Hektor Servadac/Część II/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Podtytuł Przygody w podróży po światach słonecznych
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1878
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Cała część II
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVI.

W którym kapitan Servadac i Ben - Zuf wyjeżdżają i wracają, jak wyjechali.



Była to prawda. Od czasu rozpoczęcia szlachetnego handlarstwa nadbrzeżnego, Izaak Hakhabut sprzedawał na fałszywą wagę. Ponieważ znamy tę osobistość, nikogo to więc nie zadziwi. Ale w dniu, w którym ze sprzedającego stał się kupującym, nieuczciwość jego obróciła się przeciw niemu. Głównem narzędziem jego fortuny był ten bezmian, fałszywy o ćwierć funta, jak to poznano, co pozwoliło profesorowi rozpocząć na nowo swoje obliczenia, opierając je teraz na prawdziwych podstawach.
Kiedy na ziemi bezmian wskazywał kilogramową wagę jakiegoś przedmiotu, to przedmiot ten ważył tylko w istocie 750 gramów. Otóż z ciężaru oznaczonego dla Gallii, potrzeba było czwartą część odtrącić. Łatwo zrozumieć, że wyliczenia profesora, opierające się na masie komety, zwiększonej o jedną czwartą, nie mogły się zgadzać z prawdziwemi pozycyami Neriny, ponieważ na te pozycye właśnie masa Gallii wpływała.
Palmiryn Rosette, zadowolony, że dobrze wytargał Izaaka, zabrał się natychmiast do roboty, ażeby skończyć z Neriną.
Łatwo sobie wyobrazić, jak żartowano po tej scenie z Izaaka Hakhabuta. Ben-Zuf nie przestawał mu powtarzać, że będzie ścigany za fałszywe wagi, że sprawa jego w sądzie i że będzie stawiony przed policyą poprawczą.
— Ale gdzie i kiedy? — zapytywał Izaak.
— Na ziemi, za powrotem, stary łotrze! — odpowiadał uprzejmie Ben-Zuf.
Poczciwiec Izaak musiał schronić się do swej ciemnej nory i pokazywał się jak można najrzadziej.
Dwa jeszcze miesiące i pół oddzielały Gallijczyków od dnia, w którym mieli spotkać się z ziemią. Dnia 7. października kometa wszedł w strefę planet teleskopijnych, to jest tam, gdzie był sobie pochwycił Nerinę.
Pierwszego listopada połowa strefy, w której krążą te asteroidy, zawdzięczające swoje pochodzenie prawdopodobnie rozpryśnięciu się jakiegoś planety, który krążył między Marsem a Jowiszem, była już szczęśliwie przebytą. W ciągu tego miesiąca Gallia miała przebiedz na swojej orbicie łuk wynoszący czterdzieści milionów mil, zbliżając się do słońca na odległość 78 milionów mil.
Temperatura znów stawała się znośną, termometr wskazywał dziesięć do dwunastu stopni poniżej zera. Jednakże nie było jeszcze żadnego objawu odwilży. Powierzchnia morza była niezmiernie gładką i zamarzniętą, a dwa statki, usadowione na swoich lodowych podstawach, chyliły się ku przepaści.
Wówczas to znowu poruszono kwestyę Anglików zamkniętych na wysepce Gibraltaru. Nie wątpiono, że bezkarnie przetrwali oni nadzwyczajne mrozy zimy gallickiej.
Kapitan Servadac traktował tę kwestyę z punktu widzenia, który jak najlepiej świadczył o jego wspaniałomyślności. Powiedział on, że pomimo złego przyjęcia, jakiego niegdyś doznała od nich Dobryna, potrzeba było koniecznie porozumieć się z nimi, aby ich powiadomić o wszystkiem, czego z pewnością nie wiedzieli. Powrót na ziemię, który w każdym razie musi być rezultatem nowego starcia, grozi największemi niebezpieczeństwy. Potrzeba zatem uprzedzić Anglików i wezwać ich do wspólnego stawienia czoła niebezpieczeństwom.
