Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Po wieczerzy trzej oficerowie, stosownie do odebranego rozkazu, weszli do pokoju króla.
Dzieci z panią de Tourzel były w swoim pokoju, król, królowa i księżna Elżbieta oczekiwali.
— Panie de Charny, rzekł król, gdy młodzi ludzie weszli, zechciej zamknąć drzwi, aby nam nikt nie przeszkodził, mam ci powiedzieć coś bardzo ważnego. — Wczoraj w Dormans pan Pétion uczynił mi propozycję, aby ułatwić wam pod przebraniem ucieczkę, lecz ja wraz z królową oparliśmy się temu, lękając się zasadzki. Oddalając was odemnie, łatwiej mogliby was zamordować lub gdzie w miasteczku oddać pod sąd wojenny, któryby was kazał rozstrzelać. Sami więc z królową odrzuciliśmy tę propozycję, lecz dziś pan Pétion ponowił swe nalegania, ręcząc honorem deputowanego. Uważam sobie za obowiązek udzielić wam tej wiadomości.
— Najjaśniejszy Panie!... przerwał Charny, nim Wasza królewska mość pójdzie dalej, a mówię tu nietylko w mojem lecz i tych panów imieniu, czy dozwolisz nam prosić o łaskę?...
— Panowie!.. rzekł Ludwik XVI, poświęcenie wasze dla mnie i królowej od trzech dni naraża życie wasze na niebezpieczeństwo. Od trzech dni w każdej chwili wystawieni jesteście na straszną śmierć, w każdej chwili dzielicie wstyd i zniewagi, jakie nas dotykają; panowie macie prawo nie o łaskę prosić, lecz przedstawić wasze żądania, które, jeżeli nie będą zaraz spełnione, będzie tylko dowodem, iż tak ja jak i królowa spełnić ich nie możemy.
— A więc, Najjaśniejszy Panie!... rzekł Charny, prosimy z pokorą, lecz stanowczo, aby jakiekolwiek będą propozycje panów deputowanych, Wasza królewska Mość pozostawiła nam samym możność przyjęcia ich lub odrzucenia.
— Daję wam słowo, panie!... rzekł król, iż nie chcę w niczem krępować waszej woli. Jak zechcecie, tak się stanie.
— A my, Najjaśniejszy Panie, przyjmujemy je z wdzięcznością.
Królowa ze zdziwieniem spoglądała na Charnego, nie umiała pogodzić tej wzrastającej widocznie oziębłości z uporczywem żądaniem pozostawania bez przerwy przy swych, jak to on zapewne nazywał, obowiązkach.
Nie odpowiedziała też ani słowa i pozwoliła królowi prowadzić dalej rozmowę.
— A teraz!... rzekł król, gdybyście sobie panowie zastrzegli swobodę działania, powtórzę wam własne słowa pana Pétion: „Najjaśniejszy Panie, od chwili twego powrotu do Paryża, niema żadnego bezpieczeństwa dla trzech towarzyszących ci oficerów. Ani ja, ani panowie Barnave i de Latour-Maubourg nie możemy ręczyć za ich ocalenie, nawet kosztem naszego życia, krew ich należy do ludu“.
Charny spojrzał po swoich towarzyszach, uśmiech pogardy wybił się na ich ustach.
— A więc, Najjaśniejszy Panie... zapytał Charny, cóż dalej?...
— Dalej, rzekł król, pan Pétion proponuje dostarczyć wam trzy ubrania gwardji narodowej, otworzyć tej nocy drzwi biskupiego pałacu i zostawić każdemu z was swobodę ucieczki.
Charny spojrzał znów na swych towarzyszy, lecz tenże sam uśmiech pogardy mu odpowiedział.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, zwracając się do króla — poświęciliśmy życie nasze Waszym królewskim mościom, raczyliście je przyjąć, będzie nam zatem łatwiej umrzeć, niż rozłączyć się z Waszą królewską mością, uczyńcie dla nas łaskę i raczcie cenić nas jutro, tak, jak nas ocenialiście wczoraj, ani mniej ani więcej. Z całego waszego dworu, z całej waszej armji, z całej straży, pozostało wam tylko troje wiernych serc; nie odbierajcie mi jedynej chwały o którą się ubiegają — chwały pozostania wiernymi do końca.
