Gość z grobu
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Gość z grobu |
Podtytuł | Opowiadanie kościelnego dziadka |
Pochodzenie | Athenaeum na Rok 1851, T. I |
Data wyd. | 1851 |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Będzie już temu lat może dwadzieścia, jak przejeżdżałem z rodzicami przez tę samę wioseczkę, w któréj dziś zasłyszane podania powtarzam ludziom. Musiałem być wówczas bardzo małą dzieciną, bo ledwie piérwszy raz w życiu tułaczą odbywałem drogę z rodziną niemającą swojego kąta na bożym świecie, a więc skazaną na wieczną pielgrzymkę po dworach panów, którzy częściéj mieniają swe sługi, niż najzawołańszy facyendarz konie. Popasaliśmy w bardzo wspaniałéj karczmie, oberżą zwanéj, do któréj, ledwie po długiéj prośbie, hardy arendarz, czy też oberżysta, dozwolił nam zajechać z naszą nędzną budką; i przenocować, nie w gościnnych pokojach, lecz w szynkarskiéj izbie, na wiązce słomy, gdzie gwar obcych gości, przez całą noc biesiadujących, nie dał nam ani oka zmrużyć.
Nazajutrz o świcie, kiedy się ojciec krzątał koło pakowania bryczki do dalszéj podróży, mnie matka tymczasem wyprowadziła na przechadzkę po zielonym brzegu wspaniałéj rzeki, nad którą, w oddali na wzgórzu, stał olbrzymi pałac z wyniosłemi basztami, krytemi złoconą blachą, otoczony przepysznym ogrodem, wysokim opasanym murem, do którego prowadziła gotycka kosztowna brama. W ogrodzie, między świerki, sosny, klony, topole i brzozy, w gustownych rozrzucone klombach, widać było wysmukłe wieżyczki, chińskie i szwajcarskie daszki, kolumny i posągi, misterne mostki i kładki, promy i baciki. A po obu stronach pałacowego gmachu, kształtem amfiteatru stały ogromne mury, też blachą kryte, officyn, stajeń, śpichlerzy i t. p.
Może o parę tysięcy kroków od tego dworu, na piasczystéj wydmie wznosiły się opuszczone mury kaplicy, przykryte dziurawą strzechą, uwieńczone pochylonym na spróchniałym słupku żelaznym krzyżykiem, na którym siedział zasępiony puszczyk, niezważający na wrzaski licznéj zgrai wróblów, co przez powybijane okna kościołka, to wypadała na niego, to zmykała znowu do środka. Tuż przy kościołku, jakieś dwa słupy, związane u góry trzecim, jakby szubienica, utrzymywały dwa niewielkie dzwony. Wszystko to otacza zwalony, spróchniały parkan, nie broniący już wstępu kozom i wieprzom, co profanując groby, niszczyły wątłe brzózki i jodełki, co rok raz napróżno osierociałą ręką sadzone, gorzkiemi polewane łzami, a nawet i kości wygrzebywały z ziemi! Daléj za cmentarzem, w straszliwéj ruderze plebania leżała, a za nią ciągnęły się długim szeregiem nędzne, zapadłe w ziemię, czarne, bez kominów, a niektóre i bez dachów, wieśniacze chaty.
Wszystko to dzisiaj umiem po imieniu nazwać, umiem odgadnąć łatwą do odgadnienia przyczynę takiego stanu rzeczy, umiem, niestety, smutne wyprowadzić wnioski; lecz wówczas, widziałem tytko przedmioty, które po raz piérwszy dopiéro uderzały budzącą się wyobraźnię moję, i żywą przejmowały mię ciekawością. Niezliczonemi więc pytaniami zarzucałem kochaną matkę, a na wszystko paluszkiem wskazując, co chwila wołałem: a to co? a to dla czego?
I uderzony widokiem wspaniałych pałaców,
— Co to, droga mamo? — krzyknąłem.
— To pałac — odrzekła matka.
— Pałac! cóż to jest pałac? — spytałem znowu.
— Pałac — odpowiedziała matka — jest to dom wielkiego Pana.
— A cóż to jest wielki Pan? — spytałem znowu.
— To taki człowiek — odrzekła — co nigdy nic nie robi, chyba tylko pieniądze liczy, bo inni ludzie na niego pracują; jeno zajada same przysmaczki, spija słodkie napoje, ciągle się bawi, bo ma mnóstwo zabawek i żywych lalek, ma prześliczne sukienki, koniki, pieski, strzelbeczki, i wszystko, czego tylko zechce. A ci, co tu naokoło żyją, jemu tylko służą.
