Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— Pani pozwoli, ja sam zgaszę!
Lecz Helena, lekko jak wiewiórka, wspięła się na szezląg i dmuchnęła rozpływającą się w kaskadzie stearyny świecę.
— Już zgaszona! — wyrzekła, odwracając się z szelestem jedwabnych spódnic ku stojącemu obok szezląga młodemu mężczyźnie.
On podniósł na nią oczy, dwa szafiry, dwa bławatki, błękitniejące wśród bladoróżowej, drobnej twarzyczki.
Patrzył na nią z zachwytem, uśmiech rozjaśnił mu purpurowe wargi.
— Jaka pani dziś piękna! — przemówił nareszcie a w głosie jego źle ustawionym łamał się bas rozwiniętego mężczyzny z altem podrostka.
Helena nie odpowiadała, tylko z góry, z wysokości szezlągu patrzyła na chłopca zmrużonemi oczami. Tlił się w nich jakiś lekki ogienek rozrzewnienia, coś z dziecinnej, pensyonarskiej sentymentalności, zmieszanej z kokieteryą quand même, kokieteryą czerpaną z podręczników taniej i banalnej zalotności.
Ubrana w czarną lekką grenadinę, narzuconą na szeleszczący jedwab, silnie opięta w spódnicy ściągniętej fałdami ku tyłowi, zdawała się być nagim posążkiem z czarnego marmuru — nagim i delikatnym formami świeżo rozwiniętego kobiecego ciała. Stanik głęboko wycięty, okolony gęstą masą czarnych piór, ujawniał gors drobny i dziewiczy, silnie pokostem bielidła obciągnięty. Bielidło to o liliowych tonach pokrywało twarzyczkę, nadając jej pozór zuchwałej maski, cokolwiek zaróżowionej sztucznie na policzkach i przekrajanej krwawą pręgą od karminu purpurowych warg. Oczy, silnie podkreślone węglem, zdawały się być powiększone i mieć w sobie sporą dozę zdziwienia i przestrachu. Dokoła głowy zuchwała kaskada włosów, rozsypana teraz w swobodnej masie, kryła całe czoło, jak kask o miedzianych refleksach wznosiła się tryumfalnie na wierzchu czaszki i opadała na plecy masą lśniących kędziorów.
Na długim świecącym łańcuszku zwieszał się z jednego biodra duży wachlarz z czarnych piór nawpół roztwarty. Helena ujęła go w lewą rękę i delikatnie wachlować się zaczęła, roztaczając dokoła woń heliotropu, którym pióra wachlarza przepełnione były.
Wygięła się cokolwiek i linia wężowa bioder, trochę chudych i jeszcze nierozwiniętych, zaznaczyła się silnym konturem na tle jasnego obicia.
Po nad nią kinkiet kryształowy z kilkoma jarzącemi świecami lał powoli jak kąpiel złota potok żółtawego, błyskotliwego światła. Sylwetka kobiety zdawała się być wtrącona w to sztuczne światło świec.
Młody chłopiec patrzał na nią z ciągłem uwielbieniem lat dwudziestu. Zachwyt ten nadawał mu wyraz młodego cielęcia, biały mostek doskonale wyprasowanej koszuli, ujętej w ramy frakowej kamizelki, złudzenie to podnosił.
Promień popielatych włosów spadł mu na nizkie czoło i z silnie nakreślonym łukiem brwi się łączył.
Z dalszych pokojów przez przymknięte drzwi dolatywał gwar i hałas niezwykły. Był to chór głosów zmieszanych, splecionych ze sobą w nadpowietrznym uścisku. Szczęk talerzy, widelcy, noży, w chórze tym był jedną z nut dominujących.
— Jaka pani dziś piękna! — powtórzył znów młody chłopak płaczliwym głosem.
Helena roześmiała się dość sztucznym i nienaturalnym śmiechem.
— Od chwili przyjścia, powtarzasz pan ciągle te słowa, lepiej podaj mi rękę i sprowadź mnie z tego podwyższenia!
— Radbym, żebyś pani tak zawsze odosobniona i wywyższona nad tłum została!
Helena wzruszyła ramionami.
— Mój panie Fajfer — wyrzekła, powoli wysuwając nogę obciągniętą ażurową czarną pończochą i manewrując nią w powietrzu — mój biedny panie Fajfer, jesteś pan strasznie romantyczny! Niedługo przypniesz mi pan skrzydła i nazwiesz... aniołem!
Młody chłopak złożył ręce jak do modlitwy.
— Dla mnie pani już jesteś tym wyśnionym aniołem — wyrzekł z drżeniem w głosie.
Helena skrzywiła się, znów ramionami wzruszyła, usiłowała przybrać wyraz grozy i, wyciągając ręce, gięła palce krogulczo.
Fajfer pokiwał smutnie głową.
— Ja będę pierwszą pani ofiarą...
— Może... nie mów pan! wiem naprzód co mi powiesz „z pani rąk śmierć nawet będzie mi rozkoszą“. Och! umiem już te piękne słówka na pamięć. Jesteście wszyscy jednakowi, ciągle słyszę jedno i to samo!
Machnęła wachlarzem, przeciągnęła się i udając, że poziewa, znów zaczęła w powietrzu manipulować nogą, która jak wąż czarny centkowany żółtawo wiła się w oświetlonej przestrzeni, wysuwając się z kielicha jedwabnych postrzępionych falban spódnicy.
— Mógłbyś pan też wynaleźć coś nowego, aby mnie zająć i rozerwać — wymówiła, cedząc teraz powoli każde słowo — toż to śmierć powolna codzień słyszeć jedno i to samo i wiedzieć, że w tem niema ani kropli szczerości!...
Fajfer uderzył się ręką w gors koszuli.
— Och pani! — zaczął a dziecinna jego twarz posmutniała — ja nie umiem kłamać!...
— Ja wiem, pan nie kłamiesz w tej chwili ci inni także, ale za minutę, za dwie — kłamać pan będziesz, gdy zechcesz powtórzyć to, coś powiedział przed chwilą. To nie zależy od pana... to nie pańska... to nie wasza wina!
Fajfer patrzył teraz na nogę Heleny, na tę białą skórę, która przeświecała przez oczka pończochy.
— Nie wiem jak ci... inni! — wyrzekł namiętnie — ale co do mnie, uczucie moje dla pani pozostanie niezmienione przez całe życie!
Helena schowała szybko nogę w fałdy spódnicy.
— Powtórz pan to, coś powiedział przed chwilą — zawołała ze śmiechem, pochylając się ku niemu — powtórz tym samym tonem i z tym samym wyrazem. Nie możesz, prawda? Powiedz, poziomko, nie możesz?
— Ależ... — zaczął Fajfer.
Lecz ona szybko zeskoczyła z szezląga i biegając po pokoju, mówić zaczęła.
— Nie, nie!... Daj pan pokój, nie szukaj, nie znajdziesz tego wrażenia, które miałeś przed chwilą. Wszystko bowiem zależy od warunków i od okoliczności, które na nas wpływają. Wy, mężczyźni, jesteście istotami pozbawionemi woli, my, kobiety, tak samo! Ja mówię w tej chwili o ogóle, zresztą wyjątków niema! Wyjątki to złudzenie...
Suknia szumiała dokoła niej jak czarna, posłuszna jej woli fala. Zatrzymała się przed lustrem i zaczęła uważnie ścierać puder z rzęsów i brwi.
