Hiszpanija i Afryka/Afryka/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Afryka |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leon Rogalski |
Tytuł orygin. | Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz zebraliśmy się w konsulacie o siódméj godzinie z rana, aby razem zwiedzić ulice miasta Tunis. Na dziedzińcu Laporte pokazał nam swojego więźnia, który siedział w areszcie za 50 piastrów to jest blizko 34 franki długu.
Rozumie się dług ten zapłaciliśmy, a więzień natychmiast wolność odzyskał.
Ponieważ Boulanger i Giraud zawsze osobne robili wycieczki, nikt więc nie wiedział gdzie się znajdują, podobno oprowadzał ich jakiś włoski włóczęga któremu się powierzyli. Laporte zaś zapragnął sam być naszym cicerone, szliśmy więc za nim po ulicach. Ulice te nie mają nazwisk, ani domy numerów, jeżeli potrzeba posłać od kogo, wypada wskazać jaki rynek, meczet, kawiarnię lub sklep sąsiednie jego mieszkaniu, a tym tylko sposobem trafić można do celu.
Europejczykowie nie mogą być właścicielami domów w Tunis, najmują je tylko; Maurowie zaś są właścicielami albo mocą dziedzictwa, albo mocą kupna; skoro który z nich mieszka szczupło, i potrzebuje powiększyć mieszkanie jedną izbą, uzyskuje pozwolenie u beja, wznosi arkadę nad ulicą, na niéj buduje izbę, a jeżeli tym sposobem zastoin okno mieszkającemu po drugiéj stronie ulicy, to się bynajmniej oto nie troszczy.
Najpierwéj uderzył nas widok afiszów ręką wykonanych i do muru przylepionych, każdy bowiem domyśla się iż w Tunis nie ma drukarni. Afisze te donosiły o wieczornem widowisku.
Grano Michała i Krystynę, oraz Zbiega.
Z razu o mało cośmy nie oszaleli ze złości: bo wartoż było jeździć do Tunis, aby tam znaleść teatr Gimnazyum i Opery komicznéj; ale Laporte uspokoił nas prosząc o pobłażanie dla trupy którą protegował!
Widowiskiem dyrygowała pani Saqui, a trupa obowiązana, okazać widzom próbkę naszej literatury, składała się z dzieci. Pojmujesz pani zapewne, że litość nad biednemi dziećmi o sześćset mil od ojczyzny oddalonemi, do łez nas pobudziła. Że widowisko nastąpić miało jeszcze tego samego wieczoru, przyrzekliśmy więc Laportowi iż będziemy na niém obecni, lecz pod warunkiem że pozwoli na pozrywanie wszystkich afiszów, i że wynagrodzimy pani Saqui straty jakie wyrządzilibyśmy tym sposobem w jéj dochodzie.
Przeklęte afisze wielce zachwiały wyobrażeniem naszém o mieście Tunis, bo téż jest to miasto prawdziwie tureckie, które wstrzymało w sobie postępowy ruch islamizmu; religia Mahometa dopełniła swojego dzielą cywilizacji, zdaje się że arabowie do Afryki odparci, już nieprzyjmują nowych żywiołów zewnętrznego istnienia; jakoż stanęli na punkcie w którym życie wewnętrzne ludom nie wystarcza.
Tunis, zamieszkane przez blisko dwakroć pięćdziesiąt tysięcy dusz, że tak powiemy drze się w kawałki, bo domy jego wystawione na działanie czterdziestu pięciu stopni gorąca, w proch się rozsypują, bo je tylko podpierają lecz nie przebudowują.
Każdy walący się dom w Tunis stanowi upadek, a codzień słychać mówiących, że się nowy dom zawalił.
Te szkielety domów mniéj zamieszkałych niż domy Pompei, nadają miastu dziwnie smutną postawę. Arab owinięty swoim burnusem, arab, ta żyjąca tradycyą dawnych czasów, arab z poważną figurą, bosemi nogami, długą brodą i kijem zakrzywionym jak u starożytnych pasterzy, cudownie odbija na poszczerbionych szczątkach domu podług nas walącego się: na naszych zaś ludnych ulicach u drzwi naszych handlowych sklepów, arab jest anomalią. Tam, arab czy leży na stosie gruzów kamiennych, czy stoi pod zawaloną tryumfalną bramą, czy siedzi na prostym placu, zawsze obejmują go stosowne ramy, i jeżeli tak rzec można, samotność czyni on jeszcze samotniejszą, nicość jeszcze bardziej martwą. Nic téż nie może dać wyobrażenia o ulicach miasta Tunis, gdzie nie raz drzewo, prawie zawsze figowe, wydobywa się z pośród domu przez szczelinę w murze, następnie wyciąga swobodnie swoje gałęzie i nikt ich obcinać nie myśli, tak że dziś całą ulicę zajmuje. Dwadzieścia lub trzydzieści lat posiadłości uczyniło je panem, przechodzień musi się pod niém schylać, w czasie burzy wstrząsa ono i chwieje domem co je wykarmił, co niegdyś użyźnił jego ziarnko, a z czasem obali go za ostatniém wstrząśnieniem, a szczątki tego domu skupią się naokoło sękowatego odwiecznego tronu, który wystąpi zieleniejąco z pośrodka gruzów, pod któremi grzać się będzie jaszczurka, pod któremi prześlizgnie się żmija.
