Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
LEKARZ CIAŁA I LEKARZ DUSZY.

Łatwo pojąć, że po takim wypadku wieczór się przerwał.
Lubo nikt nie mógł zdać sobie sprawy z przyczyn, które spowodowały zemdlenie królowej, fakt sam istniał jednak.
Spostrzegłszy rysunek Gilberta, poprawiony przez króla, królowa krzyknęła i zemdlała.
Taka pogłoska obiegała po grupach, to też wszyscy, co nie należeli do rodziny, lub przynajmniej do poufnych, odeszli.
Gilbert podał pierwszą pomoc królowej.
Pani de Lamballe nie chciała puścić jej od siebie. Trudnoby wreszcie było przenosić chorą; bo z pawilonu Flory, do pawilonu Marsan, gdzie mieszkała Marja Antonina, trzeba było przechodzić przez całą długość dziedzińca.
Złożono więc nieszczęśliwą na szezlągu w sypialni księżnej, która z przenikliwością właściwą kobietom, domyśliła się, że w tem zachodzi jakaś ponura tajemnica, oddaliła wszystkich, nawet króla, i stojąc przy krześle, z okiem czule zaniepokojonem, czekała, aż dzięki pomocy Gilberta, królowa odzyska przytomność.
Chwilami tylko zapytywała słówkiem lekarza, a ten nie mogąc nic zdziałać, uspokajał księżnę banalnemi zaledwie zapewnieniami.
Rzeczywiście, przez czas niejaki, gwałtowność ciosu zadanego układowi nerwowemu królowej tak była napiętą, że sole i nacierania skroni octem okazały się niewystarczającemu nareszcie lekkie kurcze w kończynach wskazały polepszenie.
Królowa poruszyła słabo głową z prawej strony na lewą, jak we śnie przykrym, westchnęła i otworzyła oczy.
Widocznem jednak było, iż życie zbudziło się w niej wcześniej niż rozum; bo przez kilka sekund patrzyła po pokoju tym wzrokiem tępym, który wskazywał, że nie wie gdzie jest, ani co się z nią stało. Potem lekki dreszcz przebiegł po całem jej ciele, wydała słaby okrzyk, i zasłoniła ręką oczy, jakby chcąc je oderwać od okropnego widoku.
Przypomniała sobie.
Ale przesilenie minęły Gilbert, nie tając przed sobą, że wypadek miał przyczynę czysto moralną, i wiedząc, jak mało medycyna może w podobnych razach, gotował się odejść, gdy, na pierwszy jego krok wstecz, królowa wyciągnęła rękę, schwyciła go za ramie. i głosem równie nerwowym jak ruch ręki, rzekła:
— Zostań pan... doktorze...
Gilbert zatrzymał się zdziwiony. Wiedział, jak mało sympatji miała dlań Marja-Antonina, a jednak zauważył, z drugiej strony, dziwny i prawie magnetyczny wpływ, jaki na nią wywierał.
— Jestem na rozkazy — rzekł; — ale zdaje mi się, że dobrzeby było uspokoić obawy króla i osób pozostałych w salonie, jeżeli więc Wasza królewska mość pozwoli...
— Tereso, odezwała się królowa do księżnej de Lamballe. — pójdź, — powiedz królowi, żem przyszła do siebie, i czuwaj, aby mi tu nie przeszkadzano: mam do pomówienia z doktorem Gilbertem.
Księżna usłuchała z tą bierną łagodnością, która była rysem zasadniczym jej charakteru, a nawet fizjognomji.
Królowa wsparta na łokciu, powiodła za nią oczyma, zaczekała, jakby chcąc dać jej czas do spełnienia rozkazu, potem zwróciła się ku Gilbertowi ze wzrokiem, utkwionym w jego oczy:
— Doktorze, powiedziała doń, — czy nie dziwisz się przypadkowi, który prawie zawsze stawia mnie oko w oko z tobą, w przesileniach fizycznych lub moralnych.
— Niestety! Najjaśniejsza Pani, — odpowiedział Gilbert, nie wiem czy dziękować mam temu przypadkowi, czy się nań żalić.
— Dlaczegóż to? Tyle bowiem czytać mogę w sercu, żeby dostrzec, iż to zaszczytne zetkniecie nie odpowiada ani życzeniu ani woli Waszej Królewskiej Mości.
— Powiedziałam też... przypadkowi. Wiesz pan, że jestem szczerą. A jednak, doktorze, w ostatnich okolicznościach, które skłoniły nas do działania zgodnego, okazałeś mi poświecenie prawdziwe: nie zapomnę ci o tem i szczerze dziękuję.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
Królowa powiodła okiem za ruchem jego ciała i twarzy.
