Garbus (Féval)/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sala, gdzie nasz Normandczyk i Gaskończyk rozmawiali tak spokojnie, znajdowała się w środku książęcego pałacu. Okna osłonięte ciężkiemi portyerami, wychodziły na wązki trawnik, otoczony drewnianą kratką, który teraz miał otrzymać szumną nazwę “prywatnego ogrodu księżnej pani.” W sali tej nie jeszcze nie zostało zmienione.
Urządzona była z wykwintem i wspaniałością prawdziwie książęcą. Służyła widocznie nie tylko do zabaw i przyjęć, bo naprzeciwko ogromnego kominka z czarnego marmuru, wznosiła się estrada pokryta tureckim dywanem i nadawała sali wygląd trybunału.
Rzeczywiście nieraz zbierali się tu wielcy przedstawiciele sławnych rodów Lotaryńczyków, Cheoreusów, Neversów i innych, w czasach, gdy ci możni panowie decydowali o losach kraju.
Wielki musiał być zamęt w pałacu Gonzagi, jeżeli aż tam wpuszczano naszych zuchów.
Ale, gdy raz tam weszli, nigdzie nie mogliby spokojniej rozmawiać.
Wielki salon na dziś jeszcze zachował swój zwykły wygląd. Po południu miało się odbyć uroczyste zebranie rodzinne i jutro dopiero stolarze, stawiający kasy, mogli do niego wtargnąć.
— Jeszcze jedno słowo o Lagarderze — rzekł Kokardas, gdy oddalił się odgłos kroków który im przerwał rozmowę. — Kiedyś go spotkał w Brukseli, czy był sam?
— Nie — odpowiedział braciszek Paspoal. — A ty, gdyś go ujrzał na ulicy w Barcelonie?
— Także nie był sam.
— A z kim?
— Z młodą dziewczyną.
— Piękną?
— Bardzo piękną.
— To dziwne, ja widziałem go także w Brukseli z młodą dziewczyną piękną, bardzo piękną. Czy przypominasz sobie jej postać, tej twojej dziewczyny, jej twarz jej strój?
— Strój, postać i twarz zachwycającej “gitany“ (tancerki) hiszpańskiej — odrzekł Kokardas. — A twoją?
— Postać skromna, twarz anioła, strój szlachetnej panny.
— To dziwne! — rzekł z kolei Kokardas. — A jaki wiek mniej-więcej?
— Wiek jakiby miało dziecko!
— Ta druga także. To jeszcze nieskończone, moja lebiodo. I między temi, którzy czekają swej kolei, po nas dwóch, po kawalerią Faenzie i baronie Saldanim, nie liczyliśmy pana Pejrola i księcia Gonzagi.
W tej chwili drzwi sali otworzyły się. Paspoal zdążył tylko odpowiedzieć:
— Zobaczymy!
Wszedł lokaj we wspaniałej liberyi, ale tak był przejęty swą czynnością, że nie spojrzał nawet w stronę dwóch zuchów, którzy niepostrzeżenie wcisnęli się za framugę okna.
— I prędko! — mówił lokaj do dwóch mierników, którzy za nim postępowali. — Poznaczcie do jutra. Wszędzie cztery stopy kwadratowe.
Robotnicy w jednej chwili zabrali się do roboty. Podczas, gdy jeden mierzył, drugi oznaczał kredą każdą działkę czterostopową i pisał na niej po porządku numery. Pierwszy numer był 927.
— Co, u dyabła, będą tam robili, kochanku? — zapytał Gaskończyk wychylając się ze swego schronienia.
— A więc ty nic nie wiesz? — odparł Paspoal. — Każda z tych linii wskazuje miejsce na przegródkę, a numer 927 oznacza, że w pałacu Gonzagi jest blizko tysiąc takich komórek.
— I to do czego służą?
— Do wyrabiania złota.
Kokardas szeroko roztworzył oczy. Braciszek Paspoal począł mu więc tłómaczyć wspaniały podarunek, który książę Orleański uczynił swemu najlepszemu przyjacielowi.
