Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Historya Ebby Dohna

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom II
Rozdział Historya Ebby Dohna
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


HISTORYA EBBY DOHNA.

Strzeż się wstąpić na piękny cypel wschodniego brzegu jeziora Löb, opłynionego łagodnemi falami zatoki, na dumny cypel, na którym leży zamek Borg. Nigdy jezioro nie wydaje się piękniejsze, jak ze szczytu cypla tego. Nikt nie wie, jak piękne jest jezioro marzeń moich, kto nie widział pięknej porannej mgły, jak mknęła po gładkiej powierzchni, kto z okien małego pokoiku, w którym mieści się tyle wspomnień, nie widział różanego zachodu słońca, odbijającego się w jeziorze.
Ja jednak powtarzam, nie chodź tam!
Bo może zawładnie tobą ochota przebywania w żałobnych salach starego zamczyska, może nabędziesz to miejsce na własność, a jeżeli jesteś bogaty, młody i szczęśliwy, może zechcesz tam się osiedlić ze swoją młodą żoną. Nie, lepiej więc nie widzieć zgoła pięknego cypla, gdyż na Borgu szczęście nie może mieszkać. O tem nie zapominaj! Jakkolwiekbyś był szczęśliwym, bogatym w chwili przenoszenia się do tego pałacu, niebawem stare, łzami nasiąkłe deski podłogi zroszą się i twojemi łzami ściany, które wydały z siebie niejednę skargę żałosną, przyjmą także twoje żale i przechowają je.
Jakieś fatum ciąży na tym pięknym zamku. Zda się, jakby nieszczęście tam było pogrzebane i w grobie nawet nie mogło znaleźć spokoju, lecz wciąż zmartwychwstaje, strasząc żywych. Gdybym była panią Borgu, kazałabym ziemię skopać, zarówno kamienisty grunt lasu sosnowego, jak dno piwnicy i czarnoziem na polach, pókibym nie znalazła przez robaki stoczonego trupa czarownicy, którybym złożyła w poświęconej ziemi, na cmentarzu w Svartsjö. Na pogrzeb nie żałowałabym wydatku, niechby dzwony brzmiały długo i głośno. Ofiarowałabym bogate dary proboszczowi i zakrystyanowi, aby ją z podwojoną gorliwością wyprawili na tamten świat z mowami i śpiewami.
A gdyby i to nie pomogło, w noc wietrzną podpaliłabym drewniane ściany i pozwoliłabym płomieniom wszystko pochłonąć, aby ludzie już nie mieli pokusy osiedlać się w tym domu nieszczęścia. Później nikomu nie byłoby wolno wstąpić na to przeklęte miejsce, tylko czarne sroki, gnieżdżące się w kościelnej wieży, mogłyby sobie pobudować nowe gniazda w ogromnym kominie, który sterczeć będzie z pogorzeliska, sam od suszy czarny i ponury.
A jednak byłoby mi zarazem ogromnie smutno na duszy na widok płomieni, ogarniających dach, i gęstych kłębów dymu, czerwonych od ognia i pełnych iskier, przewalających się na dawnem podwórzu. W syku i trzasku ognia słyszałabym skargę bezdomnych wspomnień, na niebieskich językach płomieni widziałabym wygnane duchy tego domu. Przyszłoby mi na myśl, jak smutek upiększa, jak nieszczęście otacza blaskiem; płakałabym, jak gdyby świątynia dawnych bogów przeznaczona była na zagładę.
Cyt, złowróżbny kruku! Czekaj, aż nadejdzie, skoro chcesz zawodzie, idąc w zakład z leśnymi puszczykami. Jeszcze stoi zamek Borg w blasku słonecznym, osłoniony parkiem olbrzymich jodeł, a śnieżne pola na dole skrzą się w ostrych promieniach marcowego słońca — wśród ścian jego rozbrzmiewa jeszcze radosny śmiech wesołej hrabiny Elżbiety.