— To dobrze być wielkim Panem! — zawołałem zachwycony tym obrazem.
— O! i bardzo dobrze! — odrzekła matka z westchnieniem.
— A to co? — spytałem znowu, wskazując na opuszczony kościołek.
— To kaplica, — odpowiedziała matka.
— Cóż to jest kaplica?
— To domek Boga.
— To i ten Bóg, co tu mieszka, temu wielkiemu Panu służy?
Uśmiechnęła się dobra matka i odrzekła:
— Nie, moje życie? nie mów tak, bo to się nie godzi! Bóg nikomu nie służy; bo Bóg jest Panem nad Pany, bo jemu służy i Niebo i ziemia cała, i wszystko co jest na Niebie i na ziemi, bo to wszystko Jego, a co tylko mamy, to On nam dał ze swojéj łaski.
— To i ten wielki Pan Jemu służy? — spytałem zdziwiony, — i ten piękny pałac, i wszystko ma z Jego łaski?
— Tak moje życie.
— A czemuż ten Bóg sam mieszka w takim ubogim domku, a takie piękne pałace darowuje?
Zakłopotana matka odpowiedziała mi po niejakim namyśle:
— Bóg tu nie mieszka, moje dziécie; Jego mieszkanie w Niebiesiech, piękniejsze nad najpiękniejsze pałace największych Panów, gdzie kiedyś my wszyscy będziemy z Nim mieszkać, jak będziemy dobrzy.
— A czemuż mama mówi, że ten ubogi domek jest domkiem Boga?
— Bo Bóg tu zstępuje z Niebios, jak Go ludzie proszą.
— To muszą Go chyba bardzo pięknie prosić, kiedy On, będąc Panem nad Pany, i mając takie piękne mieszkanie w Niebiesiech, na prośby ich, przychodzi do tak nędznego domku?
— Tak moje życie; on i do naszéj ubogiéj chatki przychodzi jak Go pięknie prosimy, bo to Pan bardzo a bardzo dobry!
— I my z nim będziemy mieszkać?
— Będziemy, jak zasłużymy.
— I ten wielki Pan będzie?
— Będzie, jak zasłuży.
— A któż to dla tego dobrego Boga, tutaj taki nędzny domek zbudował?
— To ten Pan, co w tym pałacu mieszka.
— To jakże go przyjmie Bóg w Niebiesiech, kiedy on Jego tutaj tak źle przyjmuje?
Jeszcze nie znalazła matka odpowiedzi na moje dziwne pytanie, gdy się ozwał dzwonek od kościołka, i nowe wywołał:
— A to na co dzwonią?
— To wołają ludzi, by szli Bogu dziękować za Jego dary, i prosić Go o życie i zdrowie, o chleb powszedni, i o przyjęcie ich kiedyś do swego mieszkania.
Zamilkłem. Tłum dziwacznych myśli cisnął się do mojéj rozmarzonéj główki; a dzwonek dzwięczał i dzwięczał; a ze wsi szła gromada ludzi z kosami, grabiami, widłami, lub siekierami na plecach, a za nim któś jechał konno z bizunem w ręku, — i nikt do kościołka nie wszedł!
— Mamo! — zawołałem zdziwiony — czemuż oni nie idą dziękować i prosić?
— Bo ich na pańszczyznę pędzą; bo oni idą służyć temu Panu co w pałacu mieszka, i nie mają czasu zachodzić do kościołka.
— Jakże to? mama mówi, że Bóg jest Panem nad Pany, że Mu wszyscy służą, nawet i ten Pan z pałacu, a ci ludzie nie Bogu, ale temu Panu służą; to on taki większy Pan od Boga?
— Nie, życie moje! ale Bóg dobry i łaskawy; on kocha tych co pracują, i od nich przyjmie podziękowanie i prośbę nawet i na polu i w lesie, tak jak przyjmuje piosenkę skowronka nad zieloną niwą, piosenkę słowika na kwitnącém drzewie, którzy Go po swojemu chwalą, — bo wszystko co żyje Pana Boga chwali.
— A tenże Pan, czemu nie idzie Bogu dziękować, kiedy on mu darował taki piękny pałac i tyle różnych rzeczy? Czemu nie idzie prosić, aby go kiedyś przyjął do swego mieszkania? Czyż się Bóg za to nie będzie gniewał? A jak mu wszystko odbierze i do swego pałacu nie wpuści?
Westchnęła matka, i nic nie odrzekła, tylko mię wprowadziła z sobą do ubogiego kościołka, mówiąc.
