Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Jeżeli czytelnicy nasi, po tygodniu od ostatnich wypadków upłynionym, zechcą odnaleźć główne osoby, które nietylko ważne były w przeszłości, ale i w przyszłości role swa odegrają, trzeba, ażeby poszli za nami do owego wodotrysku przy ulicy Platriere, gdzieśmy widzieli Gilberta dzieckiem i gościem Rousseau, kiedy tam suchy chleb maczał. Stąd będziemy śledzili człowieka, który przejdzie tedy niezawodnie, a poznamy go już nie w ubiorze stowarzyszonego, po odjeździe stu tysięcy stowarzyszonych mogącego zwrócić uwagę większą, niżeliby życzył sobie, ale zobaczymy go w ubraniu prostem, choć znanem, bogatego dzierżawcy z okolic Paryża.
Nie potrzebuje objaśniać czytelnika, że ta osobistością jest Billot. On to, minąwszy ulice Saint-Honore i kraty pałacu Palais-Royal, któremu powrót księcia Orleańskiego z ośmiomiesięcznego wygnania wrócił dawna wspaniałość, kieruje się na lewo ku ulicy Granville i bez wahania wchodzi na ulice Platriere.
Tymczasem doszedłszy naprzeciw wodotrysku, gdzie go oczekujemy, zatrzymuje się, waha, nie dlatego, że brak mu odwagi, bo gdyby zacny dzierżawca zdecydował się iść do piekła, szedłby tam nie blednąc, ale brakło mu świadomości.
I, w rzeczy samej, dla nas, co kroki jego śledzimy, nie trudno zauważyć, że ogląda drzwi każde, jak człowiek, który nie chce się omylić.
Pomimo tak pilnego oglądania przeszedł dwie trzecie ulicy, nie znalazłszy tego, czego szukał; aż oto przejście tamuje mu grupa obywateli skupiona około muzykantów, wśród których wznosi się głos jeden śpiewający piosnki okolicznościowe; nie wzbudziłyby one zapewne tak wielkiej ciekawości, gdyby kilka strofek każdej piosnki nie tworzyło epigramów dotyczących osobistości.
Między innemi jest tam jedna zatytułowana Maneżem, która wzbudza w słuchaczach okrzyki radości. Ponieważ zgromadzenie narodowe zajmuje dawne miejsce maneżu, nie tylko więc różne barwy Zgromadzenia przybrały odcienia rasy końskiej, białe i czarne, bułane i gniade, ale i osobistości dostały imiona koni: Mirabeau nazywa sie Swowolnym; hrabia de Clermont-Tonnere, ponurym: ksiądz Maury, narowistym; Thouvet, przerażającym; Bailly, szczęśliwym.
Billot zatrzymał się na chwilę, słuchając tych docinków więcej zuchwałych, niż dowcipnych; potem przesunął się koło muru i zniknął w tłumie.
Zapewne w grupach tych znalazł co chciał, bo nie widać go już wychodzącego z drugiej strony.
Zobaczymy, idąc za Billotem, co zakrywa ta grupa ludzi.
Drzwi niskie z trzema literami kredą czerwona nakreślonemi, które zapewne jako znak zebrania dzisiejszego, jutro rano zostaną zmazane.
Te trzy litery są to: L. P. D.
Drzwi zdają się być wejściem do piwnicy; schodzi się kilka schodków, potem następuje ciemny korytarz.
Zapewne to drugie objaśnienie dopełniało pierwszego, bo Billot ujrzawszy trzy litery, znak dla nieumiejącgo czytać niezrozumiały, przeliczył ośm stopni a następnie śmiało puścił się w korytarz.
Na jego końcu drgało blade światełko; siedział tu jakiś człowiek, udający, że czyta gazetę.
Na odgłos kroków Billota, podniósł głowę, i z jednym palcem na piersi opartym, oczekiwał.
Billot zgjął ton palec i w kształcie kłódki na usta położył.
Był to zapewne znak przejścia, którego tajemniczy odźwierny oczekiwał, bo pchnął na prawo drzwi niewidzialne, gdy były zamknięte i wskazał Billotowi schody wąskie, prowadzące pod ziemię.
Billot wszedł; drzwi zamknęły się za nim szybko, lecz pocichu.
Teraz dzierżawca odliczył stopni siedmnaście i przybywszy do końca, szepnął do siebie półgłosem:
— Dobrze! oto jestem.