— Zanadto się upudrowałam! — wyrzekła jakby sama do siebie.
Fajfer zbliżył się ku niej i, oparłszy się o ścianę, znów patrzeć błagalnie na nią zaczął.
— Dlaczego pani jesteś taka... niedobra? — przemówił nieśmiało.
Helena, nie patrząc nań, odpowiedziała:
— Przeciwnie, jestem zadobra. Czy nie słucham cierpliwie pańskich narzekań?...
— Słuchasz pani, ale wysłuchać nie chcesz.
— Cóż mam robić? Zacząć tak, jak pan, wzdychać!
Nastała chwila milczenia, nagle Fajfer wyrzekł, nie zmieniając pozycyi, nie odrywając głowy od ściany.
— Ja panią tak bardzo kocham!...
— I cóż ztąd? — odparła Helena.
— Ja cierpię!...
— Och takie cierpienie!... Idź pan lepiej na kolacyę, bo skoro się do cierpienia miłości głód jeszcze przyłączy, wtedy za życie pańskie nie odpowiadam.
Błękitne oczy Fajfra zaszły mgłą wilgotną.
— Dlaczego pani drwisz z mego uczucia?
Helena oparła się o konsolkę i spojrzała zmrużonemi oczami na twarz mężczyzny.
— Drwię z pańskiego uczucia dlatego, że drwię ze wszystkiego i wszystkich! — odparła spokojnym zimnym głosem.
— Kto panią tak drwić nauczył?
— Życie!... — rzuciła niedbale.
Drzwi skrzypnęły, ukazała się w nich głowa Świeżawskiego. Był silnie wypomadowany, starannie uczesany, kilka zmarszczek zarysowało mu czoło i skronie.
— Panie Fajfer, proszę pana! Brak pana do kolekcyi!... Proszę pana!
Na twarz Fajfra wystąpiły płomienie, z wielką jednak grzecznością rzucił się ku drzwiom.
— Idę!
W pokoju została sama Helena. Powróciła do lustra i, oparłszy łokcie o konsolkę, znów patrzeć się na twarz swoją zaczęła. Zdawało się, iż nie mogła się nacieszyć swoją osobą. Mrużyła oczy i otwierała usta, które teraz rodzaj nerwowego ironicznego grymasu krzywił trochę ku lewej stronie. Studyowała ten grymas, podnosząc kącik ust końcem palca. Wreszcie, jakby z żalem, oderwała się od swego widoku i ku drzwiom się zwróciła.
Otworzywszy je, weszła do salonu, w którym otwarto lufciki i zimne powietrze owiało ją gwałtownie. Wiatr kołysał światłem świec i kinkietów bielejących mlecznemi kulami wzdłuż ścian obciągniętych ciemno-czerwonem obiciem. Masa krzeseł złoconych, widocznie wynajętych, stała rozrzucona niedbale w tej dość ciemnej przestrzeni. Z daleka, z otwartych drzwi sypialni, udekorowanych ciemną draperyą portyer, widać było klawiaturę fortepianu, który tam usunięto, dla pozostawienia tańczącym więcej miejsca.
W sypialni nie było śladu łóżek, natomiast dokoła stał garnitur zwykle meblujący salon i kilka dopożyczonych krzeseł. Dwie duże lampy, przyćmione abażurami, paliły się na stole. W głębi osłonięta parawanem japońskim stała okryta muślinem toaletka.
W tej chwili wynajęty lokaj w zniszczonym fraku z długiemi połami i w krawacie świeżo wypranym i wyprasowanym na szkle lampy, wszedł, kołysząc się na olbrzymich stopach.
— Proszę pooprawiać świeże świece — wyrzekła Helena — te już dogasają!
I kierując się ku jadalni dodała:
— A kawałki proszę oddać kucharce, niech je schowa do kredensu!...
Powiodła jeszcze raz wzrokiem dokoła, jakby licząc świece i znów obciągnąwszy na biodrach oblepioną suknię, weszła z szumem do jadalnego pokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jadalnia była stosunkowo bardzo duża i bardzo obszerna, jak na tak małe mieszkanie.
W chwili gdy Helena stanęła na progu, gwar rozmów, hałas śmiechu, brzęk srebra i talerzy był ogłuszający. Świeżawski, różowo ubrana pokojówka i drugi lokaj kręcili się dokoła, obsługując gości. Swoboda jednak panowała zupełna. Małe grupy tworzyły się bezwiednie, mężczyźni wstawali i siadali po za krzesłami dam, trzymając talerze w rękach i jedli, rozmawiając podając sobie wzajemnie chleb, wino, widelce, serwety. Jakaś panienka wstała także ze swego miejsca i podeszła do grupy, złożonej z kilku ciemno ubranych kobiet. Jej jasno-liliowa suknia tworzyła na tem tle jasną w górę tryskającą smugę. Kilkanaście świec płonęło w srebrnych kandelabrach. Na środku stała piramida owoców przetykanych świeżemi kwiatami, na obrusie krwawiły się kompoty, błyszczały fałszywe kryształy, złociły się cukierki, leżące stosami na paterach. Jakaś tandeta luksusu, jakiś sztuczny dobrobyt bił z błyskotek i łamał się w złocie lub krwawniku wina, napełniającego kieliszki. Dusząca woń zwierzyny unosiła się w przestrzeni.
Wielki stół owalny obsiadło do czterdziestu osób i w tem przymusowem zbliżeniu zdawało się, iż właśnie było owo źródło wesołości, przepełniającej niezdrową gwarą ściany jadalni. Kilku mężczyzn jadło na boku przy małych stolikach, na które narzucono w pośpiechu serwety. Nigdy bowiem nie można było przewidzieć, ile osób zjawi się na zebranie czwartkowe, na które Świeżawscy nie rozsyłali specyalnych zaproszeń, lecz fama owych bezceremonialnych przyjęć zaczęła się rozchodzić bardzo szybko. Zaczynało braknąć miejsc w jadalni, tańczono wśród ciasnoty i zaduchu.