— Chodź, moje życie, podziękujmy Bogu i za siebie i za innych.
I padła u progu na kolana, i rzewne łzy potokiem z oczu się jéj rzuciły.
Ja stałem przy niéj jak wryty, złożywszy rączki na piersiach, i nieruchomym wzrokiem wpatrując się przed siebie, jak gdyby pragnąc obaczyć tego dobrego Boga, który miał przyjść słuchać dziękczynienia i prośby mojéj drogiéj matki; i niepojętem przenikniony uczuciem, choć Go nie widziałem, byłem pewnym, że musiał być tam obecnym, i cicho szeptałem słowa modlitwy, które do owego dnia powtarzałem rano i w wieczór za matką, nie rozumiejąc dobrze jéj celu, i słów spamiętać nie mogąc, a teraz i zrozumiałem i znalazłem w pamięci, i ciąglem powtarzał: Boże, Boże! daj zdrowie i szczęście tatu, mamie i wszystkim ludziom!
O! pewno Bóg dobry był tam przytomnym, i moję dziecięcą duszę piastował na swojem łonie; bo nagie kaplicy ściany, spłowiały obraz w ołtarzu, na którym stały 4 żółte świece i drewniany krucyfix, nie mogły jéj tém wielkiem, tém niepojętem uczuciem przejąć, którego wspomnienie dotąd w niéj się budzi i łzami słodkiemi serce mi odświeża.
Wyszliśmy z Bożego domu, a z wielką myślą w maleńkiéj główce, z wielkiém uczuciem w maleńkiem serduszku postępując poważnie przy matce, nie dokuczałem już jéj swemi pytaniami; i wkrótceśmy opuścili ubogą wioseczkę wielkiego Pana, którego ogród był pełny marmurowych posągów, a kościół stał pustkami, w którego nie tylko psiarnie i stajnia były wygodniejsze od chłopskich chatek i mieszkania plebana; lecz nawet pałac i officyny, lecz nawet karczma była wspanialsza od Bożego domu!!
I oto po dwódziestu leciech znowum w tém samém miejscu, po którém dziwne wrażenia w méj duszy wybija nad wszystkie inne, nierównie świeższe, i, zdałoby się, silniejsze.
Taż sama wspaniała rzeka, też nad nią wzgórza i drzewa, tenże most na niéj, też drogi i ścieszki, i krajobrazy dokoła; lecz gdzież jest ów domek Boży z dziurawą strzechą? gdzie cmentarz białemi posypany kośćmi? gdzie owa nędzna plebanja? gdzie, jeszcze nędzniejsza, czarna jak rospacz, wioska? gdzie wspaniała karczma? gdzie wyniosłe baszty pysznego pałacu owego wielkiego Pana? Kto zamiast owych posągów w angielskim ogrodzie nastawiał tyle krzyżów i grobowych pomników? Zkąd ten piękny kościoł na miejscu dawnéj rudery, w koło opasany murem i osadzony świerkami? Zkąd ten schludny i wygodny, choć skromny, domek plebana? Jakiego czarodzieja magiczna rószczka dawne, zapadłe w ziemię, walące się wieśniacze chaty, w takie powabne, wesołe, białe a czyste zmieniła dworki, otoczone zielonemi drzewkami miłemi, i jeszcze milszemi, sporemi stértami zboża? Dla czego dawniejszą karczmę czy oberżę dziś mi nazywają parafialną szkółką, dawniejszą stajnię — szpitalem, dawniejszą ogromną kuchnię — łazaretem, dawniejszą gorzelnię — domem ochrony, dawniejsze pańskie śpichlerze — gromadzkim zapaśnym magazynem? Dla czego ów przepyszny pałac, odarty z złoconéj blachy, pozbawiony okien, opadły z tynku, sterczy straszliwą pustką w ruinie na zarosłym chwastami dziedzińcu? Co to za dziwy? czyja to ręka sprawiła? Czyliżby doprawdy Bóg dobry rozgniewał się na owego wielkiego Pana i odebrał mu swe dary? czyż go przynajmniéj przyjął do swego niebieskiego pałacu?...
Oto kościelny dziadek dzwoni na Anioł Pański; pójdę do niego, a nim zmówię pacierz, on przedzwoni i potem mi te dziwne sprawy objaśni.
Skończył; podszedłem z przyjaznym ukłonem:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków! — odrzekł, uchylając czapki.
— W śliczne dzwonicie dzwony! aż serce się na ich głos miły raduje! jak organy grają! a słychać je pewno o dobrą milę; — rzekłem, starając się zagaić rozmowę.
