Hiszpanija i Afryka/Afryka/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BEJ POLOWY.

Postanowiliśmy następnego dnia zwiedzić zwaliska Kartaginy, ale inaczéj się stało.
Wieczorem, bej połowy, który w nieobecności swojego krewnego odwiedzającego Francyą, rządził krajem, kazał przywołać Laporta.
Laporte uczynił zadosyć wezwaniu. Bej według zwyczaju przyjął go jak najuprzejmiéj. Francja oddawna proteguje Tunis, francuzi więc żyją tam nie tylko jako w kraju sprzymierzonym, ale nawet jako w kraju przyjacielskim.
Po przywitaniu bej zapytał.
— Wszak prawda że tu przybył francuzki statek.
— Tak Wasza Wysokość.
— Czy wiesz jak się nazywa?
Szybki.
— Salutował dwudziestu jeden wystrzałami.
— I Wasza Wysokość kazałeś odpowiedzieć na to salutowanie.
— Nie inaczéj, wszak zawsze z przyjemnością witam twoję banderę.
Laporte ukłonił się.
— A cóż przywiózł ten okręt? spytał Bej.
— Uczonego francuza, odpowiedział Laporte.
— Uczonego? powtórzył Bej.
— Tak jest Wasza Wysokości.
Bej zamyślił się nieco.
— A po co on tu przybył?
— Powiedziałem, że przywiózł uczonego.
— A co ten uczony chce tu robić?
— Chce obaczyć Tunis.
— I dla tego najął okręt.
— Nie, to król mój pan, pożyczył mu tego okrętu.
— Król twój pan pożyczył mu swój okręt?
— Tak jest Wasza Wysokości.
— A to dla czego?
— Ależ powiedziałem, dla tego aby zwiedził Tunis.
Widoczną było rzeczą że bej nie wszystko dobrze pojmował. Król Francyi pożyczając okręt Talebowi, popełniał czynnie pojęty dla umysłu poczciwego muzułmana.
— Ale, rzekł nakoniec, to musi być bardzo wielki uczony ten twój uczony.
— Tak sądzę, z uśmiechem odpowiedział Laporte, uczony o sile dwiestu dwudziestu koni.
— Skoro tak, pragnę go widzieć, przyprowadź mi go.
— A kiedy?
— Jutro.
— O któréj godzinie?
— O południu.
Laporte pożegnał beja i pędem przybiegł zwiastować nam tę wielką wiadomość. Nie można więc było zwiedzać zwalisk Kartaginy, ale trzeba było odwiedzić beja.
Szczęściem nie zapomnieliśmy o naszych mundurach, ubraliśmy się zatem galowo, w krótkie spodnie i przypięliśmy szpady.
Bej przyjmował nas w Bardo, swojéj fantazyjnéj rezydencyi.
Bardo leży prawie o półtóry mili od Tunis, musieliśmy więc jechać powozem, a wiatr dął tak silny że czasem aż ustawał koń ciągnący nasz kabryolet. Wiatr ten pędził przed sobą kurzawę która nas tak w twarz kłóła, jakby każde jéj ziarnko było cząstką tłuczonego szkła.
Wkrótce ujrzeliśmy Bardo. Jest to nagromadzenie domów, w połowie maurytańskich, w połowie włoskich, istniejące od pięciu set lat prawie, na pierwszy rzut oka podobniejsze raczéj do wioski niż do książęcéj rezydencyi: prawie wszystkie dachy są poziome, a ledwie trzy lub cztery sterczą kończato, z pomiędzy nich zaś wybiega strzała minaretu.
W ogóle, Bardo widziane zewnątrz wygląda po europejsku. Cała tamtejsza kupiecka ludność skrzeczy w koło téj jaskini lwów, bo widzieliśmy tam krawców, szewców, handlarzy tytuniu, handlarzy owoców, którzy zapewne obowiązani są żywić, odziewać, obuwać załogę, dworzan i samego nawet księcia.
Naprzód przedstawiono nas wielkiemu pieczętarzowi, który oczekiwał na nas w pierwszym pokoju, a przeprowadziwszy nas przez kilka innych komnat, przedstawił Bejowi polowemu, który znowu czekał na nas w salonie, szumnie nazwanym salonem francuzkim. Bej zapewne dla większego nas uczczenia przyjmował nas w swoim pokoju ulubionym, w pokoju który uważał za najokazalszy; chociaż ten francuzki pokój jak dwie krople wody podobny był do zarogatkowéj kawiarni.