Helena, stanąwszy koło stołu, ogarnęła wzrokiem całe to towarzystwo, które nagle wyrosło tej zimy z pod jej stóp i gwarem i hałasem wypełniało jej dom, nietylko w jeden wieczór czwartkowy. Nie dobierając, nie formując koła zdołała jednak nie wprowadzić przeciwnych sobie żywiołów i stąd panowała wyborna harmonia pomiędzy jej gośćmi. Byli to sami młodzi ludzie, rośli, piękni, barczyści, dobrze noszący świeże frakowe garnitury. Były to kobiety młode, po największej części ładne, wyzywające, silnie upudrowane, mężatki w rozterce wiecznej z mężem, lub młode dziewczęta bez posagu, poszukujące dobrego małżeństwa. Oprócz babki Bednawskiej, drzemiącej na środku stołu w nowym koronkowym czepku, nie było tu ani jednej starszej kobiety. Panienki przychodziły z siostrami, ze znajomymi, z braćmi, i tak to już weszło w zwyczaj, że wieczory u Świeżawskich odbywały się „bez mamutów“. Jako „przyzwoitkę“, jedyny okaz dla ocalenia honoru, sadzano przy stole babcię Bednawską, która, korzystając z okoliczności, objadała się cukierkami, siedząc na honorowem miejscu z miną wpadającej w stan somnambuliczny lunatyczki. Szklane jej wypłowiałe oczy zdawały się śledzić coś i widzieć po za głowami gości jej wnuczki. Może chwytały obrazy dawnej przeszłości, gdy jako panna Fortunata w białej sukience z „różyczkami“ na głowie, z bransoletką w „talii“ tańczyła na wieczorach ów sławny taniec „z szalem“, który stanowił jej zwykły popis wraz z graniem na gitarze. Lecz wtedy panowie mieli czuby — fraki silnie w pasie wcięte, krawaty wysokie i byli w mowie swej, w ruchach, w spojrzeniu pełni dyskretnych sentymentów i, prezentując o ile możności w najlepszem świetle awantaże swego ducha i ciała, umieli rządzić porywami swej radości na widok swych przyszłych sukcesów. Kobiety nie miały grzywek i sukien o głębokich wycięciach, skromna modystka broniła przystępu wzrokowi profana, jedynie tylko alabastrowe ramiona i łopatki widać było w całości. Twarz o anielskim wyrazie była ujęta w dwa silne przyczesane pasma włosów. Ta niewinność stroju szła w parze ze skromnością zachowania się, gdyż dawne damy umiały zdradzać raczej swe uczucia czynami niż słowami. Była to po prostu asocyacya sensacyi, która zaginęła razem z tańcem „szala“ i tonami gitary.
Babcia Bednawska pocieszała się cukierkami i najzupełniejszą nieobecnością moralną w tej sali, w której prezydowała pomiędzy dwoma kandelabrami.
Zdawała się drzemać, słuchać, widzieć nieuchwytne dla drugich, a dla niej widzialne postacie... siedziała wyprostowana, delikatna, cicha, pomarszczona, jak zeschnięty, wytworny kwiatek w ogrodzie pełnym zbyt impertynencko woniejących roślin.
Zresztą, natychmiast po kolacyi szła do swego pokoju i tam przy filiżance rumianku, zawczasu przygotowanego, snuła dalej swe sentymentalne marzenia.
Helena, wszedłszy do sali, zatrzymała się za krzesłem młodej kobiety jasnej blondynki o delikatnym różowym karku, który wysuwał się nagi i wyzywający z całej masy koronek pokrywających wycięcie stanika. Niezmiernie jasne i jedwabiste włosy, skręcone wysoko na głowie, spięte były strzałą, ozdobioną fałszywymi brylantami.
Helena pochyliła się i, oparłszy o krzesło, zapytała:
— Bawisz się dobrze?
Blondynka odwróciła się żywo.
— Doskonale! Romansujemy na potęgę z panem Drzewieckim.
— O, o! — zaprotestował obok niej siedzący młody człowiek — cóż znowu!...
— Ależ tak! Ależ tak!... — paplała dalej blondynka — nie zapieraj się pan, mój Rak nie jest zazdrosny!
Mówiła głosem dziecinnym, dzwoniącym jak brzęk srebrnego dzwonka.
— Wyobraź sobie — zaczęła, odwracając się ku Helenie — znów napisałam wczoraj anonim, posłałam go dziś rano pocztą, czekam odpowiedzi poste restante, poślę jutro Raka na pocztę!
— Czy do K. napisałaś raz jeszcze? — spytała Helena.
— Ależ nie! — odparła żywo blondynka — teraz przeszłam na literę L. W kalendarzu Ungra znalazłam adres adwokata La...
Zatkała usta ręką.
— Och! o mało nie wygadałam nazwiska!
— Ależ ja nie słucham! — protestował młody człowiek.
— Dobrze! dobrze!... nie chcę, ażebyś pan owego pana L. uprzedził. Popsułbyś mi całą zabawę. A tak, ów pan adwokat pomyśli, że to jakaś wielka dama w nim się zakochała i ginąc z miłości pisze do niego list... po francusku!
Zastanowiła się chwileczkę, poczem dodała.
— Napisałam po francusku, bo damy podobno pisują takie listy po angielsku albo po francusku. Gdy mi odpowie — poślę mu w kopercie... kwiat!... a później!...
— I cóż później? — spytała Helena.
— Niewiem jeszcze, jeśli będzie bardzo w swych listach głupi, wyślę go na randkę na dworzec kolei nadwiślańskiej. Przyjdę z babcią, dziadziem, Nabuchodonozorem, z niańką i będę patrzeć na niego zdaleka. To będzie bardzo komiczne...
Śmiała się, zadzierając do góry okrągłą i jakby różowym atłasem obciągniętą bródkę. Śmiała się z nią Helena, Drzewiecki, naprzeciw siedzący Fajfer, panienka w liliowej sukni i inne panienki. Śmiał się najgłośniej i najserdeczniej siedzący opodal mężczyzna o dużych jasno blond wąsach i długiej poczciwej twarzy. Był w surducie i czarnym krawacie. Pił wino i jadł dużo, zwłaszcza zwierzyny. Obcierając pełne usta, zanosił się od śmiechu, powtarzając.
— Jak Boga mego kocham! Hi! hi! Jak Boga mego kocham!...
Blondynka, rozbawiona, porwała strzelający cukierek i rzuciła nim w szeroko rozwarte w tej chwili usta mężczyzny.
— Masz, Raku!... — zawołała, chichocząc cieniuchnym głosem.
— Masz, Żabusiu!... — odrzucił mężczyzna, i porwawszy osmażaną gruszkę, cisnął nią na gors żony.
— No!... — groziła Żabusia — uważaj, bo cię pan Drzewiecki wyzwie na pojedynek!
Pan Drzewiecki znów uznał za odpowiednie zaprotestować.
— O! o! cóż znowu!...
Zaczęła się wesoła rozmowa pomiędzy mężem Żabusi a panem Drzewieckim. Wszyscy goście otaczający stół przyjęli w niej udział. Śmiech wzrastał coraz głośniejszy i wszystkie pociski godziły teraz jak groty w długą twarz Raka, który ciągle zasłaniał się serwetą i powtarzał:
— Jak Boga mego kocham!... Jak Boga mego kocham!...
Tymczasem służba sprzątała talerze i zmieniała nakrycie, wnosząc z kuchni na srebrnych podstawach miniaturowe wieże lodów ubarwione tęczą kolorów. Świeżawski usiadł za krzesłem młodej dziewczyny jasnej blondynki, ubranej w skromną czarną wełnianą sukienkę, z głęboko wyciętym stanikiem. Rozmawiali oboje półgłosem i ona od czasu do czasu przechylała ku niemu swą okrągłą rumianą twarzyczkę, zasłaniając się wachlarzem. Na widok lodów oczy babci Bednawskiej nabrały pozorów życia. Helena chciała dać jej znak oczami, prosząc, aby pamiętała o swem zdrowiu, lecz zostać musiała na miejscu, gdyż pito zdrowie „gospodyni“ i teraz wszyscy otoczyli ją kołem, podnosząc w górę kieliszki, tak iż przez chwilę ujrzała się otoczoną lasem złoconych kul drgających w przestrzeni. Kobiety całowały jej szyję śmiejąc się nerwowo, mężczyźni klękali, nawpół pijani, niektórzy tylko „cięci“ z pozorami trzeźwości — tem niebezpieczniejsi. Helena wychyliła swój kieliszek, lecz czemprędzej napełnić go musiała — pito znów zdrowie babci Bednawskiej, która, przerażona, z lodami kapiącemi z jej pomarszczonego podbródka, dygała automatycznie, przymykając powieki. Lecz już ktoś z szarego kąta, proponował zdrowie pani Kochanowiczowej i Żabusia, chichocząc się, czerwieniąc rozkosznie jak małe dziecko w śniegu koronek, piszczała cienko.
