzaltowaną.
Heglowa wyciągnęła ku niej rękę.
— Dziękuję ci serdecznie, droga Helu! — wyrzekła z łagodnym uśmiechem, ale nie będę nadużywać twej dobroci. Wiem, że świeża separatka, to gość niepożądany na progu domu zamieszkałego przez parę małżeńską i ludzi...
Helena rzuciła się jej na szyję nie pozwalając dokończyć.
— Ludzie! — krzyknęła — drwię sobie z ludzi i ich głupich sądów!... Zdejmuj rękawiczki, kapelusz, zostaniesz u nas na obiedzie!... Ludzie, ludzie!...
Zerwała kapelusz z głowy Jadwigi i biegła z nim w stronę fortepianu. Nagle drzwi się otworzyły i cicho, jak cień, wsunęła się przez nie babcia Bednawska. Miała na sobie suknię z czarnego grodenaplu z wetmanem, którego stan zaczynał się tuż pod łopatkami, na głowie czepek z czarnych frywolitów, na rękach dziurawe rękawiczki; szła z wielką godnością, rozpuściwszy szeroko ogon sukni, gdyż dziś była u spowiedzi i we dnie takie nie zdejmowała dzień cały swych szat odświętnych i uroczystej miny.
Helena, ujrzawszy babkę, szybko ku niej podbiegła.
— Babciu, pani Heglowa rozstała się z mężem! — krzyknęła głośno, gdyż „starsza pani“ zaczynała niedosłyszeć.
Wyrwana w ten sposób ze swego majestatu, Bednawska otworzyła szeroko somnambuliczne oczy.
— He, co się stało?
— Heglowa rozstała się z mężem!...
Babcia Bednawska, jak cień, poruszała się ku kanapie.
— Bardzo mi przyjemnie! — wyrzekła, podając Jadwidze rękę.
Lecz Helena nie dawała za wygranę.
— I dobrze zrobiła! — zawołała ostro, pragnąc od tej chwili ugruntować swe zdanie i przystąpić do walki ze światem.
Lecz babcia Bednawska, powtórzywszy raz jeszcze: „bardzo mi przyjemnie!“, oddaliła się i zniknęła we drzwiach, prowadzących do jadalni.
Helena podniosła z ziemi rotundę i odebrała z rąk Jadwigi rękawiczki.
— Rzecz ułożona, zostaniesz na obiedzie — paplała — pan także, panie Born! Uwiadomię o tem, co zaszło, Żabusię i poproszę ją, aby przyszła po obiedzie na walną naradę... Musimy cię wziąść pod swoją opiekę, inaczej cię ludzie zajedzą!...
Zwróciła się ku drzwiom, prowadzącym do sypialni i na progu dodała:
— Muszę zrobić krem czekoladowy do obiadu i posłać po ciastka!...
Zniknęła za drzwiami, pozostawiając po sobie smugę heliotropu, zmieszanego z dzikim zapachem futer i wiosennej wilgoci.
Gdy drzwi się za nią zamknęły, Born pokiwał głową.
— Oj ta opieka — wyrzekł z uśmiechem — ta opieka może pani zaszkodzić więcej, niż wszelka złośliwość ludzka.
Lecz Heglowa natychmiast odpowiedziała:
— Nie będę bardzo z ich dobrych serc korzystać... Helena ma dziwnie, pomimo swej pozornej trzeźwości, egzaltowaną naturę. Szlachetne jej serce unosi ją zbyt daleko!
Born patrzył teraz w ziemię.
— Tak pani sądzi? — zapytał — według pani to serce przez panią Helenę przemawia w tej chwili?
Heglowa spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Cóż innego?
— Próżność, próżność! — odparł Born — Helena chce ofiarować przyjaźń swą pani i aprobatę dla jej postępku jedynie, aby uczynić na „złość“ światu, temu światu, którego niby nienawidzi a w gruncie rzeczy dba oń więcej niż o wzrok własny. Z zaciętością histeryczki stara się, aby zajmowano się nią ciągle i chwyta pierwszą lepszą sposobność, dającą jej możność wystąpienia z czemś, co według niej jest oryginalnością. Wczoraj naprzykład mówiła mi, iż prawdopodobnie zdecyduje się przeczytać jedno z dzieł moich. Czy to uczyni z prostej ciekawości? Broń Boże, jedynie, aby rzucić zdziwionym i przerażonym tą śmiałością ludziom — czytałam ostatnią powieść Borna!...