Część umeblowania w któréj przemagał turecki zwyczaj, stanowiły poduszki; w koło pod ścianami stały sofy, a Jego Wysokość Bej polowy, skurczony po turecku, ozdobiony wszystkiemi brylantowemi orderami, czekał na nas paląc fajkę.
Nowy rodzaj uczonego bez kałamarza u boku, a z tuzinem krzyżów i gwiazd na piersiach, dziwnym mu się wydał; mimo to jednak nie dostrzegłem aby nasz widok złe na nim wywarł wrażenie.
Pozdrowił nas kładąc rękę na sercu, kazał mi usiąść przy sobie, poczém zażądał kawy i fajek. Następnie po chwilowym namyśle zapytał zkąd przybywam.
Odpowiedziałem że przybywam z Hiszpanii.
Po przełamaniu pierwszéj trudności, zapytania szły kolejno.
Co robiłem w Hiszpanii?
Odpowiedziałem że mam zaszczyt być osobiście znanym królowi Francyi i książętom, że na nieszczęście nie żyję w zupełnie dobrem porozumieniu z ojcem, lecz za to mam niejakie względy u jego synów, że jeden z nich, o którego skonie bej zapewne słyszał, a mianowicie książę Orleański, nie jednokrotnie raczył nazwać mię swoim przyjacielem: że drugi syn, bardziéj jeszcze znany bejowi niż pierwszy, to jest książę de Montpensier, odziedziczył przyjaźń swojego brata dla mnie i zaprosił mię na swoje wesele, które właśnie odbyło się w Madrycie; że przybywszy do Madrytu zapragnąłem posunąć się do Algieru, a znowu przybywszy do Algieru, nie chciałem opuszczać Afryki, aż się pomodlę na grobie Śgo Ludwika, który jak zapewne bejowi wiadomo, byt wielkim marabutem: że właśnie miałem udać się na miejsce i wypełnić ten obowiązek, lecz zawiadomiony że bej raczy mię oczekiwać, czem prędzéj przybyłem złożyć mu swoje uszanowanie.
Wszystko to tłómacz wyłożył bejowi, który jednak widocznie nie zupełnie kontent był z wykładu: Taleb przyjaciel domyślnego dziedzica korony, Taleb zaproszony na ślub księcia krwi, Taleb płynący parostatkiem o sile dwiestu dwudziestu koni i salutujący go dwudziestu jeden armatniemi wystrzałami, na które mu na los szczęścia odpowiedziano, i czego właśnie zdawał się żałować, wszystko to było dla beja, tak nowe, niepewne, podejrzane, iż niezawodnie byłby mi nie wierzył, gdyby nie Laporte który każde moje twierdzenie poruszaniem głowy zatwierdzał.
Tymczasem przyniesiono nam fajki napełnione tytoniem latakie i kawę która różą pachniała.
Wielki pieczętarz, widząc że bej zamyślił się nad tém co mu powiedziałem, zaczął ze mną rozmawiać, ja zaś odpowiadałem mu uważając ciągle na beja, który ze swojéj strony zawiązał rozmowę z Laportem. Nagle postrzegłem iż twarz jego zachmurzyła się i że westchnął prawie z jękiem.
Przez chwilę nie przerywałem jego smutku, ale późniéj korzystając z milczenia i nie domyślając się co za chmura zaćmiła umysł naszego dostojnego gospodarza, spytałem co mu jest.
— Jego Wysokość jest wielce niespokojny, odpowiedział mi Laporte.
— Z powodu?
— Że nie ma wiadomości o beju panującym, który jak panu wiadomo pojechał do Francyi, a ponieważ głoszono o wielkiéj burzy na całém środziemném morzu, przeto lęka się czy mu się nie przytrafiło jakie nieszczęście.
Nagle myśl szybka lotem błyskawicy przebiegła mi po głowie.
Wyjeżdżając z Algieru zabrałem był z sobą numer gazety Presse, nadeszły tam tego samego dnia; a udając się do Bardo chciałem go przez drogę przeczytać. Miałem więc tę gazetę w kieszeni i pamiętałem że w kilku wierszach które przeczytałem, była mowa o Tunetańskim beju. Żywo zatem wyjąłem gazetę z kieszeni, spojrzałem na rozmaite wiadomości i wyczytałem następującą:
„Dzisiaj rano bej Tunetański przybył do Paryża: Jego Wysokość chociaż nieco utrudzony podróżą, cieszy się jak najlepszém zdrowiem.”
