<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Teodor Kościesza szedł wolno drożyną, wśród pól kłosistych wijącą się kręto. Pogoda lśniła nad nim cudowna, ale złote uśmiechy słoneczne nie zgasiły ponurego wyrazu w jego ciężkiej twarzy, jakby wykutej z jednej bryły skalnej, tak była z gruba ciosana i martwa w swych topornych linjach. Złomy czoła i policzków wklęsały w głąb pod naporem oczu, jak nity płaskich i jak nity żelaznych w barwie i wyrazie. Włosy czarne stały na głowie twardo, w jeża: wąs krótki, przystrzyżony i takaż broda, okalająca sztywno kamienny profil. Dwie władze były cechą wybitną tej twarzy; wzbudzała dreszcz przestrachu, lęku, jak przed jasnowidzącym i magnetyzując siłą dziwną, potrafiła panować, brać ofiary, które idą zniewolone, lecz z odrazą. Cała postać wielka, ociężała sunęła rytmicznie, ruchem nieco niedźwiedzim. Ręce założone za plecy, trzymały w dłoniach laskę i były w ciągłym ruchu, palce przebierały kurczowo niby prądem elektrycznym poruszane. Szedł z głową pełną myśli o Andzi. Zabrał ją z Wilczar pomimo jej protestu, gdyż drażniły go wycieczki z Jasiem Smoczyńskim, wreszcie ostatnio z Olelkowiczem.
— Po co się już i ten przybłąkał?...
Ale przerwana sielanka wilczarska nie zmieniła sytuacji. Jaś bywa w dalszym ciągu, trudno mu tego zabronić. Sąsiad najbliższy i kuzyn, od dziecka zżyty z Andzią, stały towarzysz jej dzieciństwa, potem zaś wszystkich świąt i wakacji upragniony kompan. Brat Lorci, ta zaś również jest codziennym gościem w Turzerogach, syn Malwiny Smoczyńskiej, z którą Kościesza liczył się trochę, gdyż była kuzynką i przyjaciółką jego żony, oraz przez pamięć na męża zmarłego, bardzo szanowanego w okolicy. Wymówić dom jej dzieciom, niepodobieństwo...
Oni zaś oboje niepokoili pana Teodora coraz więcej. Lorka zbyt śmiała, sprytna i zalotna mogła na Andzię wywierać wpływ niepożądany, Jaś z dziecka wyrastał w młodzieńca i zanadto serdecznie garnął się do Andzi, za radośnie na nią spoglądał.
Teraz znowu Olelkowicz.
Kościesza żałował, że pozwolił młodemu paniczowi polować na Krasnej duszohubie, nie przypuszczał wówczas takiego spotkania z pasierbicą. I oto Andrzej „zanęcił się“, bywa bardzo często, zajmuje się wprawdzie głównie Lorką, lecz Kościesza ma bystry wzrok, jest przewidujący. Jak na to zaradzić?
Diewczyna ma już osiemnaście lat, jest ładna, pociąga wdziękiem niezwykłym i wiele obiecuje.
Olelkowicz znał ją zupełnie małem dzieckiem i sam był smarkaczem w mundurku uczniowskim; teraz to co innego: teraz te odnowione wizyty mogą się stać niebezpiecznemi przytem...
Trzeba to przykrócić, tak pozostać nie może. Trzeba!
Gdy podobne słowo odbije się w myśli Kościeszy, już decyduje. Prędzej, czy później, zależnie od okoliczności, zaczyna ono działać powoli, systematycznie, zanim się nie spełni.
Wyrok na Jasia i Olelkowicza był już wydany.
Pan Teodor wszedł na otwarte pole zżętej pszenicy, na którem ustawiono stertę. Szerokiemi krokami zbliżył się i nagle stanął. Oczy mu błysnęły gniewem.
— A co, znowu jest?! Ależ to istna plaga!... — wyszeptał zły.
Przy stercie wrzała robota, kręciło się kilka dziewcząt i parobków, wśród nich Kościesza dojrzał Andzię, Lorkę i dwóch paniczów przed chwilą osądzonych. Tarłówna w powiewnej, ponsowej sukience, z chusteczką czerwoną, związaną po chłopsku na czarnej głowie, stała na stercie i przyjmowała snopy, które podawał jej Olelkowicz z wysokiej naładowanej fury. Jaś układał snopki z fornalami, Lorka zaś na dole ograbiała stertę, udając robotę, w rzeczywistości zaś śmiała się, pokazując zmysłowo ząbki białe młodemu korepetytorowi o wyanielonej minie. Ukazanie Kościeszy spłoszyło tę parę. Lorka zaczęła pilnie grabić, młodzieniec dał susa za stertę i wówczas dopiero zajął się gorliwie uczniem swym Januszkiem.
Andzia zawołała:
— Ojczymku, pracujemy! Jestem cała spocona; dotrzymuję placu panu Andrzejowi. Sterta prawie gotowa.
— Może już dosyć, zmęczysz się. Ale pan nie tęgo myśli o własnych żniwach w Prokopyszczach — dociął Kościesza, z ironią odpowiadając na ukłon młodego pana.
— Ee! obejdą się tam bezemnie; mój rządca da sobie rady. Trzymam się maksymy... żyj tam, gdzie ci lepiej, że zaś tu...