— Przyjmujemy, panowie!... rzekła królowa, przyjmujemy, lecz od tej chwili, zrozumiecie to łatwo, wszystko powinno być nam wspólne, nie należycie już do naszej służby, jesteście przyjaciółmi, braćmi; nie pytam was o imiona, znam je, lecz (wyjęła pugilares z kieszeni) podajcie mi imiona waszych ojców, waszych matek, sióstr i braci, może będziemy mieli nieszczęście przeżyć was, do mnie zatem będzie należało uwiadomić te kochane istoty o ich nieszczęściu, pomagać im, i wspierać, ile tylko będzie w mojej mocy.
— Panie de Malden, panie de Valory, powiedzcie śmiało na przypadek śmierci, której wszyscy jesteśmy tak bliscy, że nas ten wyraz straszyć nie powinien, jacy są krewni lub przyjaciele, których mi polecacie?
Pan de Malden polecił swą matkę staruszkę, kalekę, mieszkającą w małej posiadłości w okolicy Blois.
Pan de Valory swą siostrę, młodą sierotę, którą wychowywał w klasztorze w Soissons.
Były to bezwątpienia silne i pełne odwagi serca tych młodych ludzi, a jednak, gdy królowa wpisywała adresy pana de Malden i pana de Valory, obaj daremnie czynili usiłowania, aby łzy powstrzymać.
Królowa również musiała przestać pisać, aby obetrzeć oczy, poczem, gdy skończyła notowanie adresów, zwróciła się do Charnego:
— Niestety! panie hrabio, wiem, że nie masz nikogo, aby mi go polecić, twój ojciec i matka zmarli, a twoi dwaj bracia...
Tu głosu zabrakło królowej.
— Moi dwaj bracia mieli szczęście umrzeć za Waszą królewską mość. Tak pani!... dodał Charny, lecz ostatni zmarły pozostawił dziecię, które mnie polecił testamentem, jaki przy nim znalazłem. Tę młodą dziewczynę zabrał rodzinie, od której nieszczęśliwa nie może spodziewać się przebaczenia. Dopóki żyć będę, ani jej, ani dziecku na niczem zbywać nie będzie, lecz Wasza królewska mość powiedziałaś przed chwilą z godną uwielbienia odwagą, że stoimy wszyscy wobec śmierci, i gdybym zginął, biedne dziewczę i jej dziecko byliby bez sposobu do życia. Racz pani wpisać imię biednej wieśniaczki, i jeżeli będę miał szczęście umrzeć, jak moi dwaj bracia, za mego dostojnego pana i szlachetną panią, zechciej być wspaniałomyślną dla Katarzyny Billot i jej dziecka; znajdują się oboje w małej wiosce Ville-d’Avray.
Zapewne myśl o mogącej nastąpić śmierci Charnego, który miał zginąć, jak zginęli jego dwaj bracia, była zbyt okropną dla wyobraźni królowej, gdyż, przechylając się z krzykiem, wypuściła z rąk pugilares i upadła cała drżąca na fotel.
Dwaj młodzi ludzie rzucili się jej na ratunek, Charny zaś podniósł królewskie notatki i, wpisawszy imię i adres Katarzyny Billot, położył na kominku.
Królowa przyszła cokolwiek do siebie.
Młodzi ludzie, domyślając się potrzeby wypoczynku po tak wielkiem wzruszeniu, chcieli królowę pożegnać.
Lecz ona, wyciągając do nich rękę:
— Panowie!... rzekła, wszak nie odejdziecie, nie ucałowawszy mej ręki.
Dwaj gwardziści zbliżyli się w takim porządku, w jakim podali imiona i adresy, Charny zbliżył się na ostatku. Ręka królowej drżała, oczekując tego pocałunku, dla którego prawdopodobnie ofiarowała dwa pierwsze. Lecz usta Charnego zaledwie dotknęły tej pięknej ręki; wydawało mu się świętokradztwem, mając na sercu list Andrei, całować rękę Marji-Antoniny.
Królowa wydała westchnienie, podobne do jęku, nigdy bardziej jak przez ten pocałunek nie zgłębiła przepaści, którą nieledwie każda chwila powiększała między nią i jej kochankiem.
Nazajutrz, w chwili odjazdu, panowie de Latour-Murbourg i Barnave, nie wiedząc zapewne, co zaszło pomiędzy królem i trzema oficerami, ponowili usiłowania, aby ci zmienili swe ubranie na mundur gwardzistów narodowych. Oficerowie odmówili, dowodząc, iż miejsce ich jest na koźle powozu królewskiego i że to tylko mogą mieć ubranie, jakie im król kazał nosić.
Natenczas Barnave kazał położyć na siedzeniu deskę, wystającą z prawej i lewej strony, aby pomieścić na niej dwóch grenadjerów dla zasłonienia, o ile to było możliwe, upartej służby króla.