— Jakto — zawołał Gaskończyk — każde z tych pudelek byłoby warte tyle, ile folwark w Brie lub Beance? O, koehaneczku, przyczepmy się mocne do tego zacnego księcia Gonzagi!
Tymczasem ciągle mierzono i numerowano.
Lokaj mówi! na głos: — Numer: 935, 936, 937, za dobrą dajesz pan miarę! Pomyśl, że każdy kawałek ma wartość złota!
— Siarczyste! — zaklął Gaskonczyk. — To jednak dobra rzecz te papierki?
— Tak debra — odparł Pospoal — że złoto i srebro mogą być wyrzucone.
— Paskudne metale! — rzekł poważnie Kokardas. — Dobrze na to zasłużyły. Nie bój się — dodał. — Nie wiem czy to stare przyzwyczajenie, ale zachowałem słabość dla pistolów.
— Numer 941 — liczy lokaj.
— Zostało dwie i pół stopy — rzekł — mierniczy — co z tem zrobić?
— Będzie dla jakiegoś chudego klienta — zauważył cicho Kokardas.
— Przyślijcie stolarzy zaraz po zebraniu. — rozkazał lokaj.
— Po jakim zebraniu? — zapytał Paspoala Kokardas.
— Postarajmy się tego dowiedzieć; gdy; się wie, co się dzieje w domu, sprawa już się przez to posuwa.
Kokardas na tę słuszną uwagę, pogłaskał po brodzie Paspoala, jak tkliwy ojciec ucieszony z budzącej się inteligencyi ukochanego syna.
Służący i miernicy odeszli.
Nagle od strony sieni dały się słyszeć liczne głosy.
— Dla mnie! Dla mnie! — krzyczano.
— Jestem zapisany. Żadnych przywilejów, proszę bardzo!
— Zobaczymy tu coś nowego! — rzekł Gaskończyk....
— Spokoju, na Boga, spokoju! — zawołał na progu jakiś rozkazujący głos.
— Pan Pejrol — rzekł braciszek Paspoal — nie pokazujmy się!
Zagłębili się więcej w futrynie okna i przygotowali na wszelki wypadek rapiery.
W tej chwili p. Pejrol przestąpił próg, a za nim szła, a właściwie popychała go zwarta masa kupców — cennych, niezwykłych kupców, z których każdy za czterostopowy kawałek sali gotów dać masę pieniędzy.
Pan Pejrol miał na sobie nadzwyczajnie bogaty strój. Między falami koronek, okrywających jego suche ręce, błyszczały wspaniałe brylanty.
— Panowie, panowie — rzekł wchodząc, i wachlując się haftowaną chusteczką — trzymajcie się zdaleka, naprawdę tracicie uszanowanie!
— A gałgus, jaki wspaniały! — westchnął Kokardas.
— Chytry ptaszek! — odparł braciszek Paspoal.
Tymczasem p. Pejrol odsuwał laską cisnący się tłum. Z prawej i lewej jego strony szli dwaj sekretarze niosąc wielkie księgi.
— Zachowajcie przynajmniej własną godność! — mówił dalej strząsając z koronek swego żabotu kilka ziarnek hiszpańskiej tabaki. — Czy to możliwe, aby chęć wygranej?...
Uczynił ruch tak piękny że dwaj fechmistrze, ukryci w oknie, jak widzowie w zakratowanej loży, mieli ochotę go oklaskiwać. Ale obecni tam kupcy nie zadowolnili się taką monetą.
— Dla mnie! — krzyczano. — Ja jestem pierwszy! To moja kolej!
Pejrol przybrał odpowiednią postawę i zaczął:
— Panowie!
W tej chwili zrobiła się cisza.
— Prosiłem panów o trochę, spokoju — i ciągnął dalej p. Pejrol. — Przedstawiam tu osobę jego książęcej mości Filipa Gonzagi jestem jego intendentem. Widzę tu i tam zakryto głowy.
W jednej chwili wszystkie kapelusze opadły.
