Garbus (Féval)/Część szósta/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
UMARŁY MÓWI.

Wielka sala w pałacu Gonzagi jaśniała tysiącem świateł. Na dziedzińcu słychać było rżenie koni husaryi sabaudzkiej; w sieniach mnóstwo gwardzistów francuskich. Markiz Bonivet trzyma straż nad wszystkiemi wejściami. Wszystko to było z rozkazu regenta, który chciał tej uroczystości familijnej nadać jak najwięcej świetności i powagi.
Miejsca pod estradą zajęte były przez to same osoby, co poza wczoraj. Tylko poza fotelem pana Lamoignon ustawiony był rodzaj tronu dla regenta, otaczali go różni dygnitarze państwa.
Kiedy weszła księżna wskazano jej miejsce obok kardynała Bissy, siedzącego po prawej stronie prezydującego.
Książę Gonzaga usiadł przed stolikiem, oświeconym dwiema pochodniami, prawie w tem samem miejscu, gdzie parę dni temu siedziała jego żona. Tym sposobem zwrócony był tyłem do drzwi, zakrytych portyerą, przez które wsunął się był na pierwsze zebranie garbus a wprost twarzy miał okna, wychodzące na cmentarz Saint-Magloire. Ukryte za draperyą drzwi, o których nikt nie miał pojęcia, nie były obstawione strażą.
Nie potrzebujemy dodawać, że wszystkie ślady handlowych urządzeń, które tak szpeciły tę salę, znikły najzupełniej pod różnymi obrazami, draperyami i przybraniem z kwiatów.
Książę Gonzaga, który wszedł przed przybyciem żony, złożył głęboki ukłon przed prezydującym i całem zgromadzeniem. Regent odpowiedział mu przyjacielskiem skinieniem głowy.
Na spotkanie księżny podszedł ku drzwiom hrabia Tuluzy, syn Ludwika XIV. Sam regent również zrobił kilka kroków ku niej i ucałował z szacunkiem jej rękę.
— Wasza królewska wysokość nie raczyłeś mię przyjąć dzisiaj — rzekła księżna z wymówką. Książę Orleański podniósł na nią zdziwione spojrzenie. Gonzaga śledził ich z pod oka udając, iż cały zajęty jest porządkowaniem papierów na stole, pomiędzy któremi znajdował się gruby zwój pergaminu z trzema wiszącemi pieczęciami.
— Wasza królewska wysokość — dodała jeszcze księżna — nie raczył również zwrócić uwagi na posłane pismo....
— Jakie pismo? — zapytał cicho regent.
Wzrok księżny zwrócił się momowoli ku jej mężowi.
— Mój list widocznie musiał być przejęty — zaczęła.
— Pani — przerwał jej regent — nic się jeszcze nie stało; wszystko jest tak jak było, więc tylko działaj bez trwogi, odważnie i wedle godności twego sumienia. Między tobą pani, a mną nikt już nie ośmieli się stanąć.
Potem podnosząc głos, powiedział:
— Księżno, dziś wielki jest dzień dla ciebie. Godzina zemsty wybiła: zabójca Neversa ma umrzeć!
— Ach, gdyby wasza królewska wysokość — zaczęła księżna — otrzymał był mój list...
Regent odprowadził ją do fotelu.
— Wszystko, czego pani zażądasz — przerwał jej szeptem — wszystko wypełnię.... Pa nowie, zajmijcie miejsca! — dodał na głos.
Kiedy regent siadał na swoim fotelu prezydujący Lamoignon szepnął mu kilka słów do ucha.
— Przedewszystkiem forma — odpowiedział mu regent — jestem zwolennikiem formy i lubię jak wszystko odbywa się podług formy; a poza tem, mam nadzieję, iż powitamy nareszcie prawdziwą dziedziczkę Neversa.
Na skinienie jego królewskiej wysokości zaczęto obrady. Prezydujący dał głos księciu Gonzadze.