— Dziękuję, dziękuję!...
Teraz „zdrowia“ zaczęły następować po „zdrowiach“, szukano pretekstów, pito zdrowie „damskie“, „panieńskie“, „mężowskie“, „kawalerskie“, „gospodarskie“, zdrowie „czwartków“, zdrowie Raka, zdrowie pozostawionego w domu dziecka Żabusi, nazwanego przez matkę Nabuchodonozorem, zdrowie Świeżawskiego, zdrowie „przyjaciół domu“, zdrowie „nieprzyjaciół“, wreszcie „kochajmy się!...“
Podniósł się wielki krzyk i zaszumiało dokoła stołu. Płomienie świec w kandelabrach zakołysały się gwałtownie, owoce rozsypały się po stole, przewracając kieliszki. Lecz nikt na to nie zwracał uwagi. Lokaje tracili głowy z nalewaniem wina, lecz już mężczyźni wstawali sami, wyciągali z poustawianych na ziemi rzędów butelki i dolewali sami, zostawiając puste na stole. Na talerzykach w dusznej i gorącej atmosferze rozpływały się różowe i zielone smugi lodów. Oczy kobiet błyszczały, pióra na wierzchu greckich fryzur przechylały się na bakier. Fajfer i połowa młodych ludzi z oczyma wlepionemi w Helenę, która ześrodkowywała w sobie wszystkie namiętności, budzące się pod działaniem wina i swobody, mieli w obejściu swojem, w tonie głosu tę impertynencką śmiałość, jaką przybiera każdy nawpół dobrze wychowany mężczyzna w obecności tracących grunt kobiet.
Teraz już wszyscy niemal byli podchmieleni, gdy powstał ów wielki krzyk „Kochajmy się,“ zdawać się mogło, iż cała sala zawirowała wskutek braku podstawy. Rzęsista salwa spojrzeń zawisła w przestrzeni, Świeżawski pochylił się na ramię blondynki, która śmiała się na całe gardło. Żabusia piszczała, pragnąc uwolnić swą rękę z dłoni Drzewieckiego, który nie protestował, lecz prawił coś wśród ogólnej wrzawy ochrypłym głosem. Helena przeszła na drugą stronę stołu i znalazła się teraz otoczoną przez Fajfra i grupę młodych ludzi, którzy ku niej się cisnęli. Uśmiechnięta ciągle ironicznie, odpowiadała im wszystkim razem, wzruszając ramionami, lecz oczyma z pod przymkniętych rzęs patrząc im prosto w oczy. Byli tak blizko niej, iż czuła ich oddechy, cuchnące winem i tytoniem, tuż na swej twarzy. Zasłoniła usta i nos wachlarzem i wciągała w siebie usilnie woń heliotropu. Hałas wzmagał się ciągle. Ktoś w sypialni grać począł, na fortepianie walca. Lecz nikt w tej chwili nie myślał o tańcu. Wszyscy czuli się dobrze w tej jadalni, gdzie kwiaty więdły i lekkie zdenerwowanie gorącem i winem unosiło się w przestrzeni.
Nagle Helena uczuła, iż jakaś ręka wyciąga się ku niej wśród czarnego wału fraków poprzecinanego bielą mięknących w gorącu gorsów o śnieżno-białych połyskach.
— O mnie pani zapomniała?
Nie, nie zapomniała o nim i właśnie szukała go wzrokiem poza plecami całej czeredy.
Teraz szybko uwolniła się od płaczliwie wpatrzonego w nią Fajfra i ku zbliżającemu się do niej mężczyźnie podeszła.
— Szukałam pana oddawna — wyrzekła, podając mu rękę — dlaczego pan przyszedłeś tak późno, panie Born?
— Jestem tu już od kwadransa! — odparł Born — przyszedłem w chwili, gdy pito pani zdrowie — nie chciałem być natrętnym.
Helena spojrzała na niego szeroko rozwartemi oczami, lecz jakby przypomniawszy sobie natychmiast, powieki zmrużyła.
— Nie byłbyś pan natrętny — jeden więcej, jeden mniej... wyrzekła.
Born wzruszył ramionami.
— Znów ta sama piosenka, jeden więcej... jeden mniej — czy kto pani każe wlec za sobą tę falangę adoratorów?
— Och! — odparła Helena — ja ich nie wlokę, to oni sami uparcie się za mną wloką!
Born roześmiał się serdecznie.
— Cóż też pani mówi! — a toć wabi ich pani ku sobie, ciągnie i gdyby jeden z nich zwrócił się w inną stronę, byłaby pani niepocieszoną.
Helena usiadła przy małym stoliku — nagi łokieć oparła o blat i głowę na dłoni złożyła.
— Ach, jakie pan ma o mnie fałszywe wyobrażenie! — wyrzekła.
— Bynajmniej! — zawołał Born, siadając po drugiej stronie stolika — znam panią doskonale, na wylot, jak mówią ludzie źle wychowani i widzę...
— Och! — przerwała Helena — powiesz pan może, iż jestem na złej drodze...
— Droga pani nie jest ani gorszą, ani lepszą od tych kobiet, które panią otaczają.
Ale Helena smutnie kiwała głową.
— Nie, nie!... Jestem na złej drodze, ja to sama czuję... ale co pan chcesz, nie umiem się na niej zatrzymać! Życie mną tak pokierowało... życie jest ciężką szkołą.., zaręczam panu!
Born uśmiechnął się lekko.
— Czy pani zna życie, czy pani wie, co jest życie, co pani przeszła?
Helena z przesadzoną obojętnością skinęła na lokaja.
— Podaj tu wino i dwa kieliszki!
— Nie chce mi pani odpowiedzieć na moje pytanie, ha... niech i tak będzie — ciągnął Born. Gdyby nawet jednak pani przeszła jakiś zawód, jakąś dojmującą boleść, to jeszcze niema pani prawa składać owej „złej“ drogi na ów zawód i czynić go odpowiedzialnym za swe postępki.
— Niezły Frontignan — przerwała Helena, nalewając wino w kieliszki — jesteśmy już przy deserze, jeśli jednak pan woli szampana... Ja go nie znoszę...
— Dajmy temu pokój — wyrzekł Born — skoro pani chcesz, niechże i tak będzie, życie jest ciężką szkołą... w każdym razie niech żyje życie!
Helena porwała za kieliszek.
— Naturalnie, niech żyje życie tak, jak ja je rozumiem! Należy uprzyjemniać je sobie i drugim. Czynię to, o ile mogę!
Szerokim gestem wskazała na zbitą masę młodych kobiet i mężczyzn, pijących i krzyczących dokoła stołu.
— To zbyt materyalne uprzyjemnianie! — odezwał się Born.
Helena odęła usla.
— Panie łaskawy — zaczęła, wachlując się z gracyą — czem chata bogata, tem rada! Pan wiesz, iż ja jestem materyalistką i pozytywistką. Cóż więc dziwnego, że pracuję w zakresie mych przekonań.
