<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Gabrjel Luna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Od tego dnia Gabrjel unikał starannie zebrań w Klasztorze. Żałował tego wszystkiego, co wypowiedział, i postanowił nie prowadzić już sporów z don Antolinem. Widział teraz jasno, na co naraził się, zdradzając tak lekkomyślnie swoje poglądy. Obawiał się, że go wydalą z katedry i skażą znów na awanturniczą tułaczkę po świecie. Był zły na siebie. Wyrzucał sobie swoje postępowanie. I na cóż właściwie zda się wstrząsanie pojęciami tych biedaków?... Czyż zaważyłoby nawet w ludzkim pochodzie naprzód nawrócenie kilku istot, przywiązanych do tradycji, jak ślimaki do skały? Pozatem jego brat, Estaban, został napewno powiadomiony już o tej rozmowie przez starego księdza.
— Ma heretyckie poglądy — mówił Srebrna Rózga — i ośmiela się wygłaszać je w naszym świętym przybytku z taką pewnością, jakgdyby znajdował się w jednym ze swoich piekielnych zagranicznych klubów. Gdzież on się nasłuchał tych szatańskich bredni? Nigdy nie słyszałem od nikogo podobnych herezyj!... Powiedz mu jednak, że gotów jestem wybaczyć mu wszystko, ponieważ znam go od dziecka i nie zapomniałem, że był niegdyś chlubą naszego Seminarjum. Zdaję sobie wreszcie sprawę, że słaby jest i chory, i że nieludzkim czynem byłoby wyrzucenie go teraz z katedry. Lecz podobne skandale nie mogą mieć tu miejsca nadal! Nie będę się silił, aby zmieniać jego poglądy. Niech zachowa jednak te potworności dla siebie. Jeśli już nie dba o dobro własnej duszy, niechże choć nie gorszy zepsuciem innych, wygłaszając wobec ludzi podobne potworności. Słyszane rzeczy? — meetingi w kościele prymasowskimi Tego już za wiele! Wreszcie należałoby, aby twój brat pamiętał, że zarówno ty, jaki on, jecie chleb Kościoła i że nieuczciwością jest sarkać na tego, kto nas żywi i odziewa!
Odtąd Gabrjel unikał starannie przyjaciół i wielbicieli z Claverias. Przestał nawet chodzić do szewca, a gdy tylko ujrzał towarzyszy, krążących wpobliżu galerji, opuszczał natychmiast Sagrarję i krył się na poddaszu kapelmistrza.
Te chwile, spędzane razem, sprawiały kapelmistrzowi ogromną radość: mógł grać swobodnie Gabrjelowi mnóstwo najnowszych utworów.
Gdy Gabrjela zaczynały dusić ataki kaszlu, don Luis przestawał grać i zaczynał mówić długo — o muzyce.
— Gabrjelu — rzekł pewnego popołudnia — znasz kawał świata i dużo rzeczy rozumiesz, musiało cię więc chyba uderzyć to, co i mnie: Hiszpanja jest krajem smutnym. To nie znaczy jednak, aby Hiszpanie byli melancholikami: ich smutek jest smutkiem odludków i brutalnych dzikusów. Nastrój swój doprowadzają zwykle do ostateczności. Albo zanoszą się spazmatycznie od śmiechu, pokazując wszystkie zęby, albo, płacząc, wyją. Nie znają uśmiechów łagodnych, pogodnej wesołości, odróżniającej człowieka od bydlęcia. Dusze ich ponure są, jak ciemne jaskinie, po których namiętności wszelkie tłuką się, niby rozpasane, dzikie zwierzęta, pragnące wyrwać się z klatki.
— Tak, masz rację — odpowiedział Gabrjel — Hiszpanja jest smutna. Choć nie nosi już czarnych, pokutnych szat i różańca na rękojeści miecza, jak w dawnych wiekach, nie mniej jednak pozostała jej żałoba wewnętrzna i dusza wiecznie ponura, pełna niepojętych tajemnic. Trzy wieki nieludzkich udręczeń Inkwizycji zostawiły jej w krwi sadyzm palenia na stosie. Tak, my nie możemy już beztrosko się weselić.
— Muzyka najlepiej odzwierciadla charakter na rodu — rzekł don Luis. — Niemcy tańczą wesołego, zmysłowego walca z kuflem piwa w ręku, śpiewając „Gaudeamus igitur“ — hymn studencki, wysławiający beztroskie, materjalne życie. Francuzi paplą dużo i bezustannie, co chwila wybuchając śmiechem, tańczą, fikając bezładnie nogami w powietrzu i sami wyśmiewają swoje małpie ruchy. Anglicy upodobnili balet do gimnastyki, zaznaczając tem swoją zdrową, silną postawę życiową. Każdy z tych narodów w chwili, gdy uczuwa łagodny nastrój smutku, usypia swoją duszę i przemawia do wyobraźni, śpiewając pieśni, romanse, ballady. Nasze tańce narodowe mają w sobie coś z pierwotnego kapłaństwa — przypominają zmysłową gwałtowność namaszczonego tancerza, szaleńczą zawrotość kapłanki, z oczyma błędnemi i pianą na ustach padającej wkońcu u stóp ołtarza. A śpiewy nasze? Piękne, noszące znamiona różnych cywilizacyj, ileż posiadają upojenia i rozpaczy! Obnażają duszę chorego narodu, którego najulubieńszą rozrywką jest widok krwi ludzkiej i przedśmiertnych podrzutów zwierząt na arenie cyrkowej.