— Bardzo dobrze! — zawołał p. Pejrol — Oto, panowie co wam chcę powiedzieć.
— Sza! Sza! Słuchajmy! — rozległo się ze wszystkich stron.
— Wszystkie kasy w tej galeryi zostaną otwarte od jutra.
— Brawo!
— To jedna sala, jaka nam została. To są ostatnie miejsca. Wszystko inne jest już zajęte z wyjątkiem apartamentów prywatnych księcia i księżnej.
Skłonił się.
Chór głosów począł znowu powtarzać.
— Dla mnie! Jestem zapisany. Do kroćset, nie pozwolę, aby ominięto moją kolej!
— Nie pchaj mnie! Ty!
— Czyż będziecie krzywdzić kobietę?
Bo były tam nawet i kobiety.
— Niezgraba.
— Gbur!
— Wałkoń!
Potem przekleństwa i piskliwe glosy kobiet. Za chwilę mogła się zacząć bójka.
Kokardas i Paspoal wysunęli głowy, aby lepiej widzieć tę awanturę, gdy nagle drzwi umieszczone za estradą, rozwarły się naoścież.
— Gonzaga — wyszeptał Gaskończyk.
— Milionowy człowiek! — dorzucił Normandczyk.
I instynktownie obaj odsłonili głowy.
Rzeczywiście na estradzie ukazał się Gonzaga w towarzystwie dwóch młodych paniczów.
Pomimo, że dosięgał już lat pięćdziesięciu, był jeszcze bardzo piękny. Jego wysoka postać zachowała wykwintne, zręczność. Na czole nie miał ani jednej zmarszczki; wspaniałe włosy spadały w pięknych, błyszczących kędziorach na skromny frak z czarnego aksamitu.
Przepych jego stroju nie był podobny do wystawności p. Pejrola. Jednak żabot jego miał wartość pięćdziesięciu tysięcy franków, a milionowe brylanty orderów zaledwie widać było z pod białej atłasowej kamizelki.
Towarzyszący mu panicze: Chaverny (Szawerni,) szaleniec, kuzyn przez Neversa, i: młody Navail mieli również wykwintne postawy. Byli to zachwycający młodzieńcy, trochę zniewieścieli trochę znużeni, ale pomimo rannej pory, rozweseleni już szampanem.
Navail miał lat dwadzieścia pięć; markiz Chaverny zoczył rok dwudziesty, i wybuchnęli szczerym śmiechem.
Zatrzymali się obaj, aby spojrzyć na tłum — Panowie, panowie! — powtarzał Pejrol, odsłaniają; głowę — trochę uszanowania, chociażby dla księcia!
Tłum kupców, gotowych już do bójki, zatrzymał się, jakby oczarowany. Wszyscy ci kandydaci na właścicieli zagródek, skłonili się równocześnie, wszystkie damy wykonały piękny dyg. Gonzaga odkłonił się lekkim ruchem ręki.
— Spiesz się Pejrolu — rzekł, — potrzebna mi ta sala.
— Och, paradne figury! — zawołał mały Chaverny, wodząc po tłumie oczami.
Navail śmiał się do łez, powtarzając:
— Komiczne figury!
Pejroi zbliżył się do swego pana.
— Rozgrzani są do białości — szepnął — zapłacą ile zechcemy.
— Urządź licytacyę! — zawołał Cliaverny — to nas zabawi!
— Sza! — odrzekł Gonzaga. — Nic jesteśmy tu przy stole, szalona głowo!
Ale myśl wydała mu się dobrą, więc dorzucił:
— Dobrze, łicytacya! Jaką postawić cenę?
— Pięćset franków miesięcznie za cztery stopy kwadratowe — odrzekł Nawail, myśląc że przesadza.
— Tysiąc tygodniowo! — zakrzyknął Chaverny.
— Weźmy tysiąc pięćset — poprawił Gonzaga. — Zaczynaj Pejrolu.