— Andziu, proszę cię, zejdź już — przerwał pan Teodor tonem kwaśnym, zimno patrząc na Olelkowicza. — Czekam Aneczko; pójdziemy na podwieczorek — dodał łagodniej.
— Ojczymku, jeszcze trochę, co tam podwieczorek! zjemy go później. Niech ojczyk popatrzy na naszą pracę, niech nam zastąpi pana Kadłubka, który dozoruje przy innych stertach.
Kościesza nalegał na powrót do domu, aż zmusił Andzię do posłuszeństwa. Skoczyła ze sterty na wóz ze snopkami, z wozu zniósł ją Kościesza uprzedzając szybko Andrzeja. Dziewczyna zarzuciła ręce na szyję ojczyma i całując go opowiadała mu różne zdarzenia dzisiejszego dnia: jak wstała raniutko i pobiegła do Smoczewa, że tam jeszcze wszyscy spali, więc zbudziła Lorkę i Jasia i razem przyszli do żniwa, zaraz zaś po obiedzie przyjechał konno pan Andrzej. Ślicznego ma kasztana. Watażka się nazywa. Za nim jedzie kozak Fedor. Panna Ewelina gniewała się trochę za tę robotę w polu, ale ostatecznie pozwoliła. „Lepsza jest Lincia, niż ty, ojczymku” — dodała z grymasem na ponsowych ustach.
Pan Teodor rozchmurzył się pod wpływem jej uroku. O świcie wyjechał do dalszych folwarków, słuchał więc opowiadania ciekawie, tembardziej, że Andzia w ostatnich czasach mniej okazywała mu serdeczności niż dawniej, dzisiejsza jej radość rozruszała go i usposobiła przyjemnie. Grzeczniej rozmawiał z Olelkowiczem, nawet Jasia nie lekceważył, jak zwykle. Był wesół.
Pomiędzy zbożami wracali do domu. Lorka zabrała sobie Olelkowicza, ciskała na niego zrywane chabry, chichotała bez przerwy. Pan Teodor patrzał na Andzię, idącą z Jasiem. Bawili się trochę, jak dzieci. Ona chwilami przerywała rozmowę, brała go za ręce i kręciła się w kółko po drodze, niby czerwony mak. Furczały za nią czarne warkocze, z ust wybiegał śmiech swawolny na pole, hen! Postępowała z nim, jak z bratem, bez kokieterji sztucznej, lecz z tą wyłączną, która ją cechowała. Jaś traktował ją niby po koleżeńsku, ale zjadał ją oczyma: płonęły mu źrenice żarem, gdy na nią patrzał.
Był w tych młodzieńczych spojrzeniach ogień zapału wewnętrznego i zachwyt nad Andzią i smętne pasemka marzeń, co jak delikatna tkanka tworzyła się w duszy, oprzędzając ją subtelnym sentymentalizmem. On widział już w Handzi swój ideał, ona jedynie miłego towarzysza i kuzyna, więc oczy jej miały w sobie tylko swawolę, jeśli zaś omglił je chwilami cień głębszy, to tęsknota tych czerni przepastnych leciała dalej, ponad Jasiem, w szeroką dal. Teraz miała w sobie dziewczyna szum zabawy, źrenice odzwierciadlały w sobie jej nastrój i gorzały płomykiem niewinnym a już drażniącym.
Kościesza zauważył, że Olelkowicz pozornie zajęty Lorką ciągle ukradkiem patrzy na Andzię, że i jemu płoną oczy, że ta dziewczyna porywa wszystkich, nie dbając oto i właśnie dlatego, że rozsiewa dokoła siebie czar dziwny, przyszły mu na myśl słowa Kochanowskiego, stosowane do własnej córki.
„Co pocznie, gdzie się ruszy
Wdzięczność ją prawuje
I wszędzie niewidocznie
Za nią postępuje“.
Nadawało się to wybornie i do wdzięcznej postaci Tarłówny.
— Co z tego będzie? — zadawał sobie pytania pan Teodor.
Nurtował się wewnętrznie, idąc wolno poza młodzieżą.
Wyprzedzili go znacznie, dążąc do domu.
Kościesza ze zwieszoną głową wszedł w bramę, zamykającą piękny czworobok turzerogskiego dziedzińca.
Rezydencja stara rozpościerała dużo cieniów, od drzew przepysznych, od wysokich, ciętych żywopłotów i, sam dom, potężny rozmiarami, z fantastycznie łamanym dachem, rzucał na trawniki wielkie płachty cieniste. Okna gęste, ale nierówne kształtem i rozmiarami: jedne weneckie, drugie wysokie, strzeliste, na pięterkach zaś małe i wąskoszybowe, plamiły bielą futryn, i okiennic szare ściany dworu.
Wszystko tu było ciężkie, nawet ponure, ale dostatnie. Trochę za smutno, lecz szeroko, wygodnie. Na prawem skrzydle pięterka, nad tarasem, który wyglądał na nowy nabytek starego domostwa, zwieszał się mały balkon, biały, zatrzęsiony kwiatami. Oplatały go powoje, fuksje, kępami stroiły czerwone pelargonje. Z otworzonych drzwi, wiatr letni wywiewał raz poraz białe firanki. Szła z tego okna i balkonu młodość i wesele, różne od całości gmachu. Fragment ten był jakby uśmiechem dworu, jakby śpiewką i szczęściem szarych ścian. Rozumiały to i gołębie, gdyż całą chmurą białosiwą obsiadły gzymsy nad oknem i kratą balkonu.