I stała się rzecz dziwna: wiatr dął z południa, tak, że od czasu do czasu dochodził tutaj żałosny głos dzwonu więziennego i zdawało się że idzie z przedpokoju. Słychać też było wyraźnie hałas i wrzaski tłumu, gromadzącego się na ulicach na głos dzwonu. W chwili, gdy Gonzaga podniósł się, aby mówić, dzwon jęczał tak głośno, że książę musiał przeczekać chwil kilka.
— Wasza królewska wysokość i wy, panowie! — zaczął Gonzaga. — Życie moje było zawsze jawne. Głuche i skryte zawiści ścigały mię zawsze. Nie zwalczam ich nigdy gdyż brak mi odpowiedniej broni: podstępu i przebiegłości. Widzieliście mnie wszyscy, z jaką gorliwością szukałem prawdy. Przyznaję, że ta piękna gorliwość już we mnie ostygła. Zmęczony bowiem jestem gwałtownością oskarżeń, jakie wciąż rosną w ukryciu przeciwko mnie. Zmęczyło już mnie spotykanie na każdym kroku ślepego podejrzenia lub podłej potwarzy. Przedstawiłem wam, panowie, przed paru dniami prawdziwą dziedziczkę Neversa i dotąd twierdzę, że ona jest prawdziwą dziedziczką Neversa. Ńapróżno szukam jej tutaj na miejscu, które powinna zajmować. Ale co mi po tem! Niechaj przychodzi, lub nie przychodzi! Wasza królewska wysokość wie, że dzisiaj rano zrzekłem się opieki nad nią. Jedyną moją troską obecnie, to przekonanie was dowodnie po czyjej stronie stała dobra wola, honor, szlachetność duszy w tej całej sprawie.
Wziął ze stołu zwój pergaminu i mówił, trzymając go w ręku:
— Przynoszę dowód, wymagany przez samą księżnę: kartki wydarte z aktów kaplicy Kajlusów. Dowód jest tu, pod tą potrójną pieczęcią. Niechże więc i księżna pani złoży obok nich swoje dowody.
Usiadł z całym spokojem, ukłoniwszy się przedtem całemu zgromadzeniu. Tu i owdzie słyszeć się dały jakieś szepty. Gonzaga nie miał już takich gorących stronników, jak poprzednim razem. Ale pocóż mu to? Czyż nie składa niezaprzeczonych dowodów swej prawości?
— Czekamy — szepnął regent prezydującemu — na odpowiedź księżny.
— Gdyby wasza książęca wysokość raczyła mi powierzyć swoje dowody — odezwał się kardynał Bissy do księżny.
Na to wdowa po Neversie powstała z miejsca.
— Ekscelencyo — rzekła — ja mam moją córkę, mam dowody jej urodzenia. Spójrzcie tylko na mnie, wy wszyscy, którzy widzieliście łzy moje, po radosnej twarzy mojej poznacie, żem odzyskała me dziecko.
— Dowody, o których mówisz księżna... — zaczął prezydujący.
— Dowody te będą przedstawione szanownemu zgromadzeniu — przerwała księżna — jeżeli tylko jego królewska wysokość raczy łaskawie spełnić prośbę, jaką mu dzisiaj wdowa po Neversie najpokorniej przedstawiła.
— Wdowa po Neversie — odpowiedział regent zdziwiony — nie przedstawiała mi dzisiaj żadnej prośby!
Księżna zwróciła swój wzrok na Gonzagę.
— Przyjaźń jest cenną i piękną rzeczą — rzekła. — Od kilku dni wszyscy, życzliwi mi, powtarzają nieustannie: “Nie oskarżaj swego męża, nie oskarżaj swego męża!” To znaczy że księcia Gonzagę otacza nieprzebyty wał najwyższej przyjaźni i tknąć go nie wolno. Ja tez nie oskarżam i teraz nikogo, ale muszę wyznać iż dzisiaj przesłałam na piśmie waszej królewskiej wysokości najpokorniejsze błagania, a czyjaś ręka nie dopuściła mego listu do celu.