— Bądź Bogu chwała! — odrzekł staruszek; — prawda, że śliczna! prawda że mile dzwonią i daleko je słychać ludziom na ziemi; obyż je i Bóg posłyszał i mile przyjął w Niebiesiech! Obyż modlitwy, do których one wzywają, uprosiły Jego zmiłowania nad grzeszną duszą! I ręce złożył, i oczy wzniósł ku Niebu z głębokiem westchnieniem.
— O jakiéjże to grzesznéj duszy mówicie, dziaduniu? — spytałem ciekawie.
— Małoż to grzesznych na świecie? — rzekł staruszek, a dobywszy tabakierki z brzozowéj kory, uprzejmie częstował mnie zieloną tabaczką. Obaśmy zażyli, kichnęli i powinszowali sobie lat setnych; a ja rzekłem znowu:
— Ale i dom Boży wspaniały! aż miło spójrzéć! W całéj tu okolicy nic podobnego nie widać; nawet i w powiatowém mieście, niema takiéj świątyni.
— Chwała bądź Bogu w Niebiesiech! — zawoła staruszek, pobożnie schylając głowę. Obyż przynajmniéj ludzie, co się w niéj modlą, uprosili dla grzesznéj duszy Boże zmiłowanie!
— Podobno — ciągnąłem daléj — inaczéj tu było przed dwódziestą laty.... czy to jaki inny Pan tu nastał?
— Nie inny, nie inny, miły mój Panie; wszystko to dawny Pan zrobił, ale z inném sercem, ale z upamiętaniem.
— I jakże to było? powiedźcie, serdeczny dziaduniu! niech i ja o Bożych cudach usłyszę. Ot, jeśli wola, pójdźmy do szynkarza na szklankę piwa, to może mi, z łaski swojéj, opowiecie?
— Bóg zapłać! dobry paniczu; a czemużbym znowu miał Boże cuda ukrywać?
I poszliśmy; a usiadłszy na przyźbie pod zajezdnym domem, poprosiliśmy o półgarnca marcowego piwa, i starzec tak zaczął prawić:
— Oj prawda, że przed dwódziestą laty inaczéj tu było! Nieboszczyk starościc, Panie mu odpuść, chocia z maleńkości poczciwą poprowadzony był ręką, bo i Pan starosta i Pani starościna żyli w bojaźni Bożéj i dbali o miłość ludzi; otoż i on zrazu cóś na dobre wróżył i serca ludzkie i rodzicielskie radował; ale jak wyrósł, jak się od jakiegoś niemca wyuczył nieludzkiéj mowy i nieludzkich obyczajów, jak się potém po cudzych krajach włócząc, zapomniał i zwyczajów i obyczajów domowych i całe serce oddał zamorszczyźnie, znienawidziwszy rodzinną ziemię i ludzi co na swéj żyli, — tak wszystko inaczéj poszło! I jak wrócił do domu, jak zaczął hulać i wydziwiać; tak i poczciwych rodziców zgryzotą zabił, i poczciwych ludzi od siebie odstręczył.
W ubogich trumienkach zagrzebał rodzicielskie ciała ot tam pod kościołem, i nie tylko nie uczcił synowskim żalem a pięknym nagrobkiem błogiéj ich pamięci, lecz nawet i o duszy zapomniał. Nie pora jemu było myśleć o tém, bo trzeba było pić a polować, a pyszne pałace stawiać, bo nowym przyjaciołom i nowym zwyczajom za ciasno było pod skromnym rodzicielskim dachem!.. To też i spustoszała Pańska świątynia, upadając w gruzy, jak gdyby chcąc niemi pomnik osypać ciałom dobrodziejów swoich; poczerniały wieśniacze chaty, jak gdyby żałobę wzięły po kochanym Panu, zapadły w ziemię, jak gdyby z nim razem do grobu wejść chciały; znędzniały i zbladły kraśne niegdyś wieśniaków twarze, i z łez nie osychały ich oczy, jak gdyby zmarli, im wszystkim, a nie rodzonemu dziecku, rodzicami byli! Lecz za to stanęły te pyszne pałace, które dziś w gruzy wali ręka Boża, za to starościc hula dni i noce z dobraną drużyną!...