O kilka kroków przed jakimiś drzwiami powiewała firanka.
Billot podszedł prosto, podniósł firankę i znalazł się w wielkiej sali okrągłej, podziemnej, gdzie było już około pięćdziesięciu osób.
Do sali tej, wraz z Rousseau, piętnaście czy szesnaście lat temu, czytelnicy nasi także schodzili.
Jak za czasów Rousseau, mury jej były obite płótnem białem i czerwonem, na którem splatały się: cyrkiel, ekierka i pion.
Jedyna lampa zawieszona u sklepienia rzucała w środku blade światło, które niedostatecznie oświetlało tych, co nie chcąc być poznanymi, trzymali się na uboczu.
Estrada, na którą po czterech stopniach się wchodziło, czekała na mówców, a w części jej najbliższej ściany stał pusty fotel przed biurkiem, czekający na prezesa.
W kilka minut sala napełniła się tak, że nie można było się ruszyć z miejsca. Byli tam ludzie wszystkich stanów i powołań, od wieśniaka do księcia, którzy przychodzili jeden po drugim, jak Billot, a nie znając się lub znając, zajmowali miejsca przypadkiem lub według sympatji.
Każdy z tych ludzi miał pod ubraniem albo fartuch mularski, jeżeli był prostym wolnomularzem albo szarfę iluminatorów, jeżeli był razem wolnomularzem i iluminatorem, czyli przypuszczonym do wielkiej tajemnicy.
Trzech tylko ludzi nie miało tego ostatniego znaku, lecz tylko fartuch masoński.
Jednym był Billot, drugim młodzieniec lat dwudziestu; trzecim, mężczyzna lat czterdziestu dwóch, który, sądząc po ruchach, zdawał się należeć do najwyższej sfery społeczeństwa.
W kilka sekund po wejściu tego ostatniego, które nie sprawiło więcej hałasu od wejścia najskromniejszego z członków zgromadzenia, otwarły się drzwi ukryte i ukazał się prezes mający na sobie oznaki Wielkiego-Wschodu i Wielkiego Kopta.
Billot wydał lekki okrzyk zdziwienia; prezes, przed którym wszystkie się głowy skłaniały, był owym stowarzyszonym z Bastylji.
Wszedł powoli na estradę, a zwracając się do zgromadzana, rzekł:
Bracia, mamy dziś dwie rzeczy do załatwienia; ja mam przyjąć trzech nowych adeptów i zdać wam rachunek z mego dzieła od dnia, w którym je przedsięwziąłem, aż do dzisiaj.
Bo gdy dzieło to z każdą godziną staje się trudniejszem trzeba, żebyście wiedzieli, czy godny jestem waszego zaufania, czy na nie ciągle zasługuję. Tylko przyjmując od was światło, i dając je nawzajem, mogę postępować po ciemnej i strasznej drodze na którą wszedłem. Niech więc tylko naczelnicy zostaną w sali, i przystąpimy do przyjęcia lub odrzucenia trzech nowych członków, stających przed nami. Po przyjęciu lub odrzuceniu tych trzech członków, wszyscy wrócą na posiedzenie od pierwszego do ostatniego, bo w obecności, wszystkich a nie kółka wybranych, chcę postępowanie moje przedstawić i przyjąć naganę lub żądać podziękowania.
Na te słowa, drzwi przeciwległe ukrytym otworzyły się. Ujrzano głębokie obszerne sklepienie, podobne do dawnych bazylik, i tłum usunął się cichy, jak procesja duchów pod arkadami, zaledwie w kilku miejscach lampami oświetlonemi, dostatecznie jednak, jak mówi poeta, aby uczynić widzialnemi ciemności.
Trzech ludzi tylko zostało. Byli to trzej nowi przyjęci.
Przypadek zdarzył, że oparci byli o ścianę w równych prawie jeden od drugiego odstępach. Patrzyli na siebie ze zdziwieniem, bo wtedy dopiero dowiedzieli się, że byli bohaterami posiedzenia.
W tej chwili drzwi, któremi wszedł prezes, otworzyły się, sześciu ludzi zamaskowanych ukazało się z kolei, i stanęło po trzech z każdej strony krzesła prezesowskiego.
— Niech numery drugi i trzeci znikną na chwilę — rzekł prezes. — Nikt, oprócz najwyższych urzędników nie może znać tajemnicy przyjęcia brata wolnomularza do szeregu iluminatorów.
