Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Panna Marya

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom II
Rozdział Panna Marya
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PANNA MARYA.

Ach, cicho już! Cyt!
Brzęczy mi coś nad głową! To zapewne wpadła pszczoła.
Ależ cicho wreszcie! Co za woń! Naprawdę, czyż to nie lewkonia, rezeda, bez i narcyzy? To prawdziwe dobrodziejstwo w ten szary, jesienny wieczór w śródmieściu. Skoro tylko pomyślę o tem rozkosznem miejscu, zaraz poczyna wokół mnie pachnąć i bzykać i ani się spostrzegę, jak znajdę się w małym, czworobocznym ogródku pełnym róż, ogrodzonym żywopłotem.
W rogach stoją krzaki bzowe z wązkiemi, drewnianemi ławeczkami, a naokół grządek kwiatowych w kształcie gwiazdek i serc wązka, białym piaskiem wysypana ścieżka. Z trzech stron jest ogródek otoczony lasem. Jarzębiny i wilczyny, napół hodowane, pokryte pięknym kwiatem, rosną najbliżej ogrodu, mieszając swój zapach z zapachem bzowych krzaków. Za niemi stoi brzoza, a dalej zaczyna się las sosnowy, właściwy las cichy i posępny, wyniosły, brodaty.
Z czwartej strony stoi mały, szary domek.
Ogródek, który mam na myśli, był przed sześćdziesięciu laty własnością staruszki, pani Moräus, utrzymującej się z hafciarstwa. Pozatem najmowała się ona do dworów okolicznych za kucharkę.
Kochani przyjaciele! Między wielu dobremi rzeczami, których wam życzę, w pierwszej linii wymieniam krosna i ogródek pełen róż. Niech to będą wielkie, staroświeckie krosna, takie, przy których może pięć, sześć osób naraz haftować, przy których się idzie w zawody, kto jest najzwinniejszy i czyja strona wykazuje najpiękniejsze ściegi, przy których jada się pieczone jabłka i gra w gry towarzyskie wśród takiego śmiechu, że wiewiórki z przestrachu z drzew spadają. Na zimę krosna, a na lato ogródek różany! Nie duży ogród, w który trzeba więcej pieniędzy włożyć, niż się przyjemności wydobędzie z niego, lecz mały ogródek, któryby można obrobić własnoręcznie. Powinny w nim rosnąć małe krzaki różane pomiędzy grządkami, wianek niezabudek niechajby ich stopy otaczał, mak w dużym kwiecie, który się sam zasiewa, niechajby wschodził wszędzie, zarówno na murawie, jak na żwirowej ścieżce, a nakoniec trzebaby darninowej ławeczki, słońcem wypalonej, na której siedzeniu i oparciu rosłyby cesarskie korony.
Staruszka, pani Moräus, wszystko to posiadała, a w dodatku trzy wesołe, pracowite córki i mały domek przy drodze. Miała też uskładany na ciężkie czasy grosz na dnie starej skrzyni, grube, jedwabne szale, krzesła o wysokich oparciach i doświadczenie w rozmaitych sprawach, potrzebne temu, kto sam zarabiać musi na życie. Najlepsze, co posiadała, to były krosna, które dostarczały jej pracy przez cały rok, i ogródek kwiatowy, który był jej rozrywką przez całe lato.
Należy też wspomnieć, że w małym domku pani Moräus mieściła się lokatorka, drobna, zasuszona stara panna, blizko czterdziestoletnia, odnajmująca pokoik na poddaszu. Panna Marya, jak ją powszechnie nazywano, miała własny sąd o wielu rzeczach, jak to się zdarza ludziom, którzy dużo przesiadują w samotności i których myśli krążą około tego, co oko widziało kiedykolwiek.
Panna Marya sądziła, że miłość jest przyczyną i źródłem wszystkiego złego na tym biednym świecie.
Co wieczór, przed zaśnięciem, składała ręce i odmawiała wieczorną modlitwę. Skończywszy Ojcze nasz, dodawała zawsze prośbę, aby ją Bóg uchronił od miłości.
— To byłoby przecież dla mnie prawdziwem nieszczęściem — mówiła. — Jestem brzydka, stara i uboga. Boże, ustrzeż mnie od zakochania się!