Na ustach Gonzagi błąkał się spokojny, obojętny uśmiech.
— O co prosiłaś księżno! — zapytał regent.
— Błagałam w imię innej przyjaźni. Nie oskarżałam nikogo, tylko mówiłam waszej królewskiej wysokości, że publiczna pokuta na grobie nie wystarcza.
Twarz Gonzagi zmieniła się.
— Prosiłam zatem waszej królewskiej wysokości, aby ta pokuta była i większa i godniejsza i dotkliwszą. Błagałam, aby wasza królewska wysokość raczył rozkazać, iżby stawiono zabójcę tutaj, w pałacu Neversa przed nami wszystkimi, i żeby on na klęczkach przed obliczem głowy państwa i całego tego świetnego zgromadzenia wysłuchał wyroku.
Gonzaga przymknął powieki, aby nie zdradzić wściekłości, tryskającej z oczu. Księżna kłamała, dobrze o tem wiedział Gonzaga, ponieważ dotąd miał w kieszeni jej list do regenta. W liście tym księżna ręczyła swoim honorem, ale to wszystko. Więc na co to kłamstwo. Co się kryje poza tym bezczelnym podstępem? Po raz pierwszy w życiu uczuł Gonzaga w swoich żyłach zimny dreszcz, jaki sprowadza nieznane a straszne niebezpieczeństwo. Czuł pod nogami grunt podminowany, mogący lada chwila wybuchnąć. Ale nie wiedział, co trzeba robić aby uniknąć wybuchu. Jak stanąć? Najmniejszy ruch mógł go zdradzić.
Czuł że w tej chwili wszystkie spojrzenia skierowane były na niego. Potężnym wysiłkiem woli zachował pozorny spokój. I czekał.
— To całkiem rzecz niepotrzebna.... — bąknął prezydujący.
Gonzaga rad byłby go uściskać.
— Jakie księżna pani raczyłaby nam dać motywy.... — zaczął kardynał.
— Zwracam się do jego królewskiej wysokości — przerwała księżna. — Sprawiedliwość dwadzieścia lat zwlekała z wyszukaniem zabójcy Neversa, więc sprawiedliwość dłużną jest tej ofierze która tyle czasu czekała na zemstę. Córka moja, panna de Nevers, jedynie po takiem publicznem i zupełnem zadośćuczynieniu może wejść w progi tego domu. Niechaj też i dziadowie nasi, zamknięci w ramach portretów familijnych surowem okiem spojrzą na winowajcę pokonanego i upokorzonego!
Zaległa cisza. Prezydujący Lamoignon kręcił głową na znak odmowy.
Regent nic jeszcze nie wyrzekł zamyślił się dłużej.
A Gonzaga męczył się pytaniem:
— Czego się ona spodziewa od tego człowieka w tym domu?
Zimny pot wystąpił mu na czoło. Zaczął żałować nieobecności swych stronników.
— Chciałbym wiedzieć jakie jest w tym względzie zdanie księcia Gonzagi — zapytał go nagle książę Orleański.
Gonzaga rozchylił usta w obojętnym uśmiechu.
— Gdybym miał zdanie! — odrzekł — ale jakież mogę mieć zdanie o takim dziwacznym kaprysie? Wyglądałoby na to, iż odmawiam księżnie. Tymczasem ja nie widzę ani korzyści ani szkody w przychyleniu się do jej prośby, jedynie tylko opóźnienie egzekucyi.
— Nie będzie opóźniona — przerwała żywo księżna.
— A czy pani wiesz, gdzie znaleźć w tej chwili skazanego? — zapytał regent.
— Wasza królewska wysokość! — protestował prezydujący.