Podałem gazetę Laportowi.
Bej polowy patrzył na mnie zdziwiony, bo żywość naszych poruszeń dziwi zawsze mieszkańców wschodu, którzy z giestów naszych nic się domyśleć nie mogą, ponieważ giesta te szybsze są niż ich myśl Laporte przeczytał i szybko podał bejowi gazetę, pokazując mu palcem dwa wspomnione wiersze oraz tłómacząc mu je po arabsku.
— Czy to tylko prawda? spytał bej, który nie wielką wiarę pokładał w gazetach.
— Jest to wiadomość urzędowa, rzekł Laporte.
— I to uczony miał tę gazetę? spytał znowu bej.
— Tak jest.
Odwrócił się do mnie, a twarz jego przybrała wyraz doskonałéj godności.
— Ponieważ jesteś uczonym, rzekł, powinieneś wiedzieć jednę rzecz.
— Jaką? spytałem kłaniając się.
— Że każdy zwiastun dobrej wiadomości ma prawo do nagrody równéj tejże wiadomości. Zwiastowałeś mi wiadomość nieocenioną, a że nie znam nic kosztowniejszego nad znakomity order Niszam, oświadczam ci zatem że skoro przywitam mojego krewnego gdy szczęśliwie powróci, najpierwéj prosić go będę aby cię ozdobił tym orderem. Gdybym sam mógł to uczynić, uczyniłbym natychmiast, ale przywiléj ten służy wyłącznie panującemu. Powiedz mi gdzie mieszkasz, a jeżeli choć o miesiąc późniéj wrócisz do domu, słudzy twoi zawieszą ci na szyi dowód mojéj wdzięczności.
Widząc jak chętnie ofiarowano mi order, postąpiłem z nim jak z lampą Szeika Medin.
Przyjąłem.
Wielki pieczętarz zażądał mojego adresu i udzieliłem mu takowy.
— A teraz powiedz mi, rzekł bej, czy sądzisz że mój krewny długo zabawi w Paryżu?
— Kiedy goście równie znakomici jak kuzyn Waszéj Wysokości przybywają do Paryża, Paryż, podobnie jak Theby, otwiera sto bram na ich przyjęcie, lecz zamyka wszystkie i nie wypuszcza ich.
Każdy widzi że był to dosyć wschodni komplement.
Bej polowy nie znalazł zapewne nic bardziéj arabskiego do powiedzenia mi, nad to co ja mu powiedziałem, bo mi się tylko wdzięcznie skłonił.
Ten ukłon wziąłem za pożegnanie, poleciłem naszemu patronowi aby złożył moje uszanowanie u stóp Jego Wysokości, ruchy moje zastosowałem do słów tłumacza, i wyszliśmy odprowadzeni do drzwi przez wielkiego pieczętarza.
Spieszę z wyznaniem iż bej dotrzymał obietnicy, gdyż za powrotem moim do Paryża na ulicę Joubert, sekretarz mój rzeczywiście doręczył mi przyrzeczony order Niszam, w który, wyznaję że zupełnie nie wierzyłem i o którym nadewszystko, zapomniałem.
Bej prawdziwy, o którym dopiero wspomniałem, ten który byt we Francyi, jest to zacny i wyborny człowiek, oświadczam to bez żadnéj ujmy dla beja który nas przyjmował, i odznaczał się wyborną uprzejmością.
Naprzód powiedzmy słówko o tym ostatnim, to jest o beju polowym. Nazywa się on Sidi Mohammed, jest krewnym rzeczywistego beja i będzie jego następcą.
Dziedzictwo jest zasadniczém prawem następstwa w Tuniss jednak podobnie jak we wszystkich tureckich krajach, ulega licznym wypadkom, z których najważniejszym i nie rzadkim jest nadesłanie sznurka. Nazwa beja polowego pochodzi ztąd iż on dwa razy na rok przebiega regencyą z małym korpusem wojska i pobiera podatki, które stanowią dziesiątą część dochodu. Podczas takowych wycieczek, bej polowy równie jak i bej rzeczywisty ma prawo życia i śmierci.
Dochody tunetańskiego beja wynoszą blisko dwadzieścia milionów franków.