Heglowa natychmiast podchwyciła:
— Ostatnią powieść? — zapytała — Czy „Paryasy“ już na ukończeniu.
— Tak! — odparł Born — skończyłem nareszcie tę powieść i waham się z opublikowaniem jej...
— Pan się wahasz, dlaczego?
Born podniósł się z fotela, przeszedł kilkakrotnie po pokoju i nagle, wziąwszy do ręki niewielką w żółtej oprawie książkę, leżącą na stole przed kanapą, przerzucił kilka kartek i otwartą broszurę Heglowej podał.
— Spójrz pani! — wyrzekł nizkim, trochę zmęczonym głosem — co tu o mnie napisano!
Heglowa na okładkę książki spojrzała.
— Ależ to studyum Hohego! — wyrzekła, wzruszając ramionami — ta komplikacya, to nagromadzenie jadu i śliny człowieka, który wszelkiemi środkami chce zdobyć nazwę uczciwego i nieskazitelnego. Tego nikt prawdziwie uczciwy nie czyta... Czemże ten zwierz wściekły, który pluje na wszystko, co spotka na swej drodze, mógł dotknąć pana?
— Czem? — zawołał Born, czem? — oto, że w wściekłości swej, pracy mojej nadaje inne, podłe znaczenie. Według niego jestem... naturalistą! A ja jestem — jeżeli już mam być jakimś „istą“ — to nędzarzystą!... Tak, wyraz ten ukułem sam, w tej chwili naprędce. W pismach moich starannie unikam podniecania czytelników zawoalowanemi, zmysłowemi obrazami. Gdy mówię o kobiecie, mającej zostać matką, mówię, że jest w ciąży a nie w... interesującym stanie! Nie mogę przecież unikać starannie wzmianki o stosunku jednej płci do drugiej. Według mnie, ten objaw cudowny i naturalny, nie zasługuje na owe trykoty wstydliwości, w które obłudnicy je spowili. Dlaczego denerwować ludzi ciągłemi niedomówieniami i ukrywaniem tego, co jest chlubą i najwyższym cudem natury. W literaturze naszej panuje pod tym względem wstrętna obłuda. Nie mówi się w niej o rodzeniu dzieci, lecz mówi się o... kokieteryi z po za wachlarza, kokieteryi złej, wstrętnej, szkodliwej. Taki pan Hohe znajduje w mych pismach „lubieżność“. Wstrętnie stare musi być „ja“ tego pana, skoro go podniecają rzeczy, pisane bez cienia zmysłowości. I oto jest krytyka! I oto w czyjem ręku nieraz leży los dzieła, pisanego krwią i łzami. „Paryasy“ moi, to ci wydziedziczeni, którzy według pana Hohego... kuchnią trącą! Co począć... i do kuchni zajrzeć trzeba, bo i tam przebywa, cierpi i dręczy się człowiek, któremu winni jesteśmy za jego usługę kawał chleba i moralną opiekę! Jeżeli jednak opisując jego życie i czyny, nie opisuję flirtu buduarowego, to trudno — Maryśki i Baśki upadają nędznie, biednie i jeżeli ich upadek jest „zwierzęcy“, toć wina takich Hohe’ów, którzy pragną, aby literatura zajmowała się jedynie klasą uprzywilejowaną, „inteligentną“ (och, ile!) a jeśli już ma chłopa wprowadzić do druku, to niechże ociera łzy chusteczką, jak Staś Dzierzkowskiego, lub ma same szlachetne i piękne porywy, aby czytelnicy sądzili, że nie mają już żadnych obowiązków do spełnienia, bo wszystko jest w porządku na tym z najpiękniejszych ze światów!
Urwał i zaczął chodzić wzdłuż salonu, potrącając meble. Heglowa książkę Hohego odłożyła na bok, nie rzuciwszy nawet okiem na wskazaną przez Borna stronicę.
— Nazywa mnie „lubieżnikiem“! — zaczął znów Born a głos mu drgał namiętnym gniewem — nie jestże on wstrętniejszym odemnie lubieżnikiem! On, który w seryi obrazów ponurych i z życia czerpanych, składających moje prace, jedynie odnajduje przedmioty lubieżne, tak jak ten chory na gorączkę zmysłów, który widzi wszędzie i zawsze przed sobą podniecające go obrazy. Takich panów Hohe należałoby wziąć pod obserwacyę, gdyż więcej się oni do szpitala, niż na krytyka kwalifikują. Chciałem mu odpowiedzieć... wstrzymała mnie jednak słuszność mojej sprawy...