Przebiegłszy kilka takich ulic, zaludnionych maurytankami do upiorów podobnemi, lub żydówkami w świetnych strojach, weszliśmy na targ. Tam znaleźliśmy Girauda i Boulanger’a pijących kawę pod nakryciem maurytańskiego sklepu, z którego właścicielem już się zaznajomili.
Przedstawili nas wszystkich panu Mustafie, który kazał natychmiast przynieść tyle filiżanek ilu nas było. Pan Mustafa mówił po włosku, a raczéj po francuzku, mogliśmy się zatem rozumieć bez tłumacza. Za staraniem Boulanger’a i Giraud’a połowa sklepu już była oświetlona.
Nie należy zgoła przypuszczać ze sklep maurytański jest w czemkolwiek podobny do sklepu francuzkiego; bo sklep maurytański wygląda nakształt pieca w murze wykutego, przy którym stoi kupiec nieruchomy, z wzrokiem pełnym podziwu, z fajką w ustach, z jedną nogą obutą a drugą bosą. W takiém położeniu maur oczekuje na kupującego nigdy doń nie przemawiając, a dym z haczycu, bo najczęściej pali haczyc zamiast tytoniu, wprawia go w tak słodkie marzenia, iż kupujący prawie mu boleśny cios zadaje wyrywając go z tego marzenia. To też zupełnie wbrew naszym zwyczajom, kupujący przyjmuje tam na siebie koszta rozmowy. Cokolwiek bądź, na wschodzie, kupujący zawsze kupuje z potrzeby, skoro trudzi się dla dopełnienia kupna. Kto zaś przedaje, nigdy przedawać nie potrzebuje. Dla tego kupiec maurytański wyrwany z zachwycenia aby objawił cenę, natychmiast znowu w nie wpada, a do kupującego należy wziąść przedmiot targowany za tę cenę, lub też nie wziąść. Ale nie można dawać mu ani więcéj ani mniej. Więcéj, uważałby za żart; mniéj, za zniewagę. Rozumie się iż żyda z maurem mieszać nie należy.
Obok nieruchomego, zachwyconego, nieubłaganego maura, jest tam żyd, a żyd handlujący duszą, przywołujący przechodniów, przesadzający cenę. targujący się, upuszczający. Żydowi ofiaruj połowę ceny, a jeszcze może cię oszuka. Maurowi rzuć worek w ręce i rzeknij: zapłać sobie.
Przybyliśmy na targ we właściwéj porze, bo o południu, kiedy się rozpoczyna sprzedaż i obwoływanie. Aby mieć wyobrażenie o sabbacie trzeba słyszeć to obwoływanie.
Przez obwoływanie sprzedają się kufry, burnusy, haiki, pasy, oraz kobierce z Smyrny i Tripolis. O godzinie drugiéj ustaje ta piekielna wrzawa jakby mocą czarów, tłumy rozchodzą się a interesa kończą.
Ja kupiłem kufer cały z perłowéj macicy i żółwiej skorupy, długi na stóp pięć a szeroki na dwie, istny kufer z Tysiąca i jednéj nocy. Przypominasz sobie pani zapewne jeden z owych kufrów za pomocą których sułtanki Bagdadu wprowadzają do siebie kochanków żywych a wyprowadzają umarłych. W Paryżu nie byłbym nawet śmiał spytać o jego cenę, w Tunis kupiłem go za trzysta sześćdziesiąt franków. Następnie kupiłem kilka kobierców wyrabianych w Smyrnie lub Tripolis, a wszystko dziesięć razy taniéj niż we Francyi.