— Ja także jestem fizjognomistką, — rzekła; — czy pan wiesz, co mi odpowiedziałeś — nie wymówiwszy ani słowa?
— Najjaśniejsza Pani, odparł Gilbert, ubolewałbym ciężko, gdyby milczenie moje mniej było przejete szacunkiem, niż słowa.
— Pan mi odpowiedziałeś: „Dobrze, podziękowałaś mi i interes uregulowany: przejdźmy do czego innego“.
— Wyraziłem przynajmniej życzenie, ażeby królowa wystawiła na próbę poświecenie moje, aby mi dozwoliła wykazać się skuteczniej niż dotąd: i oto przyczyna tej pożądliwej niecierpliwości, którą może królowa istotnie na twarzy mej zauważyła.
— Panie Gilbert, rzekła królowa, bystro wpatrując się w doktora: jesteś człowiekiem wyższym i chętnie przyznaje: miałam przeciw panu uprzedzenia, uprzedzenia te już nie istnieją.
— Wasza królewska mość pozwoli mi podziękować sobie z głębi serca, nie za komplement, jaki mi uczyniła, ale za zapewnienie, jakie mi daje.
— Doktorze, — podjęła królowa, tak jakby to. co powiedzieć chciała, wiązało się bezpośrednio z tem, co powiedziała, — co myślisz o mojem wydarzeniu?
— Najjaśniejsza Pani, — rzekł Gilbert, — jam jest człowiek pozytywny, naukowy; racz mi Wasza królewska mość postawić kwestię w sposób wyraźniejszy.
— Pytam się pana, jak myślisz, czy zemdlenie moje spowodowane było jednym z tych przystępów nerwowych, którym biedne kobiety skutkiem słabości organizmu ulegają, czy też podajesz temu przypadkowi przyczynę poważniejsza?
— Odpowiem Waszej królewskiej mości, że córka Marji-Teresy, że kobieta, którą widziałem tak spokojna i mężną w nocy z 5-go na 6-ty października, nie jest kobietą zwyczajną: a tem samem nie mogła doznać wstrząśnienia od jednego z takich przypadków, które wstrząsają nerwami kobiet zwyczajnych.
— Masz słuszność, doktorze: a czy wierzysz pan w przeczucia?
— Nauka odpycha wszystkie zjawiska, dążące do odwrócenia materialnego biegu rzeczy; ale są czasami fakta, zadające kłam nauce.
— Powinnam była zapytać: czy wierzysz pan w przepowiednie?
— Sądzę, że dobroć najwyższa dla szczęścia naszego zakryła przed nami przyszłość zasłoną nieprzebitą. Niektóre umysły co do natury otrzymały wielką trafność matematyczną, mogą przez głębokie badania przyszłości uchylić rąbek tej zasłony, mogą ujrzeć jak przez mgłę rzeczy przyszłe; ale wyjątki te są rzadkie, i odkąd religja zniosła fatalizm, odkąd filozofia ustanowiła granice wiary, stracili wieszczowie trzy czwarte swego uroku. A jednak... dodał Gilbert.
— A jednak? — powtórzyła królowa, widząc, że zatrzymuje się zadumany.
— A jednak — mówił dalej, jakby czynił wysiłek dla przystąpienia do kwestji, która rozum jego spychała w sferę zwątpienia — a jednak jest człowiek...
— Jest człowiek... — powtórzyła królowa z zajęciem bez tchu, podążając za słowami Gilberta.
— Jest człowiek, który czasami przez fakta niezaprzeczone, pomięszał wszystkie szyki mojego rozumowania.
— A tym człowiekiem?...
— Nie śmiem go nazwać wobec Waszej królewskiej mości.
— Tym człowiekiem jest twój mistrz, nieprawdaż, panie Gilbercie? Człowiek wszechwładny, nieśmiertelny, cudowny Cagliostro?
— Najjaśniejsza Pani, moim jedynym prawdziwym mistrzem, jest natura. Cagliostro jest tylko mym zbawcą. Uderzony kulą. która mi przesyła piersi, tracąc wszystką krew wskutek rany, jaką później jako lekarz, po dwudziestu latach nauki, musiałbym uważać za nieuleczalną, zostałem w kilka dni przez niego uleczonym, za przyłożeniem jakiegoś balsamu niewiadomego mi składu; stad moja dlań wdzięczność, stad mój prawie podziw.
— I człowiek ten czynił panu przepowiednie, które się sprawdziły?