— I ptaki do siebie zwabia, wszystko, co żyje — szepnął Kościesza.
Na balkonie pojawiła się Andzia, gołębie furknęły skrzydłami i opadły ją zewsząd, siadły jej na ramionach, na głowie: jeden białym swym puchem przypadł się do piersi dziewczyny i dziobek wysunął niby do pocałunku. Nie skąpiła im pieszczot, głaskała atłasowe piórka, całowała, przemawiając jak do dzieci. Była to wieczorna godzina rozmowy z ptakami i karmienia ich. Kwiliły do niej swe dzienne skargi, ona je zaś pocieszała, i groch sypiąc na płaskie korytka, była matką i przyjaciółką ptasiej rzeszy.
Kościesza, ukryty pod olbrzymią lipą, patrzał niechętnie na znajomą sobie codzienną scenę balkonową. Wolałby Andzię widzieć inną, nie taką jak Lorka, broń Boże, lecz mniej ponętną. Zanadto przypominała swą matkę, nazbyt wiele posiadając w duszy charakterystycznych znamion tamtej. Tych objawów bał się pan Teodor. Drażnił go widok Andzi, odwrócił się szybko i ruszył w głąb alei. Nagle zdumienie i gniew razem umiejscowiły go. Ujrzał pod drzewem stojącego Jasia, z oczyma wlepionemi w balkon, z twarzą natchnioną prawie. Złość straszliwa porwała Kościeszę i zatargała nim. Bez namysłu krzyknął podniesionym głosem:
— Co ty tu robisz!?
Chłopak drgnął, potem zbladł nagle.
— Co tu robisz, pytam?
— Nic, stoję i patrzę — odrzekł Jaś najniedorzeczniej.
— Kogoż tak podziwiasz, gołębie? — syknął Kościesza.
Smoczyński poczerwieniał, z żalem spojrzał w oczy panu Teodorowi i bąknąwszy coś niewyraźnego, chciał odejść, lecz ojczym Andzi zatrzymał go, mocno ścisnąwszy mu ramię. Nie panował już nad sobą, unosiła go wściekłość, zamruczał groźnie.
— Słuchaj, ty... smyku... zapowiadam, że dosyć tych amorów; do książki, smarkaczu, tam twoje miejsce, rozumie... kawaler?
Puścił oniemiałego Jasia i odszedł, lecz jeszcze raz odwrócił się, wołając:
— Ostrzegam ostatni raz.
Poczem znikł za drzewami.
Jaś stał bez ruchu, miał wrażenie, że uderzono go w głowę, jakiś szum głuchy, nagła niepamięć w połączeniu z bolesną świadomością spełnionego faktu.
Co się stało, za co?... dlaczego?
Więc nie wolno mu patrzeć na nią?... a przecież od dziecka był towarzyszem jej zabaw, był jakby bratem jej rodzonym, jest zaś kuzynem. Przez głowę mu nigdy nie przemknęła myśl, że mu zabronią patrzyć na Andzię, że ktoś będzie to uważał za złe i to kto jeszcze?... pan Kościesza. Za co? o co? Minęło odurzenie, a przyszła nagła refleksja. Z całą brutalnością cisnęła w mózg chłopca przenikające na wskroś światło przejrzenia. Czyż on istotnie jest dla Handzi tylko bratem?... czy patrzy na nią jak na siostrę?... czy Kościesza nie dojrzał w jego wzroku błysków obcych braterskim uczuciom, czy nie spostrzegł, co się z nim dzieje?
Oblała Jasia krew gorąca, wartka w tej chwili i wzburzona do dna. Zrozumiał, że Andzię kocha.
Uczucie to przyszło doń sam nie wiedział kiedy i ogarnęło go przemocą.
Zawstydził się. Odrazu to odkryto, rzucono mu w oczy urągliwe słowa... „smyk, smarkacz”, odesłano do książki, bo tam jego miejsce. Niewolno mu jeszcze kochać nawet Andzi, może właśnie głównie jej. Ona taka śliczna jak kwiatek — myślał z goryczą. Cóż ja przy niej znaczę?
Z ideałów spadł nagle do realnych kombinacji, uprzytomnił sobie, że Handzia jest bogatą dziedziczką, że będzie wielką panią, on zaś biedny. Już teraz zarabia korepetycjami, aby nie być ciężarem dla matki, która zaledwo zdoła opłacać jego wpisy szkolne, resztę wydając na Lorkę i inne potrzeby majątkowe, spłacając długi nękające Smoczew w okropny sposób.
Cóż on? Skończył szkołę z trudem, z wysiłkiem wielkim; nie miał zdolności, umiał tylko pracować.
Teraz wstępuje do uniwersytetu na agronomję, chce być gospodarzem, rolnictwo ciągnie go i nęci. Ale cóż ono mu przyniesie prócz uroków czysto zewnętrznych? Czy da mu zadowolenie istotne, czy on swe ideały uplastyczni na terenie Smoczewa? Będzie pracował, dorabiał się, wyrobi sobie byt materjalny; jeśli utrzyma Smoczew ciężką pracą, to uzyska samodzielność i niezależność, nic nadto. Gdzież miejsce na marzenia, gdzie ulokować ideały, które rosną i proszą się o wysłuchanie?