— Panowie, — przemówił zaufaniec księcia, zwracając się do, kupujących — ponieważ są to ostatnie miejsca i najlepsze... damy ją temu kto najwięcej zapłać Numer 927, tysiąc pięćset, franków!
W tłumie rozległ się pomruk, ale nic odezwał się oni jeden głos.
— Do kroćset! Kuzynie, — szepnął Chayerny — dopomogę ci.
I występując naprzód zawołał:
— Dwa tysiące!
Przekupnie spojrzeli po sobie z rozpaczą.
— Dwa tysiące pięćset! — krzyknął Navail uniesiony honorem.
Poważni kupcy zmartwili się naprawdę.
— Trzy tysiące! — zawołał zduszonym głosem jakiś gruby handlarz wełną.
— Przyznane! rzekł z pośpiechem Pejrol.
Gonzaga rzucił mu groźne spojrzenie. Ten Pejrol był ciasną głową; myślał, że znajdzie granice ludzkiego szaleństwa.
— Dobrze idzie! — rzekł Kokardas.
Paspoal złożył ręce, słuchał i patrzył.
— Numer 928 — przemówił znowu intendent.
— Cztery tysiące franków, — rzekł od niechcenia Gonzaga.
— Ależ — wykrzyknęła jakaś przekupka; której siostrzenica wyszła za mąż za hrabiego, dzięki pieniądzom zebranym na ulicy Quincampoix — to zupełnie taki sam.
— Biorę go — zawołał jakiś aptekarz.
— Daję cztery tysiące pięćset — krzyknął handlarz żelastwem.
— Pięć tysięcy!
— Sześć tysięcy!
— Przyznane! — rzekł Pejrol. — Numer 929...
Pod wpływem wzroku Gonzagi dorzucił:
— Dziesięć tysięcy!
— Cztery stopy kwadratowe! — wyszeptał oszołomiony Paspoal.
A Kokardas dodał poważnie.
— Dwie trzecie grobu!
Tymczasem licytacya została puszczona w bieg. Wszystkich ogarnął obłęd. Dobijano się o numer 929, jak o fortunę, a gdy Gonzaga ocenił następny na piętnaście tysięcy, nikt się już nie dziwił. Płacono odrazu gotówką, monetą brzęczącą lub biletami państwowymi.
Jeden c sekretarzów Pejrola odbierał pieniądze drugi notował imię kupującego. Chaverny Navail już się nie śmieli oniemieli wprost z podziwu.
— Niepojęte szaleństwo! — rzekł markiz.
— Trzeba to widzieć, aby uwierzyć — dodał Navail.
A Gonzaga uśmiechnął się drwiąco.
— Ach, panowie, Francya jest pięknym krajem. Skończy to! — zawołał nagle. — Reszta po dwadzieścia tysięcy!
— To za bezcen! — wykrzyknął Chavarny.
— Dla mnie! Dla mnie! Dla mnie! — wołano w tłumie.
Mężczyźni bili się, kobiety padały duszone i tratowane. Ale krzyczały w rozpaczy:
— Da mnie! Dla mnie! Dla mnie!
Potem znowu licytacya, okrzyk radości i żalu. Złoto płynęło potokiem po stopniach estrady, która służyła za kasę. Radość i podziw; wzbudzał widok tych wszystkich nabrzmiałych kieszeni, które opróżniały się z taką łatwością. Ci, którzy otrzymywali pokwitowania, powiewali niemi nad głowami. Odchodzili pijani i szaleni radością. Zwyciężeni rwali sobie włosy na głowie.
— Dla mnie! Dla mnie! Dla mnie!
Pejrol i jego pomocnicy nie wiedzieli już od kogo zacząć. O ostatnie działki lała się poprostu krew. Nareszcie numer 942, ten, który, miał zaledwie dwie i pół stopy został sprzedany za dwadzieścia osiem tysięcy. Pejrol zamknął z hałasem rejestra.
— Panowie licytacya skończona — rzekł.
Nastała chwila wielkiej ciszy. Szczęśliwi posiadacze działek patrzyli na siebie z oszołomieniem.
