Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
SCHADZKA.

Dlatego, jakeśmy już na początku poprzedniego rozdziału widzieli, tak dla utrzymania własnej wesołości, jak i dla rozproszenia smutku Billota, Pitoux postanowił rozmawiać.
— Powiedz-że tylko, ojcze Billot — zaczął Pitoux po chwili milczenia, podczas której zdawał się gromadzić zapasy słów, jak strzelec przed strzałem zaopatruje w kule — któżby u djabła mógł zgadnąć temu rok i dwa dni, kiedy panna Katarzyna przecinała wiążąco mnie sznury... tym oto nożem... i dawała mi luidora... któżby zgadł, że w rok i dwa dni, tyle się stanie wypadków?
— Nikt — odpowiedział Billot — a Piotux nie spostrzegł nawet jak straszne spojrzenie rzuciło nań oko dzierżawcy, gdy wymawiał imię Katarzyny.
Pitoux zaczekał, czy Billot nie doda jeszcze czego do jedynego słowa odpowiedzi na okres dość długi i jak mu się zdawało, nieźle ułożony.
Nie zważając, że Billot milczy, Pitoux jak ów strzelec, znów nabił broń i próbował po raz drugi: Powiedz, ojcze Billot — ciągnął — ktoby z nas powiedział, kiedyście biegli za mną po płaszczyźnie Ermenonville; kiedy tylko co nie zabiliście w tym pędzie mnie i Badeta, kiedyście mnie dogonili, kiedym za wami wsiadł na konia w Dammartin, aby być prędzej w Paryżu, kiedy przybywszy do Paryża, zastaliśmy palące się rogatki, kiedy nas na przedmieściu Villette popychali kajzerlichy, kiedy spotkaliśmy procesje wołającą: „Niech żyje Necker!“ „Niech żyje książę Orleański!“ — kiedyście mieli zaszczyt nieść jeden kij u noszy, na których stały popiersia tych dwóch wielkich ludzi, podczas gdy ja próbowałem ocalić życie Margota — kiedy niermcy strzelali do nas na placu Vendome i kiedy biust pana Neckera spadł wam na głową, kiedyśmy uciekali ulica St. Honoriusza, krzycząc: „Do broni! mordują naszych braci!“, któżby nam był wtedy powiedział, że zdobędziemy Bastylję?
— Nikt — odpowiedział dzierżawca tak lakonicznie, jak i za pierwszym razem.
— Do djabła! — rzekł Pitoux do siebie, poczekawszy chwilę — ten widać się zawziął. Dalej! dajmy ognia po raz trzeci.
I głośno wyrzekł:
— Powiedz mi, ojcze Billot, któżby myślał, kiedyśmy wzięli Bastylją, że w rok po jej zdobyciu ja będę kapitanem, wy, sfederowanym, i że będziemy wieczerzali obaj, ja szczególniej, w liściastej Bastylji zasadzonej właśnie tu, gdzie tamta się wznosiła? Ha! ktoby temu uwierzył?
— Nikt — odrzekł Billot, bardziej jeszcze niż pierwej zachmurzony.
Pitoux poznał, że niepodobna było skłonić dzierżawcą do rozmowy, ale pocieszył się myślą, że wolno mu gadać samemu.
Ciągnął więc dalej, zostawiając Billotowi prawo odpowiedzi, gdyby mu się podobało.
— Kiedy pomyślę, że właśnie rok temu weszliśmy do Ratusza, żeście wzięli pana de Flesselles za kołnierz, żeście mu kazali, podczas, gdy ja trzymałem straż u drzwi, wydać proch i napisać bilecik do pana de Launay; że rozdawszy proch, rozdzieliliśmy się z panem Marat, który poszedł do Inwalidów, aby się zwrócić ku Bastylji; że w Bastylji zastaliśmy pana Gonchona, ludowego Mirabeau, jak go nazywano... Wiecie, co się stało z panem Gonchon, ojcze Billot? Hę! wiecie, co się z nim stało?
Billot głową dał znak przeczący.