Maurowie wołali iż mają do sprzedania klejnoty, a niektórzy z nich przechodzili się po targu dźwigając na ręku złote łańcuchy, klamry do zapinania haików, sekinowe bransoletki i paciorki u końca których wisiały talizmany. Wszystkie te klejnoty były przypadkowe i na wagę sprzedawane. Nowy przemysł tam nie żyje, rodziny stosownie do potrzeby sprzedają dziedzictwo swoich przodków. Aby się dowiedzieć o cenie klejnotu który nabyć chcemy, trzeba iść z kupcem do znawcy (sprawdzacza), a takich znawców jest na targu trzech lub czterech. Znawca dotyka złota, waży klejnot i oznajmia cenę. Kupuj śmiało jeżeli ci się klejnot podoba, jeżeli już obejrzany zważony, gdyż skoro znawca skłamał choć na jeden gram, skoro cię choć o jeden karat oszukał, wolno ci zanieść skargę, a skoro uznają że skarga twoja sprawiedliwa, znawca będzie miał uciętą głowę.
Nic bardziéj malowniczego nad ten targ, gdzie z lichych splepików któremi u nas gardziliby nawet handlarze chemicznych zapałek, wychodzą wszelkiego rodzaju wschodnie materye, cudowne tkanki ze złotemi hafty, kwiatami ręką wyszywanemi, a tak świeżemi jakby dopiero co rozkwitły; gdzie to wszystko dzieje się w pośród pachnącego dymu, w atmosferze perfum zawartych w flakonikach z różowym wyskokiem i co chwila odtykanych jako prospekt dla kupujących.
Lecz ani opowiedzieć, ani piórem skreślić, lub pęzlem odmalować nie można oppozycyi jaką stanowi spokojność turków lub maurów naprzeciw ruchliwości żydów; jako też natłoku przechodniów wszelkich narodów, krążących po wązkich ulicach targu gdzie jednocześnie krążą konie, wielbłądy, osły, handlarze wody i węgla; nakoniec wrzasku rozmaitych języków unoszącego się po nad szczytem owéj wieży babilońskiéj niby do pierwszego piętra zawalonéj.
Nie mogliśmy oderwać się od sklepu naszego przyjaciela Mustafy; prawda że ujrzawszy pomiędzy nami pana Laporte, uchybił maurytańskiéj powadze i przewrócił do góry nogami sklep w którym na pierwszy raz zostawiliśmy coś nakształt stu ludwików.
Nakoniec wydobyłem się z téj magnesowej wyspy, lecz mimo wszelkich zabiegów nie mogłem pociągnąć za sobą ani Giraud’a ani Boulanger’a, bo wszystko uważali być godném szkicu, jakoż szkice mnożyły się w ich albumach z dziwną szybkością zwykle prawdziwy talent odznaczającą. Co do mnie, chciałem porobić notatki, lecz wnet zaniechałem tego, gdyż wypadło notować każdą nowość, która w naszych oczach przybiera szczególny charakter zawisły od pałającéj gry światła, od ogółu obrazu w którego ramy obiętą była, wreszcie od usposobienia naszego umysłu, jak równie od własnéj swojéj oryginalności.
Którą ulicą wyszliśmy, jakie cyrkuły zwiedziliśmy, powiedzieć nie umiem.
Znagła Laporte zatrzymał się.
— Ah! rzekł, czy chcesz pan abym cię przedstawił Szejkowi Medin.
— Co to za jeden ten Szeik Medin?
— Jest to szeik miasta, coś nakształt prefekta policyi miejscowy Delessert.
— I owszem! chcę, prefekt policyi tureckiego miasta, to piękna znajomość.
— No to wejdźmy, jesteśmy właśnie naprzeciw jego trybunału.
Weszliśmy we drzwi jakiejś stajni i postrzegliśmy wspaniałego siedmdziesięcio-pięcio lub ośmdziesięcioletniego starca siedzącego na nogach na kamienném wzniesieniu, pokrytem matami; w ręku trzymał długą fajkę, a przez bałwany dymu, lekko parą przyćmionego, widać było jego przepyszną głowę, któréj długa biała broda stanowiła sprzeczność z czarnemi jak aksamit oczami zdającemi się należeć do trzydziesto-letniego człowieka.
Laporte wytłómaczył mu powód naszych odwiedzin, i co dosyć było trudném, usiłował mu dać do zrozumienia, iż jestem uczony, ponieważ wyraz Taleb, jak już namieniłem, daje turkowi wyobrażenie jedynie o człowieku który zatknąwszy kałamarz u pasa zamiast sztyletu, po kawiarniach opowiada rozmaite powieści.
Szeik Medin przyjął nas łaskawie: położył rękę na piersiach, ukłonił się, oświadczył iż mię widzi z przyjemnością, kazał podać fajki i kawę, poczém paliliśmy i pili.