Born popatrzył na nią przez chwilę i chmura niezadowolenia pokryła piękne jego czoło.
— Nie lubię, gdy pani używasz słów, których znaczenia nie rozumiesz. Zkąd znów ten pozytywizm? Zkąd ten materyalizm?
— Masz mnie pan za głupszą, niż jestem w istocie. Wiem wybornie, co jest pozytywizm i wiem, jakie znaczenie ma słowo materya. Przedewszystkiem czytałam studyum Hohego!...
Born parsknął śmiechem.
— A!... jeżeli pani czytujesz studya Hohego i z nich czerpiesz swe wiadomości, jesteś pani dobrze a zwłaszcza bezstronnie poinformowaną...
— Pan nie lubi Hohego?
— Nie wyświadczam mu tak wielkiego zaszczytu.
— Dlaczego? — to zdaje się wykształcony człowiek.
— Kompilator, nic więcej.
— Och, kompilator! zresztą pojmuję, że się panowie nie lubicie. Jalousie du métier. Wasz świat musi być dziwny, pełen zawiści i nieszczelności. Wszyscy musicie być nieszczerzy. A jednak ten świat ciągnie mnie do siebie...
Przymknęła oczy, oparła głowę o ścianę i powoli wyrzekła:
— Chciałabym poznać Hohego!
— Nie ja go pani zaprezentuję! — odparł Born żywo — w pesymizmie swoim jednak wyrządzasz mi pani wielką krzywdę. Mówisz — wszyscy musicie być nieszczerzy... Nie ja chyba, pani Heleno!
— Och!... Pan tak jak i drudzy! Jesteś pan w tej chwili nieszczerym, udając idealistę, skoro jesteś najszczerszym — jako człowiek rozsądny — pozytywistę!
Born wzruszył ramionami.
— Nie czytałaś pani ani jednego mego dzieła i nazywasz mnie... idealistą. Pomówimy o tem później, skoro pani raczysz zajrzeć do jednej z prac moich...
Helena machnęła niedbale wachlarzem.
— Dziękuję... zanadto kuchnią trącą.
— Niechże i tak będzie — odparł Born — błagam panią tylko, wyrzecz się używania słów poważnych, specyalnie związanych z wiedzą, z nauką, jak pozytywizm, lub materyalizm i nie przyczepiaj ich tak, jak to wszyscy czynicie do byle jakichkolwiek objawów trochę swobodniejszego życia.
— Jednakże Hohe — zaczęła Helena.
— Na Boga, nie cytuj mi pani Hohego. Ten kraczący krytyk, który Comte’a, Littrégo i Spencera zna tak, jak ja abecadło chińskie, rzuca zdawkową monetą zdań, które podsłuchał dawniej przed laty w obozie pozytywistów, gdy głodny i bosy stanął w ich progu.
Helena otworzyła szeroko oczy.
— Hohe?
— Tak, tak! Hohe, ten pieszczotek dam, obecnie poeta z Bożej łaski i krytyk wytrawny, narzucający każdemu swe zdanie. Nie mów mi pani o nim, bo krew mi się w żyłach ścina. Dlaczego pani jednak chcesz poznać tego człowieka, skoro jest on tak zaciętym anti-pozytywistą.
— Dla oryginalności?
— Chcesz pani z nim dysputować?... z góry uprzedzam, iż się od dyskusyi wykręci jak żmija. Nie jest w stanie przeprowadzić dyskusyi nawet...
Urwał, lecz ona dokończyła, śmiejąc się złośliwie.
— Nawet ze mną? — prawda, czy to chciałeś pan powiedzieć? Nie żenuj się pan — oddawna czytam w twych oczach, że masz mnie za głupią lalkę, bezduszną kokietkę, frou-frou uznające po nad wszystko rozrywki i zabawę. Może pan masz i racyę, choć bądź przekonanym, iż sądząc, że znasz mnie do głębi, nie znasz nawet cząsteczki mej istoty!
— Przeciwnie — odparł Born — znam panią dobrze, wiem, iż jesteś poczciwem dzieckiem, które zbłądzić na seryo nigdy nie potrafi. Kompromitujesz się na gwałt, tracisz to, co ludzie nazywają... opinią, bo taka podobno teraz moda, lecz popełnić czyn obłudny i nieuczciwy, nie będziesz nigdy w stanie!
Ona podniosła ku niemu wyzywająco głowę.
— Zkąd pan wiesz, czy już nie dopuściłam się podobnego czynu obłudnego i występnego, jak go pan nazywa.
On spojrzał spokojnie na jej postać niemal zuchwałą, tak nagą pod cienką osłoną sukni, na jej twarz pokrytą bielidłem i odparł pewnym głosem:
— Nie! — przeczucie mówi mi, że pani jesteś jeszcze mego szacunku godną.
Zmieszanie dziwne ogarnęło nagle młodą kobietę; z pod przysłoniętych rzęs spojrzała w twarz Borna i nigdy nie wydał się jej tak pięknym ze swą twarzą bladą, o regularnych rysach, rozjaśnionych szafirem dużych spokojnych źrenic, jak właśnie w tej chwili. Lecz już otrząsnęła się i wykrzywiając gwałtem sceptycznym uśmiechem usta — rzuciła:
— Czy tylko... szacunku?
Born spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Zkąd to pytanie? — czegóż więcej?
Lecz ona już zupełnie owładnąwszy sobą, śmiać się zaczęła.
— Czy ja wiem!... Pan jesteś mężczyzną, tak jak i inni. Wiem, co nieraz owo słowo „szacunek“ w sobie kryje.
— Dlaczego pani mnie mieszasz z innymi? Nawet mąż pani umie mnie odróżnić, gdyż nie sadza mnie przy stole pomiędzy kolekcyą!
Helena, śmiejąc się, klasnęła w dłonie.
— Ach, tak... kolekcya małp mojej żony!... Przyzna pan, że to dowcipne!...
— Niebardzo!...
— Ależ tak, dowcipne! Spójrz pan tylko na nich — jeden piękniejszy od drugiego. Siedzą rzędem wszyscy, dobrze uczesani, w pięknych frakach i wszyscy patrzą na pana z szaloną zazdrością. Pysznie ich mąż mój nazwał — małpy mojej żony!... Co to za nędzne i głupie stworzenia!
Born spojrzał na kąt stołu, przy którym siedział Fajfer i kilku innych młokosów, ubranych świeżo, czysto, modnie — rosłych, kształtnych, o białych, jak ser zębach i gęstych włosach.
— Jeśli masz pani takie o nich przekonanie, dlaczego obdarzasz ich swą przyjaźnią, dlaczego dajesz im fałszywe nadzieje?
— Ja? — zawołała Helena — ależ, panie Born, ja drwię z nich ciągle i szydzę w oczy. Jeżeli co masz mi pan do zarzucenia, to chyba nie brak szczerości. Wszak jestem nawet zanadto szczerą...
Born pokiwał głową.
— Pani nie jesteś szczerą... Pani udajesz szczerość — kłamiesz pani ciągle prawdę i szczypiesz się po prostu, aby wyrzucać ze swych ust słowa niby tchnące „szczerością“, a w które w gruncie rzeczy nie wierzysz.
Helena wstała z krzesła, przeciągnęła się i, udając znudzoną, pochyliła w tył głowę.
