Garbus (Féval)/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Musiał to być garbus bardzo sprytny, pomimo szaleństwa, które w tej chwili popełniał. Oczy miał żywe i nos orli, czoło śmiało zarysowane pod komicznie wzburzonymi włosami. Przebiegły uśmiech, błąkający się po ustach, zdradzał piekielna złośliwość. Prawdziwy garbus!
Garb jego był okazały, umieszczony w samym środku pleców i wznosił się aż na kark.
Z przodu broda dotykała piersi. Nogi dziwnie pokręcone nie miały jednak tej charakterystycznej chudości, która zwykle towarzyszy kalectwu.
Ten oryginalny człeczyna przybrany był w czaimy garnitur o surowej skromności, żabot i mankiety z plisowanego muślinu były olśniewającej białości.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na niego, ale to wcale go nie żenowało.
— Brawo! Mądry Ezopie — zawołał Chaverny! — Wydajesz mi się spekulantem zuchwałym i zręcznym.
— Zuchwałym — powtórzył Ezop, patrząc na niego uporczywie — dosyć... Zręcznym, zobaczymy!
Głosik jego zgrzytał, jak dziecinna grzechotka.
— Brawo Ezopie! Brawo! — powtarzano dokoła!
Kokardas i Paspoal niczemu już się nie dziwili, ale Gaskończyk zapytał z cicha:
— Czyśmy nigdy nie znali tego garbusa, kochanku?
— Nie przypominam sobie.
— Do licha, zdaje mi się, że widziałem, gdzieś te oczy.
Gonzaga patrzył także z szczególną uwagą na małego człowieka:
— Czy wiesz przyjacielu, że tu się płaci gotówką? — zapytał.
— Wiem — odparł Ezop, od tej chwili bowiem garbus nie miał innego imienia. Chaverny, był nu ojcem chrzestnym.
Wyciągnął z kieszeni pugilares i złożył w ręce Pejrola sześćdziesiąt biletów państwowych po pięćset franków każdy. Spodziewano się niemal, że bilety te zmienią się na sucho liście tak ukazanie się garbusa było fantasyczne.
— Pokwitowanie? — rzekł.
— Pejrol podał mu pokwitowanie. Ezop złożył je w kilkoro i umieścił w pugilaresie, później uderzając po nim dodał:
— Dobry interes! Do zobaczenia się z wami, panowie!
Ukłonił się bardo grzecznie Gonzadze i jego towarzyszom.
Wszyscy się rozstąpili, aby uczynić mu wolne miejsce. Śmiano się jeszcze, ale zimny dreszcz przechodzi im po kościach. Gonzaga stał zamyślony.
Pejrol i jego pomocnicy usuwali tymczasem kupców, którzy z niecierpliwością myśleli o dniu jutrzejszym.
Przyjaciele księcia spoglądali się jeszcze mimo woli na drzwi, za któremi zniknął czarny człowieczek.
— Panowie — rzekł Gonzaga — podczas, gdy nam będą szykować tę salę, proszę, prządźcie do moich pokojów.
— Naprzód szepnął z ukrycia Kokardas — teraz albo nigdy, chodźmy!
— Boję się — rzekł nieśmiało Paspoal.
— Głupstwo, ja pójdę pierwszy.
Ujął Paspoala. za rękę i posunął się do księcia z kapeluszem, w ręku.
— Do stu katów! — zawołał Chaverny, spostrzegając ich — książę chce nam wciąż urządzić komedyę. To dzień maskarady! Garbus nie był zły, ale oto najpiękniejsza para błaznów, jaką w życiu widziałem.
Kokardas spojrzał na niego z niechęcią. Navail, Oriol i inni poczęli obchodzić dokoła, dwóch przyjaciół przypatrując się im z ciekawością.
— Bądź ostrożny — szepnął Paspoal na ucho, Gaskończykowi.
— Ręko Boska! — rzekł Kokardas. — Ci ludzie nic widzieli chyba nigdy porządnych szlachciców, że się nam tak przypatrują!
— Ten większy jest prawdziwie piękny! — zawołał Novail.
— Ja — odparł Oriol — wolę mniejszego.
— Niema już więcej bud do sprzedania, czego tutaj szukają!
Na szczęście stanęli przed Gonzagą, który drgnął na ich widok.
— A, — rzekł — czego chcą te zuchy?