Heglowa wzruszyła ramionami.
— Odpowiadać — pan — jemu? Stawać do polemiki z człowiekiem, który wojuje tak silną bronią, jak słowa „religia“, „wstyd“, „tradycya“, i t. d.! Jakiegoż rodzaju słowa przeciwstawisz pan tym efektownym pociskom?
Wstała z miejsca i zbliżyła się ku Bornowi, który pot z czoła ocierał.
— Pisz pan tak, jak dotąd, pozwól, niech Hohe ślinę swą wypluje... nie dotyka ona twej uczciwej i prawą myślą prowadzonej dłoni. Bądź tak jak dotąd rzecznikiem moralnej i fizycznej nędzy; z głębin tego, co nazywają społecznemi mętami, wyciągaj nagie i brudne szkielety pokryte trądem cielesnej i duchowej zgnilizny i śmiało, otwarcie stawiaj je przed oczami twych czytelników. O tych, którzy się od nich odwrócą — nie dbaj, ci nie są jeszcze dość moralnie dojrzeli, aby zrozumieć, że obowiązkiem ich nie filantropia chwilowa, nie rzucenie ogryzka jałmużny w stronę tej armii szkieletów, lecz wzniesienie do poziomu swego dobrobytu, swego wykształcenia duchowego — tego, co zgnilizną zionie! Lecz ci, którzy chętnie na ranę cuchnącą spojrzą, którzy w niej nie „lubieżność“, lecz rozkład moralny poczują, którzy do przyczyn sięgną, którzy twój cel zrozumieją, ci są przy tobie i z tobą w chwili tworzenia, ci już dojrzeli do wspólnej nad dobrem ogółu pracy i dla nich trzeba i musisz pracować dalej, nie zważając na to, co pan Hohe o tobie pisać się ośmiela!...
Born słuchał w milczeniu, patrząc znów w ziemię, twarz mu pobladła, postarzała się, policzki zapadły.
— Tyle lat już walczę! — wyszeptał — często sił mi braknie, chwilami przysięgam sobie, że więcej nie będę pisać, to znów zrywam się do pióra. Inaczej pisać nie mogę, nie umiem. Rzucają mi w oczy naśladownictwo Zoli... gdy pisałem moją pierwszą nowelę, mało troszczyłem się o istnienie naturalizmu. Zakopany w mej pracy biurowej i w czytaniu Platona raz widząc czysty arkusz papieru, zacząłem kreślić, co mi się po myśli snuło. Przyjaciel wyjął mi arkusz ten z ręki i podał do druku... Podobno napisałem rzecz „wstrętną“, „zgniłą“, „naturalistyczną“, „lubieżną“ — czy ja wiem! Zbiorowisko rzeczy zgniłych i cuchnących, obliczonych na drażnienie zmysłów starych rozpustników! To dziwne!... a ja, gdy pisałem tę drobnostkę, miałem przed sobą piękne łany, całe złote od pszenicy, czarne jak aksamit lasy i zdrowe, białe ciała dziewcząt wiejskich; szum wichru i dusze chłopskie, spaczone i wykolejone zetknięciem się z fałszywą cywilizacyą. To wszystko podnieciło pana Hohego!... Mój Boże!...
Heglowa położyła mu rękę na ramieniu.
— Jeszcze raz powtarzam panu, że nikt nie czyta studyów Hohego!...
Born uśmiechnął się smutnie.
— Nikt? Takie, jak pani kobiety, naturalnie czytać ich nie mogą. Masz pani swój sąd i swoje własne zdanie, które wstrząsa się na dźwięk tej obłudy, ustrojonej w uczciwość religijnego szlachcica! Lecz poczekaj pani chwilkę, zaraz dam dostateczny dowód...
Podszedł ku drzwiom sypialni i, stanąwszy przy nich, zawołał:
— Pani Heleno!
Drzwi otworzyły się natychmiast i stanęła w nich Helena, ubrana w niebieski flanelowy szlafrok i biały fartuszek, przystrojony małoruskim haftem. Rękawy miała zawinięte do łokcia. W ręku trzymała flakonik z perfumami, które wylewała sobie na dłonie.
— O co chodzi? — spytała — i nie czekając na odpowiedź, wsunęła flakonik w kieszeń fartuszka i dłonie przytknęła do twarzy.
— Och!... jak pachnie! — wyrzekła, poruszając nozdrzami.