— Może masz pan i racyę. Ja sama sobie nie wierzę i dobrze robię. Postępuję jednak otwarcie i bez obłudy... Nie mogę przecież udawać, iż wierzę w miłość „małp mojej żony“. Zresztą ci panowie w głębi swej duszy kpią ze mnie tak, jak ja z nich i schodząc ztąd będą robić czułe oczy do mej pokojówki zupełnie tak, jak je robili do mnie!... Trzeba być praktyczną, nie idealizować, nie przesadzać a wtedy ochronić się można od wielu zawodów i goryczy! A teraz dolej mi pan wina i wypijmy tu w kąciku nasze „kawalerskie“ zdrowie. Zgoda?
Born ujął za butelkę.
— Kawalerskie? — zatem moje!
— Och, i moje także! — zawołała, śmiejąc się, Helena — a raczej moje... panieńsko-wdowieńskie!
Born spojrzał na nią z zajęciem. Helena wzrok ten w locie schwyciła i szybko, jak paw ogon, tak roztoczyła swój wachlarz, po za którym ukryła twarz swą całą, jedynie tylko oczy przymknięte z tego półkola puszystego błyszczały z pod długich rzęs lekko upudrowanych.
— A bon entendeur... salut! — zawołała powiewając wachlarzem, z którego płynęły ku Bornowi fale heliotropu i lekko, szybko odwróciła się, wślizgując się w tłum gości, który z hałasem z krzeseł wstawał i powoli ku drzwiom salonu zmierzał.
W pół drogi zatrzymała się, ciągnąc ku sobie Fajfra, który w tej chwili wesoło rozmawiał z panienką w liliowej sukni. Równocześnie wprawnem okiem rzucała na stół, licząc ilość butelek. Dygając naokoło z zamglonemi oczami, babcia Bednawska starała się ściągnąć do kieszeni jeszcze kilka cukierków, aby je zjeść w łóżku. Żabusia, ująwszy pod rękę męża, szła ku drzwiom salonu, powtarzając rozmarzonym głosem:
— Raku! — Żabusia się upiła!...
Świeżawski prowadził pod rękę panienkę w czarnej sukni, która śmiała się pokazując rząd zębów białych, jak perły.
Przechodząc koło Heleny, zatrzymała się i wyrzekła gardłowym głosem.
— Ostrzegam cię, że twój mąż jest we mnie zakochany!...
Helena wzruszyła ramionami.
— Szczęść Boże młodej i dobranej parze! — odparła z ironią.
Gdy ostatni z zaproszonych zniknął wreszcie w salonie i mężczyźni weszli do sypialni i gabinetu, paląc papierosy, Helena zamknęła drzwi jadalni i szybko, zręcznie, sama wraz z pokojową sprzątać zaczęła. Wstawiała do bufetu owoce i cukierki, lecz srebro zrzucała na tacę, nie licząc, jakby czując pewną odrazę w dotknięciu się zimnego metalu. Pokojowa, tęga, młoda dziewczyna o purpurowych, jak rak rękach, krzątała się żwawo. Helena mówiła do niej „Hanusiu“ — i obchodziła się z nią niezmiernie opryskliwie.
Nareszcie zabrzmiały dźwięki fortepianu. Helena weszła do salonu w chwili, gdy wszyscy wirowali bez pamięci. Podszedł ku niej Fajfer, zarumieniony i coraz więcej rozkochany. Helena oparła się na jego ramieniu i zaczęła tańczyć w dziwny, nienaturalny sposób. Patrzyła uparcie w oczy tancerza, któremu źrenice zasłaniała mgła wilgotna. Widziała doskonale, iż wszyscy mają na nich oczy zwrócone. Przysuwała się coraz bliżej do ramienia młokosa, uśmiechała się, udając wielkie, bezgraniczne oddanie się temu dzieciakowi o błękitnych źrenicach.
Nagle Fajfer zapytał ją prawie szeptem:
— Czy przyjdzie pani jutro do Saskiego ogrodu?
Ona odpowiedziała przecząco.
— Ja proszę! — będę czekał o jedenastej... koło owocarni!
Nie odpowiedziała nic, ale uśmiechnęła się rozkosznie.
Skończyli tańczyć i Helena usiadła obok Żabusi, która wachlowała się dwoma naraz wachlarzami, rozczochrana, czerwona, prawie nieprzytomna.
Około Heleny z drugiej strony usiadł jeden z „małp mojej żony“ — młody chłopak o włosach fryzowanych i wargach szeroko wywiniętych. Nazywał się Majeski, tańczył doskonale i miał niewielką posadę na kolei. Ujął poufale wachlarz Heleny i zaczął się nim chłodzić, wciągając woń, jaką wydawały pióra.
Helena odebrała mu wachlarz dość szorstko.
— Oddaj pan, nie lubię, skoro się do tego co mnie otacza, dotyka mężczyzna.
Przez grube wargi Majeskiego przesunął się uśmiech ironii.
— Odkąd-że to? — zapytał.
Helena wzruszyła ramionami.
— Jesteś pan impertynentem! — wyrzekła — jeżeli nie chcę, ażebyś chłodził się mym wachlarzem, to jedynie dlatego, iż niewprawne palce pańskie mogą go uszkodzić... Pan wie, że jestem praktyczną!
— Wiem o tem! — odparł Majeski — i dlatego kocham się w pani! Jesteś pani jedną z najinteligentniejszych kobiet, jakie spotkałem...
— Och! moja inteligencya jest bardzo ograniczoną, dozwala mi jednak ona dostrzedz obłudę tam, gdzie są pozory szczerości. Dlatego mnie nikt nie zwiedzie! O nie!...
— Słusznie pani mówi. Ja naprzykład nie próbowałbym pani nigdy oszukać. Jestem równie szczery jak pani. Mówię otwarcie, że cię kocham i powtórzę to tyle razy, ile tego będzie potrzeba.
— To znaczy nigdy, gdyż ja mogę się obejść najzupełniej bez tego wyznania... Widzi pan, że jestem szczerą.
— Lecz ja nie mogę się obejść bez widoku pani — czy będzie pani jutro w Saskim ogrodzie?
— Nie wiem!
— Chciałbym z panią pomówić... czekać będę o 11-ej, przy owocarni.
Helena potrząsnęła głową.
— Nie, nie! Czekaj mnie pan o dwunastej koło wodotrysku... Ale, co mi pan masz do powiedzenia, czy znów owo nieśmiertelne „kocham panią?“
Majeski nie odpowiedział, lecz wstał, przycisnął z szykiem szapoklak do piersi i wyrzekł:
— Służę pani do walca!
I znów Helena zawirowała, patrząc w oczy młodego człowieka z tem samem pozornem oddaniem się bezgranicznem i tryumfalnie ujawnionem. Jak automat nakręcony przybierała ów wyraz twarzy i składała go, jak maskę po skończonym tańcu.
Porzuciwszy na środku salonu Majeskiego, obejrzała się dokoła, wszyscy wirowali w takt węgierskiego walca, nawet Rak, tańczący z przysiadaniem i rozwiewający poły swego długiego surduta. Koło drzwi stał Born i oczyma Helenę śledził, zbliżyła się ku niemu, kołysząc się jakby płynęła wśród fali.
— Nie będzie pan jutro przechodzić przez Saski ogród? — zapytała, stojąc o kilka kroków od niego.