W niedzielę jeździła ona do kościoła w Svartsjö, leżącego w pobliżu Borgu, a po nabożeństwie zapraszała małe grono do siebie, na zamek. Bywali tam burmistrz z Munkerud z żoną, kapitan z Bergi z rodziną, kapelan i zły Sintram.
Jeżeli i Gösta Berling przybył pieszo po lodzie do Svartsjö, zapraszała i jego. Dlaczegoż nie miałaby zaprosić Gösty Berlinga?
Nie wie przecież, że plotkarki zaczęły już szeptać o tem, iż Gösta Berling zbyt często zjawia się na wschodnim brzegu, zapewne, aby zobaczyć się z młodą hrabiną. Być może, iż przychodzi napić się wina z Sintramem i zagrać z nim w karty; ale to nie byłoby dziwnem, wszak wiadomo, że ciało jego z żelaza — z sercem jednak zgoła inna sprawa. Nikt nie chce wierzyć, aby mógł spoglądać na parę pięknych oczu, jasne włosy, okalające białe czoło — i nie zakochać się...
Młoda hrabina dobra jest dla niego — nic w tem nadzwyczajnego, ona dla wszystkich jest dobra: na kolana bierze obdarte dzieci żebraków, a gdy przejeżdża obok biednego, starego dziada, idącego gościńcem pieszo, zatrzymuje konie i bierze zmarzniętego do swoich sanek.
Gösta lubi przesiadywać w małym, niebieskim pokoiku, zkąd roztacza się piękny widok na morze i czytuje jej poezye. W tem przecież niema nic złego. On nie zapomina nigdy, że ona jest hrabiną, on zaś biednym, bezdomnym włóczęgą, a dobrze na niego wpływa towarzystwo kobiety, która jest dla niego świętością niemal. Mógłby równie myśleć o zakochaniu się w królowej Sabie, której portret zdobi pulpit w kościele w Svartsjö.
Pragnie tylko znaleźć sposobność usłużenia jej, jak paź służy swojej dostojnej pani, przypiąć jej łyżwy, trzymać nici, módz powozić jej sankami. Nie może być mowy o miłości między nimi, ale on jest właśnie z tych mężczyzn, którzy czują się szczęśliwymi, gdy mogą się oddać romantycznym, niewinnym marzeniom.
Młody hrabia jest spokojny i cichy, a Gösta tryska życiem. Takiego właśnie towarzystwa trzeba młodej hrabinie. Nikt, widząc ją, nie uwierzy, aby w jej sercu mogła gościć zakazana miłość. Ona myśli jedynie o zabawie i rozrywkach. Chciałaby, aby ziemia była gładziutka, bez kamieni, skał i mórz, tak, aby całą jej powierzchnię można obtańczyć. W wązkich, o cieniutkich podeszwach, jedwabnych ciżemkach tańczyły od kolebki do grobu. Ale obmowa i jej nie oszczędza.
Gdy goście przybywają do Borgu na obiad, panowie po obiedzie udają się zazwyczaj do pokoju hrabiego przespać się lub popalić, a starsze panie w wielkich karłach przechylają swoje czcigodne głowy na wysokie oparcia i drzemią — hrabina zaś z Anną Stjaernhök przenoszą się do niebieskiego pokoiku i zwierzają się sobie ze wszystkiego.
Tu też siedzą owej niedzieli, kiedy to Anna Ulrykę Dillner sprowadziła do Bergi.
Niema na świecie człowieka nieszczęśliwszego od tej dziewczyny. Wesołość jej znikła gdzieś zupełnie, zuchwała hardość, z jaką odpierała wszelkie napaści, opuściła ją całkowicie.
Wszystko, co ją spotkało w powrocie z Forsu, zatarło się w jej pamięci i znów usunęło się w cień, z którego się wyłoniło, o tem nie miała już jasnego wyobrażenia — prócz jednego, które zatruwało jej duszę.