Gdybym we Francyi przez trzy dni tylko palił tyle naszego żołnierskiego tytoniu i wypił tyle kawy z cykoryą, ile w Afryce wypaliłem i wypiłem przez trzy miesiące, pewno umarłbym na trzeci dzień.
Rozmawialiśmy o spokojności miasta Tunis, bo Tunis jeżeli wierzyć należy jego Szeikowi Medin, jest to anioł łagodności, nigdy tam nie słychać o zabójstwie ani o kradzieży, wyjąwszy gdy oba te przypadki następują ze szkodą chrześcijan lub żydów, ale to się za nic nie liczy.
W ciągu naszéj rozmowy, dwaj przystojni młodzieńcy, jeden mogący mieć lat dwadzieścia pięć a drugi około trzydziestu, ubrani po turecku, kolejno przybyli z raportami do szeika i zdawszy je odeszli. Byli to jego synowie, urzędnicy policyi, działający pod rozkazami ojca. Obu im zostałem przedstawiony i zarekommendowany, w skutku czego zapewniono mię, iż mogę dniem i nocą, bez żadnej obawy, biegać po mieście Tunis, jednak pod pewnemi warunkami, a naprzód, że za nadejściem nocy opatrzę się w latarnię, że po godzinie dziewiątéj wieczornéj nie wyjdę z miasta z powodu psów, na których ani Szeik Medin ani dwaj jego synowie nie mają żadnego wpływu.
Po godzinie rozmowy pożegnałem mojego gospodarza.
U sufitu dostrzegłem bardzo ładną lampę; zapytałem Lapora gdzie znajdę podobną, Laporte wypytywał oto szeika Medin, który odpowiedział mu kilka słów dla mnie niezrozumiałych. Żądałem aby mi je wytłómaczono, ponieważ zdało mi się iż zawierają żądany adres.
O sto kroków od tego pałacu sprawiedliwości, zatrzymałem się zachwycony przed sklepem perukarza. Nigdy nie widziałem piękniejszych drzwi sklepowych, rzekłbyś że to drzwiczki z Alhambry w Grenadzie lub z Alkazaru w Sewilli. Były drewniane, zdobne trzema wschodniemi łękami, z rzeźbą tak delikatną, tak wykończoną, iż stanowiły przecudne cacko. Z razu zapragnąłem kupić te drzwi. Wszedłem do perukarza; mniemał że pragnę aby mię ostrzygł i mocno się ucieszył, wskazał mi krzesło, jedną ręką podał mi lustro, a w drugą wziął nożyczki. Ale dałem mu do zrozumienia, że na wzór Samsona wyłączną przywiązuję cenę, do moich włosów. Laporte ze swojéj strony wytłómaczył mu że przybyłem zupełnie w innym celu, że przechodząc dostrzegłem arcydzieło stolarstwa zamykające dom jego, i że pragniemy dowiedzieć się czy nie zezwoli na ustąpienie nam tego arcydzieła.
Perukarz długo nie mógł pojąć takiego zachwycenia, a sądzę nawet że go nigdy dokładnie nie pojął; myśl, że ktoś przybył aż z Paryża aby zakupić drzwi od jego sklepu, nie mogła mu się żadnym sposobem pomieścić w głowie. Odmówił więc, ale odmówił widocznie w przekonaniu iż drwią z niego, chociaż zdaje mi się iż w języku arabskim nie masz słowa które by znaczyło drwić z kogo.
Wreszcie dyplomatyczny charakter Laporta sprawił że perukarz seryo brać zaczął na uwagę moję propozycyą, zastanowił się i zażądał tysiąc piećset piastrów, czyli blizko tysiąc franków, skąd wniosłem że perukarz musi być żyd nie zaś arab. Summa ta zdała mi się zbyt wysoką, gdyż drzwi te zrobione we Francyi może by tyle kosztowały, kiedy przeciwnie kupione w Tunis, nie warte były pięćdziesięciu talarów.
Dawałem za nie dwieście franków. Perukarz zamknął nam towar przed nosem.
Miałem wielka ochotę skarcić tak nierozważny postępek, lecz wstrzymał mię tłum krajowców w koło nas zgromadzony, a równie jak perukarz zdziwiony że się giaurowi drzwi jego zachciało. Giaur więc zastanowił się iż w razie nieporozumienia, będzie właśnie słabszą stroną, że z resztą drzwi bez zaprzeczenia są własnością perukarza, a zatém ma prawo odmówić ich sprzedaży, a ściśle rzeczy biorąc prawo to mogło się rozciągać aż do zamknięcia nam ich przed nosem.