Gonzaga zawołał Pejrola.
— Trzeba będzie uprzątnąć tę salę, — rzekł.
Ale w tej chwili nowy tłum ukazał się na progu sieni. Tłum dworzan, szlachciców, którzy przyszli złożyć swe usługi księciu Gonzadze. Zatrzymali się na widok zajętych miejsc.
— Proszę, wejdźcie panowie — rzekł Gonzaga — zaraz oddalimy tych ludzi.
— Wejdźcie! — dodał Chaverny — ci dobrzy ludzie oddadzą wam swe zakupy, jeżeli zechcecie, z zyskiem stu procent.
— Żleby postąpili — zadecydował Navail. — Dzień dobry, jgruby Oriolu!
— Widzę że tu płynie Paktol (rzeka z dnem pełnem złotego piasku, ) rzekł Oriol, skłaniając się nizko przed Gonzagą.
Ten Oriol był młodym przedsiębiorcą o wielkim sprycie.
Między innymi gośćmi byli Albert i Taran, również finansiści; baron Batz, poczciwy Niemiec, który przyjechał do Paryża, aby poznać zepsucie; dalej wice-hrabia La Fare, Montobert Noce, Gironne — wszyscy rozpustnicy, wszyscy mniej więcej dalecy kuzyni Neversa. Gonzaga wezwał ich dla pewnej uroczystości, owego zebrania, o którem mówił Pejrol.
— A ta sprzedaż? — zapytał Oriol.
Źle poszła — odparł zimno Gonzaga.
— Słyszysz! — szepnął w swym kącie Kokardas.
Paspoal, któremu spływały po czole duże krople polu, odpowiedział:
— Ma racyę. Te głupie kury oddałyby mu ostatek swych piór!
— Źle poszła, waszej książęcej mości! — zakrzyknął Oriol. — To niemożliwe!
— Osądźcie sami, oddałem ostatnie działki, po dwadzieścia trzy tysiące franków jedną w drugą.
— Na rok?
— Nie, na tydzień.
Przybysze spojrzeli na działki potem na kupców.
— Dwadzieścia trzy tysiące! — powtarzali w osłupieniu.
— Trzeba było zacząć od tej cyfry — rzekł Gonzaga — miałem w ręku blizko tysiąc numerów. Ten ranek przyniósł by mi w takim razie dwadzieścia trzy miliony na czysto.
— A więc to obłęd?
— Szaleństwo! I zobaczymy jeszcze wiele innych! Wynająłem najpierw podwórze, potem ogród, sień, potem stajnie, oficyny, remizy. Teraz doszedłem już do pokoju i, do kroćset, mam ochotę wyprowadzić się do oberży.
— Kuzynie — przerwał Chaverny — wynajmę ci moją sypialnię po zwykłej cenie.
— Tymczasem gdy ubywa miejsca, — ciągnął dalej Gonzaga — gorączka wzrasta. Nic już nie zostało.
— Poszukaj dobrze! Zróbmy jeszcze tym panom przyjemność licytacyi.
Na to słowo licytacya, kupcy zbliżyli się żywo.
— Nie! — krzyknął im Gonzaga.
Potem, poprawiając się, zawołał;
— A, owszem!
— Co takiego? — dopytywano się zewsząd.
— Buda mego psa.
Między gośćmi księcia wybuchł śmiech, ale przecież ludzie, kupcy, stali poważni, — rozmyślali.
— Mydlicie panowie, że drwię, — zawołać Gonzaga — założę się, że jeżeli zechcę, dadzą mi za nią dziesięć tysięcy talarów gotówką.
— Trzydzieści tysięcy franków, za psią budę! — krzyczano.
I śmiechy wzmogły się.
Ale nagle między Chavernym a Navailem ukazała się dziwna figura garbusa z włosami zabawnie rozrzuconymi, który śmiał się więcej od innych. Równocześnie rozległ się głos piekielny, a zarazem jakby rozbity. Mały garbus przemówił.
— Biorę psią budę za trzydzieści tysięcy franków!