Wesołość hiszpańska, radość andaluzyjska — wszystko to trzech groszy nie warte! Pewnej nocy byłem w Madrycie na zabawie andaluzyjskiej — to znaczy na najbardziej typowej hiszpańskiej zabawie. Chcieliśmy się uraczyć i rozweselić. „Wina, jeszcze raz wina!“ I im gęściej krążyły kielichy, tem mocniej ściągały się brwi, twarze stawały się bardziej ponure, ruchy surowsze. — „Olé! Olé Dla nas cała radość życia!“ — Ale radości tej nie było widać. Mężczyźni obrzucali się pełnemi złości spojrzeniami, kobiety tupały nogami, klaskały w dłonie, patrząc przed siebie ogłupiałym i tępym wzrokiem. Tancerki wiły się w skrętach wężowych, przygryzając wargi i rzucając spojrzenia ostre, pogardliwe — nieprzystępne i wyniosłe, jak bajadery, odprawiające swój rytuał religijny. Od czasu do czasu w sennym monotonnym gwarze podnosił się śpiew, cierpki, ostry, jak krzyk człowieka, padającego z rozdartą piersią. A słowa? Ponure są, jak cela więzienna; niekiedy piękne pięknością skargi więźnia, śpiewającego przed kratą swej ciemnicy. Są w nich uderzenia sztyletu, zadane zdradzieckiej kochance, zmyta krwią zniewaga, którą wyrządzono matce, skargi i przekleństwa, rzucane na głowę sędziego, skazującego na galery caballeros de calcinés y faja[1], smutek skazańca, który posyła pożegnanie słońcu, ostatni raz oglądanemu przed egzekucją: poezja pogrzebowa i szubieniczna, ściskająca serce i tłumiąca w zarodku najmniejszy odruch wesołości. Nawet płomienne zwykle hymny na cześć kobiety pozbawione są u nas tchnienia siły męskiej i ognia namiętności. I oto muzyka, która ma być dla narodu środkiem do wypowiadania nadmiaru uczucia, muzyka, która będzie służyła mu „ku rozweseleniu“ być może jeszcze przez wieki. Tak, jesteśmy smutnym narodem. Mamy ten smutek zaszczepiony już w krwi. Nie znamy pieśni bez groźby i płaczu; a śpiew nasz wydaje się nam tem piękniejszy, im więcej w nim westchnień, jęków bolesnych i rzężenia agonji.
— To prawda — odrzekł Gabrjel — i nie może już być inaczej. Naród hiszpański niewolniczo, z zamkniętemi oczyma wierzył w swoich królów i kapłanów — i urobił się na ich obraz i podobieństwo. Wesołość jego przypomina niską i niekrzesaną wesołość mnicha; jego romanse hultajskie są opowiadaniami, powstałemi w refektarzu podczas godzin trawienia. Śmiejemy się zawsze z tych samych powodów: — z groteskowego ubóstwa; z wszy, z lśniącego nocnika, jedynego sprzętu biednego hidalga, z przebiegłości zgłodniałego człowieka, który usiłuje ukraść towarzyszowi resztę sucharów, ze zręczności złodziejów, obcinających sakiewki zakwefionym damom, śpieszącym do kościołów; ze sprytu kobiety, która pomimo, że jej pilnuje zazdrosny mąż, potrafi być bardziej występną, niż damy dzisiejsze, żyjące w zupełnej swobodzie. Smutek Hiszpana jest dziełem naszych królów, tych złowrogich, chorobliwych władców, którzy marzyli o utworzeniu wszechświatowego królestwa, podczas gdy ich własny naród przymierał głodem. Widząc, że rzeczywistość kłóci się jaskrawo z ich planami, stawali się hipochondrykami i fanatykami, tłumacząc swe niepowodzenia karą Boga — i, aby Go ubłagać, wpadali w dewocję okrutną. Kiedy Filip II dowiedział się o straszliwej klęsce Niezwyciężonej Armady, o śmierci tylu tysięcy ludzi, która pogrążyła w żałobę połowę Hiszpanji, nie przejął się tem ani na chwilę. „Posłałem ich na walkę z ludźmi, nie z żywiołami“ — powiedział — i kończył najspokojniej przerwane modlitwy w kaplicy Escurialu. Ponura i złowroga groza smutku tych monarchów uciska do dziś dnia nasz naród. Nic dziwnego, że na przestrzeni wieków kolor czarny był najulubieńszą barwą dworu hiszpańskiego. Ciemne i zimne aleje rezydencyj królewskich, wysadzane ponuremi drzewami, były i są dotychczas ulubionem miejscem przechadzek królów. Wszystkie ich miejskie pałace mają brunatne dachy, spłaszczone wieże, ozdobione chorągiewkami, i aleje smutne, jak ogrody klasztorne.