Wspomnieliśmy że bej rządzący jest to wyborny i wspaniałomyślny człowiek: w czasie wezbrania Loary, darował 50,000 franków dla zalanych wodą. Ben Hayat, sprawujący niegdyś u nas jego interesa, a zaś w kraju generalny skarbnik bawił w Paryżu podczas zamachu Lecomt’a na króla Francyi. Otoż skoro Ben-Hayat dowiedział się, że przez szczególną łaskę Opatrzności, król uniknął siódmego czy osmego już zamachu; posłał zaraz 10,000 franków ubogim.
— Ktoś mu powiedział, to za wiele.
— Z Bogiem nikt się nie rachuje, odparł Ben Hayat.
Jeden z żołnierzy nowéj organizacyjnéj armii, o której już nieco wspomnieliśmy, uzyskawszy uwolnienie, wkrótce znowu został wzięty i zmuszony do służby. Udał się więc do Beja; z którym nawiasowo mówiąc bardzo łatwo widzieć się można. Wasza Wysokości, rzekł, ojciec mój był niegdyś bogaty i miał wielu niewolników; pomiędzy niemi intendent dostrzegł jednego odznaczającego się dobrem postępowaniem, a niewolnik ten odzyskał swobodę; późniéj ojciec mój zubożał i umarł: ja który go przeżyłem, muszę pracować od rana do nocy i zaledwie na kęs chleba zarabiam; gdybym posiadał tego niewolnika, kazałbym mu pracować na mnie, atak pracą jego wyręczony, ponosiłbym mniéj trudu i byłbym bogatszym: czy więc mogę ująć na nowo tego niewolnika?
— Nie, odpowiedział Bej, człowiek któremu pan jego raz przywrócił wolność, powinien zostać wolnym na zawsze.
— Skoro tak, mówił ex żołnierz, dla czego ty który słowem tak dobrze przekonać umiesz, nie czynisz tego zarówno i przykładem.
Bej zmarszczył brwi; ale domyślając się jakiegoś zastosowania właściwego wschodnim językom, zażądał aby mu je wyjaśniono. Żołnierz uczynił zadosyć temu żądaniu.
— Uwalniam cię na zawsze od służby wojskowéj, odrzekł mu bej, chyba że chcesz wstąpić do niéj w stopniu kapitana.
Żołnierz wstąpił i dzisiaj jeszcze nosi na szyi złoty księżyc jako oznakę swojego stopnia.
Drugi z poddanych żali się znowu przed bejem na niesprawiedliwość jego ulubieńca, ale bej niesłucha go i skargę odrzuca. Natychmiast skarżący ucieka się do modlitwy.
— Czego żądasz od proroka? pyta bej.
— Aby ciebie tak osądził jak ty mnie, odpowiada skarżący.
— Powtórz twą skargę, może nie zrozumiałem jéj dobrze.
Skarżący powtórzył, a bej wymierzył mu sprawiedliwość, chociaż obaj nieznali powiastki o Macedończyku który od Filipa śpiącego odwoływał się do Filipa czuwającego.
Mieszkaniec równiny czatuje na przejeżdżającego beja i pada mu do nóg.
— Co ci jest i czego żądasz? pyta bej.
— Niestety! wielkie mię spotkało nieszczęście!
— Jakie?
— Mam kawałek ziemi graniczący z posiadłością wielkiego pana.
— Cóż stąd?
— Oto, wczoraj uprawiałem własnemi wołami moję ziemię a niewolnik wielkiego pana uprawiał jego ziemię również jego wołami, w tém gdy wyprzęgłem z pługa moje woły, jeden z nich dostał tak wielkiego zawrotu głowy że wpadł na wołu mojego sąsiada i od razu zabił go.
— Cóż daléj? spytał bej.
— Daléj, odrzekł wieśniak, każdy uznał że gdy mój wół zabił wołu mojego sąsiada, przeto tenże sąsiad ma prawo zabrać mi jednego wołu.
— Sąd bardzo sprawiedliwy; odpowiedział bej.
— A zatem Wasza Wysokość zatwierdzasz go.
— Tak jest.
— Racz więc posłuchać mię jeszcze.
— Jakto? rzekł bej niecierpliwie, bo się spieszył.
— Omyliłem się, powiedział wieśniak.
— Co?
— Tak jest, widok dostojnej osoby Waszéj Wysokości, zmięszał mię; rzecz miała się przeciwnie, gdyż to wół sąsiada zabił mojego wołu.