Hrabia i porucznik Prokop zupełnie podzielali zdanie kapitana Servadac. Ludzkość tego wymagała, nie mogli być obojętni na los swoich bliźnich.
Ale jak dostać się do wysepki Gibraltaru?
Rzecz widoczna, że tylko morzem, to jest korzystając z twardej podstawy, jaką przedstawiała jeszcze powierzchnia zamarzniętego morza.
Zresztą był to jedyny sposób podróżowania z jednej wyspy do drugiej, gdyż za nastaniem odwilży żaden inny sposób nie był możliwy. W istocie nie można już było liczyć ani na dwumasztowca, ani na drugi statek. Co się tyczy szalupy parowej, to użyć jej w tym celu znaczyło tyle, co pozbawić się kilku beczek węgla, które starannie odłożone zostały na bok, jako zapas w razie powrotu na wyspę Gurbi.
Były jeszcze owe, na prędce sklecone, sanie z żaglem. Wiadomo, jak szybko i bezpiecznie odbyto na nich podróż z Ziemi Gorącej do Formentery.
Ale do popychania ich potrzeba było wiatru, którego nie było teraz na powierzchni Gallii. Być może, iż z odwilżą, gdy pod wpływem letniej temperatury zaczną się wywiązywać wyziewy, w atmosferze gallickiej ruch powstanie. Należało się nawet tego obawiać. Ale tymczasem spokój był zupełny i saniami nie można się było udać na wysepkę Gibraltaru.
Pozostawała więc jeszcze możliwość odbycia drogi pieszo, albo raczej na łyżwach. Odległość była znaczna — około stu mil. Czy można się było kusić o jej przebycie w takich warunkach?
Kapitan Servadac ofiarował się na spełnienie tego zadania. Dwadzieścia pięć do trzydziestu mil dziennie, to jest dwie mile (lieues) na godzinę, nie było to rzeczą zbyt trudną dla człowieka tak wprawnego w sztuce łyżwiarskiej. W ośmiu dniach zatem mógł być w Gibraltarze i powrócić do Ziemi Gorącej. Bussola do kierowania się, pewna ilość mięsa na zimno, mała spirytusowa maszynka do kawy, oto wszystko, co miał wziąć w drogę, i ta wycieczka, nieco zuchwała, wybornie przypadała do jego umysłu, lubiącego niebezpieczeństwa.
Hrabia i porucznik Prokop chcieli koniecznie, albo jechać zamiast niego, albo mu towarzyszyć. Ale kapitan Servadac podziękował im za to. W razie jakiego nieszczęścia, potrzeba było, aby hrabia i porucznik zostali w Ziemi Gorącej. Cóżby się stało bez nich w chwili powrotu z ich towarzyszami?
Hrabia musiał ustąpić. Kapitan Servadac chciał mieć jednego tylko towarzysza, swego. wiernego Ben-Zufa. Zapytał go więc, jak mu się ten projekt podoba.
— Czy to mi się podoba, do stu par beczek! — zawołał Ben-Zuf. — Czy to mi się podoba, mój kapitanie? Podobna sposobność do rosprostowania nóg! A przytem, czy sądzisz, żebym pana puścił samego?
Odjazd naznaczono na dzień następny, 2go listopada. Bezwątpienia Servadac chciał dopomódz Anglikom i potrzeba spełnienia obowiązku ludzkości była pierwszą w nim pobudką do tego kroku. Ale może i inna myśl kiełkowala w mózgu Gaskończyka. Z nikim się nią jeszcze nie podzielił i niewątpliwie nie chciał nic o niej mówić hrabiemu.
Jakkolwiekbądź, Ben-Zuf przecież zrozumiał, że jest tu „jakaś inna mechanika,“ kiedy w wilię odjazdu kapitan powiedział do niego:
— Ben-Zuf, nie znalazłbyś czego w naszym magazynie do zrobienia trójkolorowej chorągwi?
— Znajdę, kapitanie — odpowiedział Ben-Zuf.
— Więc zrób tę chorągiew, tylko tak, żeby nie widziano, schowaj do torby i zabierz z sobą.