Siedziała całemi dniami w izdebce na poddaszu, w małym domku pani Moräus i działa firanki i kapy, które sprzedawała wieśniakom i obywatelstwu dworów okolicznych. Niebawem byłaby sobie mogła już złożyć na maleńki domeczek. Mały domek, na wzgórku, naprzeciw kościoła w Svartsjö był jej upragnionem marzeniem — domek wysoko leżący, z którego roztaczałby się rozległy widok — był celem jej pragnień. O miłości jednak nie chciała nic słyszeć.
Gdy w letnie wieczory posłyszała dźwięk skrzypiec grajka, który siedząc na płocie, przygrywał do tańca młodzieży, a ta pląsała, że kurz kłębami się unosił, obchodziła lasem, byle tylko nic nie widzieć i nie słyszeć.
W drugi dzień Bożego Narodzenia, gdy młode dziewczęta przychodziły w liczbie pięciu lub sześciu do pani Moräus, aby je ona wraz z córkami ubrała w mirtowe wianki i wysokie, szklanemi paciorkami zdobne korony, w pasy z jedwabiu i sztucznych róż i w suknie dołem przybrane girlandą z kwiatów sztucznych — zamykała się u siebie w pokoju, aby nie patrzeć, jak je strojono na miłosne gody.
Kiedy siostry Moräus w zimowe wieczory siedziały przy krosnach i duży pokój jaśniał pogodną wesołością, kiedy jabłka piekły się w piecu, a piękny Gösta Berling lub dobry Ferdynand, przyszedłszy w gościnę, żartowali z dziewczętami, wyciągając im nitki z igieł, lub tak im dogadywali, że zmieszane robiły krzywe ściegi, kiedy pokój rozbrzmiewał śmiechem, zabawą i rozmową, a ręce pod krosnami się spotykały, wtedy zagniewana składała robotę i wychodziła, bo nienawidziła miłości i wszystkiego, co z nią ma związek.
Ale zbrodnie miłości znała i o nich umiała opowiadać. Nie mogła pojąć, że bożek Amor śmie jeszcze pokazywać się na ziemi, że nie dał się odstraszyć skargami opuszczonych, klątwami tych, których uczynił zbrodniarzami, jękami wszystkich tych, których wprzągł w znienawidzone jarzmo. Nie mogła pojąć, że skrzydła unoszą go tak lekko i swobodnie, że nie zapadł się w niezgłębioną przepaść, dręczony wstydem i żalem.
I ona była niegdyś młoda, jak inne, ale miłości nigdy nie lubiła. Nigdy nie dała się skusić tańcem i pieszczotą. Zakurzona, z oberwanemi strunami wisiała gitara jej matki na strychu. Nigdy nie śpiewała do jej wtóru pieśni o miłości.
Na oknach stały w wazonikach róże jej matki. Ledwie, że je podlewała. Nie lubiła kwiatów, tych dzieci miłości. Listki na nich były zakurzone — między gałązkami snuły się pajęczyny, a pączki nigdy się nie rozwijały. W ogródku pani Moräus, gdzie motyle fruwały i ptaszki śpiewały, gdzie wonne kwiaty przesyłały rojom motyli miłosne pozdrowienia, gdzie wszystko mówiło o tem, czego nienawidziła — bywała bardzo rzadko.
Zdarzyło się, że gmina Svartsjö sprawiła organy do kościoła. Było to w lecie, na rok przed zajęciem Ekeby przez rezydentów. Do miasteczka przybył młody organmistrz i sprowadził się do pani Moräus, a mianowicie zajął drugą izdebkę na poddaszu.
Że młody organmistrz nie był mistrzem w swoim zawodzie — być może. Ale nie ulega wątpliwości, że chłopiec z niego był wesoły, a z oczu promieniał mu blask słoneczny. Dla każdego miał on grzeczne słówko, dla starych i młodych, ubogich, czy bogatych. Niebawem też stał się przyjacielem swoich współlokatorek — ba, więcej niż przyjacielem.
Gdy wieczorem wracał z roboty, trzymał pani Moräus nici do zwijania lub pracował w ogródku z dziewczętami. Deklamował „Aksel“ lub śpiewał „Fritgola“. Podnosił kłębek panny Maryi za każdym razem, gdy jej spadł, a spadał często, nawet tyle sprawił, że jej stary zegar ścienny znów chodzić zaczął.
On nie opuścił nigdy zabawy, nie przetańczywszy ze wszystkiemi, od najstarszej kobiety do najmłodszej dziewczynki, a jeżeli go jakaś przykrość spotkała, przysiadał się do pierwszej spotkanej istoty płci żeńskiej i zwierzał się. Tak, on był mężczyzną, jakiego wymarzyły sobie kobiety w rojeniach swoich. Nie twierdzę, że on którejś z dziewcząt mówił o miłości, ale gdy zabawił kilka tygodni w małej izdebce pani Moräus, zakochały się w nim wszystkie córki, a nawet biedna panna Marya przekonała się, że napróżno słała modły swoje.