Młodzieniec i człowiek z arystokratyczną postawą — odstąpili do korytarza, którym weszli.
Billot został sam.
— Zbliż się — rzekł prezes po chwali milczenia, która miała dać czas do oddalenia się innym kandydatom.
Billot zbliżył się.
— Jakie jest twe imię miedzy profanami? — spytał prezes.
— Franciszek Billot.
— Jakie twe imię między wybranymi?
— Siła.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Przyjaciół Prawdy w Soissons.
— Wiele masz lat?
— Siedem.
I Billot uczynił znak wyrażający, że zajmował stopień majstra w porządku wolnomularskim.
— Dlaczego chcesz iść wyżej, i być do nas przyjętym?
— Bo powiedziano mi, że ten stopień będzie jednym krokiem więcej ku światłu powszechnemu.
— Czy masz rodziców chrzestnych?
— Nikogo oprócz tego, który przyszedł do mnie pierwszy, ofiarując przyjęcie.
I Billot utkwił wzrok w prezesie.
— Z jakiem uczuciem iść będziesz po drodze, którą chcesz, aby ci otworzono?
— Z nienawiścią i z miłością.
— Kto nam zaręczy za tę miłość i za tę nienawiść?
— Słowo człowieka, który nigdy nie złamał słowa.
— Kto cię natchnął miłością?
— Niski stan, w którym się urodziłem.
— Co cię natchnęło nienawiścią?
— To moja tajemnica; ty znasz ją. Czemu każesz mi powtarzać sobie głośno to, co waham się sam sobie pocichu powiedzieć?
— Czy będziesz postępował i obowiązujesz się w miarę twej siły i władzy rozpowszechniać nasze idee?
— Tak.
— W miarę twej siły i władzy, czy obalisz wszelkie przeszkody sprzeciwiające się wolności Paryża?
— Tak.
— Czy wolny jesteś od jakiego innego zobowiązania, albo, czy zerwiesz je, jeżeli obietnicom tu uczynionym sprzeciwiać się będzie?
— Tak.
Prezes odwrócił się do sześciu zamaskowanych naczelników.
— Bracia — podjął — człowiek ten mówi prawdę. Ja go zachęciłem, aby był naszym. Wielka boleść łączy go z naszą sprawą nienawiści. Wiele już zrobił dla rewolucji i wiele jeszcze zrobić może. Oświadczam się jego ojcem chrzestnym i ręczę za niego w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
— Niech będzie przyjętym — rzekło razem sześć głosów.
— Słyszysz? — rzekł prezes. — Czy gotów jesteś złożyć przysięgę?
— Podyktuj — rzekł Billot — ja powtórzę.
Prezes podniósł rękę, i głosem wolnym a uroczystym wyrzekł:
— W imię Syna ukrzyżowanego — rzekł — przysięgnij zerwać więzy cielesne, łączące cię z ojcem, matką, braćmi, siostrami, z żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką.
Billot powtórzył głosem bardziej jeszcze od prezesa stanowczym te same słowa.
— Dobrze — podjął prezes. — Od tej godziny zwolniony jesteś od mniemanej przysięgi uczynionej Francji. Przysięgnij więc nowemu naczelnikowi, którego uznajesz, donosić coś widział lub czynił, czytał lub słyszał, doszedł lub odgadł, a nawet wyśledzić to, czegobyś od razu dostrzec nie mógł.
— Przysięgam — powtórzył Billot.
— Przysiegnij, że będziesz walczył do ostatniej kropli krwi przeciwko tym, którzy chcą prawdę poniżyć lub wyrwać ją z rąk naszych.
— Przysięgam: — powtórzył Billot.
— Przysięgnij unikać Neapolu, unikać Rzymu, unikać Hiszpanji i wszelkiej ziemi przeklętej. Przysięgnij unikać pokusy opowiadania tego, co na zgromadzeniach naszych widzieć lub słyszeć możesz; bo szybciej od pioruna, dotknie cię, gdziekolwiekbyś się ukrył, nóż niewidzialny, a nieunikniony.
— Przysięgam! — wyrzekł Billot.
— A teraz — rzekł prezes — żyj w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Jeden z braci ukryty w cieniu, otworzył drzwi od podziemi, gdzie czekając na ukończenie potrójnego przyjęcia, przechadzali się niżsi bracia reguły.