Gabrjel zapomniał o wszelkiej ostrożności w tym małym pokoiku, gdzie jedynym jego słuchaczem był kapelmistrz — tu mógł przynajmniej mówić bez obawy.
— Usposobienie smutne — ciągnął, — jest to kara natury, która się mści za despotyzm hiszpańskich władców. Jeśli nawet jaki król przyniósł ze sobą na świat pewien smak artystyczny, jak naprzykład Ferdynand VI, to, zamiast cieszyć się radością życia, musiał zanudzać się na śmierć, słuchając aryj, które żeńskim sopranem piszczał Farinelli. Ci, którzy byli zbyt tępi, ażeby odczuwać jakiekolwiek piękno, spędzali życie w lasach, okalających Madryt, goniąc z fuzją w ręku za jeleniem i nudząc się niemiłosiernie podczas przerw w polowaniach. Smutek katolicyzmu przeniknął naszych królów aż do szpiku kości. Podczas gdy cała ludzkość, rozzuchwalona zmysłowem tchnieniem Renesansu, podziwiała boskie kształty Apolla i oddawała hołdy Wenerze, którą pług wieśniaka wydobył z ziemi, dla monarchji hiszpańskiej najwyższym ideałem piękna był królujący w starych katedrach omszały, poczerniały Chrystus z sinemi wargami, o ciele wyschłem i kościstem, z pokurczonemi, zbroczonemi krwią nogami. Krew ta wiele usług oddała religji w chwilach załamania wiary, wtedy, gdy duch upadał, a wiarę w dogmat należało poprzeć orężem! Podczas gdy w Wersalu szemrały fontanny pośród marmurowych posągów nimf, a dworzanie Ludwika XIV w barwnych strojach, rozpustni, jak poganie, krążyli, niby rój motyli, koło wytwornych dam o klasycznych kształtach, dwór hiszpański, cały w czerni, z różańcem u pasa, ustrojony w zieloną wstęgę Inkwizycji, uczestniczył w autodafe — a król szczycił się, że pali heretyków i jest alguazilem.
Niestety, jesteśmy narodem, którym włada smutek. Ponury smutek tych czarnych wieków żyje w nas jeszcze. Zastanawiałem się często nad życiem tych, których natura wyposażyła w umysły krytyczne. Inkwizycja szpiegowała każde słowo i starała się przejrzeć nawet myśli ludzkie. Za jedyny cel życia uważano zdobycie nieba — a cel ten z dniem każdym stawał się coraz dalszy i trudniejszy do osiągnięcia. Ażeby zbawić duszę, należało przedewszystkiem bogactwa swe oddać na rzecz Kościoła — najwyższą bowiem i najbardziej zalecaną formą życia było ubóstwo. Po zrzeczeniu się swoich dóbr materjalnych trzeba było modlić się co godzinę, codzień być w kościele, należeć do stowarzyszenia religijnego, biczować się w krypcie, wreszcie wysłuchiwać z pokorą głosu „Brata grzechu śmiertelnego“, który co godzinę przerywał sen, przypominając, że śmierć jest bliska. Do tego wiecznego strachu dołączała się jeszcze ciągła niepewność zbawienia, przekonanie, że można za jeden grzeszek dostać się do piekła, niemożność przebłagania tego Boga groźnego i mściwego; a poza okropnością cierpień fizycznych — paniczny strach przed stosem, strach, który upodlał nawet najszlachetniejszych i najinteligentniejszych ludzi.
W tem świetle wydaje się jasne cyniczne wyznanie kanonika Llorenta, tłumaczące, dlaczego został sekretarzem Inkwizycji: „Zaczęto piec ludzi, więc, aby nie zostać upieczonym, należało samemu stanąć po stronie tych, którzy pieką“. Ludzie inteligentni nie mieli innego wyjścia. Czyż zdołaliby się oprzeć i zbuntować? Król, pan absolutny ludzi i ich majątków, był tylko pokornym sługą sług Kościoła — biskupów, zakonników i zaufanych Świętego Officium. Wszyscy monarchowie Hiszpanji, oprócz pierwszych Burbonów, byli sługami Kościoła. W żadnem państwie nie było takiej jednomyślności między tronem a ołtarzem, jak u nas. Religja mogła doskonale obyć się bez królów, ale królestwo bez religji nie utrzymałoby się napewno.
Zwycięski wojownik, conquistador, który zakłada sobie państwo, obywa się narazie bez księdza; szacunek, jaki wzbudza wśród poddanych sława jego oręża, wystarcza mu w zupełności, aby mógł bezpiecznie władać krajem. Ale w miarę zbliżania się śmierci zaczyna coraz bardziej myśleć o swoich spadkobiercach — następcach, którzy nie umieli otoczyć się takim, jak on, uwielbieniem, sławą i znaczeniem — wtedy za pośrednictwem księdza bierze sobie za tajemniczego sprzymierzeńca Boga, który będzie czuwał nad zachowaniem korony w jego rodzie. Założyciele dynastyj panują „z łaski siły“, a ich następcy „z łaski Boga“.
Gabrjel umilkł na chwilę — dusił się. Jego wątłemi piersiami wstrząsał tak gwałtowny kaszel, że kapelmistrz przeraził się nie na żarty.