— Nie wiecie? — ciągnął Pitoux. — Ani ja także. Może to samo co i z Bastylją, co i z panem de Flesselles, to, co się stanie i z nami — dodał filozoficznie Pitoux; — pulvis es et in pulverem reverteris?. Kiedy pomyślą, że przez te drzwi, których Już teraz niema, weszliście, podyktowawszy panu Maillardowi notę o szkatułce, którą miałem odczytać ludowi, gdybyście nie wrócili, kiedy pomyślę, że w tej to dziurze, spotkaliście pana do Launay! Biedny człowiek! widzą go jeszcze w popielałem ubraniu i trójgraniastym kapeluszu, ze wstęgą czerwoną i szpadą! jeszcze jeden, który poszedł za panem de Flesselles! Kiedy pomyślę, że to pan de Launay pokazał wam całą Bastylję, pozwolił ją obejrzeć i zmierzyć... mury mające u podstawy stóp trzydzieści a u wierzchołka piętnaście! żeście z nim na wieżę wchodzili, i że groziliście mu nawet, gdyby nie był grzecznym, rzucić się z nim z wieży na dół; kiedy pomyślę, że schodząc pokazywał wam tę armatę, która w dziesięć minut potem wysiałaby mnie w ślady pana de Flesselles, gdybym nie znalazł jakiegoś załamu w murze, aby się schronić, i kiedy pomyślę w końcu, że obejrzawszy to wszystko, jakby to szło o zdobycie śpichlerza, gołębnika lub wiatraka, powiedzieliście: „Przyjaciele, weźmy Bastylję!“ i żeśmy ją wzięli, tę sławną Bastylję, a tak dzielnieśmy się z nią uwinęli, że oto dziś w miejscu, gdzie istniała, siedzimy, pijąc wino burgundzkie, właśnie tam, gdzie stała wieża zwana trzecia Berthaudiere, i gdzie był doktór Gilbert! Co za dziwne zdarzenie! I kiedy wspomnę sobie o tem zamięszaniu, krzykach, hałasie... Ale — rzekł Pitoux — hałas, cóż to za hałas? Powiedz, ojcze Billot, coś się stało; wszyscy biegną, wszyscy wstają; chodźcież zobaczyć jak i inni, chodźcie!
Pitoux podniósł Biilota, wziął go pod ramię i obadwaj, Pitoux z ciekawością, Billot obojętny, udali się w stronę, skąd hałas pochodził.
Hałas ten spowodował jeden człowiek, obdarzony rzadkim przywilejem wywoływania wrzawy, gdziekolwiek stąpił.
Pośród krzyków rozróżniono wołania: „Niech żyje Mirabeau!“ wychodzące z piersi potężnych.
Był to w rzeczy samej Mirabeau, który z jakąś kobietą przy szedł zwiedzić nową Bastylję, a zostawszy poznanym, spowodował cały ten hałas.
Kobieta była zakwefiona.
Kto inny, nie Mirabeau, przestraszyłby się może tego tłumu, który ciągnął za nim a szczególniej, słysząc wśród chwalących go okrzyków, kilka głosów głuchej pogróżki, głosów, które ścigały wóz triumfatora rzymskiego, szepcąc mu: „Cezarze, nie zapominaj, że jesteś śmiertelnym!“
Ale on, człowiek burz, który zdawał się oddychać tylko wśród piorunów i błyskawic, oddalał się z twarzą uśmiechniętą, z okiem spokojnem i nakazującem, trzymając pod rękę nieznaną kobietę, która drżała za podmuchem jego straszliwej popularności.
— A! pan de Mirabeau! — rzekł Pitoux: — proszę! to Pan de Mirabeau, Mirabeau szlachecki? Pamiętasz, ojcze Billot, że mniej więcej tutaj poznaliśmy pana Gonchon, Mirabeau ludowego, a ja powiedziałem wam: „Nie wiem, jak wygląda Mirabeau szlachecki, ale ludowy jest bardzo brzydki!“ A wiec, wiesz, że dziś zobaczywszy ich obydwóch, uważam ze obaj są brzydcy; ale to nie przeszkadza, aby oddać hołd wielkiemu człowiekowi.