Prezes dał znak Billotowi, który skłoniwszy się, oddalił do ludzi, z którymi połączyła go wyrzeczona przezeń straszna przysięga.
— Numer drugi! — rzekł prezes głośno, skoro drzwi się zamknęły za nowym adeptem.
Firanka od strony korytarza podniosła się i młodzieniec czarno ubrany wszedł powoli.
Stanął w progu, czekając, aż przemówią do niego.
— Zbliż się — rzekł prezes.
Młodzieniec przystąpił.
Mówiliśmy już, że mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata, a dzięki białej cerze, wyglądał jak kobieta. Pomimo wysokiego wzrostu i wielkiej chustki, szyja stosunkowo wydawała się krótką. Czoło miał niskie, a wyższą część głowy zapadłą. Stąd włosy, nie będąc zbyt długiemi, spuszczały się na oczy, a z tyłu głowy na ramiona. Oprócz tego miał w sobie jakąś sztywność automatyczna, która zdawała się czynić z tego człowieka na progu życia, wysłańca z tamtego świata, deputata z grobu.
Prezes popatrzył nań chwilę z uwagą, nim rozpoczął pytania.
Ale to spojrzenie połączone ze zdziwieniem i ciekawością, nie zachwiało wzroku młodego człowieka.
Czekał.
— Jakie twe imię między profanami?
— Antoni Saint Just.
— Jakie twe imię między wybranymi?
— Pokora.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Humanitarjuszów, w Laon.
— Wiele masz lat?
I adept uczynił znak dowodzący, że był towarzyszem w wolnomularstwie.
— Czemu chcesz posunąć się o stopień wyżej i być przez nas przyjętym?
— Bo jest w naturze człowieka, piąć się na wyżyny, bo na wyżynach czyste powietrze i jaśniejsze światło.
— Czy masz wzór jaki?
— Filozofa z Genewy, człowieka natury, nieśmiertelnego.
— Czy masz chrzestnych rodziców?
— Mam.
— Wielu?
— Dwóch.
— Kto oni są?
— Robespierre starszy i Robespierre młodszy.
— Z jakiem uczuciem iść będziesz po drodze, która chcesz, aby ci otworzono?
— Z wiarą.
— Co dałbyś aby Francja doszła do naszego celu?
— Życie; jedyna to rzecz jaką posiadam, bo już oddałem majątek.
— A więc iść będziesz, a w miarę siły i władzy zmusisz wszystko, co cię otacza, do postępowania tą drogą?
— Postępować będę i zmuszę wszystko, co mnie otacza do postępowania po tej drodze.
— A w miarę siły i władzy czy zniweczysz przeszkody spotykane na drodze?
— Zniweczę.
— Czy wolny jesteś od wszelkiego zobowiązania, a gdyby tak nie było, czy zerwiesz je, jeżeli obietnicom tu uczynionym sprzeciwiać się będzie.
— Jestem wolny.
Prezes zwrócił się do sześciu ludzi zamaskowanych.
— Bracia — rzekł — słyszeliście?
— Tak jest — odpowiedziało sześciu członków koła najwyższego.
— Czy mówił prawdę?
— Tak — odpowiedziano.
— Czy ma być przyjęty?
— Przyjęty — wyrzeczono po raz trzeci.
— Czy gotów jesteś złożyć przysięgę? — spytał prezes adepta.
— Gotów jestem — odparł Saint Just.
Wtedy słowo w słowo prezes powtórzył trzykrotną przysięgę, podyktowana Billotowi. Saint Just odpowiadał głosem stanowczym i silnym.
— Przysięgam!
Następnie te same drzwi otwarły się ręką niewidzialnego brata, i tym samym sztywnym, automatycznym krokiem, którym wszedł, Saint Just oddalił się, nie zostawiając za sobą ani zwątpienia, ani żalu.
Prezes czekał aż drzwi się za nim zamkną i głośno wyrzekł:
— Numer trzeci.
Firanka usunęła się i trzeci adept stanął w progu.
Był nim, jakeśmy mówili, człowiek czterdziesto-dwuletni, mocno czerwony, prawie trędowaty, a jednak mimo tych oznak pospolitości, wiała odeń widoczna na pierwszy rzut oka pewna angielszczyzna.