— O, tak. Najjaśniejsza Pani, nie do uwierzenia; człowiek ten stąpa po teraźniejszości krokiem tak pewnym, iż możnaby mniemać, że zna przyszłość.
— Tak, iż gdyby ten człowiek coś panu powiedział, to wierzyłbyś jego przepowiedni?
— Działałbym przynajmniej tak, jakby miała się sprawdzić.
— I gdyby ci przepowiedział naprzykład śmierć przedwczesną, straszną, hańbiącą, gotowałbyś się na śmierć taką.
— Przynajmniej, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert, głęboko wpatrując się w królowę, — starałbym się jej uniknąć wszelkim możliwym sposobem.
— Uniknąć?... Nie, doktorze, nie... ja widzę już, że jestem skazana — rzekła królowa: — Ta rewolucja jest otchłanią, która pochłonie tron; ten lud jest lwem, który mnie pożre.
— A! Najjaśniejsza Pani — zawołał Gilbert — ten lew, który cię przeraża, położy się u nóg twych jak baranek, jeżeli zechcesz tylko.
— Czyż go nie widziałeś w Wersalu?
— Nie widziałaś-że go, Najjaśniejsza Pani, w Tuileries? To ocean, bijący ustawicznie, aż wykorzeni skałę, sprzeciwiającą się jego prądowi; a przeciwnie, pieszczący jak piastunka łódź, którą mu się powierza.
— Doktorze, oddawna wszystko zerwane między tym ludem i mną: on mnie nienawidzi, a ja nim pogardzam!
— Bo się rzeczywiście nie znacie wzajem. Przestań, Najjaśniejsza Pani, być dlań królową, a zostań matką: zapomnij, żeś jest córką Marji-Teresy, naszej starej nieprzyjaciółki, siostry Józefa II-go, naszego fałszywego przyjaciela; a bądź francuzką. Posłyszysz wtedy głosy tego ludu, wznoszące się ku tobie z pieszczotą.
Marja-Antonina wzruszyła ramionami.
— Tak, wiem o tem... on błogosławił wczoraj, pieści dziś, a jutro dusi tych, których błogosławił i pieścił.
— Ponieważ czuje, że w tych jest opór jego woli, nienawiść stojąca w przeciwieństwie z jego miłością.
— Czy on wie, co kocha, a co nienawidzi, ten lud, żywioł niszczący! niszczący zarazem jak wiatr, woda i ogień, a mający kaprysy kobiety? Bo widzisz go, Najjaśniejsza Pani, z brzega, jak podróżny widzi ocean; bo następując i odstępując bez widocznej przyczyny, toczy on pianę u nóg twych, i ogłusza cię swemi skarbami, które bierzesz za ryki. Ale nie tak trzeba nań patrzeć. Trzeba go widzieć duchem Pańskim, który unosi się nad wielkiemi wodami; trzeba go widzieć, jak go Bóg widzi, idącym ku jedności, a łamiącym wszystko, co go od tego celu odwodzi. Jesteś królową francuzów, a nie wiesz, co się w tej chwili dzieje we Francji. Odsuń zasłonę, pani nasza Najjaśniejsza, zamiast ją zapuszczać, a podziwiać będziesz, zamiast się lękać.
— Cóż tak pięknego i wspaniałego zobaczę?
— Nowy świat, wschodzący w pośród ruin starego; kolebkę Francji pływającą, niby kolebka Mojżeszowa na rzece szerszej niż Nil... niż morze Śródziemne... Ocean... O! Bóg niech cię osłania kolebko! Bóg niech cię strzeże, Francjo!
I jakkolwiek mało entuzjastyczny, Gilbert wzniósł ręce i oczy do nieba.
Królowa patrzyła nań zdziwiona, nic nie rozumiała.
— Dokądże przybije ta kolebka? — zapytała. Czy do Zgromadzenia Narodowego, tej rzeszy gadułów, burzycieli, niwelatorów? Czy to stara Francja ma prowadzić nową? Smutna to matka dla tak pięknego dziecka, panie Gilbercie!
— Nie, Najjaśniejsza Pani; czy dziś czy jutro, kolebka ta ma przybyć do ziemi nieznanej dotąd, do ziemi, która zwie się ojczyzną. Tam znajdzie ona krzepką karmicielkę, która silnemi czyni narody — Wolność.