Ben-Zuf nie pytał o więcej izrobil, co mu kazano.
Jakiż więc był projekt kapitana Servadac i dla czego nie objawił go towarzyszom?
Zanim damy odpowiedź, potrzeba zanotować pewien objaw psychologiczny, który nie należąc do kategoryi fenomenów niebieskich, nie był przeto mniej naturalnym — bo polegał na ludzkich słabościach.
Być może, że od czasu jak Gallia zbliżała się do ziemi, hrabia i kapitan Servadac powoli odsuwali się od siebie. Być może, iż to działo się mimo ich wiedzy. Wspomnienie dawnego współzawodnictwa zupełnie pogrzebane w przeciągu dwudziestu dwóch miesięcy wspólnego życia, powoli wracało do ich umysłu, a z umysłu do serca. Wróciwszy na glob ziemski, ci towarzysze przygód nie stanąż się znów rywalami? Jakkolwiek byli Gallijczykami, nie przestali być przecież ludźmi. Pani S.... może jeszcze była wolną, a nawet byłoby obrazą wątpić o tem!...
W rezultacie z tego wszystkiego, mimowoli czy nie mimowoli, wynikł pewien chłód między hrabią a kapitanem. Można było zresztą zauważyć, że nigdy nie było między nimi ścisłej, pradziwej przyjaźni, a tylko taka, która wynikała z okoliczności, w jakich się znajdowali.
To powiedziawszy, możemy objawić projekt kapitana Servadac, projekt, któryby może nowe współzawodnictwo wzbudził pomiędzy nim a hrabią. Oto dla czego chciał go trzymac w tajemnicy.
Projekt ten — trzeba przyznać — godnym był fantazującego mózgu, w którym się urodził.
Wiadomo, że Anglicy, przykuci do swej skały, zajmowali ciągle wysepkę Gibraltaru w imieniu Anglii. Mieli słuszność, jeżeli ten posterunek miał wrócić na ziemię w dobrych warunkach. Przynajmniej nie można im było zaprzeczać prawa do okupacyi.
Otóż naprzeciw Gibraltaru sterczała wysepka Ceuta. Przed uderzeniem Ceuta należała do Hiszpanów i panowała nad jedną stroną cieśniny. Ale Ceuta opuszczona mogła być zajętą przez pierwszego lepszego. Udać się na skałę Centy, zająć ją w imieniu Francyi, wywiesić chorągiew francuską — oto co Servadac miał sobie za obowiązek uczynić.
— Kto wie — mówił do siebie — czy Ceuta nie przybędzie szczęśliwie na ziemię, i czy nie będzie panowała nad jakiem ważnem morzem Śródziemnem? Otóż, chorągiew francuska wywieszona na tej skale, usprawiedliwi roszczenia Francyi.
I oto dla czego kapitan Servadac i jego ordynans pojechali na wyprawę zdobywczą, nic o niej nie mówiąc.
Łatwo każdy się zgodzi, że Ben -Zuf był jakby stworzony do tego projektu. Zdobyć kawałek skały dla Francyi! Spłatać figla Anglikom! To właśnie rzecz jego była.
Dopiero po odjeździe, u stóp skał nadbrzeżnych, kiedy po skończonych pożegnaniach dwaj zdobywcy znaleźli się sami, dowiedział się Ben-Zuf o projektach swego kapitana.
Zdawało się, że dawne piosnki, śpiewane w pułku, odżyły w jego pamięci, bo głosem pysznym zaczął śpiewać:

Le soleil en se levant
Nous fich’ des rayons obliques!
Vlan! du bataillon d’Afrique,
Vlan! les Zephyrs en avant!


Kapitan Servadac i Ben-Zuf, ciepło odziani, ordynans z torbą na plecach, zawierającą w sobie szczupłe bagaże, obaj z łyżwami u stóp, puścili się na nieskończoną powierzchnię białą i utracili wkrótce z oczu wyżyny Ziemi Gorącej.