— A gdyby to nie Pan Bóg zrządził! — szepce raz w raz. — Gdyby to nie Pan Bóg zesłał te wilki?
Pragnie jakichś znaków i cudów. Szuka ich na ziemi i po niebie. Ale z obłoków nie opuszcza się żaden palec, by jej wskazać drogę. Żaden obłok, żaden słup ognisty nie wiedzie jej.
Siedząc tak naprzeciw hrabiny w małym pokoiku, zauważyła wiązankę błękitnych zawilców, którą hrabina trzyma w ręce.
Niema potrzeby się pytać, od kogo są. Gdzież w całej okolicy rosną już z początkiem kwietnia anemony? jedynie w gaiku brzozowym, na wzgórku pod Ekeby.
Siedzi i wpatruje się w drobne, błękitne gwiazdki, szczęśliwe, kochane przez wszystkich, te wróżki nietylko same piękne, lecz opromienione blaskiem piękności, którą zapowiadają, piękności, która się zbliża. A gdy tak siedzi i patrzy na nie, zbiera się w niej gniew, głuchy jak grzmot, straszliwy jak piorun.
— Jakiem prawem — myśli — ma hrabina ten bukiet niebieskich anemonów, zerwany na wzgórzu pod Ekeby!
— Wszyscy go kuszą, wszyscy: Sintram, hrabina, wszyscy chcą Göstę Berlinga skusić do złego, ale ona go obroni, ustrzeże od wszystkich! Chociażby serce jej krwawić się miało, uczyni to.
Czuje, że musi te kwiaty wyrwać z rąk hrabiny, rzucić na ziemię, zdeptać, zgnieść, zanim opuścił niebieski pokój.
Czuje to i rozpoczyna walkę z maleńkiemi, niebieskiemi gwiazdkami.
W sali starsze panie wspierają swoje siwe głowy o poręcze i nie domyślają się niczego, panowie spokojnie, wygodnie palą sobie fajki w pokoju hrabiego, wszystko tchnie spokojem i tylko w małym, niebieskim pokoiku toczy się rozpaczliwa walka.
Ach, jakże rozsądnie czynią ci, którzy nie imają się broni, ci, którzy umieją czekać i milczeć, ci, którzy sercu nakazują milczenie, pozwalając Bogu działać.
Serce zawsze skłonne jest do zbłądzenia; zło pogarsza jeszcze zło.
Ale Annie Stjaernhök się zdaje, że teraz ujrzała palec w obłokach.
— Anno, opowiedz mi jaką powieść — prosi hrabina.
— O czem?
— Może znasz jaką o miłości? — wzdycha hrabina, pieszcząc wiązankę swoją białą dłonią.
— Nie, o miłości żadnej nie znam.
— Jakżeż możesz tak mówić! Czyż niema miejscowości, nazywającej się Ekeby, gdzie roi się od kawalerów?
— A tak — odpowiada Anna — jest miejscowość, nazywająca się Ekeby, mieszkają w niej mężczyźni, wysysający krew z kraju, którzy czynią nas niezdolnymi do poważnej pracy, którzy psują młodzież podrastającą i marnują najlepsze nasze talenty. Czy o nich chcesz co słyszeć? O nich pragniesz słuchać powieści miłosnych?
— Tak, bo ich lubię serdecznie!
Tedy zaczyna Anna Stjaernhök mówić krótkiemi, urywanemi zdaniami, jak gdyby psałterz czytała, gdyż uczucie gwałtowne omal jej nie zadławi. Ukrywana namiętność drga w każdem słowie, a hrabina słucha z naprężoną uwagą.