— Wykraczając nieco przeciwko formie — odrzekł sucho regent — możnaby nieraz zrobić jakieś zastrzeżenie.
Zamiast odpowiedzi księżna wskazała na okna, poza któremi rozlegały się głuche wrzaski tłuszczy.
— Tak, skazaniec musi być niedaleko — potwierdził kardynał.
Regent skinął na markiza Bonivet i szepnął mu kilka słów na ucho. Bonivet wyszedł. Księżna usiadła na swojem miejscu. Gonzaga wodził okiem po zgromadzeniu. Pomimo panowania nad sobą drżały mu wargi, krew napływała do głowy. Po chwili usłyszano z przedpokoju chrzęst zbroi. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku drzwiom z najwyższą ciekawością.
Wreszcie drzwi się rozwarły i, otoczony żołnierzami wszedł Lagarder piękny jak Chrystus, ze skrępowanemi na piersiach rękami.
W ogromnej sali rozległ się cichy szmer.
Regent nie spuszczał z oczu Gonzagi, który siedział bez ruchu.
Przyprowadzono Lagardera przed stół prezydującego. Idący tuż za skazanym pisarz trybunału rozwinął pergamin i na rozkaz regenta zaczął pytać:
....Z mocy dowodów i zeznań świadków, trybunał kryminalny skazuje imci pana Henryka Lagardera, mianującego się kawalerem-rycerzem, za zabójstwo spełnione na osobie potężnego i miłościwego księcia Filipa de Nevers na: 1-o publiczną pokutę ucięcia mieczem prawicy na grobie wyżej wymienionego księcia i pana, Filipa de Nevers, na cmentarzu parafii Saint-Magloire; 2-o ścięcie głowy imci pana Lagardera przez kata na podwórcu kaźni w Bastylii itd.”
Skończywszy czytanie, pisarz trybunału przeszedł do żołnierzy.
— Czyś już zadowoloną, księżno? — zapytał regent księżnej Gonzagi.
Wówczas wdowa po Neversie wstała gwałtownie i, zwracając się do Lagardera zawołała w najwyższem uniesieniu:
— Mów, Henryku! Mów, synu mój!
Po całem zgromadzeniu przeleciała jakby iskra elektryczna. Rozumiano, że stanie się coś nieoczekiwanego, niesłychanego. Regent powstał z miejsca. Krew napłynęła mu do bladych policzków.
— Ty drżysz trwożnie, Filipie? — zapytał nie spuszczając z oczu Gonzagi.
— Nie, na rany Boskie! Nic! Ani dziś, ani nigdy!
Regent zwrócił się do Lagardera:
— Mów! — rozkazał.
— Wasza królewska wysokość — zaczął skazany głosem spokojnym i nad wyraz dźwięcznym — wyrok skazujący mnie na śmierć, jest nieodwołalny. Wasza królewska wysokość nawet niema prawa uczynić łaski, i ja nie chcę łaski. Ale wasza ekscelencya ma obowiązek uczynić sprawiedliwość i ja chcę sprawiedliwości!
Wszystkie obecne siwe głowy najszanowniejszych dygnitarzy państwa podniosły się i zwróciły z podziwem na mówiącego. Pan Lamoignon wzruszony, mimo własnej woli, więcej, niż ktokolwiek, szepnął prawie bezwiednie:
— Jedynie przyznanie się do winy zbrodniarza może zmienić wyrok trybunału kryminalnego.
— Zbrodniarz przyzna się sam do winy — odpowiedział Lagarder z mocą.
— A więc się spiesz, przyjacielu! — rzekł regent. — Mnie pilno.
— Mnie także, ekscelencyo. Ale muszę tylko dodać jeszcze, że wszystko, co tylko obiecuję, zawsze spełniam. Przysiągłem ze oddam księżnie Gonzaga jej córka, którą mi mąż jej niegdyś powierzył, i dotrzymałem przysięgi. Przysięgłem iż oddam się sam w ręce sprawiedliwości w przeciągu dwudziestu czterech godzin i o naznaczonej godzinie złożyłem broń.