W podróży nie było żadnego wypadku. Czas przejazdu podzielono na kilka przestanków, podczas których wędrowcy odpoczywali wspólnie i posilali się.
Temperatura znów stawała się znośną, nawet podczas nocy i w trzy dni po swoim wyjeździe dwaj nasi bohaterowie stanęli na kilka kilometrów przed wysepką Ceuty.
Ben - Zuf pałał chęcią zdobyczy wojennych. Gdyby potrzeba było szturm przypuścić, dzielny żołnierz gotów był uformować się w kolumnę, a „nawet w kwadrat“ dla odparcia nieprzyjacielskiej kawaleryi.
Był to ranek. Za pomocą bussoli od wyjazdu ściśle odmierzano kierunek prostej linii i trzymano się tego kierunku. Skała Ceuty ukazywała się w odległości pięciu do sześciu kilometrów, w oświetleniu słonecznem na zachodnim horyzoncie.
Nasi dwaj poszukiwacze przygód spieszyli się, aby co prędzej stanąć na tej skale.
Nagle, w odległości może trzech kilometrów, Ben-Zuf, który miał wzrok bardzo bystry, zatrzymał się i powiedział:
— Mój kapitanie, patrz!
— Cóż takiego, Ben-Zuf?
— Coś się tam rusza na skale.
— Naprzód — odpowiedział kapitan Servadac.
Dwa kilometry przebyto w kilka minut. Kapitan, Servadac i Ben-Zuf, miarkując swoją szybkość, znów się zatrzymali.
— Kapitanie!
— Cóż, Ben-Zuf?
— Jest tam z pewnością jakiś pan na Ceucie, który nam daje znaki. Wygląda, jak człowiek, który się wyciąga po zbyt długiem spaniu.
— Mordieux — zawołał kapitan Servadac — czyżbyśmy przybywali zapóźno?
Obaj ruszyli znów naprzód — i wkrótce Ben-Zuf zawołał:
— Ach, kapitanie, to telegraf.
W istocie na skale Ceuty funkcyonował telegraf w rodzaju semaforu (telegraf nadbrzeżny do dawania sygnałów.)
— Mordieux — zawołał kapitan — ale jeżeli tam jest telegraf, to musiał go ktoś tam urządzić!
— Chybaby — powiedział Ben-Zuf — telegrafy na Gallii rosły jak drzewa.
— A jeżeli gestykuluje, to widocznie ktoś go w ruch wprawia.
— Pardieu!
Hektor Servadac, bardzo niezadowolony, spojrzał ku północy.
Tam, na kraju widnokręgu wznosiła się skała Gibraltaru, i zdawało się tak kapitanowi, jak Ben-Zufowi, że drugi telegraf umieszczony na szczycie wysepki odpowiadał na zapytania pierwszego.
— Zajęli Ceutę — zawołał kapitan Servadac — i o naszem przybyciu dają już znać do Gibraltaru.
— A więc, mój kapitanie?...
— A więc, Ben - Zuf, trzeba schować do pochwy nasz projekt zdobywczy i być dobrej myśli mimo niepowodzenia!
— Jednakże, mój kapitanie, jeżeli tam tylko pięciu lub sześciu Anglików broni Ceuty?...
— Nie, Ben - Zufie — odpowiedział Servadac uprzedzili nas, i jeżeli moje argumenta nie skłonią ich do odstąpienia nam tej pozycyi, to nie ma tu dla nas nic do roboty.
Z zawodem na sercu Hektor Servadac i Ben-Zuf przybyli do samego podnóża skały. W tej samej chwili, jakby za pociśnięciem sprężyny, wyskoczyła z nich placówka.
— Kto idzie?
— Przyjaciele. Francya!
— Anglia!
To były pierwsze wyrazy, które wymieniono. Wówczas na wyższej części wysepki ukazało się czterech ludzi.
— Czego chcecie? — zapytał jeden z tych ludzi, należących do załogi gibraltarskiej.
— Chcę pomówić z waszym naczelnikiem — odpowiedział kapitan Servadac.
— Z komendantem Ceuty?