— Czemże jest ich miłość? czem jest ich wierność? Jedna kochanka dziś, jutro druga, jedna na wschodzie, druga na zachodzie. Nic im za wzniosłe, nic za marne, jednego dnia hrabina, drugiego żebraczka. Niema nic tak obszernego, jak ich serca. Ale biada tej nieszczęśliwej, która kogoś z nich pokocha! Szukać go musi, gdy pijany legnie w rowie. Musi w milczeniu patrzeć, jak w karty przegrywa jej dziedzictwa. Musi znosić jego zaloty do innych kobiet. Ach, Elżbieto! gdy taki pan zaprosi uczciwą kobietę do tańca, powinna mu odmówić, gdy jej ofiaruje wiązankę kwiatów, powinna ją na ziemię rzucić, nogami zdeptać — jeżeli go kocha, raczej umrzeć powinna, niż go zaślubić... Między tutejszymi rezydentami przebywał też wydalony proboszcz. Stracił posadę, ponieważ się upijał. Pijany wszedł raz do kościoła. Wypijał wino kościelne, możeś co o nim słyszała?
— Nie.
— Straciwszy miejsce, włóczył się, żebrząc po okolicy. Pił dalej, jak szalony, kradł, aby sobie kupić wódki.
— Jak się nazywał?
— Niema go już w Ekeby. — Majorowa przygarnęła go, odziała i namówiła twoją teściową, aby go przyjęła na domowego nauczyciela twojego męża, młodego hrabiego Henryka.
— Oddalonego proboszcza?!
— O, był to młody, zdolny człowiek, posiadający duże wiadomości. Nic mu nie można było zarzucić, prócz pijaństwa. Hrabina Marta nie była zbyt drobiazgową. Bawiło ją to do reszty, że proboszczowi i wikaremu wypłata podobnego figla. Lecz przykazała, aby nikt nie mówił z jej dziećmi o jego przeszłości, gdyż syn straciłby dla niego szacunek, a córka, jako nadzwyczaj pobożna, nie ścierpiałaby jego obecności.
— Zamieszkał więc tu, na Borgu. Siadywał na rożku krzesła, trzymał się zawsze u drzwi, przy stole milczał, a gdy goście przyjechali, uciekał do parku. Tam w ustronnych alejach spotykał często młodą hrabiankę, Ebbę Dohna. Ona nie należała do tych, które hardo w świat patrzą. Ona była łagodna, nieśmiała. Nawet siedmnasty rok życia była jak dziecko nieśmiała, a piękna była z temi swojemi bronzowemi oczyma w delikatnie zaróżowionej twarzy. Smukła jej kibić była nieco pochylona, jej wązka dłoń z lekkim uściskiem łączyła z drugą. Jej drobne usta były najbardziej milczące i najpoważniejsze ze wszystkich ust. A głos miała delikatny, miękki, nigdy jednak nie brzmiał on świeżo, młodzieńczo, lecz trwożnie, matowo, jak końcowy akord znużonego muzyka.
— Była odmienną od reszty dziewcząt. Jej noga dotykała ziemi tak lekko, jak gdyby była zalęknioną wygnanką, gotową każdej chwili do ucieczki. Oczy miała zawsze spuszczone, aby nie przerywano jej spoglądania w piękne obrazy jej duszy, która już od dzieciństwa odrywała się od wszystkiego, co ziemskie.
— Taką spotykał nowy nauczyciel w ustronnych alejach parku.
— Nie chciałabym mówić więcej złego o nim, nad to, co jest powszechnie znane. Przypuszczam, że pokochał to dziecko, które go niebawem obrało za towarzysza swoich samotnych przechadzek. Wierzę, że dusza jego znów się podniosła, gdy znajdował się u boku tego milczącego dziecka, które się nigdy nikomu innemu nie zwierzało, wierzę, iż sam czuł się znów dzieckiem pobożnem i dobrem.