Hulał, zapomniawszy o ludziach, o których się na cudzéj ziemi dowiedział, że bydlętami byli; zapomniawszy o Bogu, o którym mu farmazony jakieś powiedzieli, że się nie kłopota ludzkiemi sprawami, bezbożnego śmiechu, ani serdecznego płaczu nie słysząc!.. Ale powiadały mi stare ojcowskie sługi, że czasem i na niego przychodziła chwila upamiętania, że nieraz, po rozpustnej hulance, zamykał się w swoim pokoju, i to biegał jak opętany, z boleśnym jękiem rwąc włosy na głowie i bijąc się gwałtownie w piersi, to padał na twarz przed wizerunkiem swéj matki, i płakał żałosnym płaczem, aż serce się na to krajało! I przez dni kilka potem lżéj było ludziom; a on, znędzniały, wybladły, jakby z krzyża zdjęty, chodził zadumany i chmurny. Żeby się znalazła wtedy jaka poczciwa ręka, coby go ująwszy na dobrą wprowadziła drogę, pewnoby się upamiętał nazawsze; ale się dobrzy ludzie, przyjaciele rodziców, odwrócili od niego, a źli, najechawszy hałaśliwą zgrają, porywali go zaraz na bity szlak zatraty! I skromny kwiateczek cnoty, co wschodził w jego sercu, wyproszony u Boga modłami świętych duszyczek rodziców, usychał i marniał, bujnym zagłuszony chwastem; biały gołąbeczek wspomnienia z dziecinnych latek, ginął biedny w szponach srogiego jastrzębia sprośnych namiętności, wypuszczonego przez piekielnych łowców!...
Ale, piętnaście lat temu, jak dziś pamiętam, na świętego Kazimierza Królewica, pod którego nazwaniem stał dawny kościołek, a który był świętym Patronem i nieboszczyka starosty i jego syna, — jakoś to było trzeciego dnia postu, zjechało się tu wiele Państwa na odpust, jedni z pobożności, drudzy dla ludzkiego oka, a inni znowu, jak przyjaciele starościca, co nie wierzyli w Boga, żeby się na piękne panie napatrzyć i sobą się pochwalić! Zajechał i starościc w złoconéj kolasie, czy z téjże racyi, czy może, by kamratów swoich na huczną ucztę zaprosić, którą obchodził dzień swego Patrona; bo zresztą nigdy w świątyni Pańskiéj nie bywał, z któréj świętokradzką ręką pozabierał co najpiękniejsze obrazy do swego pałacu! Nie długo też posiedział, jeno się zakręcił, i zaraz wybiegł, poświstując sobie; a ja właśnie u dzwona stałem, mając na kazanie dzwonić, i wszystko to na swoje własne oglądałem oczy.
Jakoś to w tym roku zima od nas prędko uciekła, i cmentarz już bielał wygrzebanemi z piasku kościami. Starościc, biegnąc z kościoła, spotkał się o jakąś czaszkę i kopnąwszy ją nogą, znać za podszeptem szatana, zawołał ze śmiechem: «ha! Panie muzyko! — (bo to powiadają, że gdzie się człek spotknie, tam jakiś muzyka leży), proszę Waćpana do mnie na biesiadę!“ Mnie włosy powstały na tę zniewagę zmarłych!.. a trupia głowa, tocząc się po żwirze, grobowym głosem wyrzekła: będę! — Starościc się obejrzał, pobladł, jak chusta, chciał się przeżegnać; lecz potém plunął, zachychotał, skoczył do kolasy i ruszył galopem! a grzmotny trzask z bicza zagłuszył i głosy dzwonów i organów, i poprzestraszał puszczyki pod kościelną strzechą, które z dziur swych wypadłszy, złowrogo załopotały skrzydłami nad bezbożnika głową.
Ćma gości była na uczcie w pałacu; a poczciwy nasz proboszcz, całą noc we łzach na modlitwie spędził, prosząc o zmiłowanie Boże dla duszy starościca, którego on z grzechu pierworodnego obmył, i modlić się uczył; a dzisiaj, wzgardliwie był wypędzony prawie z pałacu, gdy przyszedł z rodzicielską radą, by solenizant odłożył hałaśliwą ucztę na potém, i nie gorszył poczciwych ludzi huczną biesiadą trzeciego dnia wielkiego postu!
Nazajutrz, o świcie, poszedłem według zwyczaju dzwonić na Anioł Pański; ale mój mocny Boże! cóżem na cmentarzu znalazł!.. Jak raz na mogile starosty, nieszczęsny syn jego leżał rozciągnięty, z obłąkanemi oczyma, z wybladłą twarzą, z rozczochranym włosem, ze zbroczonemi zapiekłą krwią ustami, cały przemokły na słocie, skostniały na chłodzie i zwalany błotem!...