— Ah!
— I kiedy zamiast oświadczyć że mi służy prawo zabrania wołu mojego sąsiada, oświadczył owszem iż nie otrzymam żadnego wynagrodzenia.
— A to dla czego?
— Ponieważ sąsiad mój, jako wielki pan, wyższym jest nad wszelkie prawo.
— W mojem bejostwie, rzekł Sidi-Mohamed, nikt nie jest wyższym nad prawo.
— Owszem Wasza Wysokość jesteś nim.
— Jakto ja?
— Tak jest, gdyż to wół Waszéj Wysokości zabił mojego wołu.
— A to co innego, rzekł bej, daję ci nie tylko wolu, ale i cały zaprząg; nie tylko zaprząg ale i ziemię którą moje woły uprawiały.
Henryk IV nie byłby lepiéj uczynił.
Powiedzieliśmy że bej miał wyborne serce; toteż podobnie jak Cezarowi, nie mieszkańcy kraju, lecz rada państwa, wyrzuca mu jego ludzkość.
Ilekroć wyrzecze karę śmierci, co się rzadko zdarza, zaraz dostaje febry i oddala się od miejsca exekucyi, czując że gdyby pozostał w jego okolicy, nie wstrzymałby się od ułaskawienia winowajcy: dla tego teraz exekucye nigdy się w Bardo nie odbywają.
Powiedzmy słów kilka o exekucyach tego rodzaju przed wstąpieniem na tron teraźniejszego beja.
Skoro winny był z pokolenia arabskiego, bej wydawał teskeret (rozkaz, dekret, firman) odsyłający go do Dulatli, to jest do ministra sprawiedliwości, z wezwaniem aby kazał powiesić winnego. Exekucya następowała niezwłocznie: skazanego wsadzano na osła odwracając go głową do ogona, a przed nim szedł kat wołając:
— Oto taki i taki skazany za taką to zbrodnię; niech kara na którą zasłużył i którą ma ponieść służy innym za przykład. W ten sposób oprowadzonego po całem mieście, wiodą potem do jednéj z bram zwanéj Ba-bel-Suika. Tam zakładają mu stryczek na szyję, każą mu wleźć na bramę, drugi koniec stryczka przywiązują do haka i spychają winowajcę w przestrzeń.
Rzadko kiedy przy exekucyi ludność nie ciska kamieniami na kata: mianowicie ma to wówczas miejsce kiedy wykonawca obu nogami staje na barkach powieszonego aby uduszenie prędzéj nastąpiło.
Europejczykowie zwykli nie znajdować się na exekucyach, z obawy aby także nie doznali obelg i kamienowania. Zresztą kary wieszania dzisiaj mało używają, a raczej zastępują takową ścięciem.
Ostatnim winowajcą który uległ karze sznurka, był georgianin zwany El Chakir. Nadmieniamy że karę takową odróżniać należy od kary szubienicy, gdyż sznurek pozostawiony jest tylko dla wielkich panów, a szubienica dla pospolitych winowajców. Ta exekucya miała miejsce w roku 1836 czy 1837.
Niech nam wolno będzie opisać kilka szczegółów téj exekucyi, a pewni jesteśmy że czytelnicy nasi nie pożałują czasu poświęconego na przeczytanie tego opisu.
El Chakir georgianin, niewolnik, dał się poznać z biegłości w rachunkach Ben Hayatowi, jeneralnemu skarbnikowi beja Husseina, wuja teraźniejszego beja. Ben Hayat tem większą zwrócił uwagę na arytmetyczne zdolności El Chakira, że finanse państwa zostające pod zarządem Bacha mameluka, w największym były nieładzie. Ben Hayat zatem i kilku tunetańkich panów interesowanych losem protegowanej przezeń osoby, posunęli naprzód El Chakira.
Powiedzieliśmy że szkatuły państwa próżne były, a kredyt beja w stanie opłakanym; cichaczem mówiono nawet o bankructwie. Bankructwo w obec żydów i krajowców nic nie znaczyło, ale w obec francuzkiego handlu, któremu bej winien był dwa miliony, ważną było rzeczą, bo upokarzało wiernych wyznawców proroka przed Nazarejczykami, przed giaurami.
Ta właśnie myśl ciężyła w głowie beja, w chwili gdy Ben Hayat wszedł do niego.
— Wasza Wysokość zdajesz się być smutnym, rzeki Ben Hayat po zwykłém przywitaniu.