— Jeżeli ją jednak prawdziwie kochał, dlaczego nie przyszło mu na myśl, iż nie mógł jej ofiarować mniej, jak właśnie miłość swoją? On jeden, z wyrzutków tego świata, czego chciał, o czem myślał, towarzysząc tej córze hrabiów? O czem myślał złożony z urzędu proboszcz, kiedy ona zwierzała mu się ze swoich pobożnych marzeń? On, pijanica, awanturnik, którym jeszcze mógł każdej chwili zostać przy nadarzającej się sposobności, czego chciał u boku tego młodego dziecka, które marzyło o niebieskim oblubieńcu? Dlaczego nie uciekł od niej daleko? Czyżby nie lepiej dla niego było, aby jako żebrak, złodziej wałęsał się po okolicy, niż w tej ciemnej alei przechadzał się, i czuć się znowu dobrym i pobożnym, skoro życie, które prowadził, przecież cofnąć się nie da, a nieuchronnem też jest, i że go Ebba Dohna pokocha?
— Nie sądź, że wyglądał, jak nędzny pijanica o zapadłych policzkach i zaczerwienionych oczach. Zawsze jeszcze był to wspaniały mężczyzna, piękny, silny, z postawą królewską i żelaznem ciałem, które umiało się oprzeć najdzikszemu życiu.
— Czy on żyje jeszcze?
— Ach nie, teraz już umarł zapewne — to tak dawno się stało!
W duszy Anny Stjaernhök budzi się teraz strach przed tem, co czyni. Postanawia nigdy nie wyjawić hrabinie, kto jest ten, o którym mówi, lecz utrzymać ją w przekonaniu, że umarł oddawna.
— Wtedy był jeszcze młody — ciągnie dalej — ochota do życia znów napełniła mu duszę — posiadał on dar słowa i gorące, łatwo zapalne serce.
— Wreszcie nadeszła chwila, w której wyznał Ebbie Dohna swoją miłość. Nie odpowiedziała mu nic, lecz opisała swoje sny o niebieskim oblubieńcu i wymogła przysięgę, że będzie zwiastunem Pana, jednym z tych, którzy Mu drogę przygotują, aby przyśpieszyć Jego powrót na ziemię.
— Cóż miał robić? Był przecież złożonym z urzędu proboszczem i żadna droga nie była do tego stopnia zamkniętą dla niego, jak właśnie ta, na którą wstąpić mu kazała. Ale nie miał odwagi powiedzieć jej prawdy. Nie miał odwagi zasmucać małego dziecięcia, które kochał. Przyrzekł wszystko, czego od niego żądała.
Szerszych rozpraw nie trzeba było pomiędzy nimi. Pewnem było, że kiedyś zostanie jego żoną. Nie była to miłość z zaklęciami i pocałunkami. Ledwie, że śmiał zbliżyć się do niej; wrażliwa była, jak kwiat delikatny. Niekiedy jednak podnosiły się jej brązowe oczy, szukając jego spojrzenia. Gdy w księżycowe wieczory siadywali na werandzie, opierała mu głowę na ramieniu, a wtedy całował jej włosy, czego ona nie zauważyła nawet.
— Jak widzisz, winą jego było, że zapomniał o przeszłości i przyszłości. Że był ubogi, nizkiego rodu, o tem mógł zapomnieć, lecz powinien był pamiętać, że nadejść musi dzień, w którym i w niej zbudzi się ziemska miłość, a wtedy niebo zacznie walkę z ziemią, wtedy ona będzie zmuszona wybierać między nim a królestwem niebieskiem. A ona nie była stworzona do przeniesienia takiej walki.
Minęło jedno lato, jedna jesień i jedna zima. Kiedy nadeszła wiosna, a lód zaczął tajać, zachorowała Ebba Dohna. W dolinach huczały strumienie wezbrane w rzeki, wzgórza pokryte były śniegiem zlodowaciałym, drogi stały się niemożliwe dla sań, i dla wozów.
Hrabina Dohna chciała posłać po doktora do Karlstadu — nie było żadnego bliżej. Ale rozkaz jej nie znalazł posłuchu; ani prośbą, ani groźbą nie mogła skłonić służby do wyprawienia się. Na kolanach błagała woźnicę, ale nie podjął się. Wpadła w konwulsye i histeryczny atak ze zmartwienia o córkę — hrabina Marta jest niepohamowana zarówno w bólu, jak w radości.