Przerażony tym straszliwym widokiem, zapomniawszy o dzwonach, na gwałt wołając, rzuciłem się czém prędzéj do plebanji, zbudziłem proboszcza i zakrystyana, skoczyliśmy na cmentarz, i obumarłego prawie starościca, na własnych rękach zanieśliśmy do pałacu.
W pałacu, i wszystka służba po kątach, i muzykanci na swoich ławkach, i wszyscy goście u godowego stołu spali jak zabici, jakby ich kto obniósł świeczką z trupiego szpiku! W komnatach walały się butelki, kielichy i karty; stały dukatami zawalone stoły, a w srebrnych świecznikach jarzęce świece, topniejąc nieucierane, kapały na cienkie obrusy, na drogie makaty i kobierce! Mój Boże! pomyślałem sobie — żeby to choć setna część tego bogactwa do naszéj ubogiéj Świątyni! I smutnie westchnąłem, bo mię zabolało serce i gorzka łza wyszła na oczy.
Złożyliśmy starościca na łożu, zaczęli go trzeźwić i cucić to wodą, to octem; a wreszcie zakrystyan i służby się dobudził, i wieści straszliwe rozeszły się po całym gmachu, który za pół godziny stanął pustkami, jak gdyby w nim nigdy żadnego gościa nie było.
Ksiądz proboszcz co żywo posłał po doktora, a sam tymczasem, jak mógł, radził choremu. Podano mu suchą bieliznę, podano wody, by wargi skrwawione obmył, ale, zaledwie wziąwszy je w usta splunął do srebrnéj miednicy krwią, zafarbowaną jęknął przeraźliwie, i odtrącając szklankę ze zgrozą, wołał dzikim głosem: nie chcę już! nie chcę! dosyć już tego napoju! dosyć téj krwi i łez!... zmiłowania ojcze!....
Przyjechał i doktor, zapisał lekarstwo, i po kilku dniach troskliwego tuptania, przywołał do przytomności chorego, który na reszcie przestał o krwi i łzach gadać i ojca wspominać. Ale, jakąś dziwną niemocą złożony, nie mógł już powstać z pościeli aż do śmierci; przez pięć lat cherlał i cherlał nieborak, a w końcu, jak raz w rocznicę tego zdarzenia, Bogu ducha oddał.
I pochowaliśmy go, stosownie do jego woli, w ubogiéj trumience, jak Łazarza, rzędem z rodzicami, i wszystkie trzy groby jednym kamieniem przykryli. A cała włość, i dawni przyjaciele rodziców nieboszczyka, rzewnemi łzami pamięć jego uświęcili.
Bo trzeba wam wiedzieć, miły paniczu, że od owéj nocy, od owéj gorączki, starościc stał się zupełnie innym człowiekiem. Jak tylko odzyskał przytomność, zaraz posłał prosić do siebie starego proboszcza, który go i bez tego co dzień odwiedzał, ale on wtedy nikogo nie poznawał.
Otoż, zaprosiwszy go do siebie, z rzewnemi łzami zaczął przepraszać za dawne swe sprawy, i łkając jak dziecko, i całując go po rękach, przyrzekał poprawę życia, i błagał, by go nie opuszczał, by mu nie odmawiał rady i pociechy. Poczciwy nasz proboszcz i sam się rozpłakał, bo go taki zawsze kochał jak własnego syna, i uściskawszy, i ucałowawszy, — pobłogosławił jego dobrym chęciom, i przyrzekł mu swoję opiekę.
I zaraz taki ruszył po dworach starych przyjaciół starosty, co się odstrychnęli od starościca w jego obłąkaniu; a prośbą i namową ułagodziwszy ich serca, sprowadził ich do jego łoża z słowami pociechy i przebaczenia. Dawni towarzysze swawoli widząc go już do niéj niezdalnym i nieochoczym, zupełnie się jego wyrzekli; a zacni ludzie, odwiedzając go często, a dobry proboszcz, wszystkie wolne chwile przy nim spędzając, dawali mu zbawienne rady i uskuteczniali jego pobożne zamiary. On zaś, z takiem sercem na cnotliwe czyny się wylał, tak cały ludziom się oddał, że zupełnie o sobie samym zapomniał. I chociaż prawda, że dawniéj wiele krzywd bliźnim wyrządził, lecz wszystkie hojnie okupił, i tyle dobrego zrobił, że Bóg mu pewno przebaczy, kiedy nawet ludzie przebaczyli.