— To prawda — rzekł regent. — Ja też patrzyłem na ciebie.... i na innych.
Gonzaga zgrzytnął zębami.
— A więc i regent sam był w tym spisku — pomyślał w duchu.
— Po raz trzeci przysięgłem — ciągnął Lagarder, — iż wykażę moją niewinność przed wszystkimi i wykryję prawdziwego winowajcę i oto jestem, chcę dotrzymać tej ostatniej przysięgi.
Gonzaga wciąż trzymał w ręku swój pergamin z pieczęciami z różowego wosku. Była to cała jego broń i tarcza.
— Wasza królewska wysokość! — rzekł szorstko — zdaje mi się, że ta komedya trwa zbyt długo.
— A mnie się zdaje — rzekł sucho regent — że ciebie jeszcze dotąd nie oskarżono.
— Oskarżenie z ust tego waryata? — rzucił Gonzaga z pogardą.
— Waryat ten ma umrzeć — rzekł surowo regent. — Słowa umierającego są święte.
— Jeżeli wasza królewska wysokość nie wie jeszcze ile są warte jego słowa, zamilknę. wybuchnął Gonzaga. — Ale ostrzegam że my wszyscy wielcy, potężni panowie’, książęta, królowie zasiadamy często na tronach o chwiejących się podstawach. Zgubny i niebezpieczny dajesz dzisiaj wasza królewska wysokość przykład. Znosić, żeby taki nędznik....
Lagarder obrócił się wolno ku niemu.
— Znieść, żeby taki nędznik — ciągnął Gonzaga — ośmielił się stanąć naprzeciw mnie księcia krwi, bez świadków, bez dowodów....
Lagarder postąpił parę kroków ku niemu i rzekł:
— Mam i świadków i dowody.
— Gdzież ci świadkowie? — zawołał Gonzaga, rzuciwszy okiem po sali.
— Nie szukaj ich daleko — odpowiedział skazaniec — dwóch ich jest tylko. Jeden z nich to ty sam, książę Gonzaga!
Gonzaga usiłował uśmiechnąć się z wyrazem politowania; ale usta w wysiłku tym skrzywiły się tylko konwulsyjnie.
— Drugi z moich świadków — ciągnął Lagarder, obrzucając księcia wzrokiem zimnym i niewzruszonym — spoczywa w grobie!
— Ci co są w grobie, nie mówią — rzekł Gonzaga.
— Gdy Bóg zechce przemówią! — odpowie dział Lagarder.
Dokoła nich panowała zupełna cisza; cisza która zdawała się mrozić wszystkie serca. Poważny przenikający do głębi duszy głos Lagardera, poruszył fibrami serca każdego z obecnych. Szlachetna piękność jego bladej twarzy nakazywała szacunek, powstrzymywała żartobliwość. Lękano się tego wzroku, pod którym, wił się Gonzaga. Każdy z obecnych doznawał uczucia niewytłómaczonego jakiegoś przerażenia podczas walki tych dwóch ludzi. Słuchano ich z zapartym oddechem, z wytrzeszczonemi oczami, z nadstawionemi uszami.
— Wskazałem moich świadków — zaczął Lagarder — umarły przemówi, przysięgam na to. Co do dowodów one są w twoich rękach, panie Gonzaga. Niewinność moja kryje się tam w tej kopercie po trzykroć zapieczętowanej. Tyś sam książę zdobył ten pergamin na własną twoją zgubę i już nie możesz go usunąć, on należy już do sprawiedliwości. Ażeby zdobyć tą broń, która ugodzi w samego ciebie, wszedłeś jak złodziej, nocą do mego mieszkania; wyłamałeś zamek w drzwiach i rozbiłeś skrzynkę w której kryłem te pergaminy, ty książę Gonzaga.