Pierwszym punktem tych marzeń przedsłodkich była Handzia, myśl o niej zrosła się z mózgiem Jasia. Widział ją zawsze przy sobie w dzieciństwie i przyszłości bez niej nie rozumiał. Nie mówił o tem ani jej, ani nikomu, nawet sam przed sobą, nigdy jasno nie stawiał tej kwestji, lecz pomimo to nosił Andzię w duszy, pielęgnował ją tam starannie i czasem zapatrzył się na nią jak na drogi swój, bardzo piękny obrazek.
Strącono go z rojeń subtelnych, oderwano wzrok od niej, wyśmiano go, zbeszczeszczono jego uczucie, jego zapał słodki, a cichy jak delikatna woń kwiatka wiosennego — pierwiosnka.
Co teraz? Odejść. Pożegnać ją raz na zawsze, iść w świat nauki, do pracy, tu już nie powrócić nigdy, nigdy!
A matka, a Lorka? Jest jedynakiem, zatem obowiązki syna, brata i obywatela wiążą go ze Smoczewem, musi tu od czasu do czasu powracać spotykać Andzię. Jak to znieść, jak pogodzić? Powie jej, że w Turzerogach może się już więcej nie zjawi, jak ona to przyjmie?...
Żal, gorycz i zarazem nagła ciekawość wrażenia Andzi walczyły w sercu młodzieńca, gdy szedł wolno brzegiem wielkiego stawu, po za parkiem Turzerogskim. Postać jego w białej bluzie odbijała się w wodzie, lekko zamglonej mrokiem wieczornym. Zapach mdły ryb i wodorostów zaprawny parnem powietrzem dławił Jasia, zmrok po zachodzie słońca wywoływał taki sam refleks w jego duszy, którą ponure oblokły cienie. Duszno mu było i ciężko, miał uczucie, że wielkie liny chmielowe, zwieszone z drzew nad wodą, chrzęszczą szyszkami, oplątują go i ciągną gdzieś w przepaść, że drzewa wyniosłe opierają mu na ramionach swe konary niby ze spiżu ulane. Źle mu było w tej głuszy parkowej nad wodą, już ciemną, jak rozpłynięty metal ziejącą wilgotnym oparem. Żaby zawodziły swój wiekuisty hymn wieczorny, grały derkacze na łąkach po za stawami, jakby nawołujące się pastuszki nocne. Młodzieńcowi głosy te przypomniały niedawny pobyt w Wilczarach, wycieczki z Handzią i ze starym Grześkiem, wszystkie uroki tych wędrówek wśród natury, ich słodkie, dobre pamiątki. Ot, naprzykład derkacze, Grześko nazywał „czynownikami“ dla tego, że wołanie ich brzmi: „dery-bery — derybery“, jak się z tego Handzia śmiała. Jakie to były błogie czasy, i tak niedawne. Mogli dłużej przebywać w lasach, dlaczego Kościesza zabronił? Czyżby już spostrzegł, to co dziś i chciał przerwać?
— Ależ nie, wtedy jeszcze ja sam byłem nieuświadomiony, co się we mnie poczyna — myślał Jaś, i nagle zadrżał.
Cyganie, szatry, wróżba starej Mokruny... ach tak, wtedy pierwszy raz drgnęło mu serce odmiennym dreszczem, lecz to jeszcze nie samo objawienie, to był tylko strach o Andzię po okropnej wróżbie. Nie on sam i Olelkowicz odczuł tę chwilę i on długo nie mógł zapomnieć złowrogich słów cyganki. Olelkowicz?...
Jaś przystanął. Oczy smutne utkwił w czarnym stawie i zdumiał się tak, jakby ujrzał cud.
— Olelkowicz także kocha się w niej; pocóżby walił tyle mil, dlaczego zaniechał ulubionych polowań i co parę dni przyjeżdża do Turzerogów?...
— Kocha ją napewno!
Jaś załamał ręce. Tu niema rywalizacji. Olelkowicz młody, piękny, bogaty... i... on, studencina biedny, Smoczyński. Andrzej nawet go za rywala nie uważa, gdyby go zastał przed balkonem, kto wie, może postąpiłby mniej więcej tak samo, jak Kościesza. Szczęściem nie domyśla się zapewne w młodocianym Jasiu uczuć głębszych dla Andzi. A sam?... Czy kocha ją?
Niby lekka myśl ratunkowa przewinęła się w umyśle chłopca postać Lorki. Może on do niej, może ona? Ech nie! Ktoby ją wybrał tam, gdzie są obie? Więc rywal i zapewne zwycięski.
Rozpacz targnęła sercem młodzieńca, taki żal, taka bolesna skarga, takie poczucie własnej nicości, bezmiar niedoli, że chłopak, jak podcięty ostrym batem, zgiął się i padając na kolana zaszlochał płaczem serdecznym, dziecinnym. Twarz, rozpaloną tulił do mokrej trawy i zanurzony w jej spryskanym od rosy kożuchu, łkał rzewnie, najnieszczęśliwszy w tej chwili chyba ze wszystkich ludzi.