— Nie niepokój się, don Luisie — powiedział, opanowawszy się, — takie ataki miewam codziennie. — Jestem chory i nie powinienem tak dużo mówić; ale to jest silniejsze ode mnie. Gniewają mnie te wszystkie absurdy religji i monarchji, zakorzenione nietylko u nas, ale na całym świecie.
— Co do mnie — rzekł kapelmistrz — nie interesuję się zupełnie polityką. Jest mi wszystko jedno — monarchja, czy republika. Moją jedyną ojczyzną jest sztuka. Nie wiem, jaką rolę odgrywa monarchja w tych innych krajach, które zwiedzałeś, wiem tylko, że u nas już dawno umarła. Tolerujemy ją, jak wiele innych zabytków przeszłości, ale ona już nie wzbudza żadnego entuzjazmu i z pewnością nikt nie byłby w stanie poświęcić się dla niej. Sądzę, że nawet ci ludzie, którzy całe życie spędzają u jej boku i których interesy zatem są organicznie związane z interesami tronu, wyrażają więcej gorliwości i przywiązania w słowach, niż go mają w sercu.
— Istotnie jest tak — odpowiedział Gabrjel. — Ostatnim kochanym i poważanym królem był Ferdynand VII. Jaki lud — taki władca! Od tego czasu naród oświecił się, wyemancypował — ale nasi królowie nie wzięli udziału w tym pochodzie naprzód; przeciwnie, zdaje się, że cofnęli się nawet wstecz, zrywając coraz bardziej z antyklerykalnemi, reformatorskiemi poczynaniami pierwszych Burbonów.
Gdyby dzisiaj nauczyciele, wychowujący młodego księcia, postawili sobie za zadanie: „Chcemy zrobić z niego Karola III“ — oburzyłyby się na to nawet mury pałacowe. Polityka austrjacka zmartwychwstała tak, jak odrastają pasożytnicze rośliny, daremnie pielone. Jeżeli w siedzibie naszych królów przytacza się kiedy przykłady przeszłości — przywołuje się na pamięć zawsze czasy cesarzy austrjackich, ale zapomniano już zupełnie o władcach, którzy zadali moralny cios Inkwizycji, którzy wygnali jezuitów.

Każdy prawie poranek spędzał Gabrjel u swej siostrzenicy. Ukołysany rytmicznym turkotem maszyny, wpatrywał się w wychodzący z pod skaczącej igły materjał, który rozsiewał wokoło specyficzny zapach świeżej tkaniny.
Gdy od czasu do czasu, poprawiając nitkę, podnosiła głowę i wzrok jej spotykał się z wzrokiem Gabrjela — twarz jej ożywiała się słabym uśmiechem. W tem odosobnieniu, w jakie ją wtrącił gniew ojca, czuli instynktowną potrzebę zbliżenia się, jak ludzie, którymi zagraża to samo niebezpieczeństwo. Zbliżyła ich do siebie choroba. Gabrjel miał serdeczne współczucie dla nieszczęśliwej, widząc, w jakim stanie świat zwrócił ją domowemu ognisku, które porzuciła niegdyś. Cierpiała niekiedy okropnie. Uśmiech ukazywał jej zepsute zęby; skóra jej tak biała i delikatna ongi, pokryta teraz była szkarłatnemi plamami. Lecz, mimo wszystko, młodość w swej wiośnianej sile kwitła nadal pośród tej ruiny i nadawała blasku jej oczom i uśmiechowi.
Czasami Gabrjel, dusząc się podczas bezsennych nocy atakami kaszlu, z piersią i głową oblaną zimnym potem, słyszał ze swego łóżka ciche jęki i skargi, które jego siostrzenica napróżno starała się zagłuszyć; chciała bowiem, aby nikt w domu nie wiedział o jej męce.
— Co ci było wczoraj wieczorem? — pytał zwykle nazajutrz rano. — Czemu skarżyłaś się?
I Sagrario z pewnem wahaniem przyznawała się wkońcu:
— Łamie mnie po kościach! Straszliwy ból chwyta mnie w chwili, gdy wchodzę do łóżka. Mam wrażenie, że rozszarpują mnie na kawałki. A ty, stryju, jakże się czujesz? Słyszałam przez całą noc twój kaszel. Dusisz się formalnie!
I każde z nich, zapominając o swych własnych cierpieniach, litowało się nad niedolą drugiego. Wytworzyło się między nimi serdeczne współczucie; a to, co uczuwali ku sobie, nie było pociągiem zmysłowym, ale przywiązaniem braterskiem, zrodzonem przez nieszczęście.
Często Sagrario wysyłała swego stryja z domu. Martwiła się, widząc, jak siedzi przy niej nieporuszenie, kaszle ciężko i wpatruje się w nią z uwielbieniem.