I w piérwszych dwóch leciech, trzy wielkie włości, co tak jak i tutejsza, rozpustą jego zniszczone były, zakwitły na nowo, ale jak zakwitły!... A w drugich dwóch leciech stanęła szkółka i dobroczynne zakłady, o których, nawet za ś. p. starosty, nikomu ani się śniło; a piątego roku, złoty krzyż błysnął pod Niebem na pięknéj świątyni, gdzie tysiączne głosy, wielbiąc Imię Boże, do dziś dnia błogosławią pamięć starościca!
Najpóźniéj stanęła plebanja; bo przezacny proboszcz, uprosił starościca, który chciał natychmiast budować kościół i plebanją, by to na potém odłożył, a przedewszystkiem z ludźmi się pojednał, i krzywdy ich, jak można, wynagrodził; bo, mówił, Bóg miłosierny miléj to przyjmie, niż wszelką inną ofiarę, a nic nie pomoże i sto kościołów, jeśli choć w jednym głos pokrzywdzonego brata da się słyszeć, którego nie zagłuszą ani zakupione modlitwy, ani śpiewy, ani organy i dzwony. A co do probóstwa, to od tego taki zupełnie chciał się wyprosić, gdyż mówił, że nie chce, aby źli ludzie ztąd zgorszenie brali, sądząc że on tumani pana starościca i zyski zeń dla siebie ciągnie; — to to poczciwa dusza! ale nic nie pomogło, bo taki i plebanja stanęła.
Taką świętością okupiwszy wszystkie swe winy, piątego roku, jak raz w rocznicę zdarzenia na cmentarzu, jakem już wam powiedział, Bogu ducha oddał, w zupełnéj przytomności umysłu, z największą, z najprzykładniejszą pobożnością, ze zbudowaniem ludzkiem. A zapisawszy majątek ubogim krewnym, zabezpieczył wieczysty fundusz na szkółkę i na dobroczynne zakłady dla włościan, którym też na wieczne czasy, o połowę zmniejszył wszystkie powinności. I dziwne zachcenie! — dodał jeszcze w testamencie, że niezmienną jego jest wolą, aby nikt już po nim w tym pałacu nie mieszkał, i aby ten piękny ogród był obrócony na cmentarz. Tak się też i stało: pałac idzie w gruzy, a w poświęconym ogrodzie najpierwiéj pochowano zebrane na starym cmentarzu rozproszone kości, jakby wynagradzając dawną poniewierkę, a potem nie mało, jak widzicie paniczu, gości nań przybyło! Tam i ksiądz proboszcz odpoczął, Panie świeć nad jego duszą! tam i ja lada dzień poniosę posiwiałą głowę, a syn mój obejmując po mnie dzwony i motykę, pierwszy raz wystąpi w nowym obowiązku, kopiąc grób dla mnie i dzwoniąc dla mojéj duszy!
O niemocy starościca, powiadali ludzie, że to były suchoty, i tłómaczyli, że na biesiadzie owéj, rozegrzawszy się tańcem i trunkami, i do zbytku się podochociwszy, po pjanemu wybiegł z pałacu, zabłąkał się na cmentarz, a walając się po grobach, pokrwawił się i poranił, i nie mogąc powstać na nogi, przeleżał tam aż do dnia; a to mu dało tę straszną chorobę, co go ze świata wzięła w samym kwiecie wieku.
At! wiadomo, ludzie jak ludzie, po ludzku wszystko tłómaczą, a palca Bożego nigdzie dostrzedz nie chcą; a jednak tutaj trudno go nie widzieć?!... Już-to, i sam ja trochę się domyślałem, różne przymierzając rzeczy; ale na co tu mówić o moich domysłach, kiedy mi ksiądz proboszcz słowo w słowo powtórzył opowiadania samego starościca? — Otoż tak to było:
Pamiętacie, paniczu, jak on wybiegłszy z kościoła, spotknął się o trupią głowę, i na ucztę ją zaprosił? Otóż sam słyszałem, i starościc to słyszał, jak ona powiedziała: będę!
Wróciwszy do pałacu, zajął się przygotowaniami do przyjęcia gości; a ile razy przypomniał sobie spodziewanych biesiadników, zaraz mu i gość z grobu na myśl przychodził, i mimo woli strach go przejmował.