Ubranie choć eleganckie, miało cechę surowości, którą zaczynano przyjmować we Francji, wskutek zetknięcia się z Ameryką. Krok jego nie był chwiejnym, ale ani tak pewnym, jak Billota, ani tak sztywnym jak Saint Justa.
W całej jego osobie znać było właściwą mu chciwość.
— Zbliż się — rzekł prezes.
Kandydat usłuchał.
— Jakie jest twe imię między profanami?
— Ludwik-Filip-Józef, książę — Orleański.
— Jakie twe imię między wybranemi?
— Równość.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Ludzi Wolnych w Paryżu.
— Wiele masz lat?
— Nie mam już lat.
I książę znakiem masońskim wyraził, że piastuje godność różanego krzyża.
— Czemu chcesz być do nas przyjętym?
— Bo żyjąc ciągle miedzy wielkimi, chciałem w końcu żyć miedzy ludźmi. Bo żyjąc między nieprzyjaciółmi, chcę żyć wśród braci.
— Czy masz rodziców chrzestnych?
— Dwoje.
— Jak ich nazywasz?
— Wstręt i nienawiść.
— Z jakiem życzeniem iść będziesz po drodze, którą ci mamy otworzyć.
— Z życzeniem zemsty.
— Na kim?
— Na tym, który mnie zapoznał, na tej która mnie upokorzyła.
— Aby dojść do tego celu, co ofiarujesz?
— Cały majątek; więcej, życie; więcej niż życie, honor!
— Czy wolny jesteś od wszelkiego zobowiązania, albo czy zerwiesz je, jeżeli z uczynionemi tu przyrzeczeniami zgadzać się nie będzie?
— Od wczoraj zerwałem wszystkie zobowiązania.
— Bracia czy słyszeliście? — spytał prezes ludzi zamaskowanych.
— Słyszeliśmy.
— Czy znacie tego, który podejmuje się z nami dokonać dzieła?
— Znamy.
— A znając go, czy zgadzacie się, aby go przyjąć w nasze szeregi?
— Tak jest, lecz niech przysięgnie.
— Czy znasz przysięgę, jaką masz wyrzec? — spytał prezes księcia.
— Nie; ale powiedz mi, a jakakolwiek będzie, powtórzę.
— Straszną jest, dla ciebie szczególniej.
— Nie straszniejsza od doznanych zniewag.
— Tak straszna, że po usłyszeniu jej, zwalniamy cię, gdybyś wątpił, że w danej chwili, mógłbyś ją w całej surowości wykonać.
— Wyrzecz ją.
Prezes utkwił w adepta wzrok badawczy: potem jakby go chciał powoli do krwawej obietnicy przygotować, zmienił porządek paragrafów i zaczął od drugiego:
— Przysięgnij — rzekł — że będziesz walczył do ostatniej kropli krwi przeciw tym, którzy chcą poniżyć prawdę lub wydrzeć ją z rąk naszych.
Książę przysiągł głosem ponurym...
— Przysięgnij — ciągnął prezes — zerwać węzły cielesne, które cię wiążą z ojcem, matką, braćmi, siostrami, żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką i dobroczyńcami.
Książę milczał chwilę i zimny pot perlił się na jego czole.
— Ostrzegałem cię o tem — rzekł prezes.
Ale zamiast odpowiedzi: „Przysięgam“, książę jakby chciał odjąć sobie wszelki środek do powrotu, powtórzył głosem ponurym:
— Przysięgam zerwać węzły cielesne, łączące mnie z ojcem, matka, braćmi, żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką i dobroczyńcami.
Prezes zwrócił się w stronę ludzi zamaskowanych, którzy popatrzyli na siebie, i zdawało się jakby z pod masek wytrysły z ich oczu błyskawice.
Potem zwracając się do księcia, rzekł prezes:
— Ludwiku-Filipie-Józefie, książę Orleanu, jesteś zwolniony od przysięgi dla Francji, pamiętaj, że gdybyś nas zdradził, szybciej od pioruna, gdziekolwiek się ukryjesz, dosięgnie cię nóż niewidzialny, a nieunikniony. Teraz żyj w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
I ręką prezes wskazał mu drzwi krypty, otwierające się przed nim. On, jak człowiek, który uniósł ciężar nad siły, przesunął ręką po czole, odetchnął głośno, i uczynił wysilenie, jakby chciał nogi od ziemi oderwać.
— A! — zawołał, rzucając się ku pieczarze — więc się nareszcie zemszczę!...