— Ależ idźże już sobie! — mówiła, siląc się na wesołość. — Działa mi to na nerwy, gdy widzę, że siedzisz tu ciągle, spokojny, niewzruszony, jak posąg, dotrzymując mi towarzystwa, choć uczuwasz tak wielką potrzebą ruchu i czynu! Idź do swoich towarzyszy! Przeklinają mnie z pewnością w tej chwili, myśląc, że to ja cię zatrzymuję. Przejdź się trochę, proszę cię, mój stryju! Porozmawiaj o tych sprawach, które cię tak bardzo zajmują, a których ci biedacy słuchają z otwartemi ustami. Ale uważaj, żebyś się nie zaziębił i nie zmęczył zanadto.
Te rady, często powtarzane, sprawiły, że Gabrjel powoli zapominał o swem postanowieniu zachowania ostrożności. Reszty dokonali wielbiciele jego z Claverias, którzy czatowali na niego i skwapliwie wykorzystywali każdą sposobność pomówienia z nim. Miejsce zebrań zostało jednak zmienione.
— Najlepiej spotykajmy się na wieży — powiedział pewnego dnia dzwonnik — Srebrna Rózga jest wściekły na nas, zagroził nawet szewcowi, że wyrzuci go z klasztoru, jeżeli będziemy w dalszym ciągu zbierali się u niego. Ale dla mnie będzie pobłażliwszy, zna mnie tak dawno. Zresztą, jeśli on rządzi klasztorem, ja rządzę moją wieżą; niechno się tylko ośmieli przyjść nas szpiegować i strofować! Zrzucę ze schodów tego szatańskiego skąpca!
I znów Gabrjel zaczął przychodzić do dzwonnika. Ściany mieszkania, niegdyś bielone wapnem, pokrywały teraz pożółkłe rysunki, przedstawiające po szczególne epizody wojny Karlistów. Tu rewolucjonista spotykał wszystkich swoich dawnych słuchaczy wraz z don Martinem, jałmużnikem klasztornym, który wchodził ukradkiem, obawiając się spotkania z Srebrną Rózgą — i szewcem, który pracował nocami, aby wynagrodzić czas, tracony we dnie na słuchanie Gabrjela. Człowiek ten, bardziej od innych dziki i skryty, był z całego otoczenia najzuchwalszy, gdy przemawiał; przenosił się z zawrotną szybkością myśli od jednej idei do drugiej i przyswajał sobie od razu najdalej idące koncepcje.
— Jestem tem, czem i ty, Gabrjelu! — mówił gwałtownie. — Jesteś anarchistą? I ja nim jestem! Chcesz, aby biedak żył, bogaty narówni ze wszystkimi pracował, aby każdy mógł zbierać owoce swojej pracy, żeby wszyscy wspólnie sobie pomagali? — Przecież to samo identycznie mówiłem, gdyśmy przebiegali świat z bronią na ramieniu i boiną na głowie! Co się tyczy religji, której ongiś byliśmy fanatycznymi wyznawcami — nie troszczę się o nią teraz! Pod twoim wpływem uświadomiłem sobie, że to są bzdury, wytworzone przez ludzi chytrych poto, aby biedacy godzili się dobrowolnie ze swym nieszczęśliwym losem ziemskim w nadziei dostąpienia łaski nieba. Trzeba przyznać, że nie jest to źle obrachowane! — bo przecież ci wszyscy, którzy po śmierci nie znajdą nieba, nie przyjdą zpowrotem na ziemię skarżyć się na swoją krzywdę.
Pewnego dnia Gabrjel wyraził życzenie zwiedzenia klatki z dzwonami. Było to na wiosnę; rozpoczynała się pora upałów, niebo miało barwę świetlistego lazuru.
— Nie widziałem Gorda od czasów mojego dzieciństwa. Chodźmy — chciałbym ostatni raz przed śmiercią rzucić okiem na całe Toledo.
I w towarzystwie swoich uczniów wszedł powoli na górę krętemi wąskiemi schodkami. W górze wilgotny wiatr przedostawał się przez olbrzymie kraty, otaczające dzwony. Z środka sklepienia zwisał słynny Gorda, którego olbrzymia misa bronzowa miała jeden bok popękany całkowicie. Serce dzwonu, które uderzeniami swemi robiło te rysy, wisiało spokojne, ogromne, jak utrącony słup kolumny, pokryte wyżłobieniami; drugie — mniejsze mieściło się wyżej, we wnętrzu dzwonu. Czarne, ordynarne dachy katedry rozciągały się u stóp Gabrjela. Naprzeciwko, na wzgórku wznosił się Alcazar — wyższy i rozleglejszy, niż gmach świątyni, jakgdyby przejął postawę od imperatora, który go fundował, od tego Cezara katolicyzmu, zapaśnika wiary, który, mimo swego fanatyzmu, usiłował utrzymać Kościół w zależności od siebie. Budowle miasta grupowały się około świątyni. Domy mieszkalne tonęły w powodzi wież, kopuł i absyd. Gdziekolwiek Gabrjel obrócił oczy, wszędzie wzrok jego spotykał kościoły, kaplice, klasztory, dawne szpitale. Religja zawojowała przemysłowe niegdyś Toledo i gniotła swoją skamieniałą skorupą umarłe miasto. Na niektórych dzwonnicach powiewały małe czerwone chorągiewki, ozdobione śnieżnemi kielichami — oznaczało to, że świeżo wyświęcony ksiądz odprawia tu swą pierwszą mszę.