— Nie, nie mam czasu. Rano muszę być w biurze, po południu piszę...
— Co za pracowitość!...
— Nie to, tylko niemożność i wstręt do próżniactwa!
— Jeżeli Pan pisze i zarabia, sprzedając swe książki, po cóż pan ma jeszcze, oprócz tego, biurowe zajęcie?
— Och, to cała historya!... Zanadto kocham to, co piszę, abym czynił sobie z tego źródło zarobku, nie chcę być wyrobnikiem pióra, wolę być...
— Wyrobnikiem biura!... — zaśmiała się Helena. — Podobno to, co pan pisze, dobrze wychowana kobieta czytać nie powinna...
Czoło Borna powlokło się chmurą.
— Nie mówmy o tem — znów przytaczasz pani zdanie Hohego.
— Jeżeli o tem wspominam, to jedynie dlatego, że może się zdecyduję przeczytać coś z dzieł pańskich. Pan wie, że opinia świata dla mnie nie istnieje. Ja mam szerokie poglądy i moją własną moralność...
Roztoczyła znów wachlarz i gryzła końce piór spalonemi gorączką ustami.
— To jest, chcesz pani przeczytać i moje dzieła na złość światu i owej „moralności“ ogólnej, która je wyklęła. Chce pani, rzucając w rozmowie tytuł mego dzieła, zdumiewać „śmiałością“ swoją zdziwionych filistrów i przerażać zadomowione i pełne przesądów kobiety. Do tego dzieła moje służyć pani nie mogą. Są za moralne moją znów moralnością. A moja moralność różni się od paninej o całą przepaść! Moralność pani lśni i błyszczy jak pawie piórka a moja ma trwałość i szarotę zgrzebnej chamskiej koszuli.
Helena przechyliła głowę, jak ptaszek, który ma zacząć swój wielki śpiew.
— W każdym razie tak moja, jak pańska moralność, mają jedną wspólną cechę — są niezawisłe...
— Znów jedno wielkie słowo, zapożyczone ze studyum pana Hohego... żegnam panią!
Skłoniwszy nizko głowę, otworzył drzwi do przedpokoju i znikł, zapuszczając za sobą portyerę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ostatni wyszli Żabusia z Rakiem, otuleni masą pledów, futer i chustek koronkowych. Gdy turkot ich karety przebrzmią! wśród ciszy nocnej, Helena zaczęła szybko ustawiać pod ścianą krzesła i gasić lampy.
Przed lustrem Świeżawski przyglądał się swym rzedniejącym włosom.
— Czy będziesz mogła iść dziś do hypoteki? — zapytał, zwracając się ku Helenie — każę zamówić akt u rejenta!...
— Nie — odparła Helena — pójdę jutro, dziś jestem zajętą.
Skończyła ustawiać krzesła i kierując się ku sypialni, wyrzekła:
— Możesz iść się położyć, już łóżko dla ciebie posłane.
Na progu odwróciła się.
— Czy zapłacisz rachunek z cukierni?
Świeżawski parsknął śmiechem.
— Ani myślę... chce ci się balów, to sama płać. Powiedziałem — na każdy czwartek dam dziesięć rubli. Ty rób, co chcesz!...
Helena przez ramię spojrzała nań z ironią.
— Lody były niezłe — prawda? — jadłeś za trzech.
— Za dziesięciu!
Usiadł na kanapie i zaczął ściągać buty.
Lecz Helena krzyknęła ostro:
— Nie tu, nie niszcz mi moich mebli! Nie rozbieraj się w mojej obecności! Myślisz, że masz do czynienia z Anną, albo inną twoją kochanką...
I wszedłszy do gabinetu, drzwi za sobą na klucz zamknęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gorączkowo zaczęła zdejmować z siebie suknię i naciągać zniszczony szlafrok.
Poczem ułożyła się na szezlągu, lecz zasnąć nie mogła. Cały ten światek hałaśliwy, w którym teraz żyła, wirował jej przed oczami. Nie czuła doń ani wstrętu, ani obrzydzenia, tylko niewysłowioną pogardę.
Wszystkie te kobiety zdawały się jej być o wiele niższe od niej moralnie i umysłowo. Trzy lata upłynęły od owej pamiętnej chwili, w której zdrętwiała, czytając słowa „zasłużenie, sprawiedliwie“ — i przez te trzy lata przemiana jej moralna i fizyczna potęgowała się z dniem każdym. Powoli doszła do przekonania, iż postępek Świeżawskiego jest postępkiem, który popełnia każdy mężczyzna i zwierzęcość tego czynu wzbudziła w jej duszy całe moralne morze pogardy i goryczy. Wyszedłszy z fałszywego założenia, szła w coraz fałszywsze przestwory a fantazya jej nieukrócona zwróciła się w stronę łatwej i taniej pociechy, to jest w stronę umyślnej „lalkowatości“, zalotności, opartej na ciągłem szyderstwie i kulcie swej urody. Lecz Helena w gruncie rzeczy była niezmiernie sprytną i poznała, że sam pesymizm i ironia nie wystarczą dla uczynienia jej dostatecznie „oryginalną“. Z powietrza więc, z kilku przerzuconych w cukierni pism pochwytawszy słowa: „materyalizm“, „pozytywizm“ — przyswoiła je sobie, nadała im prywatne znaczenie i wojowała niemi na prawo i lewo, dodając czasem ulubione jej zdanie.
— Ja mam swoją moralność!
Powoli rozzuchwaliła się coraz więcej. Nazywano ją „oryginalną“ i inteligentną. Sama przed sobą grała ciągłą komedyę istoty „trzeźwej“, „praktycznej“, która zapomniała, co jest uśmiech i łza. Na mężczyzn patrzyła, jak na istoty niższego gatunku, podległe zwierzęcym instynktom i w każdym z nich starała się dostrzedz samcze popędy. Wywoływała je nawet zuchwale, skoro ktoś zdawał się jej być nadto „człowiekiem“, tak dobrze czuła kruchość zbudowanej przez się teoryi, w której zasklepiała się z jakimś wściekłym uporem maniaka.
Bała się dowiedzieć prawdy i zrozumieć, że formowała swą istotę według złego modelu. Wojowała na prawo i lewo ironią, sarkazmem i co chwila tłumaczyła się, mówiąc, jestem szczerą! Nie, popełniwszy w gruncie rzeczy wiarołomstwa, nosiła wysoko głowę z dumą jakiejś nadziemskiej istoty.
Powoli, mąż stawał się dla niej istotą obojętną, potrzebną do umeblowania domu. Z początku cierpiała jeszcze długo, lecz powoli zaczęła co chwila wspominać o minionym fakcie. Wskutek tego Świeżawski oswoił się z jej wymówkami i przyjmował je ciągłemi drwinami. Przestali żyć ze sobą, nie mogąc znieść tortur zbliżania się ciał, które nienawidzieć się już zaczynały. Czasem jeszcze, od czasu do czasu, jakaś okoliczność, przypadek poprostu zbliżał ich na chwilę, lecz zaraz rozchodzili się — on obojętny, ona — gniewna, iż mimo swej woli uledz musiała.