Kokardas skłonił się z tą szlachetną gracyą, która cechowała wszystkie jego Paspoal schylił głowę skromnie, ale z miną człowieka, który zna światowe obyczaje. Totem Kokardas przemówił gipsem donośnym i czystym, spoglądając dumnym okiem na ten błyszczący tłum, który drwił z niego.
— Ten szlachcic i ja — mówił — starzy znajomi jego książęcej mości, przychodzimy mu złożyć nasze uszanowanie.
— Ach! — rzekł jeszcze Gonzaga.
— Jeżeli jego książęca mość jest zajęty w tej chwili sprawach zbyt ważnemi — mówił dalej Gaskończyk, kłaniając się znowu — przyjdziemy w porze jaką zechce nam wyznaczyć.
— Tak właśnie, — wybełkotał Paspoal będziemy mieli zaszczyt powrócić....
Trzeci ukłon i obaj wyprostowują się, opierając ręce na rękojeściach rapierów.
— Pejrol! — zawołał Gonzaga.
Intendent wyprowadził w tej chwili ostatniego kupca.
— Czy poznajesz tych pięknych chłopców? — zapytał Gonzaga. — Zaprowadź ich do kuchni, niech jedzą i piją. Daj każdemu nowe ubranie i niech czekają na moje rozkazy!
— O, ekscelencyo! — zawołał Kokardas.
— Wspaniałomyślny książę! — dorzucił Paspoal.
— Marsz! — rozkazał Gonzaga.
Oddalili się, kłaniając wciąż zamaszyście i zamiatając podłogę staremi piórami kapeluszów. Gdy przechodzili jednak koło drwiących, paniczów, Kokardas nałożył z dumą pilśniowy kapelusz na ucho i uniósł końcem rapiera obszarpany brzeg płaszcza. Braciszek Paspoal naśladował go dokładnie. I obaj wyniośli, wspaniali, z zadartymi nosami, szli za Pejrolem, piorunując spojrzeniem towarzyszów księcia.
— No, kochanku — rzekł później Kokardas, smacznie zajadając — nasza fortuna już jest zrobiona!
— Bóg by dał! — westchnął braciszek Paspoal mniej zapalczywy.
— Kuzynie — zapytał Chaverny księcia, gdy dwaj fechmistrze znikli za drzwiami — odkąd to posługujesz się takiemi narzędziami?
Gonzaga wodził po nich zadumanym wzrokiem i nic nic odpowiedział.
Tymczasem towarzysze jego mówili tak głośno, aby ich mógł usłyszyć. Śpiewali poprostu hymny pochwalne na jego cześć i czekali tyko na każde skinienie, aby mu służyć. Byli oni albo szlachtą trochę zrujnowaną, albo finansistami o nadszarpanej reputacyi. Żaden z nich nie popełnił jeszcze prawdziwie karygodnego czynu według prawa, ale żaden także nie zachował nieskalanej białości swej duszy. Wszyscy od pierwszego do ostatniego potrzebowali poparcia Gonzagi, jeden dlatego, drugi dlaczego innego. A Gonzaga był między nimi, jak pan i król, lub jak dawny patrycyusz rzymski otoczony tłumami klijentów.
Gonzaga trzymał ich własną ambicyą, osobistemi potrzebami, sprawami i wadami.
Jedynie młody markiz Chaverny, zbyt szalony dla spekulacyi, zbyt lekkomyślny, aby się zaprzedać, zachował trochę samodzielności.
— I mówią tu o kopalniach złota w Peru! — rzekł Oriol, podczas gdy Gonzaga stał ciągle zamyślony. — Pałac jego książęcej mości jest wart całe Peru i jego wszystkie kopalnie.
Oriol okrągły był, jak kula, czerwony, pucołowaty i wiecznie zasapany. Panie aktorki z Opery podkpiwały z niego w przyjacielski sposób, aby tylko był w hojnym humorze.
— Słowo daję, — odparł Taranne, finansista chudy i długi, — to Eldorado.
— Złoty dom — dorzucił Mantobert — a właściwie dyamentowy.
— Tak — powtórzył baron Batz — “flaścifie tyamentowy.”
— Największy magnat — wtrącił Gironne, żyłby cały rok z tygodniowych dochodów księcia Gonzagi.