Dokoła niego kumkały żaby; „dery-bery“, zawzięcie wołał derkacz — „czynownik“, wiatr nocny zerwał się jakby po to, by zgłuszyć szlochanie chłopca, muskał go łaskawie po głowie spoconej i łagodził jej ból. Zwisły nad młodzieńcem splątane ljany chmielów, kapiąc mu rosę za kołnierz niby orzeźwienie. On nic nie czuł, nic nie słyszał. Ból wielki i pierwszy w życiu targał nim potężnie, czuł się nędzarzem, wypędzonym od Andzi, pozbawionym praw przebywania z nią, patrzenia na nią. Musi odejść, zostawić ją tu dla Olelkowicza raz na zawsze, raz na zawsze.
Im dłużej rozpaczał, tem Andzia wydawała mu się dalszą, niedościglejszą. Rosła, ogromniała mu w rozegzaltowanej wyobraźni, że już płakał nie tylko jak po stracie jej, z uczuciem krzywdy dotkliwej, lecz i z bólu ambicji, że mógł podnieść na nią swój wzrok; i że on, uczeń, ośmielił się w niej zakochać. Ale dlaczego taka piękna i dobra, dlaczego taka swoja, niby siostra najlepsza? Co ona o nim pomyśli, gdy się dowie, że on ją kocha, że go odpędzili, że już go więcej może nie zobaczy? Czy pożałuje go, czy zapłacze?...
— Handziu, Handziuniu, Aniu złota! — zawył Jaś, cisnąc kurczowo skrzywione usta do wilgotnej ziemi. Wlepił się ciałem w trawę i cierpiał jak potępieniec. W głowie przewalał mu się szum nieznośny i dzwonienie przykre, był spotniały, jak wyciągnięty z gorącej kąpieli. Oczy piekły go niewymownie, ale i dreszcz zimny raz i drugi wstrząsnął nim dotkliwie. Wiatr wzmógł się ostry, głośny, już nie łagodził, lecz szarpał Jasia za włosy, chcąc go poderwać z ziemi.
— Wstawaj nieszczęsny! wstawaj — jęczał mu wiatr w same ucho.
Szyszki chmielowe ciapiały go po szyi i skroniach, szemrząc gniewnie...
— Na pomoc biegnij, na ratunek, otrzeźwij się patrz!...
Smoczyńskiemu pieczenie powiek dokuczało straszliwie. Podniósł głowę, otworzył oczy. Ujrzał blask czerwony, ale myślał, że z płaczu ma łunę w źrenicach. Dzwonienie w uszach rosło potężnie. Nie było złudą. Dzwon ten zastanowił go.
— Zwarjowałem, czy co? — szepnął z przestrachem.
Wtem wiatr z groźnym już skowytem rzucił się na niego i uderzył weń sznurem chmielowym, dzwon zaś rozkolebał się tak głośno, z taką ponurą plastyką, że Jaś w jednej sekundzie stanął na nogach.
— Co to jest? — krzyknął, trąc oczy.
Blask jaskrawy lunął mu w źrenice krwawe smugi.
— Jezus, Marja! Łuna! Pożar!!
Pognał na przełaj przez chaszcze i gazony w stronę, skąd jęczał dzwon.
Wbiegł na podwórze folwarczne; jasno tu było jak w dzień, i pusto.
Smoczyński oniemiał, stracił świadomość gdzie się znajduje, biegał to tu, to tam, szukając ognia i ludzi, aż ktoś na niego krzyknął.
Teraz dopiero ujrzał przy świetle łuny kilkunastu ludzi na dachach budynków z wiadrami wody, ktoś szarpał gwałtownie za drut od dzwonka folwarcznego, ktoś wołał po małorusku:
— Jakij tam durnyj wołoczytsia?... idy do pożaru, nas tu pan bohaćko ostawył, ne dopustym ohnia.
Jaś skoczył w stronę głosu i uderzył się o drabinę w czoło, pojęcia nie miał co i gdzie się pali, gdyż łuna skrywała za budynkami swój zasadniczy stos; płomienia nigdzie nie było widać. Chłopak rzucał się jak wściekły.
— Może win sam podpałył i teper zdurniał? Hej! Kto ty?...
— krzyknął z dachu ten sam głos co poprzednio.
Ale Jaś trafił nareszcie na kołowrót między stodołami, spojrzał na wielki słup ognia wichrzący się razem z dymem czarnym, usłyszał krzyki, głosy komendy i nagle nogi się pod nim załamały, nieludzki wrzask runął mu z piersi:
— To Smoczew! Jezus!
Pędził jak opętany, z zamarłym oddechem w piersiach, z zastygłym krzykiem na ustach.
— Matka! Matka!
Przesadzał szerokie bruzdy, zatoczył się raz na wielką kopicę zboża, upadł głową na dół, ugrzązł w słomie. Porwał się nastroszony kłosami i znów biegł, i znowu padał. Nogi mu drżały, potykał się o każdy kamień, zziajany, przerażony. Był bliżej i bliżej. Już widzi, że pali się dwór, czuje gorąco od ognia, słyszy świst wody strzykającej z sikawek, mechaniczny stuk tłoków i zgiełk okropny, i wrzawę. Aż nagle w tej gro madzie buchnął wielki krzyk, pełen zgrozy.
— Panienkę ratujcie! Panienka.
— Pannuńcia, żywo! żywo! Hej ludy!...
— Hospody, wże po nej!