Bej wytłumaczył mu powody swojego zmartwienia i wstydu na jaki go narażały owe dwa miliony należne niewiernym.
— Czy tylko o to chodzi? rzekł Ben Hayat. Bej tunetański powinien fajkę swą zapalać dwu milionową banknotą, skoro mu się tak podoba.
Hussein odpowiedział, że gdyby posiadał dwu milionową banknotę nie użyłby jéj na zapalenie fajki, lecz na spłacenie długu europejskim kupcom.
— Czy Wasza Wysokość potrzebujesz tylko dwóch milionów abyś uspokoił twoje sumienie? spytał znowu Ben Hayat; skoro tak będziesz je miał jutro.
— I któż mi ich dostarczy?
— Ja.
— Ty?
— Tak jest, ja, i to następującym sposobem. Przyszlę Waszéj Wysokości 500,000 franków, szczęśliwy że taką drobnostkę ofiarować mogę mojemu władcy. Wasza Wysokość rozkażesz uwiadomić trzech innych ministrów twoich, iż dozwoliłeś mi abym część majątku mojego oddal pod twoje rozporządzenie, a pewien jestem, że wszyscy trzéj natychmiast pójdą za moim przykładem.
Béj zdumiony podziękował Ben Hayatowi, lecz nie rozumiał go dobrze, a ponieważ i czytelnikowi wolno w tej okoliczności nie być pojętniejszym od beja Hussejna, więc w kilku wyrazach wyjaśnimy mu politykę tureckiego Rotszylda.
Ben Hayat posiadał ogromny majątek, już to dziedziczny, już nabyty z morskich rozbojów przed zniesieniem korsarstwa. Tym sposobem pięć kroć sto tysięcy franków które ofiarował bejowi, nie stanowiły nawet dziesiątej części jego majątku. Lecz drugie pięć kroć sto tysięcy franków, które za jego przykładem przelać miały do szkatuły państwa inne trzy rodziny, albo zupełnie rujnowały, albo też mocno nadwerężyć miały mienie tych współzawodniczących rodzin. Den Hayat osądził że rywal zrujnowany nie jest bynajmniéj strasznym, i gdyby znowu rodziny te nie chciały go naśladować i nie złożyły bejowi podobnéj jak on summy, wówczas byłyby zrujnowane w inny sposób, bo zrujnowane w umyśle beja.
A tak nazajutrz o południu, Hussein miał dwa miliony. O pierwszeéjgodzinie spłacono dług kupcom europejskim, i bej mógł z podniesioną dumnie głową przechodzić obok tych przeklętych giaurów.
Człowiekowi który wyświadczył tak wielką przysługę swojemu panu, żadnym sposobem nie można było nic odmowie, a Ben-Hayat prosił aby w dowód łaski protegowany przez niego El-Chakir zastąpił Bacha mameluka.
Tę łaskę uzyskał.
I w rzeczy saméj El Chakir zaledwie stanął u steru władzy, zaraz prawie pod każdym względem dał dowody nadzwyczajnego rozsądku.
Uporządkował finanse, uorganizował regularne wojsko, pierwsze w tunetańskiéj rejencyi: słowem w jednym tylko punkcie chybił, bo zamiast pamiętać, w szczęściu o człowieku któremu los swój był winien, owszem był względem niego niewdzięcznym. Stąd poszło iż postrzeżono że El-Chakir knuje spiski z wysoką Portą, czego inaczéj pewnoby niespostrzeżono. Stało się to właśnie w chwili gdy sułtan zagroził swojemu wassalowi Hussejnowi wyprawą na Tunis.
El Chakir od kilku już dni postrzegał jakąś oziembłość w postępowaniu z nim ze strony jego łaskawego pana; dlatego zaprzestał bywać w Bardo i pozostał w domu, bo wiedział dobrze iż tam nie przyjdą po niego.
Nagle flota francuzka pod wodzą admirała Lalande, zjawiła się na tunetańskich wodach gotowa nieść pomoc bejowi Hussein, naszemu sprzymierzeńcowi. Hussein listownie uprzedził El-Chakira, że nazajutrz o południu nastąpi w Bardo przyjęcie admirała francuzkiego, i zaprosił by się na tém przyjęciu znajdował. Trudno było uniknąć takowéj uroczystości. El-Chakir postał do admirała dowiedzieć się czy przyjęcie rzeczywiście nastąpi i przekonał się że list beja mówił istotną prawdę.