— Wasza królewska wysokość — zwrócił się Włoch do regenta z pianą na ustach, — rozkażcie milczeć temu szaleńcowi.
— Brońcie się, książę — wołał Lagarder, zamiast prosić aby mi usta zamknięto! Nam obydwom wolno mówić, tak samo tobie mnie gdyż pomiędzy nami jest śmierć, a jego królewska wysokość powiedział że “słowa umierającego są święte.“
Gonzaga chwycił machinalnie pergamin, który przed chwilą położył przed sobą.
— Tam jest prawda! — wołał Lagarder, wskazując ruchem głowy na kopertę. — Złam pieczęcie! Już czas!.... No, złamże! Dlaczego tak drżysz książę Gonzaga? Przecież to tylko kartka pergaminu: akt urodzenia panny de Nevers.
— Złam pieczęcie! — rozkazał regent.
Ręce Gonzagi trzęsły się: trzymał wciąż pergamin, ale nie miał odwagi odpieczętować koperty. Lagarder postąpił ku niemu krokiem bliżej. Źrenice jego oczu świeciły, jak ostrze stalowe.
— Aaa! Panie książę! Domyślasz się więc że tam jest coś więcej, nieprawdaż? — zapytał zniżając głos. — Ja ci powiem, co tam jest: na odwrotnej stronie kartki pergaminowej napisane jest krwią kilka tylko wyrazów, mowa umarłego. Oto, jak przemawiają ci, co są w grobie!
Gonzaga zadrżał całem ciałem. Oczy zaszły mu krwią. Głos Lagardera dźwięczał ponuro wśród grobowej ciszy i głębokiego wzruszenia słuchaczów.
— Bóg chciał, aby dopiero po osiemnastu latach rozerwano, kryjącą prawdę, zasłonę. Bóg nic chciał, aby głos mściciela odezwał się w pustyni i zamarł przez nikogo nieusłyszany. I oto zebrał tutaj najprzedniejszych w królestwie pod przewodnictwem głowy państwa i pozwolił mi mówić. Słuchajcie szlachetni panowie jak było: Staliśmy obaj z Neversem w nocy pod zamkiem Kajlusów. Było to na godzinę przed fatalną bitwą. Nevers widział zbliżające się w oddali cienie zabójców. Zaczął się modlić; a potem na kartce pergaminu, będącym aktem urodzin córki, piórem, umaczanem we krwi własnej, skreślił kilka wyrazów, które przepowiadały z góry zbrodnię i nazwisko zabójcy.
Gonzaga niepostrzeżenie posuwał się ku końcowi stołu, trzymając w pokurczonej dłoni kopertę, która go paliła. Zbliżywszy się do ostatniej pochodni, wziął ją do ręki, podniósł w górę i opuścił trzy razy raz po raz, nie odwracając oczu od Lagardera. Był to umówiony z przyjaciółmi sygnał.
— Patrzcie! — szepnął kardynał Bissy do pana Mortemarta. — On traci zmysły!
Wszyscy inni milczeli z bijącem sercem.
— Nazwisko zabójcy jest tam w tej kopercie! — ciągnął dalej Lagarder, usiłując skrępowanemi rękami wskazać pergamin. — Prawdziwe jego nazwisko, litera po literze. Zerwij pieczęcie, niechaj umarły przemówi!
Gonzaga rzucił na sędziów obłąkane spojrzenie. Bonivet i dwaj gwardziści mimowoli podeszli kilka kroków bliżej ku księciu.
Gonzaga stanął tyłem do pochodni; drżącą, rękę, trzymającą kopertę, ukrył za siebie i nieznacznie zbliżył do płomienia. Ogień objął w jednej chwili cenny pergamin. Lagarder patrzył na to z tryumfującą miną, wołając:
— Przeczytaj! Przeczytaj głośno! Niechaj się wszyscy dowiedzą: czy tam jest moje nazwisko, czy twoje!