Ebba Dohna miała zapalenie płuc i życie jej wisiało na włosku – a doktora nie można było sprowadzić.
Wtedy pojechał do Karlstadu domowy nauczyciel. Wyjeżdżać w taką porę, znaczyło to narażać się na pewną śmierć — ale on to uczynił. Jechał przez bałwany, zjeżdżał ze śliskich pagórków, niekiedy musiał w lodzie wyrąbywać stopnie dla konia, lub wydobywać go z głębokiego błota gliniastej drogi. Opowiadano, że doktór wzdragał się z nim jechać, on jednak zmusił go, przyłożywszy mu pistolet do piersi.
Kiedy wrócił, hrabina omal mu się do nóg nie rzuciła — Weź pan wszystko, co posiadam — wołała — moją córkę, moje dobra, mój majątek! Powiedz pan, czego żądasz?
— Córki pani hrabiny — odparł nauczyciel.
Nagle urywa Anna Stjaernhök.
— No, a dalej, cóż dalej? — pyta młoda hrabina Elżbieta.
— Dość już tego — odparła Anna, gdyż należy ona do tych nieszczęśliwych ludzi, którzy żyją w ustawicznej rozterce wewnętrznej. Cały tydzień, ją ona dręczyła. Sama nie wie, czego chce. Co jej się zdaje w jednej chwili dobre, w następnej już staje się złem. Teraz pragnie, aby nigdy nie była opowiadała tej historyi.
— Zdaje mi się, że sobie żartujesz ze mnie, Anno. Nie wydaje ci się naturalnie, że muszę znać koniec tej historyi?
— Niema co opowiadać. Chwila walki nadeszła, miłość zbudziła się w sercu Ebby Dohny, walcząc z miłością niebieską.
— Hrabina Marta opowiedziała jej o niebezpiecznej wyprawie, którą młodzieniec odbył z miłości ku niej i powiedziała, że w nagrodę za to przyrzekła mu rękę córki.
Usłyszawszy te słowa, wzniosła chora swoje bronzowe oczy ze skargą i wyrzutem na matkę i powiedziała:
— Mamo, oddałabyś mnie oddalonemu proboszczowi, takiemu, który z własnej winy utracił prawo służenia Bogu, człowiekowi, który był złodziejem i żebrakiem?
— Ależ dziecko, kto ci to wszystko opowiadał? Sądziłam, że nic o tem nie wiesz.
— Dowiedziałam się przypadkiem — posłyszałam rozmowę gości o nim, właśnie wtedy się rozchorowałam.
— Ależ dziecko, pomnij, że on ci życie ocalił!
— Pamiętam tylko to, że mnie oszukał. Powinien mi był powiedzieć, kim jest.
— Mówi, że go kochasz.
— Kochałam go. Nie mogę kochać tego, kto mnie oszukał.
— Jakże on cię mógł oszukać?
— Tego mama nie zrozumie.
Nie chciała opowiadać matce o królestwie niebieskiem, o którem śniła, do którego urzeczywistnienia miał jej dopomódz ukochany.
— Ebbo, jeśli go kochasz, nie powinnaś się pytać, czem był, lecz poślubić go — odezwała się matka. — Kto ożeni się z hrabianką Dohna, stanie się tak bogatym i potężnym, że wszyscy zapomną o jego młodzieńczych wybrykach. Pamiętaj, że dałam mu słowo.
Młoda dziewczyna zbladła śmiertelnie.
— Mamo, powiadam ci, że jeżeli mnie wydasz za niego, wydrzesz mnie Bogu.