Nastał czas smutku i czas radości. Łzy padały na krosna, zamazując znaki kredowe. Wieczorem często siadywała jakaś blada marzycielka w altance bzowej, a na górze w małym pokoiku panny Maryi przytwierdzono znowu struny do gitary i przy ich wtórze brzmiały staroświeckie pieśni miłosne, których nauczyła się niegdyś od swojej matki.
Młody organmistrz tymczasem żył sobie spokojnie i swobodnie, rozdzielał uśmiechy i drobne przysługi między rozkochane kobiety, spierające się o niego, gdy bawił za domem, na robocie. Nakoniec nadszedł dzień odjazdu.
Wózek oczekiwał już pod domem, rzeczy były spakowane, a młodzian się żegnał. Pocałował w rękę panią domu, objął płaczące dziewczęta, całując je serdecznie. Sam się nawet rozpłakał, że musi odjeżdżać, gdyż rozkoszne lato przeżył w tym domku. Wreszcie rozglądał się też za panną Maryą.
I ujrzał ją, jak odświętnie ubrana schodziła po wązkich schodkach. Na szyi, na szerokiej, zielonej, jedwabnej wstążce uwiesiła sobie gitarę, a w ręku trzymała pęk miesięcznych róż, gdyż tego roku zakwitły różane krzaki jej matki.
Stanęła przed młodzieńcem, zabrzękała na gitarze i zaśpiewała:

Odjeżdżasz od nas precz! Ach, wróć nam kiedy, wróć!
Wszak żegnamy cię z boleścią,
Nie zapomnij przyjaciół, gdy będziesz szczęśliwy
Wspominać cię będziem z miłością.

Przypięła mu róże do surduta i pocałowała go w same usta. Poczem wybiegła napowrót po schodkach do siebie — biedna starucha!
Miłość zemściła się na niej i uczyniła ją ogólnem pośmiewiskiem. Ona jednak nigdy więcej nie narzekała na miłość. Nie odłożyła już gitary i nigdy nie zaniedbała pielęgnowania różanych krzaków matki.
— Raczej smutek przy miłości, niż radość bez niej — mawiała potem.


Czas upływał. Majorową wypędzono z Ekeby, rezydenci przyszli do władzy i jak wiemy, Göście Berlingowi pokazano drzwi pewnego razu, gdy hrabinie z Borgu odczytywał swój poemat.
Kiedy opuszczał zamek, ujrzał zajeżdżające jakieś sanie. Rzucił okiem na drobną kobietę, siedzącą w środku. Jakkolwiek smutno mu już było na duszy, widok ten jeszcze powiększył ów smutek. Uciekł coprędzej, aby go nie poznano, lecz nie mógł się oprzeć przeczuciu zbliżającego się nieszczęścia. Czyż rozmowa w salonie cudem jakimś sprowadziła tu tę kobietę? Nieszczęście nigdy nie chodzi samopas.
Wybiegła służba, rozpięto wory na nogi, odrzucono dery. Któż to zajechał? Czyż to rzeczywiście Marta Dohna, stara hrabina?
Była ona najweselszą i najlekkomyślniejszą z kobiet. Rozkosz światowa uczyniła ją swoją królową. Zabawy i rozrywki były jej poddanymi. Taniec, przyjemności i awanturki dostały się jej w udziale, gdy rozdawano przeznaczenia. Dobiegała pięćdziesiątki, ale należała do tych mądrych ludzi, którzy lat swoich nie liczą.
— Kto nóg do tańca, ust do uśmiechu poruszyć nie może — mawiała — ten jest stary, ten zna ciężar lat, nie ja.
W młodości jej radość nie zaznała niezamąconego spokoju na swoim tronie, ale niepewność i chwiejność czyniły wesoły żywot jej królewskiej mości jeszcze weselszym. Jej królewska mość ze skrzydłami motylemi dawała jednego dnia przyjęcie w komnatach dworu na zamku w Sztokholmie, tańczyła nazajutrz w Paryżu, odwiedziła obóz Napoleona, z flotą Nelsona przepłynęła morze błękitne, była obecną na kongresie wiedeńskim, w przededniu sławnej bitwy odważyła się wyprawić na bal do Brukseli. A gdzie uciecha jakaś była przewidywaną, towarzyszyła jej nieodłącznie hrabina Marta. Tańcząc, bawiąc się, żartując, przebiegała świat. Czego ona nie widziała, czego nie przeżyła! Obtańcowywała trony, grała w écarté o księztwa, śmiała się, gdy niszczące wojny szalały po Europie.