Przeszedłszy miasto w różnych kierunkach znowu znaleźliśmy się na bazarze. Boulanger i Giraud ciągle tam przebywając odkryli rzeczy, których na pierwszy rzut oka dostrzedz nie mogłem, a mianowicie:
Sklep z bronią, w którym kupiłem parę pistoletów srebrem wysadzanych za sześćdziesiąt pięć franków.
Sklep wyrobów miedzianych, gdzie płaciłem po trzydzieści pięć franków za bardzo kształtne dzbanki.
Ulicę którą zajmowali tylko sami handlarze pantofli.
Nakoniec kwadratowy dziedziniec na który przelewa się zbyteczna pełność tureckich i arabskich pęcherzy, i do którego żydzi nie mają przystępu. Po obojętności z jaką paryżanin dopełnia tego czynu, poznać go można w każdym kraju, ale turcy i arabowie, czynu tego dopełniają z całą wschodnią powagą, przysiadając jak kobiety, co im nadaje zbyt komiczną minę. Wreszcie przybierając taką postawę ulegają przepisom religii. Nam zaś muzułmanie wyrzucają trzy rzeczy, to jest; że całujemy psy, że podajemy rękę żydom i że stojąc urynę odlewamy.
Dwie godziny czasu strawiliśmy na przypatrywaniu się tym nowym przedmiotom i na badaniu tak nowego zwyczaju.
Zbliżała się pora obiadowa, a ponieważ Laporte wszystkich nas zaprosił do siebie, wróciliśmy zatem do konsulatu.
Na dziedzińcu spotkałem starszego syna szeika Medin, trzyma! on w ręku lampę którą dostrzegłem u jego ojca i którą gościnny starzec prosił abym przyjął w darze. Ale nie dosyć na tem: czterech ludzi niosło drzwi perukarza, które Szeik Medin również mi przysłał. Ten drugi podarunek wymagał wyjaśnienia, lecz to było bardzo proste. Szeik Medin jako naczelnik zapytał policyi o przyczynę widzianego zdala zbiegowiska przy drzwiach perukarza. Oświadczono mu że to zbiegowisko nastąpiło wskutek objawionéj przezemnie chęci kupienia drzwi, oraz w skutek zdziwienia w jakie to żądanie tłumy wprawiło. Przytém dowiedział się o odmowie ze strony perukarza, oraz o zbyt przesadzonéj cenie jego towaru; kazał mu wyjąć drzwi i ofiarował mi one jako rękojmię swojej wyłącznéj przyjaźni; aby zaś zastąpić nieobecne zamknięcie, umieścił pod sklepem perukarza placówkę, mającą tam czuwać dzień i noc dopóki perukarz nowych drzwi nie sprawi.
Rozumie się że perukarz musiał płacić placówce bo Szeik Medin osądził, iż ten środek przyspieszy budowę nowych drzwi.
Z razu równie mi trudno było pojąć ofiarę szanownego prefekta policyi miasta Tunis, jak perukarzowi moje żądanie kupna, lecz gdy pojąłem, rozpacz mię ogarnęła. Użyłem więc całéj mojéj wymowy aby nawzajem przekonać młodzieńca że daru takiego przyjąć nie mogę. Lecz myśl o własności równie niedostępną była jego głowie jak i głowie pana Proudhon. Nakoniec wytłómaczyłem mu że francuzi nie mają zwyczaju nic brać bez zapłaty, a zatem i ja nie mogę przyjąć drzwi, chociaż posiadać je chciałem.
Poruszył głową niby chcąc powiedzie:
— Mniemałem że Francya daléj już postąpiła.
Lecz szanując moje skrupuły, pozostawił mi wolność odesłania drzwi właścicielowi, wszakże szepnął z cicha że daję zły przykład, i że gdyby podobne rzeczy częściéj się wydarzały, mogłyby nadwerężyć powagę władzy.
Kazałem więc odnieść drzwi czterem ludziom którzy je przynieśli, dałem każdemu po piastrze, a zaś perukarzowi postałem ludwika, aby mu wynagrodzić nieprzyjemność jakiéj doznał z powodu mojego fantastycznego żądania.
Rozumie się że lampę przyjąłem, ale dostrzegłem że syn Szeika Medin opuszczając mię naprawdę był zachmurzony. Mimo to jednak przyjął on w imieniu swojem i ojca zaproszenie na jutrzejszy wieczór do konsulatu, którego Laporte uczynić nie zaniedbał.