— Zawsze, kiedykolwiek tu jestem, widzę te chorągwie — mówił don Martin, przysiadłszy na belce obok Gabrjela. — Proces wyświęcania się na księży nie ustaje ani na chwilę, a większość nowicjuszów wybiera karjerę duchowną dlatego, że, widząc dzisiejszy triumf Kościoła, spodziewa się dla siebie świetnej przyszłości. Biedni ludzie! I mnie także wśród śpiewu i mów uroczystych prowadzono przed ołtarz, jakgdybym święcił dzień triumfu. Dym kadzideł mglił mi oczy. Rodzina moja płakała ze wzruszenia — widziano we mnie sługę Bożego. Ale nazajutrz po święcie, gdy światło gromnic i żar kadzielnic zgaśnie, gdy kościół wróci do swego codziennego wyglądu — rozpoczyna się życie nędzne i trzeba dobrze kręcić głową, aby zarobić na kawałek chleba! Siedem durów na miesiąc!
Gabrjel potakiwał smutnie głową.
— Tak, wy jesteście pierwszemi ofiarami — powiedział. — Czasy wielkich fortun kościelnych minęły już. Nieszczęśliwi chłopcy, wdziewający sutannę w nadziei zdobycia mitry, robią na mnie wrażenie tych emigrantów, co to, udając się w dalekie kraje, osławione przez całe wieki eksploatacyj — przyjechawszy, zastają ziemię bardziej spustoszone i wynędzniałe, niż w ich własnych stronach rodzinnych.
— Masz rację, Gabrjelu. Jednak Kościół — karmicielka ma jeszcze w swoich piersiach wystarczającą ilość mleka, ażeby wyżywić swe dzieci. Ale tylko niektóre dostać się do nich zdołają. Piją też na umór — omal nie pękną, podczas, gdy inne umierają z pragnienia. Można się uśmiać, gdy słyszy się zdanie, że w Kościele panuje równość i idea demokracji! Nigdzie w historji nie spotykamy równie bezwzględnych i bezlitosnych rządów despotycznych!
W dawnych czasach papieże i biskupi byli wybierani przez ogół wiernych i jeśli na złe używali swojej władzy — zrzucano ich z urzędu. Ale dzisiaj w Kościele istnieje arystokracja, rozpoczynająca się od kanoników wzwyż — i ten, któremu udało się sięgnąć po mitrę, przed nikim już nie zdaje rachunku. W stosunkach świeckich usuwają urzędników, zmuszają do dymisji ministrów, pozbawiają szarży wojskowych, detronizują nawet królów. Ale przed kimże odpowiadać mają za swoją działalność papieże i biskupi, skoro są wyświęceni i mają kontakt z Duchem Świętym? Jeżeli odwołasz się do sprawiedliwości, skierują cię do trybunałów, których sędziowie należą do tej samej elity arystokracji duchownej...
Don Martin umilkł na chwilę, jak gdyby zbierał swoje wspomnienia, później znów zaczął:
— A to ubóstwo Kościoła w Hiszpanji — są to bezczelne kpiny! Ta bieda jest pojęciem względnem. Oczywiście duchowieństwo hiszpańskie nie ma już dziś w swem ręku połowy wszystkich bogactw narodu, jak to było dawniej; ale właśnie u nas Kościół jest bardziej honorowany, niż gdzieindziej, i państwo daje mu ogromną część swych dochodów. Pochłania on z naszego budżetu czterdzieści jeden miljonów; a ta cyfra, która wydaje mu się nic nie znaczącą, jest w istocie olbrzymia w kraju, gdzie się przeznacza dziewięć miljonów na oświatę publiczną i jeden miljon na zapomogi publiczne!
Na utrzymanie dobrych stosunków z Bogiem Hiszpanie wydają pięć razy więcej, niż na naukę. Zresztą ta cyfra czterdziestu jednego miljona jest oznaczona poto, aby omylić tylko podejrzliwość ludzką; należy bowiem wziąć pod uwagę jeszcze zapomogi i pensje duchownych. W ministerstwie spraw wewnętrznych Kościół ma swój stały budżet na misje zagraniczne; w ministerstwie spraw wojskowych i marynarki — na kapelanów wojskowych; w ministerstwie oświaty i sprawiedliwości — także na coś. Poto, aby Kościół mógł zachować przepych Pontyfikatu Rzymskiego, my musimy utrzymywać jego ambasadora. Otrzymuje stałe zapomogi na reparacje kościołów, na kolonizowanie Fernando Poo, na różne potrzeby nieprzewidziane, i wreszcie sam już nie wiem, na ile innych celów dodatkowych. Pozatem trzebaby określić ściśle sumę, którą naród hiszpański dobrowolnie daje Kościołowi. Bulla, oznajmiająca świętą krucjatę, przynosiła rocznie przeszło dwa i pół miljona dochodu. A datki, składane dobrowolnie przez wiernych na majątki kościelne, a zyski, które zakony religijne ciągną z ich świętego przemysłu — to chyba niezły kawał grosza! Dalej stałe zapomogi rad miejskich i rady głównej — tworzą sumę znaczną! Jednem słowem Kościół, który bezustannie mówi o swojej biedzie, pochłania państwu i poszczególnym ludziom przeszło trzysta miljonów rocznie — prawie dwa razy tyle, co obrona krajowa; i to nie przeszkadza, że w zakrystjach narzeka się na złe czasy.