— Postanowiłam uczynić cię szczęśliwą — mówiła hrabina. — Jestem przekonana, że będziesz nią z tym człowiekiem. Udało ci się przecież uczynić go świętym niemal. Postanowiłam nie zwracać uwagi na różnicę stanu, zapomnieć, że jest ubogim i osławionym, aby ci dać możność ocalenia go. Czuję, że czynię słusznie. Wiesz, że gardzę staremi przesądami.
Mówiła tak, bo nie może znieść, gdy się jej kto sprzeciwia. A może być, że myślała tak wtedy, gdy to mówiła. Nie można wiedzieć, co sądzić o hrabinie Marcie.
Młoda dziewczyna długo leżała na sofie po odejściu matki i walczyła ze swojem sercem. Ziemia zmagała się z niebem, miłość stawała przeciw miłości i kochanek lat dziecięcych zwyciężył. Leżąc, widziała na zachodzie niebo krwawo gorejące i zdało się jej, że to pozdrowienie dobrego króla, a że nie czuła się na siłach pozostania mu wierną, gdyby nadal żyła, postanowiła umrzeć. Nie mogła inaczej postąpić, skoro matka jej pragnęła, aby należała do człowieka, który nie mógł służyć dobremu królowi.
Przystąpiła do okna, otwarła je i pozwoliła wilgotnemu, zimnemu, wieczornemu powietrzu przeniknąć jej biedne, schorowane ciało.
Łatwo jej było o śmierć. Była ona bowiem nieuniknioną, gdyby się choroba wznowiła, co też nastąpiło.
— Nikt, prócz mnie, Elżbieto, nie wie, że ona sama szukała śmierci. Ja zastałam ją właśnie przy oknie. Słyszałam ją, majaczącą w gorączce, bo pragnęła mnie przy sobie mieć w ostatnich chwilach.
— Widziałam ją konającą, widziałam jak wyciągała ręce do purpurowego nieba i zgasła z uśmiechem, jak gdyby widziała kogoś wychodzącego z tego blasku zachodzącego słońca i zbliżającego się ku niej. Ja musiałam temu, którego jednak kochała, oddać jej pozdrowienie. Ja w jej imieniu musiałam prosić go o przebaczenie, iż nie mogła zostać jego żoną, ponieważ dobry król nie życzył sobie tego. Ale nie miałam odwagi powiedzieć temu człowiekowi, że był jej zabójcą. Nie miałam odwagi na barki mu rzucić takiego ciężaru. A przecież, czyż on, który miłość jej zdobył kłamstwem, nie był jej zabójcą? Alboż nie był nim, Elżbieto?
Młoda hrabina dawno już przestała się bawić niebieskimi kwiatkami. Teraz wstaje, a wiązanka opada na ziemię.
— Anno, ty mnie oszukujesz przez cały czas. Powiadasz, że to dawna historya, że ten człowiek oddawna nie żyje. A ja wiem przecie, że dopiero lat pięć upłynęło od śmierci Ebby, a zresztą mówisz, żeś sama to wszystko przeżyła — a nie jesteś starą! — Powiedz mi, kto był owym mężczyzną.
Anna Stjaernhök roześmiała się.
— Chciałaś historyi miłości, opowiedziałam ci tedy taką, która ci i łzy wycisnęła i wywołała niepokój.
— Alboż to nieprawdziwe zdarzenie?
— Wymysł od początku do końca!
— Paskudna jesteś, Anno!
— Być może... Ale panie się już obudziły, panowie też wrócili do sali, trzeba wejść.
We drzwiach powstrzymał je Gösta Berling, który przyszedł zajrzeć, co robią.
— Proszę o chwilę cierpliwości — powiedział z uśmiechem. — Nie będę pań dręczył dłużej nad dziesięć minut, ale teraz muszą panie posłuchać kilku wierszy.
I opowiada im, że ostatniej nocy tak żywo śnił, jak nigdy przedtem, a mianowicie śniło mu się, że pisze wiersze. On, którego ludzie nazywali „poetą“, chociaż dotąd przezwisko to nosił zgoła niesłusznie, wstał pośród nocy i napół we śnie, na pół na jawie zasiadł do pisania. Rano znalazł na stole cały poemat. Nigdy czegoś podobnego nie przypuszczał o sobie.