I Pitoux, stanąwszy na krześle a z krzesła skoczywszy na, stół i zakładając trójgraniasty kapelusz na koniec szpady, krzyknął:
— Niech żyje Mirabeau!
Billot nie okazał ani sympatji, ani antypatji, złożył tylko ręce na potężnej piersi i mruknął ponurym głosem:
— Mówią, że zdradza lud.
— Ba! — rzekł Pitoux — mówiono to o wszystkich wielkich ludziach, od Arystydesa do Cycerona.
I głosem pełniejszym i dźwięczniejszym jeszcze, krzyknął „Niech żyje Mirabeau!“ podczas gdy sławny mówca znikał, ciągnąc za sobą wir ludzi, hałasu i krzyków.
— Mniejsza o to — rzekł Pitoux, skacząc ze stołu — rad jestem, żem widział pana de Mirabeau... Chodźmy skończyć kiełbasę i druga butelkę, ojcze Billot.
I pociągnął dzierżawce do stołu, gdzie czekały na nich resztki jedzenia, ale gdzie jakiś nieznajomy, przysunąwszy sobie trzecie krzesło, zdawał się na nich także oczekiwać.
Pitoux patrzył na Billota, który spoglądał na nieznajomego.
Prawda, że był to dzień braterskości, i poufałość miedzy obywatelami była dozwoloną; ale w oczach Pitoux, który nie dokończył ani kiełbasy, ani drugiej butelki, była to poufałość zbyt wielka, za którą jednak nieznajomy nie przepraszał ani Billotna, ani Pitoux, ale patrzył na nich z pewnem sobie właściwem szyderstwem.
Zapewne Billot nie miał usposobienia znosić tego wzroku, bo szybko posunął się ku nieznajomemu, ale nim dzierżawca zdążył usta otworzyć, nieznajomy uczynił znak masoński, na który Billot odpowiedział.
Ci ludzie nie znali się, to prawda, ale byli braćmi.
Zresztą nieznajomy miał na sobie jak i Billot ubiór stowarzyszonego, tylko z pewną zmianą, po której Billot poznał, że ten, kto go nosił w dniu tym, należy do małej grupy cudzoziemców Anacharsisa Clootza, przedstawiał na uroczystości deputacie rodu ludzkiego.
Po zamienionym znaku z nieznajomym, Billot i Pitoux zasiedli na swoich miejscach. Billot schylił nawet głową, jakby z ukłonem, a Pitoux uśmiechnął się wdzięcznie. Ponieważ jednak obaj wzrokiem zapytywali nieznajomego, on pierwszy przemówił!
— Nie znacie mnie, bracia — rzekł — a jednak ja znam was obu.
Billot utkwił w nim wzrok; Pitoux prędzej wywnętrzający się, zawołał:
— Ba! doprawdy, pan znasz nas?
— Znam cie, kapitanie Pitoux — powiedział nieznajomy; — znam cię, dzierżawco Billocie.
— To prawda — rzekł Pitoux.
— Czemu twarz twoja ponura, Billocie? — spytał nieznajomy, Czy dlatego, że tobie, zwycięzcy Bastylji, zapomniano zawiesić medalu 14 lipca i oddać honorów jako panom Maillard, Eliaszowi i Hullin?
Billot uśmiechnął się pogardliwie.
— Jeżeli mnie znasz, bracie — odezwał się — powinieneś wiedzieć, że rzecz tak nędzna, nie może takiego serca zasmucić jak moje.
— A więc czy dlatego, że we wspaniałości swej duszy na próżno usiłowałeś sprzeciwie się morderstwom de Launaya, Foulona lub Berthiera?
— Robiłem co mogłem i w miarę sił moich, aby tych zbrodni nie popełniono — rzekł Billot. — Nieraz we snach widziałem te ofiary, a żadna mnie nie oskarżała.
— Czy dlatego, że wróciwszy po piątym i szóstym października, znalazłeś w domu puste stodoły i ziemie leżące odłogiem?
— Jestem bogaty — rzekł Billot — nie znaczy to dla mnie nic, że jedne zbiory przepadły.