— Z komendantem Ceuty, kiedy Ceuta ma już komendanta.
— Natychmiast go uprzedzę — odpowiedział żołnierz angielski.
W kilka minut potem komendant Centy, w mundurze, zeszedł na najniższe szczeble skalistej wysepki.
Był to major Oliphant we własnej osobie.
Nie było już wątpliwości. Tę samę myśl, którą miał kapitan Servadac, powzięli i Anglicy, tylko ją wcześniej wykonali. Zająwszy skałę, wydrążyli w niej porządne kazamaty dla posterunku. Żywność i paliwo przewieziono na łódce komendanta Gibraltaru, zanim się morze ścięło.
Gęsty dym wydobywający się ze skały, świadczył, że musieli mieć dobry ogień podczas zimy gallickiej i że zatem załodze zimno niezbyt musiało dolegać. I w istocie ci żołnierze angielscy mieli dobrą tuszę, a major Oliphant z lekka potłuściał, choćby się może sam do tego nie przyznał.
Zresztą ci Anglicy w Ceucie nie byli zupełnie odosobnieni, gdyż cztery zaledwie mile (francuskie) oddzielały ich od Gibraltaru. Mieli ciągłą komunikacyę, czy to przejeżdżając na drugą stronę cieśniny, czy też zapomocą telegrafu.
Potrzeba dodać, że brygadyer Murphy i major Oliphant nie przerwali nawet swojej partyi szachów. Długo obmyśliwane pojechania komunikowali sobie telegrafem.
W tym względzie szanowni oficerowie naśladowali dwa towarzystwa amerykańskie, które w r. 1846 z Waszyngtonu i Baltimore grały „telegraficznie“ słynną partyę szachów.
Daremnieby dodawać, że partya, którą grali brygadyer Murphy i major Oliphant, była jeszcze tą partyą, rozpoczętą podczas bytności Servadaca w Gibraltarze.
Tymczasem major oczekiwał spokojnie, czego od niego żądać będą dwaj cudzoziemcy.
— Major Oliphant, jeśli się nie mylę — powiedział kapitan Servadac, kłaniając się.
— Major Oliphant, gubernator Ceuty — odpowiedział oficer, a potem dodał: — z kimże mam honor mówić?
— Z kapitanem Servadac, generalnym gubernatorem Ziemi Gorącej.
— Ach, bardzo dobrze! — odpowiedział major.
— Panie — rozpoczął znów Hektor Servadac — czy pozwolisz mi pan być z lekka zadziwionym, widząc cię w charakterze komendanta na tej resztce dawnej posiadłości hiszpańskiej?
— Pozwalam panu, kapitanie.
Mogęż zapytać pana jakiem prawem?
— Prawem pierwszego, który zajmie.
— Bardzo dobrze, majorze Oliphant. Ale czy sądzisz pan, że Hiszpanie, zamieszkali w Ziemi Gorącej, nie mogliby z pewną słusznością reklamować?
— Nie sądzę, kapitanie Servadac.
— A dla czego, jeżeli łaska?
— Ponieważ to ci sami Hiszpanie ustąpił skalę Ceuty na zupełną własność Anglii.
— Kontraktem? majorze Oliphant.
— Najformalniejszym kontraktem.
— Ach, doprawdy?
— I otrzymali, kapitanie Servadac, w angielskiem złocie zapłatę za to ważne ustępstwo.
— Teraz wiem dla czego — zawołał Ben-Zuf — Negrete i jego towarzysze mieli tyle pieniędzy w kieszeni.
W istocie rzecz się tak miała, jak mówił major Oliphant. Czytelnik sobie przypomina, że dwaj oficerowie angielscy odbyli tajemną wycieczkę do Ceuty, kiedy tam jeszcze byli Hiszpanie. Ztąd to pochodziło to łatwe nabycie wysepki dla Anglii.
Tak więc argument, na który kapitan Servadac trochę liczył, sam przez się upadał. Tak więc zupełna przegrana zdobywcy i jego szefa sztabu. Nie nalegał więc dalej, i strzegł się wydać z zamiarami, które go tu przygnały.