— A! wielkie słowa — rzekła Marja-Antonina; — sądziłam, że już je samo nadużycie zabiło.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert nie są to wielkie słowa, ale wielkie rzeczy! Spojrzyj na Francję, w chwili, gdy wszystko już się rozpoczęło, a nic jeszcze nie odbudowało, gdy ona nie ma regularnych municypalności. zaledwie departamenta; gdy nie ma praw, ale sama nadaje sobie prawo. Patrz, Najjaśniejsza królowo, jak ta Francja z okiem niezmrużonem, krokiem pewnym, przechodzi po tej wąskiej kładce, rzuconej miedzy jednym światem a drugim, nad przepaścią... Dokąd zmierza ta stara Francja? Do jedności ojczyzny! Wszystko co uważała za trudne, mozolne, nieprzebyte aż dotąd, stało się dla niej nietylko możliwem, ale nawet łatwem. Nasze prowincje były zlepkiem przesądów rozmaitych, interesów sprzecznych, wspomnień partykularnych; nic nie poradzi, myślano, przeciwko tym dwudziestu pięciu lub trzydziestu narodowościom, odpychającym narodowość ogólną. Stara Langwedocja, stara Tuluza, stara Bretanja, czy zgodzą się, ażeby zostać Normandją, Burgundją, lub Delfinatem? Nie, Najjaśniejsza Pani; wszystkie zostaną Francją. Dlaczego one tak zacienie obstawały przy swoich ustawach, przywilejach, prawodawstwie? Bo nie miały ojczyzny. Owóż powiedziałem — ukazała się ojczyzna, daleko wprawdzie, może w przyszłości, ale spostrzegły te matkę nieśmiertelną i płodną, która woła do siebie, z rękoma otwartemi dziatwę rozpierzchłą i zbłąkaną. Matka ta im wspólna: w pokorze swej zwali się Bretonami, Normandami, Burgundami; a dziś wszyscy zwą się francuzami!
— Słuchając cie, doktorze — odezwała się królowa z ironją — Francja, ta stara Francja, najstarsza córka Kościoła, jak ją nazywają Papieże od IX wieku, istniałaby dopiero od wczoraj?
— I w tem właśnie jest cud. Najjaśniejsza Pani; dawniej była Francja, a dzisiaj są francuzi, ale nadto bracia; trzymający się za ręce. Ludzie nie są tak źli, jak o nich mówią; dążą oni do stowarzyszenia; by ich rozłączyć, przeszkodzić ich zbliżeniu, trzeba było całego świata wynalazków przeciwnych naturze: komory celne, wewnętrzne opłaty niezliczone, rogatki po drogach, zastawy po rzekach, rozmaitość praw, urządzeń, wag, miar, rywalizacja prowincyj, krain, miast, miasteczek. Aż przychodzi trzęsienie ziemi, wstrząsa ono tronem, przewraca stare mury, niszczy wszystkie przeszkody.
— Do czegóż zmierzasz, panie doktorze? Czy chcesz uspokoić mnie widokiem powszechnego braterstwa trzydziestu milionów rokoszan, występujących przeciwko swojemu królowi i królowej?
— O! zastanówmy się, Najjaśniejsza Pani! — zawołał Gilbert; — to nie lud podnosi rokosz przeciw swemu królowi i królowej, ale król i królowa podnoszą rokosz przeciw swemu ludowi: oni to ciągle przemawiają językiem prerogatyw i królewskości, kiedy koło nich przemawiają językiem braterstwa i poświęcenia. Rzuć Wasza królewska mość okiem na jednę z tych improwizowanych uroczystości, a zobaczysz tam zawsze prawie, wpośród obszernej równiny na wierzchołku wzgórza, ołtarz; ołtarz czysty, jak Ablowy. a na tym ołtarzu małe dziecko, które wszyscy adoptują i które upieszczone, a obdarowane, staje się dzieckiem wszystkich. Owóż Najjaśniejsza Pani, to Francja wczorajsza, o której mówię, to dziecię na ołtarzu, a koło ołtarza ludy. Włochy, Irlandia, Hiszpanja, patrzą na to dziecię urodzone wczoraj, które niesie im przyszłość, i ze łzami w oczach wyciągają doń ręce okute, wołając: „Francjo, Francjo! jesteśmy wolni w tobie!“ Najjaśniejsza królowo — zakończył Gilbert — czas jeszcze, weź to dziecię z ołtarza i przytul je jak matka.
— Zapominasz, doktorze — odpowiedziała królowa — że ja mam inne jeszcze dzieci, dzieci mojego łona, i że czyniąc to. co mówisz, wydziedziczam je na rzecz dziecka obcego.
— Jeżeli tak, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z głębokim smutkiem — to zawiń te dzieci w swój królewski płaszcz, w płaszcz Marji Teresy, i unieś je z sobą po za granice Francji; bo słusznie wyrzekłaś Wasza królewska mość, lud cię pożre i dzieci twe z tobą. Ale niema czasu do stracenia, śpiesz się, śpiesz. Najjaśniejsza Pani!