Born patrzył na nią przez chwilę w milczeniu; była dziwnie ładną, białą, różową, z aureolą rozrzuconych dokoła głowy włosów. Błękitna szata owijała ją dokoła mięką draperyą i nadawała jej urodzie słodszy, łagodniejszy charakter.
— Przyniosłem pani książkę! — wyrzekł wreszcie Born, sięgając do kieszeni surduta.
Wyjął niewielki, lecz dość gruby tom w białej okładce.
— „Pani Bovary“, arcydzieło Flauberta!...
Helena skoczyła jak kot i porwała książkę.
— Daj pan! — zawołała — czytałam w studyum Hohego bardzo ciekawe rzeczy o tej książce!
Born spojrzał na Heglowę i uśmiechnął się ironicznie.
— I cóż pani wyczytałaś w studyum Hohego?
— Och!... straszne rzeczy! — paplała Helena — pani Bovary ma to być rozpustnica francuska, ciesząca się szalenie ze swego upadku, słowem rodzaj samicy bezczelnej. Tak, tak, to ma być bardzo nieprzyzwoita książka!... Muszę zaraz wyszukać stronicę pierwszego jej upadku...
Born z szerokim ruchem ku Heglowej się zwrócił, lecz ona podeszła ku Helenie i wyjęła jej książkę z ręki.
— Nie tak się czyta książki Helenko! — zaczęła łagodnie a piękne jej ciemne oczy powlokły się jakby cieniem wielkiego smutku, nie z takiem przygotowaniem moralnem roztwiera się takie, jak „Pani Bovary“ dzieło. Trzeba się przedewszystkiem zastanowić, kim jest pani Bovary, z jakiego wyszła ona otoczenia, odkryć źródło jej upadku i nie mieć jedynie chęci wyszukania drażliwych w książce ustępów. Pamiętaj, że „Pani Bovary“, to jedno z najmoralniejszych dzieł naturalistów francuzkich. Jeżeli jedynie szukać będziesz stronic, na których są opisane „upadki“ pani Bovary, zawiedziesz się, moja droga, w swych oczekiwaniach. Upadki te opisane są bardzo słabo i trzeba być panem Hohem, ażeby wyssać z nich drażniący element.
Helena skrzywiła usta i wsunęła ręce w kieszenie fartuszka.
— Przyznaj jednak — zaczęła — że skoro opisywane są „upadki“, już książka sama przez się jest drastyczną i niemoralną... według świata! — dodała pośpiesznie.
— Nie, moja droga! — odparła Heglowa — najczęściej owe „upadki“ są tragicznemi i stanowią w sobie właśnie jądro moralności całego dzieła. Upadki pani Bovary należą do takich tragedyj a wydadzą ci się tem tragiczniejszemi, jeśli czytać je będziesz rozumem, nie zmysłami!
Objęła Helenę wpół i ucałowała ją w czoło.
— A teraz, idź robić twój krem! — wyrzekła.
— Idę! — odparła Helena — nie wiem tylko, gdzie mi się zapodziała moja Ćwierciakiewiczowa!
Poskoczyła do fortepianu, z masy nut wydobyła błękitno oprawną książkę i, idąc w stronę kuchni czytać zaczęła.
— Krem czekoladowy... krem czekoladowy...
Urwała i ku Heglowej się zwróciła.
— A jeżeli ci mąż posagu nie odda, co zrobisz? — spytała.
Heglowa uśmiechnęła się łagodnie.
— Mąż mój posag mi odda — wyrzekła — jestem tego pewną!
Helena potrząsnęła głową.
— Co za optymizm!...
— Co za pesymizm! — odrzuciła Heglowa. Zresztą nie obawiaj się o mnie... pójdę choćby za sklepowę i przez ten czas zacznę się uczyć buchalteryi...
Helena otworzyła szeroko oczy.
— Ty?...
— Tak, ja!... praca nie hańbi!...
Helena nagle klasnęła w dłonie.
— Tak, masz racyę!... masz zupełną racyę... praca nie hańbi, to pięknie z twej strony!
Stała już na progu jadalni i znów w „365 obiadów“ się zagłębiła.
— Krem czekoladowy. Bierze się cukru funtów...
Urwała, złożyła książkę, zarumieniła się pod pudrem, co jej nadało podobieństwo do poziomki obsypanej cukrem, i z udaną swobodą rzuciła:
— A... nie zbałamuć mi pana Borna... ty, pani separatko!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |