<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Gabrjel Luna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Pierwszą osobą, którą spotkał Gabrjel rankiem w dzień Bożego Ciała, był Don Antolin, który przeglądał i liczył kartki w swych książeczkach.
— Mamy dzisiaj wielkie święto — powiedział Gabrjel, chcąc sprawić księdzu przyjemność.
— Będzie pan miał niezłe dochody. Przyjedzie zapewne wielu cudzoziemców.
Don Antolin spojrzał badawczo na Gabrjela, jakby się chciał przekonać o szczerości jego słów i intencyj. Lecz upewniwszy się, że Gabrjel nie drwi, odpowiedział z zadowoleniem.
— Tak, dzień dzisiejszy zapowiada się dobrze. Znajdzie się zapewne wiele osób, pragnących obejrzeć nasze skarby. Ach, moje dziecko, jakże nam potrzeba pieniędzy! Ty, który cieszysz się z naszych nieszczęść, powinieneś być zadowolony. Znajdujemy się w tak rozpaczliwem położeniu, że musimy robić nadludzkie wysiłki, aby pokryć swoje nędzne wydatki.
I Don Antolin zamilkł, nie spuszczając ani na chwilę Gabrjela z oczu. Na twarzy jego malowała się gra różnych uczuć, jakgdyby uderzyła go niezwykła jakaś myśl, a on sam zastanawiał się, czy ma ją zaafirmować, czy odrzucić. Wreszcie oblicze jego rozpogodziło się.
— Gabrjelu — rzekł łagodnym, a zarazem jakby rozkazującym głosem — powiedziałeś mi któregoś dnia, że pragnąłbyś zarabiać, aby ulżyć ciężkiej doli swego brata. Dzisiaj nastręcza się sposobność zarobku. Czy nie chciałbyś pomagać przy ciągnieniu wozu z Najświętszym Sakramentem?
Gabrjel chciał już dać odpowiednią nauczkę złośliwemu księdzu, w którego słowach tkwiła widoczna ironja, gdy nagle zapragnął, aby Srebrna Rózga miał swoją chwilę triumfu — i postanowił przyjąć propozycję. Przytem Gabrjel czułby się naprawdę szczęśliwy, gdyby mógł przynieść do domu kilka zarobionych groszy. Jego obecność zaciążyła przecież na budżecie Estabana. Skromna pensja jego brata przestała obecnie wystarczać. Estaban musiał żywić chorego, który sam jeden jadł tyle, co reszta rodziny. Srebrna Rózga wiedział, że jedyna nadzieja uzdrowienia polegała na racjonalnem odżywianiu i, pełen troskliwej dobroci, nie zbliżał się nigdy do brata z pustemi rękami. W ostatnich dniach każdego miesiąca Estaban musiał się udawać z prośbą o pomoc do Srebrnej Rózgi i godzić się na jego lichwiarskie warunki. Skrupuły, wypływające z ambicji i miłości własnej, znikały wobec nadziei zarobienia kilku pesetów.
— Nie, nie, jestem pewien, że tego nie zrobisz — zaczął znów Don Antolin drwiącym tonem. — Jesteś zbyt „zielony” na to, twoja godność zostałaby narażona na szwank, gdybyś musiał nieść Sakrament po ulicach Toledo.
— Jest pan w błędzie — odparł Gabrjel. — Jeśli chodzi tylko o to, aby chcieć, to ja chcę! Lecz czy człowiek chory tak, jak ja, będzie mógł sprostać zadaniu?
— Niech cię o to głowa nie boli — odparł ksiądz z przekonaniem. — Dwunastu mocnych chłopów będzie pchało wóz. Ty jesteś potrzebny do zaokrąglenia liczby. Każę im, aby cię traktowali z pewnemi względami.
— A więc zgoda! Możesz liczyć na mnie, Don Antolinie! Gdy się nadarzy sposobność, zawsze rad będę zarobić. W tej chwili idę do katedry.
Na szybką decyzję Gabrjela wpłynęła chęć wyjścia na miasto tak, aby nie być przez nikogo widzianym, przejścia się po ulicach Toledo, zwłaszcza, że od czasu zamknięcia się w katedrze, nie był jeszcze na mieście ani razu. Przytem uderzała go paradoksalność tej sytuacji; ateista, druzgocący wszystkie dogmaty religijne, będzie niósł Sakrament na oczach pobożnego, katolickiego tłumu. Niewątpliwie Srebrna Rózga będzie się również cieszył, upatrując zwycięstwo religji w tem, że nawet jej wrogowie niosą Sakrament na swych ramionach.
Ale on, Gabrjel, patrzył na to inaczej. Pod Eucharystycznym wozem będzie reprezentował zwątpienie i negację, ukryte pod zewnętrzną wspaniałością ceremonji, pełnej przepychu, lecz pozbawionej wiary i przekonania. Czyż nie jest to w pewnej mierze symbolem?
Gdy Gabrjel wszedł do katedry, nabożeństwo kapituły było skończone, rozpoczynała się msza. Lud, stłoczony u drzwi zakrystji, szeroko komentował ważne wydarzenie, które zakłóciło święto. Jego Eminencja nie zjawi się na chórze i nie weźmie udziału w procesji. Mówiono, że prałat był chory; ale służba katedralna uśmiechała się znacząco, wiedząc, że w przeddzień wieczorem chory odbył długi spacer aż do pustelni Nuestra Senora de la Cabeza[1]. Natomiast prawdą było tylko to, że kardynał nie chciał widzieć na oczy kanoników i pragnął wyrazić im swoją pogardę, nie ukazując się na ich czele podczas uroczystości.
Gabrjel przebiegł, przez nawy Napływ wiernych był dziś znacznie większy, niż każdego innego dnia — a jednak katedra zdawała się być ciągłe pusta. Kilka zakonnic w spiczastych, wykrochmalonych kornetach klęczało między chórem a głównym ołtarzem. Pilnowały one uczennic, ubranych w czarne sukienki. Czerwone lub niebieskie wstążeczki przy sukniach oznaczały szkołę, do której uczęszczały. Kilku łysych i otyłych oficerów Akademji wojskowej słuchało mszy, stojąc z czapkami, założonemi na rękojeściach szabel. W tym tłumie ludzkim widać było pensjonarki z kolegjum panien szlacheckiego pochodzenia — młode dziewczątka, prawie dzieci, oraz kobiety w całym przepychu swego rozwoju, patrząc wokół błyszczącemi, jak rozżarzone węgle, oczami. Miały one na sobie czarne, jedwabne suknie i koronkowe mantylki, nasunięte aż po grzebienie, wpięte we włosy. Twarze ich, jak przystało na damy z arystokracji, były mocno uróżowane. Pełne były wyzywającej kokieterji tak, jakby zstąpiły z obrazów Goya‘i.
Gabrjel ujrzał swego siostrzeńca, Tato, ubranego jak magnat florencki, w szkarłatną suknię. Uderzał kijem o bruk, aby odpędzić psy. Tato kłócił się z grupą pastuchów. Byli to ludzie ogorzali od słońca, poskręcani, jak łodygi, w brunatnych płaszczach, sandałach i kamaszach. Kobiety były ubrane w czerwone chustki i pomięte, pocerowane suknie, które wysłużyły się już kilku pokoleniom. Przybyli tutaj ze swych rodzinnych gór, aby zobaczyć święto Bożego Ciała.
Szli teraz wzdłuż naw, pełni zdumienia, przerażeni odgłosem własnych kroków. Ilekroć organy odezwały się głośniej, drżeli całem ciałem, jakby w obawie, aby ich nie wypędzono z tego wspaniałego pałacu, pełnego baśniowych czarów.
Kobiety pokazywały palcami na kolorowe szyby witraży, na rozety portalu, miechy organów i złoconych rycerzy, zdobiących zegar. Stały nieruchomo w osłupieniu, z otwartemi ustami. Perrero, ubrany w czerwony kostjum, wydawał im się księciem i, wzruszeni wspaniałością jego postaci, nie rozumieli, co do nich mówi.
Gabrjel spojrzał przez kraty na chór. Wszystkie miejsca w górnych i dolnych stallach były zajęte. Obok kanoników i beneficjantów znajdowali się tu także księża z kaplicy królewskiej i prebendarze z kaplicy mozarebskiej, z tych dwóch małych kościółków, żyjących swem własnem życiem i cieszących się tradycyjną autonomją wewnątrz katedry.
W pośrodku chóru ujrzał Gabrjel swego przyjaciela, kapelmistrza, wybijającego takt małą, hebanową laseczką. Wokół niego zgrupowali się muzykanci i śpiewacy, których głosy i instrumenty zagłuszały dźwięki organów. Zrezygnowany Don Luis dyrygował jednak dalej.
Na głównym ołtarzu stała custodia, dzieło mistrza Villalpando. Była to kapliczka gotycka — połyskująca złotem w blaskach drżących płomieni woskowych świec, kapliczka tak misterna i tak delikatnie wykonana, że za każdym poruszeniem górne jej części drżały, jak kłosy snopów na wietrze.
Powoli przybywali różni dostojnicy, zaproszeni do wzięcia udziału w procesji: panowie z magistratu, ubrani na czarno, profesorowie Akademji w paradnych mundurach, obwieszonych orderami, oficerowie gwardji w mundurach, przypominających mundury z początku XIX stulecia. Między nawami, kołysząc się i skacząc, przechodziły dzieci, ubrane za anioły, anioły à la pompadour, w kaftanikach z brokateli, w czerwonych bucikach, koronkowych żabotach i w czapeczkach z piórami na białych perukach. Skrzydełka z mosiądzu były przyczepione do ramion. Kościół prymasowski, chcąc godnie uczcić święto, nie skąpił tradycyjnych kostjumów. Liberja galowa, którą przybrała służba kościelna, pochodziła z XVIII wieku. Dwaj mężczyźni, przeznaczeni do ciągnienia rydwanu, mieli upudrowane i ufryzowane włosy, czarne spodnie i czarne fraki. Zakrystjanie i stróże kościelni paradowali w białych sztywnych kołnierzach i białych perukach Ciała tych wszystkich biedaków okrywała brokatela i aksamit.
Główny ołtarz był ozdobiony bezcennemi dywanami, Tanto monta[2] sławnemi suknami królów katolickich, pełnemi emblematów i herbów. Kardynał Cisneros podarował je katedrze. Biskup, odprawiający mszę, i djakoni, którzy mu asystowali, ociekali potem pod starożytnemi, ciężkiemi ornatami i kapami. Były one równie ciężkie i równie niewygodne, jak zbroje.
Zbliżała się godzina rozpoczęcia procesji. Katedra zaczynała się ożywiać. Drzwi zakrystji otwierały się i zamykały z głuchym odgłosem, służba kościelna przechodziła z miejsca na miejsce.
Gdy się skończyła msza, organy zagrzmiały jakiegoś ogłuszającego marsza, coś w rodzaju tańca czerwonoskórych. Tymczasem gotowano się do procesji. Biły dzwony. Orkiestra Akademji wojskowej przestała grać. Słychać było komendę oficerów i suche uderzenia kolb. — To oddział kadetów spuszczał broń do nogi.
Don Antolin ze swą srebrną laską i w nieprzemakalnym płaszczu biegał po wszystkich kątach, zbierając służbę kościelną. Spocony i czerwony, zbliżył się do Gabrjela.
— Idź na swoje miejsce. Już czas.
I zaprowadził go przed główny ołtarz, tam, gdzie stała custodia. Gabrjel i dziewięciu innych mężczyzn weszło pod wóz, podnosząc materję, którą przybrane były jego boki. Znalazłszy się we wnętrzu tej klatki, musieli się zgarbić. Ich zadanie polegało na popychaniu wozu, który posuwał się na ukrytych pod materją kołach. Nazewnątrz z przodu i ztyłu wozu szło po dwóch ludzi, w białych perukach i czarnych frakach, kierując dyszlami na krętych, wąskich uliczkach miasta. Gabrjela umieszczono w pierwszym rzędzie — miał uprzedzać towarzyszy, kiedy należy ruszać, a kiedy zatrzymywać się. Wspaniała custodia wznosiła się na platformie. Między nią i wozem znajdowało się próżne miejsce. Przez ten otwór mógł Gabrjel widzieć, co się dzieje nazewnątrz.
— Uwaga! Ruszamy! — rzekł Gabrjel, patrząc na dany sygnał.
I święty wóz potoczył się wolno po pochyłych deskach podłogi, ułożonej na stopniach ołtarza. Za kratą trzeba było wóz zatrzymać. Tłum upadł na kolana. Don Antolin i stróże kościelni zrobili wolne przejście, przez które przeszli kanonicy w długich, czerwonych sukniach, biskup — wikarjusz w złotej mitrze i inni dygnitarze w białych, niczem nie ozdobionych lnianych mitrach. Oni również uklękli przed custodią. Organy zamilkły, a kapłani przy ochrypłym akompanjamencie puzonów zaintonowali hymn na adorację Najświętszego Sakramentu.
Po skończeniu hymnu — znów zagrały organy, a wóz z Eucharystją potoczył się dalej. Wokół custodji snuły się białe pasma kadzideł. Custodia drżała od podstawy po sam szczyt. Drżenie to wprawiało w ruch maleńkie, srebrzyste dzwoneczki, zawieszone na gotyckich ornamentach.
Gabrjel szedł z oczyma, utkwionemi w kierowniku. Po piętach deptali mu ludzie, popychający ten wóz, tak podobny do wozów bóstw Indostanu.
Wyszedłszy z katedry przez Puerta Liana, jedyne drzwi, których próg był na poziomie ulicy, mógł Gabrjel objąć wzrokiem całą procesję. Widział kawalerzystów gwardji narodowej, otwierających pochód, doboszów miejskich w czerwieni, dalej krzyże parafjalne, zgrupowane bezładnie dokoła olbrzymiego, ciężkiego krzyża katedry. Środek ulicy był pusty. Po jej bokach ciągnął się nieskończony szereg alumnów i wojskowych ze świecami w rękach. Djakoni poruszali kadzielnicami, obok nich kroczyły rokokowe aniołki, niosące również drogocenne kadzielnice, a dalej szli kanonierzy w wspaniałych kapach historycznych. Obok Najświętszego Sakramentu widać było największych dostojników miasta. Zamykał pochód bataljon kadetów z bronią na ramieniu. Kadeci mieli odkryte krótko-ostrzyżone głowy i szli, kołysząc się lekko.
Na balkonach widniały dywany i materje z Manilla. Na ulicach, między domami, porozwieszano różnokolorowe płachty. Bruk wysypano grubym pokładem piasku, aby wóz z Najświętszym Sakramentem mógł się toczyć łatwiej po ostrych kamieniach.
Tam, gdzie ulice podnosiły się ku górze, custodia posuwała się bardzo wolno. Ludzie, ukryci wewnątrz, oblani strumieniami potu, oddychali ciężko. Uroczystą ciszę pochodu zakłócały rozkazy kanonika, który szedł na czele procesji w czerwonem ubraniu, z pałką w ręku i strofował bez przerwy ludzi, kierujących wozem.
Gabrjel kaszlał. Przytłoczone plecy bolały go bardzo. Mimo wszystko był zadowolony, że wyszedł na ulicę. Ten spacer po drodze publicznej był dla niego prawdziwą rozkoszą. On, który widział największe stolice Europy, zachwycał się teraz wąskiemi uliczkami starego grodu. Śmiał się, myśląc, coby powiedział tłum, pobożnie klęczący, gdyby się dowiedział, kim jest ten człowiek, którego oczy widać z pod custodji. Oficerowie w białych spodniach z czerwonemi wypustkami, z mieczami u boku, eskortujący wóz, wiedzieli z pewnością o istnieniu Gabrjela. Wielu z nich słyszało o nim i zachowało w pamięci jego imię, jako wroga społeczeństwa i państwa. A ów bezbożnik, którego odepchnął cały świat, ten, który schronił się w katedrze, niby ptak pod jej sklepieniem, prowadził teraz wóz z Najświętszym Sakramentem po ulicach pobożnego miasta.
Custodia powróciła do kościoła prymasowskiego po południu. Po odśpiewaniu ostatnich hymnów księża zrzucili ze siebie pospiesznie ceremonjalne stroje i, nie przywitawszy się nawet z sobą, zaczęli pospiesznie opuszczać kościół. Wielkie święto zmieniło ich zwykły tryb życia. Mieli obiadować później, niż zwykle. Kościół, tak pełen gwaru w godzinach rannych, wyludniał się gwałtownie, zapadając w cień i w ciszę.
Estaban rozgniewał się bardzo, zobaczywszy Gabrjela, wychodzącego z pod wozu z Sakramentem.
— Zabijesz się... podobna prąca jest ponad twoje siły. Cóż za kaprys strzelił ci do głowy? — Gabrjel uśmiechnął się. — Tak, był to kaprys, ale nie żałował bynajmniej tego, co się stało. Przeszedł przez całe miasto, nie będąc widziany, a zarobił na dwa dni życia.
Drewniana Rózga rozrzewnił się.
— Drogi bracie, czyż wymagam od ciebie, abyś pracował zarobkowo? — pragnę tylko, żebyś był zdrów i żył spokojnie.
I, jak gdyby chcąc odpłacić Gabrjelowi za jego poświęcenie, zrobił ze siebie ofiarę, która w zruszyła brata. Uśmiechnął się do córki, wszedłszy na Claverias, i rozmawiał z nią podczas śniadania.
Po południu Górny klasztor był prawie pusty. Don Antolin zszedł ze swemi kwitarjuszami na dół, ciesząc się, że tylu cudzoziemców nań oczekuje. Tato i dzwonnik, ubrani odświętnie, wymknęli się z katedry przez schody Wieży, aby być obecnymi na walce byków. Sagrario, spędzająca dzień bezczynnie z powodu święta, bawiła u szewca. Podczas kiedy mąż pokazywał olbrzymów żołnierzom i wieśniakom, siostrzenica Gabrjela pomagała jego żonie reperować łachmany zbyt licznej rodziny.
Kiedy kapelmistrz i Estaban udali się na chór, Gabrjel wyszedł do Górnego klasztoru, aby zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Wtem zjawił się Don Antolin, pobladły ze wzruszenia, trzymając pęk kluczy w ręku.
— Jego Eminencja przybył do nas — rzekł do Gabrjela przerywanym głosem. — Przeszedł właśnie pod arkadami. Chce popołudniu odpocząć w ogrodzie. Także kaprys! Mówią, że jest dzisiaj w zabójczym humorze!
Pozostawszy sam na galerji, Gabrjel ukrył się za jedną z kolumn, aby obserwować z oddali tego strasznego księcia Kościoła, którego widzieć miał poraź pierwszy.
Niebawem ukazał się kardynał w towarzystwie dwóch domowników. Był olbrzymiego wzrostu i, mimo podeszłego wieku, trzymał się prosto. Złoty krzyż zwisał na czarnej sutannie, ozdobionej czerwonemi obszywkami. Opierał się na lasce — z marsową miną, a złote frędzle kapelusza spadały na nagi kark o różowej, pokrytej siwym włosem, skórze.
Świdrował na wszystkie strony małemi, przenikliwemi oczyma, jakby chciał przekonać się, czy nie popełniono jakiegoś uchybienia i przekroczenia ogólnie obowiązujących przepisów. W tym wypadku mógłby wybuchnąć gniewem i ulżyć swemu złemu humorowi.
Kardynał znikł na klatce schodowej Tenorio. Poprzedzał go Don Antolin, który, otworzywszy kratę, czekał na rozkazy, drżąc ze strachu. Potem zapanowała cisza na Claverias.
Gabrjel, wsparty o barjerę, widział kardynała, wchodzącego do Dolnego klasztoru. Jego Eminencja, przeszedłszy przez dwie galerje, stanął u ogrodowej furtki. Tu milczącym gestem wstrzymał towarzyszących mu ludzi i sam przez środkową aleję skierował się ku małej altance. Tomasa, oparta o pokrytą bluszczem ścianę, drzemała, trzymając na kolanach nawpół zrobioną pończochę. Szmer kroków obudził ją. Zobaczywszy kardynała, zawołała ze zdziwieniem.
— Jego Eminencja tutaj?...
— Chciałem cię odwiedzić — odpowiedział kardynał z dobrodusznym uśmiechem, siadając na krześle. — Czy tylko ty masz zawsze mnie odwiedzać? Teraz moja kolej, przyszedłem do ciebie! — Zagłębił rękę w fałdy sutanny, wydobył złotą papierośnicę, wyjął papierosa i zapalił go. Wyciągnął nogi z satysfakcją człowieka, który przyzwyczaił się narzucać swoją wolę ludziom, marszcząc nieustannie brwi i robiąc surowy wyraz twarzy, i który na chwilę może zapomnieć o swojej powadze.
— Czy Jego Eminencja nie był chory? Chciałam właśnie pójść do pałacu, aby od Donia Visitacion dowiedzieć się nowin.
— Cicho bądź, głupia! Nigdy nie czułem się lepiej, niż dzisiaj rano. Afront, który zrobiłem tym ludziom, nie przyjmując udziału w dzisiejszej uroczystości, wprowadził mnie w doskonały humor. Nie chciałem się z nimi stykać. Przyszedłem odwiedzić ciebie, aby lepiej zamanifestować swoje intencje. Będą wiedzieli, że czuję się dobrze, że moja choroba była tylko pretekstem. Arcybiskup nie przyszedł na chór, aby nie spotkać się z kanonikami, których unika nie przez dumę, lecz przez poczucie godności. Nie zawahał się jednak opuścić swego pałacu, aby złożyć wizytę swej starej przyjaciółce, ogrodniczce.
I ów wielki człowiek, wzbudzający wszędzie postrach, cieszył się teraz, jak dziecko, myśląc o przykrości, jaką ta jego wizyta sprawi członkom kapituły.
— Nie sądź jednak, Tomaso, że tylko taki był powód moich odwiedzin. Nudziłem się bardzo. Visitacion zajęta jest swemi przyjaciółkami z Madrytu. Chwycił mnie paroksyzm gniewu, jak zawsze, gdy pomyślę o przyszłości. Chciałem cię zobaczyć — przytem przypomniałem sobie, że ogród katedralny tchnie taką świeżością. Za tym parkanem upał jest straszny. Ach, Tomaso, jak ty dobrze wyglądasz! Trzymasz się daleko lepiej, niż ja. Nie zestarzałaś się, jak ten grzesznik, który teraz z tobą rozmawia. Nie masz trosk, spędzających ci sen z powiek. Włosy twoje są czarne, zęby zdrowe, nie masz, jak ja, sztucznej szczęki w ustach. Pomimo to, Tomaso, jesteś równie stara, jak ja.
Dobroć Stwórcy względem nas jest niezmierzona, to prawda, jednakże niewiele lat pozostaje nam jeszcze do życia. Och, gdybym mógł powrócić do tych czasów, gdy w krótkiej, czerwonej sutannie przychodziłem do twego ojca, zakrystjana, lub przemocą wydzierałem ci z rąk śniadanie. Pamiętasz, Tomaso?
Dwoje staruszków zapominało zupełnie o różnicy dzielącego ich stanowiska społecznego i, pełni braterstwa istot, zmierzających już ku śmierci, wskrzeszali wspomnienia dzieciństwa. Wokół nich nic się nie zmieniło — ani ogród, ani klasztor, ani katedra, Kardynał, rozejrzawszy się po otaczających go przedmiotach, mógł myśleć, że jest jeszcze monaquillem z przed pięćdziesięciu lat. Myśl jego, niesiona przez niebieskie kółka tytuniowego dymu, płynęła w dal, ku przeszłości...
— Pamiętasz, jak ojciec twój wyśmiewał się ze mnie? Czem chciałbyś zostać? — zapytywał mnie. A ja odpowiadałem z uporem: — arcybiskupem toledańskim. Wtedy zaczynał żartować i mówił: — Ten mały jest Sykstusem V! — Kiedy zostałem biskupem, przypomniałem sobie jego drwiny. Żałowałem bardzo, że umarł. Byłby napewno płakał z radości, widząc, że mały chłopiec z chóru przywdział mitrę biskupią. Lubiłem zawsze twoją rodzinę. Jesteście dzielni ludzie! Dzięki wam nieraz unikałem głodu.
— Proszę nie mówić takich rzeczy, Eminencjo. To ja powinnam dziękować ci za twoją dobroć i prostotę. Zajmujesz przecież pierwsze miejsce po papieżu!
I staruszka dodała z entuzjazmem:
— Zresztą trzeba przyznać, że Jego Eminencja nic na tem nie straci. Takich przyjaciół, jak ja, często się nie spotyka. Otaczają cię sami pochlebcy i łotrzy, tak zresztą, jak wszystkich wielkich tego świata. Gdybyś był biednym proboszczem wiejskim, który odprawia skromną mszę i jada jeszcze skromniejszy obiad, niktby o ciebie nie dbał; tylko Tomasa pozostałaby taka sama, gotowa na wszystkie usługi. Lubię cię dlatego, że jesteś prosty i miły. Gdybyś był równie dumny i wyniosły, jak tylu innych biskupów, pocałowałabym twój sygnet i nie chciałabym mieć więcej nic z tobą do czynienia. Kardynał niech siedzi w swym pałacu, a ogrodniczka — w ogrodzie.
Arcybiskup odpowiedział uśmiechem na szczere wyznanie staruszki:
— Dla mnie byłeś zawsze Don Sebastianem. Kiedyś mi zapowiedział, że nie wolno nazywać cię Eminencją i zwracać się do ciebie z tytułami, jakich używają inni, zrobiłeś mi większą przyjemność, niż gdybyś mi podarował płaszcz Dziewicy z Sanktuarjum. Te tytuły męczyłyby mnie. Miałabym ochotę krzyknąć: „Dajcie mi spokój z tą Jego Eminencją! przecież, gdy był chłopcem, ciągnęłam go za włosy“. Miałeś wtedy prawdziwie rozbójnicze skłonności. Ujrzawszy w mem ręku kawałek chleba, brzoskwinię, lub inny przysmak — wyrywałeś mi je gwałtem.
— Dopiero, gdy odebrałeś pierwsze święcenia, zaczęłam się odnosić do ciebie z szacunkiem. Nie mogłam tykać księdzu, tak jak się tyka pierwszemu lepszemu chłopcu z chóru.
Dwoje starców pogrążyło się w milczeniu. Oczy ich z rozrzewnieniem błądziły po ogrodzie, tak jakby każde drzewo i każde sklepienie łuku nasuwało im jakieś wspomnienie.
— Wiesz, co mi teraz przyszło na myśl? — rzekła nagle Tomasa. — Przypomniałam sobie ów dzień, gdyśmy się widzieli wówczas w tym ogrodzie. Ubiegło już dużo czasu od tej chwili, przynajmniej pięćdziesiąt lat. Byłam z moją biedną starszą siostrą, tą, która wyszła za ogrodnika Lunę. Mój przyszły mąż znajdował się tutaj, w klasztorze. Nagle ujrzałam, jak do altany wchodzi piękny żołnierz z galonami wachmistrza. Ostrogi dźwięczały głośno. Na głowie miał kask z kitą, jaki mają żydzi z Monumento. To byłeś ty, Don Sebastjanie! Przybywszy do Toledo, aby odwiedzić wuja, nie mogłeś odjechać, nie zobaczywszy się z przyjaciółką, Tomasą. Byłeś wówczas ślicznym chłopcem. Nie mówię tego, aby ci schlebiać. Wyglądałeś na zdobywcę kobiet. Pamiętam, że powiedziałeś kilka pochlebnych słów o mojej urodzie. Wspomnienia te nie sprawiają ci przykrości — nieprawdaż? Były to galanterje ze strony żołnierza. Czegóż to wówczas nie wygadywałeś, Don Sebastjanie. Po twojem odejściu, szwagier zauważył: „porzucił na zawsze sutannę. Wujowi nie uda się zrobić z niego kapłana“.
Kardynał uśmiechnął się z dumą na wspomnienie eleganckiego podoficera dragonów.
— Było to szaleństwo młodości — zauważył. — W Hiszpanji istnieją tylko trzy możliwości: służba wojskowa, Kościół lub sukienka zakonna. Krew kipiała mi w żyłach i dlatego wybrałem karjerę wojskową. Miałem jednak nieszczęście, że wówczas był pokój. Widoki na awans były znikome. Aby nie zatruwać wujowi ostatnich lat jego życia, posłuchałem się jego rady i powróciłem do Kościoła. Wszędzie i zawsze można służyć Bogu i ojczyźnie. Ale wierz mi, że, nosząc na sobie purpurę kardynała, nieraz myślę z zazdrością o dragonie, któregoś wówczas widziała. Szczęśliwe to były czasy. Szabla ma zawsze dla mnie urok. Kiedy widzę przechodzących kadetów, wydaje mi się, że z chęcią oddałbym pastorał i mitrę za kepi i miecz. Prawdopodobnie byłbym lepszym od nich żołnierzem! Ach, gdybym żył w epoce, gdy prałaci walczyli z Maurami. Zasłużyłbym sobie na przydomek „wielkiego“.
I Don Sebastian wyciągnął ramiona, dumny z tej resztki sił, która mu pozostała.
— Był pan zawsze mężczyzną — rzekła ogrodniczka. — Przypominałam o tem nieraz tym księżynom, ośmielającym się krytykować kardynała: — Nie drażnijcie Jego Eminencji, gdyż jest on zdolny wejść któregoś dnia na chór i rozpędzić was na cztery wiatry — zarówno przyjaciół, jak i wrogów.
— Istotnie, chciałem niejednokrotnie postąpić w ten sposób — rzekł kardynał z błyskiem energji w oczach. — Lecz wstrzymałem się przez wzgląd na moje stanowisko i suknię kapłańską. Winienem być pasterzem stada, a nie okrutnym wilkiem, przerażającym jagnięta. Jednakże przychodzą chwile, gdy tracę cierpliwość i panowanie nad sobą. Niech Bóg mi wybaczy mój gniew, ale niewiele brakuje, bym podniósł laskę i skarcił te zbuntowane owieczki, mające w katedrze swoją owczarnię.
Don Sebastjan ożywił się, mówiąc o swej walce z kapitułą. Wspomnienie o tak wrogo dlań usposobionych podwładnych zakłóciło jego spokój. Zwierzanie się ze swych zmartwień przed starą przyjaciółką sprawiało mu ulgę.
— Nie masz pojęcia, Tomaso, ile musiałem wycierpieć przez tych ludzi. Pragnąłem poddać ich autorytetowi swej władzy, ponieważ byłem i jestem ich zwierzchnikiem, ponieważ winni mi są posłuszeństwo w imię dyscypliny, bez której zginie Kościół i religja. Oni jednak nie słuchają mnie. Niechętnie wypełniają moje rozkazy, a kiedy chcę im narzucić moją wolę, byle księżyna stawia się hardo, odwołuje się do duchownego trybunału, lub do papieża. Czy jestem, czy nie jestem ich zwierzchnikiem? Czy pasterz pyta się o zdanie swoich owieczek? Czy się ich radzi, skoro je chce wyprowadzić na drogę właściwą? Męczą mnie i zniechęcają do siebie ciągłemi skargami i kłótniami.
Na palcach można policzyć uczciwych ludzi; wszystko to warchoły i tchórze. W mojej obecności schylają czoła, uśmiechają się słodko, pieją hymny na cześć Jego Eminencji, ale, gdy tylko odwrócę się plecami, zamieniają się w kąsające żmije, w skorpjony, których żądło zagraża wszystkiemu. Ach, Tomaso, zlituj się nade mną! Na myśl o ich niegodziwości krew mnie zalewa!
— Nie trzeba się tak przejmować! Jesteś ponad nimi, nakażesz im posłuch!
— Oczywiście, że ich poskromię, przecież oni mnie nie pokonają. Tylko tegoby brakowało! W gruncie rzeczy intrygi tych plotkarzy niewiele mnie wzruszają. Wiem, że wkońcu ugnę tych wszystkich nędzników do mych stóp. Jakie oni mają jednak języki, Tomaso! Wyplątują niestworzone rzeczy o istocie, którą kocham najbardziej ze wszystkich. Oto, co mnie rani!
Tu zbliżył się do ogrodniczki i rzekł szeptem:
— Znasz moją przeszłość lepiej, niż ktokolwiek. Opowiedziałem ci ją, ponieważ żywię do ciebie bezgraniczne zaufanie. Nie jesteś głupia i, czego nie wiesz, tego się domyślasz. Mówiłem ci, kim jest dla mnie Donia Visitacion, wiesz również, co ci nędznicy mówią o niej. Nie udawaj, wiesz o tem dobrze. Wszyscy, nietylko w katedrze, ale nawet w mieście wiedzą o tych oszczerstwach, a wielu im wierzy. Ja natomiast muszę milczeć, gdyż ta sukienka nie pozwala mi powiedzieć prawdy.
I skurczonemi palcami jął miąć sutannę, jakby pragnął ją porwać na kawałki. Nastała chwila ciszy. Don Sebastjan wbił w ziemię surowy wzrok, zacisnął pięści, jakby chciał rzucić się na niewidzialnego wroga. Od czasu do czasu chwytały go zwykłe bóle. Z piersi wyrywały się bolesne westchnienia.
— Dlaczego myślisz o tych przykrych rzeczach? — zapytała ogrodniczka. — Szkodzisz tylko swemu zdrowiu. Jeśli poto tu przyszedłeś, lepiej było pozostać w domu!