Jakoż nazajutrz o południu, El-Chakir wchodził do Bardo jednemi drzwiami, a admirał Lalande drugiemi. Przeprowadzono admirała do ustępowego pokoju i proszono aby się chwilę zatrzymał. Po godzinie oczekiwania, admirał Lalande mniemał że bej zapomniał o nim i prosił jednego boaba aby bejowi pamięć odświeżył. Hussein jako człowiek dobrze wychowany, uznał iż admirałowi francuzkiemu nie można kazać czekać bez przyczyny. Wkrótce więc wszedł do admirała jego kolega Assannah-Monali, admirał tunetańskiéj floty, i jak najuprzejmiéj, w imieniu pana swojego, prosił go o cierpliwość, ponieważ pan jego w téj chwili kończy mały familijny interes.
Obaczmy co to był za interes.
El-Chakir skoro wszedł do Bardo, natychmiast drzwi za nim zamknięto. Zaraz więc pomiarkował że się wszystko dla niego skończyło, lecz jako człowiek wielkiéj odwagi, nieokazał mimo to żadnéj zmiany na twarzy.
Wprowadzono go do sali narad, gdzie zgromadzony był cały dywan. Przystąpił do beja Hussejna pragnąc go powitać zwyczajnym sposobem, lecz ten dał mu znak ręką aby pozostał na swojém miejscu. Wtedy dopiero bej Hussein głośno oskarżył El-Chakira o knucie spisku z wysoką Portą przeciwko niemu i zapytał obecnych na jaką karę zasługuje człowiek winien podobnéj niewdzięczności. Rozumie się iż wszyscy oświadczyli się za karą śmierci.
— Niech wiec tak będzie, rzekł bej.
El-Chakir nie bronił się nawet: bo naprzód już wiedział że go potępią. Natychmiast wydano rozkaz przystąpienia do exekucyi. El-Chakir oświadczył iż gotów jest umrzeć, lecz prosił pierwéj o trzy łaski.
Naprzód, aby mu pozwolono odmówić modlitwę, iżby pogodził się z Bogiem, kiedy Bóg odwócił od niego oblicze swoje.
Powtóre, prosiłaby przed exekucyą mógł odlać urynę, iżby skonanie jego wolne było od śmiesznego wypadku który zwykle następuje przy uduszeniu.
Potrzecie, prosił aby mógł sam namydlić sznurek którym miał być uduszony, iżby ten należytą ślizgością swoją rychléj mu śmierć przyspieszył.
Zezwolono na te trzy łaski. Modlił się więc przez czas jakiś. Potem wyszedł pod strażą i dopełnił tego co potrzebował dopełnić na dworzu. Nakoniec z wyłączną troskliwością namydlił sznurek który go miał udusić.
— Nie dotykaj topora, powiedział Karol! przerywając swą mowę, aby uczynić katowi tę ważną uwagę.
W pięć minut później uduszono El-Chakira sznurkiem który sam przygotował.
Taki to familijny interesik załatwiał bej Hussein, familijny rzeczywiście, bo El-Chakir był jego zięciem.
Po uduszeniu El-Chakira wprowadzono pana de Lalande. El-Chakir przed śmiercią dał znakomity przykład porządku. Zdjął z palca sygnet wartujący sto pięćdziesiąt gram; a z szyi i piersi poodpinał brylantowe ozdoby, z ramienia zaś zsunął naramiennik zawierający dwanaście nieoprawnych brylantów, każdy wartości tego które nosił na palcu. Wszystko to oddał podskarbiemu beja. Wyszedł zatem z władzy równie ubogi jak gdy ją obejmował.
Powiedzieliśmy że duszenie prawie wyszło już ze zwyczaju i że dzisiaj ścinanie zastępuje jego miejsce. Powiedzmy teraz w jaki sposób wydają wyrok, a następnie jak go wykonywają.
Winnego prowadzą przed beja. Badanie trwa zwykle dziesięć minut lub najwięcéj kwandrans.
Stryj obecnego beja utrzymywał ze dziesięć minut lub kwandrans zawsze mu wystarczały na poznanie czy oskarżony jest winnym lub nie.
Bej przekonany o winności oskarżonego, porusza horyzonalnie ręką i wymawia wyraz kiss, a każdy rozumie co to znaczy.