Jaś ugłuszony wrzaskami i trzaskiem pożogi, stanął tuż przy sikawkach, ujrzał widok, który ściął mu całą świadomość; myślał przez chwilę, że śni.
Po drabinie, opartej o płonącą ścianę domu, wśród fal ognia, żaru i skłębionych żmij dymu, schodziła Andzia, dźwigając jakiś ciężar wielki, z widocznym wysiłkiem. Wisiała w powietrzu nad czerwono-złotą zawieją płomieni. Dokoła niej tryskały grube węże wody z sikawek, rozpadające się na pióropusze; z sykiem szły w zawody ze słupami iskier i grzywą krwistą pożaru. Chroniły ją od ognia prądy wodne, lecz lada moment drabina mogła runąć w stosy żaru, chłonąc wszystko.
Kilku chłopów podbiegło szybko i nastawiło ręce.
Andzia w czerwonej sukience, przemokłej i opalonej, z szmatą mokrą na głowie pracując ostatkami sił, zniosła swój ciężar na ziemię, ale tu już chwycili ją chłopi i odnieśli daleko od ognia w bezpieczne miejsce. Jaś oprzytomniał.
— Matka! Matka! Gdzie matka — ryknął, rzucając się naprzód.
Stary chłop, kudłacz, w rozchełstanej świtce, zastąpił mu drogę i porwał w pół. Zachrypiał mu nad uchem:
— Mamu pannuńcia nasza uratowały, czut‘ sami ne pohybli. Ot tam potaszczyli ludy.
Okrzyk zdumienia wybiegł z piersi Jana, biegł do zbitej gromadki ludzi, gdzie stała Andzia, mokra, zmordowana, ale szczęśliwa, płonęła radością na twarzy. Do podbiegającego Jasia podeszła prędko, mówiąc serdecznie:
— Już dobrze, już, mama zdrowa, tylko omdlała z przestrachu, nie bój się.
— Tyś ją wyniosła z płomieni? — spytał prawie ostro.
— Ja — odrzekła zdziwiona.
— Andziu! to był mój obowiązek!
Dziewczyna pomimo wszystko zaśmiała się.
— Twój i każdego, kto mógł i był narazie. Ciebie nie było.
Chłopak ukląkł przy matce. Leżała na kanapce wśród mebli, gratów różnych, naprędce powyrzucanych z domu. Była w bieliźnie, opaloną płachtą przykryta, w białym czepku na głowie, snać prosto z łóżka wyrwana. Dyszała ciężko, ksztusiła się dymem, oczy miała zamknięte, usta memlały niewyraźne słowa. Jaś spłakany, drżący, przytulił wargi do rąk matczynnych i szeptał bezwiednie.
— Jak to się stało, jak to się stało?...
— Stało się nieszczęście i już, a panicz nie lamentuj po próżnicy, ale zbiegaj do pożaru, może się jeszcze coś da uratować z parteru, bo góra już na nic. Sodoma i Gomora — zagderał tuż obok głos starej klucznicy, pani Butkowskiej.
Jaś zwrócił się do niej z gniewem:
— Czemuście matki naprzód nie ratowali?
— Pewno mama to kanapa, albo fotel, co można zrazu za nogi i buch za okno. Panicz nie widziałeś, tak i nie gadaj. Toż w tem i rzecz, że dom zapalił się od góry z niewiadomej przyczyny, a w garderobie nikogo nie było, dziewki się porozłaziły po czworakach, ja byłam u ekonoma i dopiero jak cały dom, Boże odpuść, stanął w płomieniach, to ten smutek stróż przebudził się i buchnął we dzwonek. Pani straciła pamięć, widno, bo jak my wpadli do sypialni, to łóżko było puste. Pani zawsze wcześnie się kładnie, uciekła na piętro, zobaczywszy ogień, każdy wtedy durnieje. Tymczasem my szukali na dole, gdzie można, wynosili rzeczy, aż i z Turzerogów nadjechały sikawki i państwo, i ta panienka anielska, co ją chyba sam Bóg zesłał.
— Jakto, więc wy zaniechaliście szukania matki?
— Ot tobie i masz! Zaniechali zaraz! Kto wiedział, że pani rozum ze strachu postradawszy, latała po górze, to siędy, to tędy, do reszty zbłądziwszy we własnym domu. Nie mogli my w tym gwałcie i doszukać się jej. Aż dopiero jak dobrze widno zagrzało, tak pani przez okna wysunęła się i krzyczy. A tu już płomienie czut‘ czut‘ nad nią. Wszyscy i głowy potracili; ja sama uklękła i wieczny odpoczynek zaczęła. Dopieroż panienka, co przedtem szukała pani po całym domu, wyrwała się skądś i dawaj krzyczeć o drabinę. Szczęściem była ta wielka ze sadu, przystawili, ale co chłop który ruszy, to i nazad, taki żar, co który ruszy, to nazad, panna Lorka beczy, a tam pani już prawie się pali. Tak panna Handzia buch sama na drabinę, wyciągnęła nieboraczkę i ot zlazła szczęśliwie. Ale żeby nie ona, oj! sierota jużby ty był panicz.
W tem, w gromadkę ludzi z dowodzącą pośrodku Butkowską, wpadł Kościesza i huknął przeraźliwie:
— Do pożaru chamy! Oficyna zajmuje się, panią zanieść do magazynu za sadem, Butkowska niech z nią będzie. A i kawaler tu? Romansuje wieczorami zamiast matki pilnować. Gdzie Andzia?