— Czy mogę wiedzieć — zaczął naówczas major Oliphant — czemu mam przypisać zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Majorze Oliphant — odpowiedział kapitan Servadac — przybyłem tu, aby wyświadczyć usługę pańskim towarzyszom i panu.
— Ach — powiedział major tonem człowieka, który nie sądzi, aby potrzebował czyjejkolwiek usługi.
— Majorze Oliphant, być może, iż nie jesteś powiadomiony o tem, co się stało, iż nie wiesz, że skały Ceuty i Gibraltaru obiegają świat słoneczny na komecie?
— Na komecie? — powtórzył major Oliphant z uśmiechem doskonałego niedowierzania.
W kilku słowach kapitan Servaelac objaśnił majora o rezultatach spotkania się ziemi z Gallią — co w oficerze angielskim nie wywołało nawet zmarszczenia brwi. — Później dodał, że wszystko nakazuje spodziewać się powrotu na ziemię, i że wypadałoby może, aby mieszkańcy Gallii połączyli siły swoje dla wspólnego zapobieżenia niebezpieczeństwom, wyniknąć mogącym przy nowem starciu.
— A zatem — majorze Oliphant — jeżeli pańska mała załoga i gibraltarska zechcą wyemigrować do Ziemi Gorącej...
— Nie, umiem panu dostatecznie podziękować, kapitanie Servadac — odpowiedział chłodno major Oliphant — ale my nie możemy opuścić naszego posterunku.
— A to dla czego?
— Nie mamy rozkazu od naszego rządu, a raport przeznaczony dla admirała Fairfaxa czeka jeszcze ciągle na statek pocztowy.
— Ale powtarzam panu, że nie jesteśmy już na globie ziemskim, i że za dwa miesiące kometa spotka się znów z ziemią!
— To mię nie zadziwia, kapitanie, gdyż Anglia musiała robić wszystko, aby go przyciągnąć do siebie.
— Wolna wola odparł Servadac. — Więc uporczywie chcecie pozostać na skałach Ceuty i Gibraltaru?
— Oczywiście, majorze Oliphant, ponieważ one panują nad wejściem do morza Śródziemnego.
— Ach, może nie będzie wcale morza Śródziemnego.
— Morze Śródziemne będzie zawsze, jeśli Anglia tego zechce! — Ale wybacz mi, kapitanie Servadac. Brygadyer Murphy przesyła mi telegrafem straszliwy cios szachowy. Pozwolisz pan....
Kapitan Servadac, srodze targając wąsa, oddał majorowi Oliphant ukłon za ukłon. Żołnierze angielscy napowrót weszli do swoich kazamat, i dwaj zdobywcy znaleźli się sami u stóp skały.
— No i cóż, Ben-Zuf?
— A cóż, mój kapitanie! Za pozwoleniem pańskiem odbyliśmy dyabelnie kiepską kampanię!
— Chodźmy ztąd Ben-Zuf.
— Chodźmy ztąd, kapitanie — odpowiedział Ben-Zuf, który nie myślał już wcale śpiewać piosnki Zefirów afrykańskich.
I jak przyjechali, tak odjechali, nie mając sposobności do rozwinięcia swej chorągwi.
Żadnym wypadkiem nie odznaczył się ich powrót i 9 listopada stanęli na wybrzeżu Ziemi Gorącej.
Potrzeba dodać, że przybywając trafili na straszliwy gniew Palmiryna Rosette. I szczerze mówiąc, miał czego się gniewać!
Czytelnik przypomina sobie, że profesor na nowo rozpoczął seryę obserwacyi i obliczeń, dotyczących Neriny. Otóż, tylko co ukończył to wszystko i miał już w ręku wszystkie elementa swego satelity...
Ale Nerina, która miała ukazać się w wilię dnia tego, nie pojawiła się wcale na horyzoncie Gallii. Pociągnięta zapewne przez jakiegoś potężniejszego asteroidę, umknęła w przejeździe przez strefę planet teleskopijnych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.