— Bo też książę Gonzaga — rzekł Oriol — jest królem wielkich magnatów!
— Filipie, kuzynie! — zawołał Chaverny komicznie żałośliwym tonem — na litość zabierz głos, inaczej ta nudna hosanna potrwa do jutra.
Gonzaga zbudził się z zamyślenia.
— Panowie — rzekł, nie odpowiadając markizowi, bo nie lubił drwin, — przejdźcie proszę do moich pokojów, trzeba opróżnić tę salę.
A gdy znaleźli się już w jego gabinecie, zapytał:
— Czy wiecie panowie, po co was tu zebrałem?
— Słyszałem o jakiejś radzie familijnej — odrzekł Navail.
— Lepiej jeszcze panowie: uroczyste zebranie sądu rodzinnego, gdzie Jego Królewską Wysokość regent Francyi będzie reprezentowany przez trzech pierwszych dygnitarzy państwa: prezydenta Lamoiguon, marszałka Villeroy i wice-prezydenta Argenson.
— Do licha! — przerwał Chaverny. — Czyż chodzi tu o następstwo tronu?
— Markizie — posiedział sucho książę — mamy mówić o rzeczach poważnych oszczędź nas
— Czy nie masz książę, jakiejś książki z rycinami — zapytał Chaverny, naprzód już ziewając, — abym się nią zabawił, podczas gdy wy będziecie poważni?
Gonzaga uśmiechnął się, aby go skłonić do milczenia.
— I o cóż to chodzi, książę — zapytał Montobert.
— Oto abyście mi dowiedli waszego przywiązania, panowie, — odparł Gonzaga.
Odpowiedział mu jeden okrzyk:
— Jesteśmy gotowi!
Książę uśmiechnął się i skłonił.
— Wezwałem was, a specyalnie Navala, Chaverny, Gironne’a, Montoberta i t. d., jako krewnych Neversa; Oriola, jako pełnomocnika naszego kuzyna Chatillona, a Taranna i Alberta — dwóch Chatelluxów...
— A więc jeżeli nie dziedzictwo Burbonów — przerwał Chaverny — to spadek po Neversie będzie tematem tem obrad?
— Będziemy radzili — odparł Gonzaga — nad spadkami po Neversie i innemi jeszcze sprawami.
— A do jakiego dyabła potrzebne ci są kuzynie, pieniądze Neversa, tobie, zarabiającemu dziennie mliony!
Gonzaga pomilczał chwilę zanim odpowiedział.
— Czyż jestem sam — zapytał wreszcie z akcentem szczerości. — Czyż nie mam zrobić także i waszych fortun?
Między zgromadzonymi powstał szmer żywej wdzięczności. Wszytkie twarze były mniej lub więcej wzruszone.
— Wiesz książę, — rzekł Navail — czy możesz na mnie liczyć!
— I na mnie! — zawołał Gironne.
— I na mnie! I na mnie!
— I na mnie także do licha — dodał po wszystkich Chaverny. — Chciałbym tylko wiedzieć....
Gonzaga przerwą! mu, mówiąc z wyniosłą surowością.
— Ty, kuzynku, jesteś zabardzo ciekawy! To cię zgubi. Ci, którzy są ze mną, zrozumiej to dobrze, muszą bez wahania iść po mojej drodze, złej czy dobrej, prostej czy krętej.
— Ale, jak...
— Taka moja wola! Każdemu wolno iść ze mną lub zostać, w tyle, ale kto zostaje, ten zerwał dobrowolnie umowę i ja go już nie znam. Ci, którzy są ze mną, muszą widzieć mojemi oczami, słyszyć mojemi uszami, myślić moim rozumem. Odpowiedzialność nie spadnie na nich, ale na mnie, bo oni są ręce a ja głowa. Słyszysz mnie markizie? Nie chcę mieć innych przyjaciół!
— A my pragniemy tylko jednego — rzekł Navail — to jest, aby nasz prześwietny kuzyn wskazał ram drogę.
— Możny kuzynie — wtrącił Chaverny — czy wolno mi zadać ci pokornie i nieśmiało jedno pytanie? Co ja mam robić?
— Milczyć i oddać mi swój głos w radzie familijnej.
— Gdybym miał nawet zranić rozrzewniające przywiązanie naszych przyjaciół powiem ci, kuzynie, że chodzi mi o mój głos mniejwięcej tyle, co o pustą szklankę po szampanie, ale...