— A wiec — rzekł nieznajomy patrząc w oczy Billotowi — dlatego, że córka twoja Katarzyna?...
— Cicho! — szepnął dzierżawca, chwytając za ramię nieznajomego — nie mówmy o tem.
— Dlaczego — rzekł tenże — kiedy mówię, aby ci dopomóc w zemście?
— Skoro tak — odparł Billot, blednąc i uśmiechając się równocześnie — to rzecz inna, mówmy.
Pitoux nie myślał ani jeść, ani pić; patrzał na nieznajomego, jak na czarodzieja.
— I — ciągnął z uśmiechem nieznajomy — jak myślisz się zemścić? Czy pospolicie, zabijając jednostkę, jak to już chciałeś uczynić?
Billot zbladł tak, że aż stał się przezroczystym: Pitoux uczuł dreszcz, przebiegający po ciele.
— Czy prześladując całą kastę?
— Tak, prześladując całą kastę — odrzekł Billot — bo zbrodnia jednego jest zbrodnią wszystkich, a pan Gilbert, któremu się poskarżyłem, powiedział mi: „Biedny Billocie, to co tobie, zdarzyło się to i stu tysiącom ojców! Coby robiła młoda szlachta, gdyby nie uwodziła dziewcząt z ludu, a stara gdyby nie obdzierała króla?“
— A! Gilbert ci to powiedział?
— Znacie go?
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Znam wszystkich ludzi — rzekł — tak, jak znam ciebie, Billocie, dzierżawco z Pisseleu; jak znam Anioła Pitoux, kapitana gwardji narodowej w Haramoncie, jak znam wicehrabiego Izydora de Charny, pana na Boursonne, jak znam Katarzynę.
— Mówiłem ci, żeby tego imienia nie wymawiał, bracie.
— A to dlaczego?
— Bo niema już Katarzyny.
— Cóż się z nią stało?
— Umarła!
— Ale nie, nie umarła, ojcze Billot — zawołał Pitoux — ponieważ...
I bezwiątpienia dodałby:
— Ponieważ ja wiem, gdzie jest, i widzą ją codzień — kiedy Billot powtórzył głosem niedozwalającym przeczyć:
— Umarła!
Pitoux skłonił się; zrozumiał.
Katarzyna, dla innych może żyjąca, dla ojca swego umarła.
— A! a! — rzekł nieznajomy — gdybym był Dyogenesem, zgasiłbym latarką: zdaje mi się, że spotkałem człowieka.
Potem wstając i podając ramią Billotowi:
— Bracie — rzekł — chodź, przejdź się ze mną, tymczasem ten chłopak zje kiełbasę i wino.
— Chętnie — powiedział Billot — zaczynam rozumieć, co mi ofiarujesz.
I biorąc pod ręką nieznajomego, dodał:
— Czekaj mnie tu, Pitoux, ja powrócę.
— Ojcze Billot — przerwał Pitoux — jeżeli długo siedzieć będziecie, ja się tu zanudzę; zostało mi tylko pól szklanki wina i ostatni kęs kiełbasy.
— Dobrze, mój poczciwy Pitoux — rzekł nieznajomy — znany mi jest twój apetyt, i zaraz ci przyślę coś na zaspokojenie cierpliwości.
W rzeczy samej niedługo na stole butelka wina, chleb i kiełbasa, ukazały się przed oczyma Pitoux.
Pitoux nic nie rozumiał, był niespokojny, zdziwiony, a każde wzruszenie dodawało mu apetytu.
Uczuł więc niepohamowaną chęć uczynić zaszczyt przysłanym prowizjom, a gdy się zabrał do nich z całą gorliwością, Billot powrócił sam, spokojny, a z czołem oświeconem światłem radosnem, zajął swe miejsce za stołem.
— I cóż — zapytał Pitoux dzierżawcę — cóż tam nowego, ojcze Billot?
— Tyle nowego, że jutro sam wrócisz, Pitoux.
— A wy? — spytał kapitan gwardji narodowej.
— Ja? — rzekł Billot. — Ja, zostaję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.