— Nie, rozmowa z tobą sprawia mi ulgę. Pocieszam się, — zwierzając się przed tobą z moich trosk. Kiedy pozostanę sam w pałacu, wpadam w rozpacz. Wściekłość mnie dławi. Obawiam się, aby domownicy nie zobaczyli mnie w takim stanie. Śmieliby się ze mnie! Pragnę, aby biedna Visitacion nie dowiedziała się o niczem. A tak niezręcznie gram komedję. Nie umiem udawać wesołego, kiedy jestem smutny i zły. Całe piekło jest w moich piersiach. Nie móc wyznać, że jestem mężczyzną, że, jako istota z ciała i krwi, byłem słaby, że mam przy sobie owoc mego błędu i że, mimo wszystkich oszczerstw, jakie mnie ścigają, nie chcę się z nim rozłączyć. Każdy postępuje zgodnie ze swemi zasadami — ja chcę być uczciwy, mimo moich grzechów. Mógłbym zapomnieć o córce, porzucić ją, jak tylu ojców porzuca swoje dzieci! Jestem człowiekiem i szczycę się tem, człowiekiem, pełnym wad i cnót, jak wszyscy ludzie. Uczucie ojcowskie jest silnie rozwinięte we mnie. Raczej stracę mitrę, niż porzucę córkę. Z tej tak już odległej przeszłości, z najszczęśliwszego okresu mego życia pozostała mi tylko Visitacion. Jest żywym portretem ukochanej zmarłej. Ubóstwiam ją. To moje wątłe szczęście szarpią kalumnje tych łajdaków. Czyż nie należałoby nauczyć ich rozumu?
I poddając się czarowi wspomnień o tej idylli, z czasów episkopatu w Andaluzji, opowiedział raz jeszcze Tomasie o stosunku, wiążącym go z pewną kobietą, stroniącą od świata. Zbliżył ich do siebie mistycyzm; lecz natura prędko upomniała się o swoje prawa i mistyczna przyjaźń zamieniła się w namiętność cielesną. Byli sobie wierni, kochali się, zachowując wszystkie ostrożności, aby nie zdradzić się ze swoją miłością. Wreszcie kochanka umarła, pozostawiwszy mu córeczkę. Plotki, krążące po kapitule z powodu obecności tej córki w pałacu arcybiskupim, wyprowadzały Don Sebastjana z granic cierpliwości.
— Myślą, że jest moją kochanką — mówił z gniewem. — Moja biedna Visitacion, tak czysta i taka dobra dla wszystkich, jest według tych nędzników kobietą upadłą. Kochanka, którą odebrałem dla rozpusty z kolegjum szlachetnie urodzonych panien! Tak jakbym w moim wieku, będąc poważnie chory, mógł myśleć jeszcze o takich rzeczach. Och, niegodziwcy, łotry! Popełniają zbrodnię, aby zemścić się na mnie za swoje drobne przykrości.
— Niech sobie mówią. Bóg, który jest w niebie, widzi nas wszystkich.
— Wiem o tem, ale to mi nie może powrócić spokoju. Ty, Tomaso, która sama jesteś matką, wiesz, co to jest miłość rodzicielska. Boli nas nietylko to, co im się złego robi, lecz i te złe słowa, które się o nich mówi. — Och, jak ja cierpię! Od dziecka marzyłem, aby stać się tym, kim jestem. Patrząc na tron na chórze, myślałem, jak pięknie byłoby zasiąść tam w purpurze księcia Kościoła. Tak się też stało. Jestem arcybiskupem, jestem kardynałem, nie powinienem już niczego chcieć. Niestety, szczęście ucieka od nas, jak ów słup ognisty przed Hebrajczykami. Zdaje się nam często, że już, już zbliżamy się doń, tymczasem jest ono nieuchwytne. Jestem obecnie tysiąc razy bardziej nieszczęśliwy, niż byłem wówczas, kiedy wywalczałem sobie stanowisko i kiedy uważałem się za najnieszczęśliwszego z ludzi. Młodość moja przeminęła już dawno. Nie mogę się bronić na tych wyżynach, na które się wzniosłem, i gdzie ścigają mnie spojrzenia wszystkich.
Miej litość nade mną, Tomaso, gdyż jestem godzien litości! Być ojcem i ukrywać się ze swem ojcostwem, jak ze zbrodnią! Kochać swoją córkę miłością, która wzrasta w miarę, gdy się zbliżam do śmierci, i widzieć, że to czyste uczucie biorą za obrzydliwą namiętność!
Straszne oczy Don Sebastjana, te oczy, które napełniały trwogą całą diecezję, napełniły się łzami.
— Mam jeszcze inne troski — ciągnął dalej. — Obawiam się przyszłości. Po mojej śmierci córka moja otrzyma wszystko, co posiadam; stanie się bardzo bogata. Wrogowie moi nazywają mnie skąpcem. Nie jestem skąpy, tylko przewidujący i oszczędny. Chciałbym zabezpieczyć byt tej, którą kocham. Zebrało się dość wiele: pastwiska w Estramadurze, winnice w La Mancha, różne nieruchomości, a przedewszystkiem papiery procentowe, wiele papierów procentowych. Jako dobry Hiszpan, lubię pomagać memi pieniędzmi rządowi pod warunkiem, żeby pieniądze te przynosiły mi dobry dochód. Nie umiem dokładnie obliczyć mego majątku; być może, że posiadam dwadzieścia miljonów reali, a może i więcej.
Wszystko to są moje oszczędności, powiększone przez szczęśliwe operacje. Nie mogę uskarżać się na los. Przytem Bóg mi pomagał. Majątek ten całkowicie będzie należał do Visitacion. Moją jedyną radością byłoby wydanie jej zamąż za jakiego uczciwego człowieka. Ona jednak nie zgadza się rozstać ze mną. Jest zbyt religijna — i to mnie napełnia niepokojem. Nie dziw się, Tomaso, że ja, dostojnik Kościoła, obawiam się tej pobożności. Lubię, kiedy kobieta ma uczucie religijne, nieznoszę jednak bigotek, którym jest dobrze tylko w kościele. Kobieta powinna żyć, kochać i zostać matką. Miałem zawsze złe pojęcie o zakonnicach.
— Nic w tem dziwnego, że kocha Kościół — rzekła ogrodniczka. — Wychowana w tem środowisku, niema żadnych światowych upodobań. Nie niepokój się, Don Sebastjanie.