Kiedy wesołość chwilowo opuszczała świat zmieniony w pole bitwy, zwykła była na krótszy lub dłuższy czas przenosić się do starożytnego pałacu nad jeziorem Löf. Tam też powędrowała, gdy księztwa i dwory wydały się jej nazbyt poważne w czasie świętego przymierza. W takiej chwili uważała za stosowne uczynić Göstę Berlinga domowym nauczycielem swego syna. Dobrze jej wtedy było na zamku. Nigdy wesołość nie miała piękniejszego siedliska. Wtedy brzmiały tam śpiewy i muzyka, bawili żądni przygód mężczyzni i piękne, pełne życia kobiety. Wtedy nie brakło uczt, ani balów, przejażdżek łodzią po jeziorach, księżycem oblanych, ani szlichtad poprzez ciemne lasy, ani wzruszających przygód, ani radości, ani smutków. Po śmierci córki jednak zaniechała swoich przyjazdów do Borgu, od lat pięciu nie widziała zamku. Teraz przyjechała, zobaczyć, jak synowa jej znosi życie wpośród lasów sosnowych, śniegów po pas i niedźwiedzi. Poczytywała sobie za obowiązek przekonać się, czy głupi Henryk nie zadręczył jej na śmierć swojem nudziarstwem. Chciała grać rolę anioła opiekuńczego. Przywiozła z sobą szczęście i słoneczne uśmiechy, zapakowane w czterdziestu skórzanych kufrach — wesołością nazywała się jej pokojowa, figlem woźnica, zabawą dama do towarzystwa.
A gdy wybiegła po stopniach, przyjęto ją z otwartemi ramionami. Dawne jej mieszkanie na parterze gotowe było na jej przyjęcie. Powoli wszystko znalazło się pod dachem: jej służący, pokojowa, dama do towarzystwa, czterdzieści kufrów skórzanych, trzydzieści pudeł na kapelusze, jej necessairy, jej szale i futra. Wszędzie panował gwar i zamieszanie — drzwi zatrzaskiwano, biegano to w dół, to na górę. Nie trudno było domyślić się, że przyjechała hrabina Marta.


Było to pewnego wiosennego wieczora, cudownego wieczora, chociaż był zaledwie kwiecień, a lód jeszcze nie stopniał. Panna Marya siedziała na górze, w swojej izdebce, przy otwartem oknie, brząkała na gitarze i śpiewała.
Tak utonęła w pieśni i wspomnieniach, że nie zauważyła przejeżdżającego powozu, który zatrzymał się pod małym domkiem. W powozie siedziała hrabina Marta i bawiła się widokiem panny Maryi, siedzącej przy oknie z gitarą, przewieszoną u szyi, z oczyma w niebo wzniesionemi, śpiewającej dawno zapomniane piosenki miłosne. Wreszcie hrabina wysiadła z powozu i weszła do pokoju, w którym młode dziewczęta siedziały naokół krosien. Nie była ona dumną; powiew rewolucyi przeniknął ją i wlał w jej płuca nieco świeżego powietrza.
Zamówiła jakieś hafty u pani Moräus i chwaliła jej córki. Rozglądała się po ogródku i opowiadała o swoich licznych przygodach w podróży. Bo ona zawsze miewała jakieś przygody. Nakoniec wydrapała się na stryszek po schodach wązkich i stromych i odwiedziła pannę Maryę w jej izdebce.
Tu świdrowała swojemi czarnemi oczyma samotną, drobną istotę i schlebiała melodyjnemu głosowi biednej starej pannie. Kupiła nawet firanki u niej; nie mogła mieszkać na zamku bez szydełkowych firanek u wszystkich okien, na wszystkich stolikach chce mieć szydełkowe serwetki panny Maryi. Potem chwyciła gitarę i zaczęła jej śpiewać o miłości i rozkoszy. Opowiadała jej rozmaite historye, tak, że panna Marya uczuła się nagle przeniesioną w wesoły, huczny świat. A śmiech hrabiny był taką muzyką, że zmarznięte ptaszęta w ogródku zaczęły śpiewać, słysząc go, a twarz jej — już nie piękna wcale, gdyż cerę zepsuło jej bielidło, a około ust potworzyły się fałdy nizkiej zmysłowości — wydała się pannie Maryi tak piękną, że nie mogła pojąć, jak zwierciadło mogło znieść zniknięcie jej, skoro ją raz odbiło na swojej lśniącej tafli. Odchodząc, ucałowała pannę Maryę i zaprosiła ją do Borgu.