Tak jest, trzysta miljonów! Obliczyłem to dobrze. A ja, duchowny, zarabiam miesięcznie siedem durów; większość wikarjuszów otrzymuje gorsze pensje, niż prosty robotnik; tysiące księży musi biegać od zakrystji do zakrystji, aby odprawić mszę i zarobić w ten sposób na kawałek powszedniego chleba. Na cóż więc idą te wszystkie pieniądze? — Na arystokrację kościelną, podczas gdy my jesteśmy tylko prostą czeladzią! Cóż to za szantaż, Gabrjelu! Wyrzekamy się miłości i rodziny, uciekamy od uciech świeckich, oblekamy się w szaty żałobne — i za tyle ofiar zarabiamy mniej, niż ci, którzy tłuką kamienie na szosach! Nie męczy nas nasza praca, to prawda, nie grozi nam upadek z rusztowania, ale nędza nasza jest większa, niż nędza wielu robotników. A przyznać się do swego ubóstwa, ani prosić o wsparcie nie możemy przecież, nie pozwala na to nasza suknia, której oddać winniśmy należny szacunek. Gdy w Hiszpanji nastąpił kres panowania Kościoła, wszystkie konsekwencje spadły na nas, maluczkich. Kapłan jest biedny, katedra także jest biedna, ale książęta Kościoła otrzymują w dalszym ciągu swoje tysiąc durów rocznie i śpiewają spokojnie antyfony, nie potrzebując martwić się o łyżkę strawy...
Było już południe. Dzwonnik gdzieś zniknął. Nagle rozległ się zgrzyt łańcuchów na blokach i huk gromu wstrząsnął całą wieżą. Mury drżały. Powietrze nawet zdawało się wibrować w przestworzu.
Gorda huczał, ogłuszając stojących wpobliżu. W chwilę potem od strony sąsiedniego Alcazaru zabrzmiał bojowy dźwięk bębnów i trąb.
— Wiecznie ta sama historja — rzekł Gabrjel z uśmiechem. — Dużo hałasu, mało pracy!

Zbliżał się dzień święta Bożego Ciała. Monotonne życie w katedrze toczyło się bez żadnych zmian. Czasami tylko w Górnym Klasztorze rozmawiano o zdrowiu Jego Eminencji. Przeróżne przejścia, jakie kardynał miał z kapitułą, wtrąciły go w chorobę i przykuły do łóżka. Mówiono nawet, że miał już silny atak i że życie jego było w niebezpieczeństwie.
— Jest chory na serce — utrzymywał Tato, wiedzący zwykle o każdym ruchu prałata. — Donia Visitacion, widząc, że z don Sebastjanem jest tak źle, rozpacza, jak Magdalena, i przeklina kanoników.
Pewnego poranka Drewniana Rózga, siedząc przy stole, zaczął mówić o tem, jak to niegdyś w dawnych czasach obchodzono w Toledo święto Bożego Ciała. Rozżalił się tak, że zapomniał o milczeniu, jakie nakazywał sobie zawsze w obecności córki.
— Nie poznasz dawnego Bożego Ciała — mówił do Gabrjela. — Z dawnego przepychu pozostał tylko zwyczaj rozścielania wspaniałych dywanów przed katedrą. Nie ustawiają teraz przed Drzwiami Przebaczenia „Olbrzymów“ i nikt już nie dba o uroczysty wygląd procesji.
Kapelmistrz niemniej lamentował:
— A msza, panie Estaban! Taka nędzna msza na takie wielkie święto! Cztery instrumenty, wynajęte na mieście, kilka kawałków Rossiniego — byle nie za długich, aby nie kosztowały czasem zbyt drogo. W takich warunkach należałoby już lepiej zadowolnić się zwykłemi organami.
Stary zwyczaj wymaga, aby w wilję dnia wieczorem grała przed katedrą orkiestra akademji wojskowej. Całe Toledo zwykle schodzi się, aby usłyszeć tę serenadę, jest to bowiem niecodzienne zdarzenie w życiu monotonnem miasta. Przybywa także z Madrytu i z okolic wielu cudzoziemców, aby ujrzeć walkę byków, urządzaną zwykle nazajutrz.
Dzwonnik zaprosił swych przyjaciół, aby posłuchali muzyki w głównej fasadzie galerji grecko-rzymskiej. Gdy pogaszono lampy w Claverias i don Antolin zamknął bramę od ulicy, Gabrjel i inni prześlizgnęli się ostrożnie do Mariano; nawet Sagrario na usilne prośby stryja towarzyszyła im. Była także z mężem żona szewca, niosąc, jak zwykle, niemowlę, uwieszone u obwisłych piersi. Usiedli wszyscy przed kamienną balustradą i potrzyli na dół na plac.