— Żadnego ale! — przerwał Gonzaga.
I wszyscy z entuzyazmem powtórzyli:
— Żadnego ale!
— Zaciśniemy się wszyscy koło waszej książęcej mości — rzekł Oriol.
— Książę — dodał Taranne, finansista przy szpadzie — tak umie pamiętać o tych, którzy, mu służą!
Nie wyszło to bardzo zręcznie ale było przynajmniej szczere. Wszyscy przybrali obojętne miny, że to niby bynajmniej o tem nie myśleli.
Chaverny spojrzał na Gonzagę z drwiącym i tryumfującym uśmiechem. Gonzaga pogroził mu palcem, jak się robi niegrzecznym dzieciom. Gniew jego minął.
— Najlepiej lubię przyjaźń Taranna — rzekł z lekkim odcieniem wzgardy. Tarannie, mój przyjacielu, masz folwark Eparnay.
— Ach książę! — zawołał finansista.
— Żadnych podziękowań! — przerwał Gonzaga. — Proszę cię Montobert, otwórz okno źle się czuję.
Wszyscy rzucili się ku oknu, Gonzaga był bardzo blady i krople potu wystąpiły mu na czoło. Umoczył chustkę w szklance wody, którą podał mu Gironne i zwilżył czoło.
Chaverny zbliżył się z prawdziwym niepokojem.
— To nic — rzekł książę — zmęczenie.... Nie spałem w nocy, a musiałem asystować przy rannem wstawaniu króla.
— I po co, u dyaba, tak się zabijasz, kuzynie? — zawołał Chaverny. — Co może dla ciebie król? Powiem nawet, co może dla ciebie Bóg?
Co do Boga, to niczego nie można było wyrzucać Gonzadze. Jeżeli wstawał zbyt wcześnie, to napewno nie po to, aby odmawiać modlitwy.
Uścisnął rękę Chaverny’emu! Dobrą cenę zapłaciłby za pytanie markiza.
— Niewdzięcznik — wyszeptał — czyż i dla siebie tam chodzę?
Przyjaciele Gonzagi mieli ochotę klęknąć z uwielbienia. Chaverny zamilkł.
— A, panowie! — mówił dalej książę. — Jakiem cudownem dzieckiem jest nasz młody król! Wie wasze imiona i zawsze pyta mię o moich przyjaciół.
— Naprawdę — zawołano chórem.
— Gdy regent, którego zastałem przy łóżku królewskim, odsunął firanki mały Ludwik uniósł swe piękne powieki, ciężkie jeszcze od snu i zdawało się nam, że to wstaje jutrzenka.
— Jutrzenka o różanych palcach — wtrącił niepoprawny Chaverny.
— Nasz młody król — ciągnął dalej Gonzaga — podał rękę regentowi, potem, spostrzegając mnie, rzekł: “A dzień dobry, książę. Spotkałem cię wczoraj wieczorem na Coursa-la-Reine w otoczeniu twego dworu. Musisz mi oddać pana Gironne, który jest wspaniałym kawalerzystą!...“
Gironno przyłożył rękę do serca. Inni przygryźli usta.
“Pan Noce także mi się podoba” — mówił dalej Gonzaga, powtarzając autentyczne słowa króla. — “A ten pan Saldani musi być świetnym wojakiem.“
— Po co to? — szepnął mu do ucha Chaverny. — Saldani jest nieobecny.
Rzeczywiście nie widziano od wczoraj ani barona Salciani’ego ani kawalera Faenzy.
Gonzaga mówił dalej, nie zwracając uwagi na te słowa:
— Najjaśniejszy pan mówił mi o tobie Montobarcie; o tobie także, Choisy i o wielu innych.
— A czy najjaśniejszy pan — przerwał markiz — raczył zauważyć elegancką i szlachetną postawy pana Pejrola?
— Najjaśniejszy pan — odparł sucho Gonzaga — nie zapomniał nikogo, z wyjątkiem ciebie.
— Dobrze mi tak! — zawołał Chaverny. — To mnie nauczy!
— Znają już tam sprawę twoich kopalni, Albercie — ciągnął dalej Gonzaga. — “A ten twój Oriol“ rzekł mi król ze śmiechem “czy wiesz, że mi mówią, iż jest bogatszy odemnie!”