I począł odczytywać.
Gdy skończył, odezwała się Anna żartobliwym tonem, lecz z gardłem ściśniętem trwogą:
— Mówią o tobie, Gösto, że więcej poematów przeżyłeś, niż napisali inni, którzy przez całe życie nic innego nie robili, to też najlepiej chyba zrobisz, gdy powrócisz do dawnego systemu tworzenia; ten wiersz widocznie pisany był w nocy!
— Surowy z ciebie sędzia.
— Pisać coś takiego, gdzie tylko o śmierci i niedoli mowa. Nie wstydzisz się?
Gösta jednak nie zwraca uwagi na to, co ona mówi, lecz zdziwiony patrzy z osłupieniem na młodą hrabinę, siedzącą bez ruchu, jak posąg... Wydaje mu się blizką omdlenia.
Wtem z niesłychanym trudem zdobywa się na jeden wyraz: wyjdź!
— Kto ma wyjść? ja mam odejść?
— Proboszcz niech wyjdzie — wyjąkała.
— Elżbieto! Co mówisz?
— Pijanica proboszcz niech mój dom opuści!
— Anno, Anno! — woła Gösta — o czem ona myśli?
— Najlepiej zrobisz, gdy odejdziesz teraz, Gösto.
— Dlaczego mam odejść? — Co to wszystko ma znaczyć?
— Anno, powiedz mu, powiedz! — prosi hrabina Elżbieta.
— Nie, hrabino, niech mu pani sama powie!
Hrabina zaciska wargi i usiłuje opanować wzruszenie.
— Panie Berlingu — zaczyna, podchodząc ku niemu. — Posiada pan nadzwyczajny dar sprawiania, aby ludzie zapomnieli, kim pan jest. Do tej chwili nic nie wiedziałam. Właśnie co dopiero posłyszałam o śmierci Ebby Dohny i wiem, że tylko pewność, iż człowiek, którego kochała, nie był jej godzien, wpędziła ją do grobu. Z pańskich wierszy poznałam, że pan był owym człowiekiem. Nie pojmuję, jak ktoś z pańską przeszłością śmie pokazać się na oczy uczciwej kobiecie. Nie rozumiem tego, panie Berlingu. Czy dość jasno się wyraziłam?
— Pani hrabina jasno się wyraziła. Na usprawiedliwienie swoje mogę tylko jedno przytoczyć. Byłem głęboko przekonany, że pani wiedziała o mnie wszystko. Nigdy nie starałem się nic ukrywać, ale do przyjemności chyba nie należy największe nieszczęście swojego życia słyszeć obębnianem po ulicy, nie dopieroż samemu je rozgłaszać.
To powiedziawszy, wychodzi, a w tej chwili hrabina Dohna stawia wązką swą nóżkę na wiązance błękitnych gwiazdek.
— Zrobiłaś to, czego z całej duszy pragnęłam — odezwała się Anna Stjaernhök twardym głosem — ale teraz też koniec naszej przyjaźni. Nie sądź, że przebaczę ci twoje względem niego okrucieństwo. Wygnałaś go od siebie, wyszydziłaś i obraziłaś, kiedy ja chętnie podzieliłabym z nim więzienie i chleb żebraczy. Ja go strzedz będę i bronić! Zrobiłaś, czego pragnęłam, ale ci tego nigdy nie przebaczę!
— Ależ, Anno, Anno!
— Gdy ci to wszystko opowiadałam, myślisz, że robiłam to z radością. Opowiadałam, a serce mi się rwało w kawały.
— Dlaczegoż więc to zrobiłaś?
— Dlaczego? Bo nie chciałam — nie chciałam, aby stał się kochankiem zamężnej kobiety.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.