Boabowie, zwykle ich bywa dwóch[1], natychmiast zabierają oskarżonego i wyprowadzają go z Bardo. Gdy winny wychodzi z pałacu, wszyscy kupcy o których wyżéj mówiliśmy, rzucają się na niego, rwą mu w kawałki odzież, i tego rodzaju relikwię wyrównywającą w ich mniemaniu kawałkowi stryczka wisielca, przechowują starannie jako rzecz szczęście im przynieść mającą. Stąd wypływa że skazany prawie nago wychodzi z Bardo.
Na miejscu exekucyi zawiązują skazanemu oczy, każą mu klęczeć i odmawiać modlitwę. Na znak boaba jego pomocnik sztyletem przebija skazanemu prawy bok, tym sposobem skazany natychmiast skłania głowę na prawe ramię; boab korzysta z chwili i za jednym zamachem jataganu oddziela głowę od tułuba.
W niektórych okolicach Algeryi utrzymuje się jeszcze kara odwetu, lecz rzadko miewa miejsce, a mianowicie gdy rodzice ofiary są ubodzy. Wtedy przyjmują oni tak zwane Dia, tojest zamianę, pozostawiając Bogu ukaranie winnego na drugim świecie, a w tym przyjmując zapłatę za krew.
Jednak w r. 1838 coś podobnego do starożytnej wendetty, miało miejsce w Maskarze.
Dwoje dzieci nieprzyjaznych sobie rodzin, posprzeczały się na ulicy. Ojcowie wychodzą z domów, stają w obronie dzieci i nawzajem kłócą się z sobą. Jeden z nich wydobywa nóż, zadaje pięć razów przeciwnikowi i zabija go. Chwytają go, prowadzą do Kadego, otwierają księgę praw i czytają co następuje:
„O wierni, prawo odwetu nakazano wam, nakazano wszystkim odźwiernym w Bardo, odźwiernym straszliwym którzy w razie potrzeby zostają katami, wolny dla wolnego, niewolnik dla niewolnika, kobieta dla kobiety.”
W skutek tego kadi skazuje zabójcę na podobne pięć pchnięć nożem w te same miejsca w które i on uderzał, a dla zapobieżenia oszustwa naznacza miejsca. Potem mówi do najbliższego krewnego ofiary, którym właśnie był jéj brat:
„Prawo ci go oddaje, idź i zabij go.”
Brat uprowadził skazanego w towarzystwie czterech cziauchów, a przybywszy na oznaczone miejsce, własną ręką pchnął go pięć razy tam gdzie naznaczono.
Za każdém pchnięciem skazany mówił:
— To Bóg mię zabija ale nie ty.
Ta ciągle jednaka odpowiedź, tak dalece uniosła brata, iż widząc że skazany nie umarł za piątém pchnięciem, chciał mu zadać szóste; lecz lud oparł się temu.
Skazanego, pięćkroć przebitego, zbroczonego krwią wyrwano z rąk kata amatora i zaniesiono do pana Warnier, lekarza konsulatu, który przekonał się iż żadna rana nie była śmiertelna.
— Oh! omdlewając zawołał raniony, jeżeli chrześcijańskie lekarstwo przywróci mi zdrowie, jakże się zemszczę!
Niegdyś do tego trojakiego rodzaju kaźni, wypadało liczyć i karę na cudzołożnice, które wrzucano w wodę, zaszyte w worku wraz z kotem, kogutem i żmiją. Pan de Lesseps, ojciec, będąc konsulem w Tunis, wpłynął na zniesienie tej kary i sprawił że biedne grzesznice po prostu deportowano na wyspę Kerkennah. Dzisiaj więc, gdy kara prostéj deportacyi zastąpiła karę topienia, skoro małżonek schwyta swą małżonkę na gorącym uczynku cudzołóztwa, skoro ją o winę przekonają i potępią, rzecz się ma potem jak następuje.
Sadzają ją na ośle, twarzą obróconą do ogona, do łydek przywiązują jéj kota i koguta, uwalniając od żmii któréj ukąszenie może być śmiertelne, nacierają jéj twarz węglem i zmuszają do wołania co chwila:
— Oto kara oczekującą kobiety które podobnie mnie postępować będą.
Potem skazaną odwożą na wyspę Kerkennah.
A teraz kiedy do tego przyszło, powiedzmy nieco o arabskiéj kobiecie.




  1. Boabowie, w razie potrzeby są katami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.