Zjechali się goście, bezbożni panicze i płatne panie, zaczęła się szalona uczta; a przy wieczerzy, śród brzęku kielichów, śród śmiechów i wrzasków, starościc dobrze już podchmielony, opowiedział swoje zdarzenie. Wszyscy za boki się brali od śmiechu, i kpili, i drwili, i żałowali że ów gość z grobu dotąd nie przychodzi, ale gospodarza jakoś i przy trunku zimny dreszcz przechodził; pomimo wszelkich wysiłków, jakaś dziwna trwoga w sercu mu ciągle leżała, i żadnym sposobem pozbyć się jéj nie mógł.
Wtém nagle zamarła najbójniejsza wrzawa, zamilkła huczna muzyka, stało się cicho, jak w grobie! Starościc spójrzał po biesiadnikach — wszyscy jak siedzieli, tak i zasnęli raptem, by zaczarowani!.. Szarpnął jednego, drugiego, chcąc obudzić; napróżno! Krzyknął na sługi, — nikł się nie odezwał, tylko głuche echo poszło po komnatach i puszczyki jękły na dachu!.. a zegar na wieży, straszliwie, jakby na trwogę, zaczął północ dzwonić; wicher dziko zajęczał w kominach, zadrżały okna, drzwi z trzaskiem się rozwarły, i w stalowéj zbroi, z hełmem na czole, z spuszczoną przyłbicą, z ogromnym mieczem u boku, wszedł jakiś rycerz olbrzymiéj postawy, i wolnym, poważnym krokiem zbliżył się do biesiadniczego stołu, a kładnąc swą ciężką rękę na ramieniu starościca, rzekł groźnie: — Przybywam na zaprosiny; gdzież moje miejsce u twego stołu?
Starościc, dzięki szumiącemu w głowie trunkowi, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, i wszystko to biorąc za krotochwilę kolegów, uprzejmie zaczął przepraszać nowego gościa, mówiąc, że już się go był nie spodziewał; podał mu krzesło, postawił przed nim pełny puhar, i zaczął pleść smalone duby i pustować; a gość w milczeniu spełniał tylko czarę po czarze, i z pod przyłbicy iskrzącym się wzrokiem wkoło spozierał.
Nareszcie powstał i rzekł: — Dziękuję! a teraz gościnność za gościnność; pójdź ze mną!
I nieprzytomnego, ujął pod rękę żelaznem ramieniem i wyprowadził z pałacu. I przyszli na cmentarz, i stanęli na grobie starosty. Rycerz swym mieczem odwalił głaz grobowy i ciemnym lochem pociągnął za sobą swego towarzysza, osłupiałego ze zgrozy. I stanęli w nędznéj, spróchniałéj, zapadłéj chacie, bez dachu, z dziurawemi ścianami, brudnéj i wilgotnéj, bez pieca, bez stoła, bez ław i bez żadnych sprzętów, — podobnéj do wielu chałup we wsiach starościca.
Tu rycerz podniósł przyłbicę, i struchlały starościc poznał oblicze swojego ojca, zasępione, ponure, groźne....
— Oto mój dworzec! — zawołał starosta, — wybacz, że nie tak cię wspaniale, jak ty mnie, przyjmuję... U mnie tylko cztery spróchniałe ściany, i nic więcéj! nie mam nawet poduszki pod tę siwą głowę, która wiek cały dźwigała hełm twardy, służąc ojczyźnie, a którą dzisiaj syn własny potrąca nogą!. U ciebie pyszne pałace na ludzkich zbudowane grzbietach, u ciebie piękne makaty i kobierce, wymieniane za ciężką pracę z poddanych, u ciebie kosztowne wina, sztucznie wywarzone z ich łez i potu; tyś pan, ty masz gdzie i czém gościa przyjmować!.. A ja czémże cię przyjmę?... Czém chata bogata, tém rada — co sam tu piję, tém i ciebie napoję.
I zdjąwszy hełm z głowy, zbliżył go do lewego boku, a drugą ręką dobytym mieczem w serce się ugodził. Trysnęła blado-różowa struga i napełniła rycerską czarę, którą podając synowi, — pij! rzekł starosta; to twój zwykły napój, ale tylko czysty, niezaprawny, to czysta krew, i czysty pot, i czyste łzy kmiotków, które do skrzyń twoich złotym potokiem płyną, a do mojéj duszy piekielnym płomieniem. Pijże wyrodny synu!
I ujął obumarłego żelazną ręką za szyję, i hełmem rozszczemiwszy zacięte z przerażenia zęby, wychylił mu w usta ten krwawy napój.... I padł bez zmysłów biedny starościc....
Reszta, już wam wiadoma.
Tak się to działo, mój miły panie! ale gadajże ludziom!.. nikt nie uwierzy w straszne sądy Boże, aż ich sam sobą doświadczy!...