Serce panny Maryi było puste, jak gniazdo jaskółcze na Boże Narodzenie. Była wolną, ale jak dawni, obdarzani wolnością niewolnicy, wzdychała do kajdan.
Hrabina raz wraz zapraszała ją do Borgu; odgrywała przed nią sztuki, opowiadała jej o swoich wielbicielach, a panna Marya śmiała się tak, jak nigdy w życiu. Poprzyjaźniły się bardzo. Wkrótce wiedziała hrabina wszystko o młodym organmistrzu i o pożegnaniu z nim. Raz, szarą godziną, doprowadziła pannę Maryę do tego, że siadła w oknie niebieskiego pokoiku, przewiesiła sobie przez ramię gitarę i śpiewała pieśni miłosne. Hrabina spoglądała na te suche, chude palce, na brzydką, małą głowę starej panny, odrzynającą się na tle różowego od zachodu nieba i wmawiała w nią, że wygląda jak zakochana księżniczka. Wszystkie pieśni były o kochających pasterzach i nieczułych pasterkach, śpiewała je zaś panna Marya głosem tak cieniutkim, piskliwym, że łatwo sobie wyobrazić, jaką pyszną zabawę miała hrabina z tej komedyi.
W jakiś czas potem wydano ucztę na zamku, czemu się nikt nie dziwił, należało bowiem uczcić przyjazd matki hrabiego. Jak zwykle, wesoło było i tym razem. Zebranie było niewielkie — sami sąsiedzi.
Jadalnia położona była na parterze, po biesiadzie nie przechodzili już goście na górę, lecz udali się do pokojów hrabiny Marty, znajdujących się również na parterze. Wtem wzięła hrabina gitarę panny Maryi i zaczęła coś śpiewać. Hrabina Marta była to osoba wesoła, umiała naśladować głos i mimikę, to też przyszło jej na myśl naśladować pannę Maryę. Wywróciła zatem oczy do góry i zaczęła śpiewać wysokim, krzykliwym głosem.
— Dość, dość, pani hrabino! — błagała panna Marya.
Ale hrabinie Marcie sprawiało to przyjemność, a przeważna część gości także nie mogła się wstrzymać od śmiechu, chociaż czuli dobrze, że sprawiają przykrość starej pannie.
Hrabina wzięła z wazonu garść suchych liści różanych, przystąpiła z tragicznym gestem do biednej ofiary i zaśpiewała:

Odjeżdżasz od nas precz! Ach, wróć nam kiedy, wróć,
Wszak żegnam cię z boleścią.
Nie zapomnij przyjaciół, gdy będziesz szczęśliwy,
Wspominać cię będziem z miłością.

Śpiewając, sypała jej liście na głowę. Goście się śmiali, ale panna Marya zawrzała gniewem, zdawało się, że hrabinie wydrapie oczy.
— Hrabina jest niedobra — zawołała. — Żadna porządna kobieta nie powinnaby z nią żyć!
To rozzłościło hrabinę.
— Precz z panną! — krzyknęła. — Dość mam już jej waryactw!
— Dobrze, pójdę sobie — odezwała się panna Marya — ale proszę mi zapłacić za firanki.
— A to stare pudło! — oburzyła się hrabina. — Za taką lichotę jeszcze zachciewa się jej pieniędzy! Zabierz to sobie! Nie chcę tego paskudztwa widzieć więcej.
I hrabina zdziera firanki i rzuca jej pod nogi wściekła z gniewu.
Nazajutrz prosiła młoda hrabina teściową, aby się przeprosiła z Maryą — ale hrabina nie chciała tego uczynić. Znudziła się jej. Wtedy hrabina Elżbieta pojechała do panny Maryi sama, kupiła od niej wszystkie firanki i zawiesiła je w oknach na piętrze. Było to dostateczne zadośćuczynienie.
Hrabina Marta drwiła z upodobania swojej synowej do szydełkowych firanek. Ale gniew swój umiała dobrze ukryć i przechować go świeżym i niezatartym przez lata całe, bo hrabina Marta posiadała rozmaite talenty.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.