Rozejrzał się, a nie ujrzawszy pasierbicy biegł dalej, krzycząc i klnąc. Ludzie rozeszli się również, została tylko półprzytomna pani Smoczyńska, stara klucznica i Jaś, wyprostowany, blady, z nową obelgą ciśniętą mu w twarz. Pociągnięty za ramię przez Butkowską, ocknął się. Wziął matkę na ręce i, szedł w stronę śpichlerza, łzy wielkie spadały mu gęsto na bieliznę nocną niesionej kobiety. Płakał. Za nim zaś huczał pożar coraz groźniej, złowrogie wydając odgłosy, rozpalał się, buchał, szalał i chłonął w swój żywioł okrutny co raz nowe nieogarnięte jeszcze placówki. Gdy Jan zdawszy matkę Butkowskiej powrócił do pożaru, zastał Olelkowicza na koniu zgrzanym, okrytego kurzem doszczętnie. Kozak Fedor, także zziajany stał za nimi.
Zeskakując z wierzchowca, młodzieniec opowiadał Smoczyńskiemu, że już dość daleko w drodze dosięgła go łuna, myślał z początku, że palą się Turzerogi i pędził na złamanie karku. Ubolewał teraz nad Jasiem, widząc jego zapłakane oczy, pytał o matkę i ze zgrozą dowiedział się o postępku Andzi.
— Dobrze, że to pańską matkę, gdyby się paliły Turzerogi, toby była gotowa tego starego dzika na rękach swych ratować.
Widząc zdziwinie Jasia, dodał z pasją:
— Mówię o Kościeszy. Czy wie pan, że ten stary cymbał tak mnie dziś potraktował, że... że... Och! nie chcę mówić! Taka bestja! Ale ja go już przewąchałem. Zje djabła rogatego, zanim się mnie pozbędzie.
— Jakto, więc i pana?... — zdumiał się Smoczyński.
Lecz Olelkowicza nie zastanowił ten okrzyk.
— A tak, on myśli, że mnie łatwo usunie, solą w oku jestem dla niego. Ale djablo się myli, źle trafił!
Jaś nie miał czasu rozmyślać nad słowami Andrzeja, bo pociągnięty przez niego, biegł do pożaru, coraz gwałtowniej rozwichrzonego w morze ognia i dymów.
Żywioł rozpasany ział z potwornej mordy co raz nowe kłęby ogniste, rzucał zarzewie na prawo i lewo, miotał się, kipiał, chlustał płomieniem, że folwark cały wyglądał jakby jeden piec straszliwy, rozpalony do granic najwyższych. Tarzał się ogień przez wiatr podrzucony, walczył zajadle z prądem sikawek, lekceważąc je sobie.
Paliła się oficyna, tryskał ognistemi fontannami słomiany dach stodoły. Pożoga szeroko rozwiała swój sztandar, niosła go już w tryumfie. Ludzie przy sikawkach omdlewali z trudu, chłopcy folwarczni nie mogli nastarczyć wody do beczek. Kobiety nosiły ją wiadrami. Obrona była dzielna, ale siła ognia zwalczała wszystko. Olelkowicz objął główną komendę, głosem donośnym dawał rozkazy, sam jak zręczny strażak pracował gorliwie. Wyprowadzał krowy z płonącej obory, które z rykiem, tracąc zwykły instynkt zwierzęcy, parły z powrotem do ognia. Pojedyńcze sztuki ginęły, przywalone rozpalonemi krokwiami dachu, opadającego z łoskotem i złowrogim sykiem płomieni.
Owiec nikt nie mógł wyprowadzić z zajmującej się owczarni; stłoczone w jedną beczącą gromadę drżały, przytulone do siebie ciasno.
Nie pomagały baty, ani oszczekiwania mądrych psów, ani znajomy głos owczarza. Głupie stado oddawało się dobrowolnie na śmierć, bojąc się zdobyć na energję ucieczki. Uratowała sytuację Butkowska, która nadbiegła, słysząc alarm koło owczarni.
— Płótna białego, dajcie, kłąb płótna! — wrzeszczała rozpaczliwie.
Wnet Andzia, Lorka i parę dziewuch skoczyło do mieszkań bab folwarcznych, przydźwigały mot olbrzymi zgrzebnej, dobrze wybielonej tkaniny. Rozwinięto kłąb u stóp drzwi owczarni i puszczono długą białą drogę w stronę pola. Potem siłą przemożną kilkunastu chłopów parło gromadę owiec z tyłu, byle do progu, byle do progu. I oto owieczki stanęły nad białem gościńcem płótna, ich drogą zbawienia.
Pierwsze z brzegu spuściły noski, powąchały i, zachęcone jakąś magiczną mocą, idącą od tej bielącej połaci wśród czarności nocnych, przejaskrawionych pożarem, ruszyły nagle zgodnym, szybkim truchtem na biały szlak. Bek ich brzmiał żałośnie, ale wysypały się wszystkie z pospiechem już naglącym, już nerwowym, jakby dopiero teraz poczuły niebezpieczeństwo. Stado było uratowane, budynek spłonął do reszty.
— Czort tutki rejmanteruje — mówili do siebie chłopi, patrząc na okrutne zniszczenie.