— A pan nie sprzeciwiasz się temu wyjazdowi?
— Bynajmniej. Teraz, skoro wiem prawdziwe zamiary Waszej królewskiej mości, chętnie nawet dopomogę.
— Doskonale — rzekła królowa — gdyż jest tu szlachcic gotowy działać, poświęcić się, umrzeć.
— Ah! Najjaśniejsza Pani — zawołał Gilbert z przerażeniem — czy to czasem nie margrabia de Favras?
— Kto panu powiedział jego nazwisko?... Kto panu odkrył jego projekt?
— Oh! Najjaśniejsza Pani, radzę ostrożność, nad Favrasem ciąży przepowiednia złowroga!
— Czy tego samego proroka?
— Tak jest.
— I jakiż go los czeka według niego?
— Śmierć przedwczesna, straszna, hańbiąca! śmierć, o jakiej słyszałem niedawno z ust Waszej królewskiej mości.
— A więc powiedziałeś pan prawdę: niema czasu do stracenia, ażeby zadać kłam temu złowrogiemu wróżbicie.
— Czy Wasza królewska mość każesz uprzedzić pana de Favras, że przyjmujesz jego pomoc?
— W tej chwili jest tam ktoś u niego, panie Gilbercie, oczekuje właśnie na jego odpowiedź.
Nadeszła pani Lamballe, i szepnęła kilka słów do ucha królowej.
— Niech wejdzie, niech wejdzie! — zawołała Marja Antonina — doktór wie o wszystkiem. Doktorze — mówiła — oto pan Izydor de Charny przynosi mi odpowiedź margrabiego de Farras. Jutro królowa opuści Paryż; pojutrze będziemy za granicą Francji. Proszę cię, baronie, wejdź... Wielki Boże! co panu jest? coś taki blady?
— Księżna de Lamballe oświadczyła mi, że mogę mówić przy doktorze Gilbercie — powiedział Izydor.
— Tak jest, mów pan. Czy widziałeś margrabiego de Favras?... Czy margrabia gotów?... Przyjmujemy jego ofiarę... opuścimy Paryż, Francje.
— Margrabia de Favras został przed godziną aresztowany na ulicy Beaurepaire i zaprowadzony do Chatelet — odparł Izydor.
Wzrok królowej płomienny, zrozpaczony, pełen gniewu, skrzyżował się ze wzrokiem Gilberta.
Ale cała moc Marji Antoniny wyczerpała się w tym wzroku.
Gilbert podszedł ku niej i tonem głębokiej litości, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani!... czy mogę wam przydać się na co, proszę mną rozporządzać; rozum mój, poświęcenie i życie, składam u nóg waszych.
Królowa zwolna wzniosła oczy na doktora i głosem zrezygnowanym powiedziała:
— Panie Gilbercie, ty, który jesteś tak uczonym i który uczestniczyłeś w doświadczeniu dziś zrana, czy jesteś zdania, że śmierć zadana przez tę straszliwą machinę jest istotnie tak łagodna, jak utrzymuje wynalazca?
Gilbert westchnął i zakrył oczy obiema rękami.
W tej chwili Monsieur, który dowiedział się o wszystkiem, bo wieść o aresztowaniu margrabiego de Favras rozbiegła się w kilka sekund po całym pałacu — zawołał czemprędzej o powóz i odjechał, nie zapytawszy o zdrowie królowej i prawie nie pożegnawszy się z królem.
Ludwik XVI zastąpił mu drogę.
— Bracie mój rzekł — nie tak ci pilno bodaj wracać do pałacu Luxemburg, abyś nie miał czasu udzielić mi rady. Co mam czynić zdaniem twojem?
— Pytasz mnie. Najjaśniejszy Panie, cobym uczynił na twojem miejscu?
— Tak.
— Opuściłbym margrabiego de Favras i przysiągłbym wierność konstytucji.
— Jakże chcesz, abym zaprzysiągł wierność konstytucji, która nie jest ukończona?
— Tembardziej, mój bracie — rzekł Monsieur z tem spojrzeniem skośnem i fałszywem, które pochodziło z najgłębszych zakrętów jego serca — nie potrzebujesz czuć się zobowiązanym do dotrzymania przysięgi.
Król pozostał czas jakiś w zadumaniu.
— Niech i tak będzie — pomyślał — to mi nie przeszkadza napisać do pana BouillW, że projekt nasz stoi wciąż, ale się odkłada na później. Opóźnienie da czas hrabiemu Olivierowi de Charny wystudjować drogę, która udać się mamy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.