— Ach, co za umysł! Jakiego pana będziemy w nim mieli!
Był to okrzyk ogólnego uwielbienia.
— Ale — dodał Gonazga z dobrym uśmiechem, — to są tylko słowa. Mamy coś więcej, dzięki Bogi. Oznajmiam ci Albercie; mój przyjacielu, że twoja koncesya zostanie podpisana.
— Któżby ci się nie oddał, książę? — zawołał zachwycony Albert.
— Oriol — dorzucił Gonzaga — dostałeś tytuł szlachectwa. Możeść iść do Hoziera po tarczę herbową.
Gruby finansista nadął się jak kula i mało nie pękł z dumy.
— Oriol! — zawołał Chaverny. — Oto jesteś kuzynem króla, ty, kuzyn już całej ulicy Saint-Denis!... Herb twój jest gotowy: Złoto w trzech pończochach niebieskich, dwie razem, jedna oddzielnie, a nad tem płomienny czepek nocny z takim napisem: Utile dulci!
Śmiano się trochę z wyjątkiem Oriola i Gonzagi. Oriol urodził się w małym sklepiku z pończochami. Gdyby Chaverny zachował ten dowcip do kolacyi, miałby szalone powodzenie.
— Masz swoją pensyę, Navail, — ciągnął tymczasem Gonzaga, prawdziwa opatrzność. Montobercie oto masz dyplom do którego tak wzdychałeś.
Montobert i Navail żałowali już swego śmiechu.
— Noce — mówił tymczasem książę — będziesz jeździł w królewskiej karecie. Tobie, Gironne, powiem, gdy będziemy sami, co dla ciebie otrzymałem.
Noce był kontent, Gironne jeszcze więcej.
Gonzaga w dalszym ciągu obdarzał wszystkich hojnie. Każdego wymienił po imieniu, nie zapomniał nawet barona Batza.
— Chodź tu, markizie, — rzekł w końcu.
— Ja? — zapytał Chaverny.
— Chodź tu, rozpieszczone dziecko.
— Kuzynie znam mój los! — zawołał żartobliwie markiz — wszyscy ci młodzi spółuczniowie byli grzeczni i dostali “satisfecit... Ja ryzykuję conajmniej, że zostanę na chlebie i wodzie. Ach! — zawołał, bijąc się w piersi. — Czuję ile na to zasłużyłem!
— Pan de Fleury, guwerner królewski, był przy rannem wstawaniu młodego królu — rzekł Gonzaga.
— Naturalnie — odparł markiz — to jego obowiązek.
— Pan de Fleury jest surowym.
To jego profesya.
— Pan de Fleury zna twoją historyę w Feuillantines z panną Clermont.
— Aj! — jęknął Navail.
— Aj! Aj! — powtórzyli inni.
— Przeszkodziłeś wygnaniu mnie, kuzynie? — rzekł Chaverny. — Bardzo dziękuje.
— Nie chodziło tu o wygnanie, markizie.
— A o cóż więc chodziło?
— O Bastylię.
— Wybawiłeś mnie od więzienia? Podwójne dzięki.
— Zrobiłem coś więcej, markizie.
— Więcej jeszcze? Będę się więc musiał ukorzyć?
— Twoje ziemię w Chaneilles zostały skonfiskowane za Ludwńka XIV?
— Od edyktu Nantejskiego, tak.
— Przynosiły one piękne dochody, te ziemie w Chaneilles, prawda?
— Dwadzieścia tysięcy dolarów. Za połowę tego oddałbym się dyabłu.
— To ziemie są ci zwrócone.
— Naprawdę? — zawołał markiz.
Potem, wyciągając rękę do Gonzagi, dodał zupełnie poważnie:
— A więc, rzekło się: oddaję się dyabłu!
Gonzaga ściągnął brwi.
Pochlebcy jego czekali na jedno skinienie, aby wyrazi: najwyższe oburzenie.
Chaverny powiódł po wszystkich wzgardliwem spojrzeniem.
— Kuzynie, — rzekł wolno zniżonym głos. Użyczę ci jedynie szczęścia. Lecz gdyby nadeszły złe dni, tłum odsunąłby się od ciebie. Nic obrażam nikogo: to reguła. Chociażby nikt nie został, kuzynie, ja zastanę.