Spalił kopertę! — krzyknęło kilka głosów. Kopertę, która ukrywała nazwisko zabójcy!
Lagarder wskazując na dymiące spalonego pergaminu, rzekł:
— Umarły przemówił.
— Co tam było napisane? — zapytał regent wzruszony nad wyraz. Powiedz uwierzymy ci wszyscy, bo tamten człowiek zgubił się sam.
— Nic nie było! — odpowiedział Lagarder.
Wszystkich obecnych ogarnęło najwyższe zdumienie.
— Nic! — powtórzył Lagarder dobitnie. — Nic, czy słyszysz, panie Gonzaga? Użyłem podstępu, a twoje zbrukane sumienie zatrzęsło się w tych sidłach. I spaliłeś pergamin, którym ci zagroziłem, jako obciążającem świadectwem. Ale nie! Nie było tam tego nazwiska tylkoś je teraz sam własnoręcznie wypisał. Oto głos umarłego: umarły przemówił.
— Umarły przemówił! — powtórzyło głucho całe zgromadzenie.
— Usiłując zniszczyć ten dowód zbrodniarz zdradził się sam.
— Jest więc przyznanie się do winy prawdziwego winowajcy! — rzekł prezydujący Lamoignon. — Wyrok trybunału kryminalnego zatem może być zniesiony.
Regent, którego dławiło straszne oburzenie milczał dotychczas. Wtem nagle zawołał:
— Zabójca! Zabójca! Aresztować go!
Szybszy, niż błyskawica, Gonzaga, wyciągnął szpadę. Jednym skokiem znalazł się przed regentem i wściekłym ruchem wymierzył cios w piersi Lagardera który zachwiał się, wydając lekki okrzyk. Księżna podtrzymała go swojem ramieniem.
— Nie będziesz się cieszył zwycięstwem! — zgrzytnął przez zęby Gonzaga.
Potem odwrócił się i jak rozwścieczony byk, rzucił się na zagradzających mu drogę. Powalił na ziemię pana Bonivet, roztrącił dwóch jego gwardzistów i odpychał natarcie kilku wyciągniętych przeciw niemu szpad. I broniąc się tak, Gonzaga cofał się wciąż ku dawnemu swemu miejscu, ku portyerze. W chwili, kiedy żołnierze już już go mieli dosięgnąć nagle portyera rozchyliła się i Gonzaga zniknął po za nią w ciemnościach korytarzy. Po chwili usłyszano odgłos zatrzaskujących się drzwi.
Lagarder rozumiał manewr Gonzagi, znał to skryte wyjście, sam zeń korzystał jako garbus, na pierwszem zebraniu familijnem. Błysnęła mu myśl gonić uciekającego; miał już wolne ręce. Cios Gonzagi rozciął krępujące więzy, raniąc go bardzo lekko. Czekał jednak na rozkaz regenta. Gdy w tem rozległ się w sali zdyszany, zrozpaczony głos:
— Na pomoc! Na pomoc!
I dona Kruz, w ubraniu w nieładzie, padła u nóg księżny.
— Moja córka! Co się stało mojej córce?
— Zbrojni ludzie.. na cmentarzu — mówiła bez tchu gitanita — dobijając się do kościoła.. wyważają drzwi.. Chcą porwać!..
W sali powstał hałas nie do opisania; lecz ponad wszystko zapanował głos donośny i dźwięczny:
— Szpady! Na miłość Boga, szpady!
Regent wyjął z pochwy swoją szpadę i włożył ją w rękę Lagardera.
— Dzięki ci, wasza królewska wysokość! rzekł z wdzięcznością rycerz. — A teraz otwórzcie okno i krzyknijcie strażom, by mi nikt nie przeszkadzał, gdyż biada temu, kto mi drogę zastąpi!
I ucałowawszy szpadę, wzniósł ją, błyszczą cą, ponad głowę i zniknął jak nadziemskie widmo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.