— Nie obawiam się o dzień dzisiejszy. Mieszka przy mnie i czuwam nad nią. Ale mogę umrzeć jutro, i moja Visitacion, pozostawszy sama ze swemi miljonami, może sobie nie dać rady w życiu. W dodatku ta skłonność do dewocji. Spryciarze umieją to wykorzystać. Widziałem w swem życiu wiele, należę do stanu duchownego i wiem, jak się to robi. Istnieją dzisiaj kongregacje religijne, których zadaniem jest polowanie na spadki, naturalnie ku większej chwale Pana. Drżę na myśl, że moja biedna córka mogłaby wpaść w ich sidła. Jestem katolikiem starej daty, katolikiem kastylijskim, stroniącym od różnych nowoczesnych, cudzoziemskich nowinek. Byłoby mi przykro na myśl, że przez całe życie oszczędzałem po to, aby moim majątkiem podzielili się jezuici lub jakieś siostry w wielkich kapturach, nie umiejące nawet mówić po hiszpańsku. Nie chcę, by z memi pieniędzmi stało się to, co z pieniędzmi przysłowiowego zakrystjana[3]. Walka z temi kanaljami sprawia mi wiele przykrości, lecz prócz tego cierpię jeszcze z powodu słabości charakteru mojej córki.
Umilkł, pogrążywszy się w czarne rozmyślania. Po chwili odezwał się znów tonem imperatywnym:
— Zobaczymy, kto będzie górą! Ale ty, która znasz mnie tak dobrze, powiedz, czy rzeczywiście jestem tak zły, jak mówią moi nieprzyjaciele? Czy zasłużyłem na karę, jaką mi Bóg zesłał? Jesteś zacną, czystą i szlachetną kobietą. Instynktem serca odczuwasz te rzeczy lepiej, niż doktorowie teologji.
— Pan jest zły, Don Sebastjanie? Nigdy, przenigdy! Jesteś takim mężczyzną, jak inni. Wart jesteś przytem daleko więcej, niż inni, ponieważ nie masz w sobie fałszu, ani hipokryzji.
— Tak, masz rację, jestem mężczyzną. Jestem mężczyzną, podobnym do innych mężczyzn. Ci z pośród nas, którzy stają na wyżynach, jak święci, ustawieni na fasadach kościołów, podziwiani zdaleka, wydają się piękni. Zbliska są brzydcy brzydotą kamieni, stoczonych przez czas. Możemy wydawać się świętymi tylko zdaleka — nasze otoczenie będzie jednak zawsze wiedziało, że jesteśmy ludźmi z krwi i ciała. Niebrak oczywiście wśród kleru i takich, którzy zdołali się wyzwolić z namiętności ludzkich. Ale nie wiemy przecież, czy tej małej liczby wybrańców nie gnębi demon pychy, czy nie marzą oni o tem, aby kosztem ascetycznego życia zdobyć pośmiertną sławę i zasłużyć sobie na posągi. Przytem ksiądz, który zdołał poskromić swój temperament, prawie zawsze robi się sknerą. Ja nie przez chciwość zbierałem pieniądze — chciałem, aby moja córka stała się bogata.
Nastała znów chwila ciszy. Don Sebastjan pogrążył się w zadumę. Po chwili zaczął znowu:
— Myślę jednakże, że, gdy wybije ostatnia godzina, Bóg mnie nie odtrąci. Jego nieskończone miłosierdzie większe jest przecież, niż wszystkie małostki naszego życia. Jakaż jest moja zbrodnia? Kochałem ją tak, jak mój ojciec kochał moją matkę i miałem z nią dziecko, tak jak je miało wielu świętych i apostołów. Celibat kapłanów jest wynalazkiem ludzkim, regułą, nakazaną przez sobory, podczas gdy ciało i jego wymagania są dziełem Boga. Myśl, że zbliżam się do śmierci, przeraża mnie; nieraz w nocy drżę i wątpię. Jednak służyłem Stwórcy, jak mogłem. Gdybym żył w dawnych czasach, broniłbym Go mieczem, walczyłbym z heretykami. Dzisiaj jestem księdzem i walczę dla Niego z bezbożnością mego wieku. Tak. Bóg przebaczy mi i przyjmie mnie do swojej chwały. Powiedz mi, Tomaso, ty, która pod twardą skorupą masz serce anioła — czy stanie się tak, jak ja mówię?
Ogrodniczka uśmiechnęła się, a słowa jej przerwały ciszę zachodzącego dnia.
— Uspokój się, Don Sebastjanie. Znałam w lej katedrze wielu kandydatów na świętych, ale wszyscy oni byli mniej warci od ciebie. Porzucali swoje potomstwo, aby zasłużyć sobie na zbawienie, poświęcali swoje rodziny, aby ocalić to, co nazywali czystością duszy.
Możesz mi wierzyć: prawdziwych świętych tutaj niema, są tylko ludzie, tylko ludzie. Nie należy żałować, że się poszło za porywem serca. Bóg stworzył nas na obraz i podobieństwo swoje i nie nadarmo dał nam uczucia rodzinne. Reszta, jak celibat, czy czystość cielesna, jest wymyślona przez księży dla odróżnienia siebie od innych ludzi. Ale ty, Don Sebastjanie, bądź człowiekiem, a im bardziej nim będziesz, tem się lepszym staniesz i chętniej przyjmie cię Bóg do swojej chwały!




  1. Pustelnia położona po drugiej stronie Tagu. Roztacza się z niej wspaniały widok na miasto i góry.
  2. Tanto monta znaczy „tyleż“. Na zbrojach Ferdynanda i Izabelli była następująca dewiza:
    Tanto monta, monta tanto
    Isabel como Fernando.
  3. „Los dineres de sacristan cantando se vienen y cantando se Van“, znaczy „pieniądze zakrystjana śpiewająco przychodzą i śpiewająco odchodzą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Edward Boyé.