— To nieczysta siła — dodawali fornale, pracujący przy sikawkach.
Jaś pół przytomny robił jednak co mógł: pomagał Andzi nosić wielkie wiadra wody z pobliskiej sadzawki i zalewać nowopowstające stosy ognia, biegał do śpichrza dowiadywać się o matkę, chwilami, gdy opuszczał go dziwny obłęd, łamał ręce z rozpaczy nad tym dniem podwójnej klęski. Jedno pytanie straszne uparcie kołatało mu w mózgu:
— Co będzie z matką?...
Patrzał na zgliszcza okryte żarem, na nowe wybuchy ognia i płakał wewnętrznie łzami duszy. Najnieszczęśliwszym się czuł, gdy tuman omotywał jego umysł, gdy zapadał w stan gorączkowy, bezświadomy.
Ranek był już zupełny, gdy pożar zwolna dogasał; ogień zmęczony, mściwą hulanką bladł, malaił i kładł się leniwie w wielkie kupy czerwonych żużli, w popiół siwy, gorący. Łypał jeszcze w górę pojedyńczemi pociskami niby ostrzem szabli, ale wnet opadał. Syczał zawzięcie i kopcił czarnym dymem. Dokoła rozpaczliwe pobojowisko, ruiny Smoczewa; dom, oficyna, zabudowania folwarczne wszystko zwalone na ziemię, okryte czarnym węglem, przetkane purpurą ognistą.
Do Kościeszy, wydającego ostatnie rozkazy swej straży pożarnej podsunęła się Andzia. Rzekła z prośbą w głosie:
— Ojczymku poszlij do Turzerogów po powóz i konie. Trzeba zabrać ciocię Smoczyńską.
— Jakto zabrać? Do Turzerogów?
— Tak, przecie musimy się nią zaopiekować.
— Czy to twój obowiązek Andziu?...
— Nasz wspólny chyba?... zresztą...
— Moje dziecko nie egzaltuj się. Opieka nad matką to rzecz syna. Synową nie jesteś — zaśmiał się złośliwie.
— Ojczymku!
Kościesza spojrzał wzburzony.
— Co jeszcze?...
— Ależ tu same zgliszcza, czyż tego nie widzisz? Tu nędza; jestem dla Jasia i Lorki zbyt kochającą siostrą, bym na to mogła obojętnie patrzyć. Ojczymku pomyśl sam, przecie to straszne.
— Przyszlemy im wszystkiego co tylko potrzeba, inne dwory to samo robią. To wystarczy.
— I mamy pozwolić, żeby dalsze dwory wzięły w opiekę kuzynkę naszą z dziećmi?... — spytała z goryczą.
Kościesza stracił władzę nad sobą.
— Czy to Jaś tak cię usposobił? To jego pomysł?
Dziewczyna poczerwieniała gwałtownie. Przez chwilę zdawało się, że wybuchnie, zagrała w niej krew Tarłów. Obrazę Jasia już, już miała pomścić, ale nagle zwalczyła gniew, złagodniała. Cicho podsunęła się bliżej do pana Teodora, położyła mu obie dłonie na piersiach i patrząc ciepło w jego sępie źrenice, szepnęła:
— Fe! to było złe, coś ojczymku powiedział o Jasiu. Nie znasz go, trzeba z nim będzie walczyć zanim się na to zgodzi; już jest jakby martwy i jakiś inny, ale drugiego wyjścia niema, a ciocia Malwina czuje się bardzo niedobrze.
— Sprowadzimy jej doktora, cóż my ponadto możemy?...
— My ją zabierzemy do Turzerogów, ja będę się nią opiekowała, chcę tego ojczymku, pragnę i... ty mi tego nie odmówisz.
— A jeśli Handziu?...
Twarz Kościeszy była zimna, odrażająca w dziwnym uśmiechu.
Tarłówna wyprostowała dumnie smukłe pleczyki.
— Nie odmówisz, ojczymku, nie wierzę! To jest moja prośba gorąca, tyś dobry i przytem... ciocia... była przyjaciółką mamy.
Pan Teodor drgnął wyraźnie.
Andzia zmrużyła lekko powieki i, z poza czarnych gęstwin rzęs popatrzyła na niego inaczej, niż dotąd.
— A ty, ojczymku... mamę... kochałeś, — dokończyła mocnym szeptem.
Kościesza zmieszał się. Ten atut niespodziewany i wrogi dla niego, tembardziej zniechęcił go do projektu pasierbicy. Lecz położenie było trudne. Milczał. Handzia to wyzyskała.
— Przypomniałam ojczymkowi najważniejszy punkt i, wygrałam. Ojczymek dobry zawsze! Poszlijmy po powóz!
Przechodził koło nich fornal turzerogski. Tarłówna zawołała do niego prawie ostro.
— Biegaj natychmiast do Turzerogów, niech zaraz przyjeżdża Nicyfor dużym powozem. Prędko!
Gdy fornal skoczył spełnić polecenie, Andzia zarzuciła ramiona na szyję Kościeszy i pocałowała go w policzek, ale jakoś lekko.
— Dobry... tatuńcio. Dziękuję!
Poczem frunęła, jak ptak ponsowy, w stronę śpichrza.
Kościesza tarł dłonią czoło i mruczał zakłopotany.