Ratusz był przystrojony girlandami świateł, które odbijały od granitu katedry, jak łuna pożaru. Między drzewami widać było grupy małych dziewczynek w bieli, z pękami kwiatów. Za niemi postępowali kadeci z rękami na rękojeściach szabel, zręczni i smukli w szerokich tureckich szarawarach. Pałac arcybiskupi był zamknięty.
Ponad czerwonym blaskiem świateł placu wzrok gubił się w nieskończonej głębi granatowego letniego nieba, usianego miljonami gwiazd.
Muzyka ucichła, zagaszono światła, lecz mieszkańcy katedry nie mieli chęci powrócić do swych siedzib. Było im tutaj tak dobrze! Ludzie ci, przywykli do odosobnionego i cichego życia w Claverias, cieszyli się, patrząc na swobodną przestrzeń i na Toledo, leżące u ich stóp.
Sagrario, która od chwili powrotu nie wychodziła z Górnego Klasztoru, z zachwytem wpatrywała się w niebo.
— Ileż tu gwiazd — wyszeptała z rozmarzonym wyrazem twarzy.
— Niebo jest, jak pole — powiedział dzwonnik. — Im piękniejsza pogoda, tem lepiej wschodzą kłosy gwiazd.
Zapanowało milczenie, które przerwał Mariano, zapytując:
— Co to jest niebo? Co się kryje tam za błękitam i w górze?
O tej porze plac był już zupełnie pusty i ciemny, oświetlony jedynie słabem światłem gwiazd.
Z olbrzymiego, błękitnego firmamentu spływała cisza, której majestat przenikał te proste dusze. Nieskończoność przyprawiła zebranych o zawrót głowy.
— Nie jesteście w stanie — rzekł Gabrjeł stworzyć sobie pojęcia nieskończoności. Nauczono was pierwotnej legendy o stworzeniu świata, legendy, wymyślonej przez kilku ignorantów, Żydów, pochodzących z zapadłego kąta Azji. Według tej nauki, świat ma być dziełem osobowego Boga, podobnego do człowieka. Ten robotnik-olbrzym stworzył podobno wszystko w przeciągu sześciu dni. Lecz o ileż rzeczywistość jest bardziej godna podziwu, o ile wiedza przechodzi pięknością bajki Biblji. Ziemia, tak według nas wielka, jest tylko atomem we wszechświecie.
Słońce, które w porównaniu z ziemią wydaje się nam olbrzymie, jest tylko pyłkiem, zagubionym w nieskończoności. Planety, zwane przez nas gwiazdami, są to słońca, podobne do naszego słońca, otoczone satelitami, jak nasza ziemia. Dzięki odległości nie możemy ich zobaczyć. Ileż ich jest? W miarę udoskonalenia instrumentów optycznych i coraz głębszego przenikania niebieskich otchłani odkrywamy ich coraz więcej. Poza odkrytemi światami ukazują się światy nowe. Globy, toczące się w przestrzeni, są niezliczone, zbite i zgęszczone jak cząsteczki dymu lub chmur, a jednocześnie oddzielone olbrzymiemi przestrzeniami. Jedne z nich to światy, zamieszkałe, jak nasz świat, na innych dawniej kwitnęło życie — dziś już zamarły i krążą w przestrzeni, oczekując ewolucji życia, inne wreszcie dopiero rodzić się zaczynają. Droga mleczna jest pyłem gwiazd, tworzących dla naszych oczu jedną masę, a tymczasem między jedną gwiazdą, a drugą znajdują się olbrzymie przestrzenie, wśród których mogłoby się poruszać swobodnie trzy tysiące naszych słońc.
— Więc — zapytał nieśmiało stary organista, wskazując na katedrę — czegóż nas uczy Kościół?
— Niczego — odpowiedział Gabrjel.
— A my, ludzie, czem jesteśmy? — zapytał perrero.
— Niczem!
— A państwo, prawo, obyczaje społeczne? — dorzucił dzwonnik.
— Niczem, tylko niczem!
Sagrario utkwiła w stryju oczy.
— A Bóg? — zapytała głosem, pełnym słodyczy. — Gdzie jest Bóg?
Gabrjel stał oparty o balustradę galerji. Sylwetka jego odcinała się wyraźnie od tła, usianego gwiazdami.
— Bóg — odpowiedział — to my i wszystko, co nas otacza, to życie, które zdaje się ciągle zamierać, a przecież dzięki swoim cudownym przemianom ciągle się odradza, to ten bezmiar, przerażający nas i przekraczający granicę naszej świadomości, to materja, którą ożywia siła, nierozłączna od jej substancji. Słowem Bóg — to świat i człowiek! Lecz jeśli spytacie mnie o Boga osobowego, mściwego i kapryśnego, który, jak uczy religja, stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, tego Boga, który, wywiódłszy świat z nicości, stał się stróżem naszych dusz, opiekunem naszych czynów, Boga, który posłał na świat swego syna, aby nas odkupił — to odpowiem wam, że napróżno będziecie go szukali w głębiach nieskończoności.
Jest on tylko wymysłem naszego mózgu. Gdy go ludzie sobie stworzyli, ziemia już od miljonów lat istniała.




  1. Calanes — kapelusz andaluzyjski. Faja — szeroki pas, służący do owijania bioder.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Edward Boyé.