Fizycznie, Helena urosła i rozwinęła się, trochę smukła, wysoka, podobna była do młodej dziewczyny, rozpuszczonej i samowolnej. Nabrała zamiłowania do taniej elegancyi, do koronek, do dziwacznych strojów i cienkiej bielizny. Wylewała na siebie flakony heliotropu, który formował dokoła niej atmosferę gorzkich migdałów. Nosiła teraz długie czarne pończochy, przez które przeświecała skóra i wiązała je wysoko po nad kolanami paskami aksamitu. Często nie kładła gorsetu, zwłaszcza idąc na bal i będąc sama, gimnastykowała się, aby mieć „giętką kibić“. Nacierała się gliceryną, migdałami, benzoesem, myła się w wodzie deszczowej, którą kazała zbierać służącej, topiąc śnieg marcowy. Tualetkę swą ubrała jak ołtarz w muśliny i wstążki, i marzyła o osobnym pokoju, całym różowym z kryształową lampką, zwieszającą się u stropu. Miała pełno długów i posprzedawała cichaczem wszystkie swe kosztowności. Pogardzała sługami i wydała im wojnę zaciekłą na całe swe życie. Marzyła o poznaniu jakiego aktora, lub śpiewaka, gdyż błyszczące ich kostyumy ze sceny ciągnęły ją ku sobie. Była częściowo „Panią Bovary“, nie czytając Flauberta, panią Bovary o jeden stopień wyższą, niemającą temperamentu francuzki, przeto o wiele niebezpieczniejszą. Zdawała się nie mieć śladu zmysłów i nosić na sobie pancerz, który zarazem krępował jej serce. Śmiała się na samo wspomnienie tego wyrazu. Serce to worek mięsny — mówiła, gdy się dużo płacze, podobno boli... tak mówią! — dodawała szybko, nie chcąc, aby ją posądzono, iż kiedykolwiek łzy jej oczy zaćmiły. Łzy, to zmarszczki — mówiła — płakać... starzeć się przedwcześnie! Zestarzała się jednak sama w ciągu tych lat trzech, pod maską bielidła i różu, jaką kładła na swą dziecięcą twarzyczkę. Miała wygląd kokietki i cieszyło ją to niezmiernie, gdy ją kto na ulicy zaczepił. Gdy ktoś obok niej zdawał się zapominać o jej „oryginalności“, przypominała mu to sama, mówiąc: „jestem na złej drodze“. Według niej, świat był zbiorowiskiem fałszu, obłudy, kłamstwa i nikczemności. Patrzyła nań przez okulary własnej urazy i czuła się na tym świecie doskonałą, wyjątkową i bohatersko cnotliwą. Pogardzała kobietami, które „upadły“, jakkolwiek dodawała natychmiast, że „one“ inaczej postąpić nie mogły. Gdy szła przez ulicę, wybierała najwięcej zabłocone miejsca i przechodziła je tryumfalnie, bez zabłocenia swych eleganckich bucików. Sądziła, że przejdzie tak przez życie w czystych bucikach moralnych i drwiła z miłości, którą „szałem zwierzęcym“ mieniła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Leżąc tak na szezlągu i patrząc jak przez szyby wkradał się smutny poranek marcowy, przechodziła myślą to, co nazywała swoim katechizmem. Była z siebie zadowoloną a przynajmniej tak w siebie samą wmawiała. Zaczęła bowiem w tej chwili kilkakrotnie odczuwać wrażenie, jakby to ona kogoś prowadziła za rękę po długiej i stromej ścieżce, której kamienie kaleczyły jej stopy. Nie próbowała się jednak cofnąć, nie umiejąc i nie mogąc znaleść sobie innej drogi.
Zastukano do drzwi.
Helena porwała się z szezląga.
— Kto tam? — to ty? — niemożna! — zawołała gniewnie.
Lecz od drzwi wchodowych odezwał się głos:
— To ja... Drechner!
Helena żachnęła się niecierpliwie.
— Niech Drechner w sieni zaczeka.
Z po za drzwi doleciał głos dość pokorny.
— Kiedy żymno!...
Helena brwi zmarszczyła i drzwi nie otwierała. Nie mogła znieść Drechnera i jego widoku. Przez te trzy lata codziennie mały żydek, o wyłupiastych oczach, wsuwał się co rano a często i późnym wieczorem, oznajmiając swoje wejście cichym pokornym głosem:
— To ja, Drechner!
Świeżawski, zdjęty nagłą chęcią zrobienia fortuny, rozszerzył swe pieniężne manipulacye. Wypożyczał i skupował sumy, budował i odprzedawał domy, nie gardził nawet drobnemi pożyczkami. Codziennie odbywał narady z Drechnerem, narady, kończące się zwykle wypędzeniem za drzwi faktora, który drzwiami kuchennemi swój kędzierzawy łeb wsuwał.
— To ja, Drechner!
Helena, wydając teraz dużo pieniędzy i potrzebując ich niemało, niecierpiała owej „kuchni“ pieniężnej, z której, zwłaszcza dla niej, nie było pociechy.
Drzwiami od sypialni weszła młodsza.
— Proszę pani, starsza pani zabrała znów ze sobą do łóżka pomadki i wszystkie w nocy rozdusiła... niech jej pani co powie.
Helena skinęła głową.
— Dobrze! — powiedz panu, że Drechner jest za drzwiami!
Przeszła sama przez sypialnię, nie patrząc na męża, który w tej chwili czesał się starannie. Na prawo z jadalni znajdował się pokój babki. Nacisnęła klamkę i weszła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niewielki czworokątny pokój miał w końcu zasłane wysoko łóżko i przykryte zielonym jedwabnym szalem z długiemi frendzlami. Mały parawanik usunięty ukazywał koło łóżka stolik, na którym obok krucyfiksu, leżało pełno świstków, książeczek i zżółkłych kopert. Koło okna stał fotel formy pierwszego Cesarstwa, okryty włosieniem i stolik z przymocowaną doń aksamitną poduszeczką. Koło ściany „kantorek“ z kolumnami tegoż, co i fotel stylu, niedaleko komódka Ludwika XV z pękniętym marmurowym blatem. Na nim pod kloszem zegar w stylu Ludwika Filipa z lecącym rumakiem i szafirowym cyferblatem. Obok niego pudełka i pudełeczka mahoniowe, markietowane, pełne kurzu, nieścieranego od miesiąca.
W całym pokoju panował zaduch stęchlizny, starych sukien i butwiejącego po kątach pyłu.
Babcia Bednawska w krótkiej spódnicy czerwonej, z pod której widać było nogi ubrane w długie nogawice z białego perkalu, związane w kostce tasiemką, w barchanowym kaftaniku, na zgarbionych plecach, krzątała się, krzycząc na kucharkę.
— Podaj mi suknię z wetmanem, prędko!...
Gruba, czerwona Basia wzruszyła ramionami.
— Czy ja wiem, co starsza pani mówi!...
— Z wetmanem! — grodenaplową z frendzlą i bombelkami! — a żwawo!... Idę do spowiedzi!...
Helena postała chwilę w progu, patrząc na tę kobietę, która jej zastępowała kiedyś zmarłych rodziców a dziś, pół dziecko, budziła się ze snu, oblepiona rozgniecionemi cukierkami. Nie miała ani chęci, ani siły gniewać się na nią, tak małą, drobną i nieodpowiedzialną wydało się jej to dziwaczne stworzenie, które przecież dało podstawę jej moralnej istocie, podstawę kruchą, chwiejną, niepewną, tak jak i jej samej postać i całego życia, ulotne i efemeryczne czyny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.