O dziesiątej rano opuszczano Meaux, aby wrócić do Paryża, w którym byli nieobecni już od pięciu dni.
Pięć dni! jakaż niezgłębiona przepaść została wykopana przez te pięć dni!
Zaledwie ujechali milę od Meaux, gdy orszak przybrał tak straszliwą postać, jakiej nigdy nie miał. Wszystek lud z okolic Paryża napłynął. Barnave chciał zmusić pocztyljona, aby jechał truchtem, lecz gwardja narodowa z Claye zagrodziła drogę, wystawiając bagnety. Byłoby nieroztropnością chcieć przełamać tę tamę, sama królowa zrozumiała niebezpieczeństwo, i błagała deputowanych, aby się strzegli powiększać gniew ludu, tę straszną burzę, której zbliżenie się spostrzegano ze zgrozą.
Wkrótce tłum tak się powiększył, iż konie mogły zaledwie iść noga za nogą.
Nigdy jeszcze upał nie był tak dokuczliwy; nie powietrzem oddychano, lecz ogniem.
Zuchwała ciekawość ludu ścigała króla i królowę nawet w kątach powozu, gdzie się ukryli; wstępowano na stopnie i wsuwano głowy do powrozu, jedni wspinali się na powóz, inni czepiali się koni.
Cudem prawie Charny i jego dwaj towarzysze ze dwadzieścia razy uniknęli śmierci.
Dwaj grenadjerzy nie mogli nastarczyć natarczywości uderzeń, prosili, zaklinali, nakazywali nawet w imieniu Zgromadzenia narodowego, lecz głosy ich niknęły pośród tłumu, wrzawy i krzyków.
Straż przednia przeszło z dwóch tysięcy ludzi złożona, poprzedzała powóz; tylna straż więcej niż z czterech tysięcy, szła za nim, stronami cisnął się tłum, zwiększający się co chwila.
W miarę, jak się do Paryża zbliżano, zdawał się czuć zupełny brak powietrza, olbrzymie miasto zupełnie je wyczerpało.
Powóz poruszał się zaledwie wśród upału 35-cio stopniowego i tumanów kurzu.
Kilkakrotnie królowa upadła w znak, dusząc się prawie.
W Bourget król zbladł; myślano, że zemdleje, prosił o szklankę wina, osłabł zupełnie.
Mało brakowało, iż mu nie podano, jak Chrystusowi, gąbki, nasiąkniętej żółcią i octem; propozycję uczyniono, lecz ją odrzucono na szczęście.
Tak dojechali do Villette.
Lud cisnął się dwoma rzędami pośród domów, których rozpalone mury podwajały upał. Pełno było kobiet i dzieci, i nigdy oko nie widziało większego tłumu.
Drzwi, okna, dachy domów pokryte były widzami.
Drzewa uginały się pod ciężarem tego żywego owocu.
Wszyscy byli z nakrytemi głowami, gdyż dnia poprzedniego rozlepiono plakaty na murach Paryża: „Kto się skłoni królowi, dostanie kije.
Kto mu ubliży, zostanie powieszony“.
Wszystko to było tak przestraszające, iż deputowani nie śmieli posunąć się w ulicę Faubourg-Saint-Martin, ulicę, pełną przeszkód, a tem samem i groźby, ulicę zgubną, krwawą, sławną w dziejach morderstw, od czasu straszliwej historji Berthiera.
Postanowiono jechać przez pola elizejskie i orszak, okrążając Paryż, ruszył przez zewnętrzne bulwary.
Było to przedłużeniem trzygodzinnem męczarni, a te męczarnie były tak nieznośne, iż królowa prosiła, aby wracano drogą najkrótszą, choćby miała być najniebezpieczniejszą.
Dwa razy usiłowała zapuścić sztory, lecz na groźby tłumu musiano je podnieść.
Przy rogatce silny oddział grenadjerów otoczył powóz.
Niektórzy z nich szli blisko drzwiczek i swojemi kosmatemi czapkami zakrywali otwory powozu.
Nakoniec około szóstej godziny straż przednia zjawiła się około murów ogrodu Monceau, prowadziła za sobą trzy armaty, które ciężko odskakiwały po nierównym bruku. Ta awangarda składała się z kawalerzystów i piechurów, zmieszanych z tłumem, wśród którego niepodobieństwem im było utrzymać się w szeregu.
Ci, którzy ją spostrzegli, cofnęli się ku polom Elizejskim.
Po raz to trzeci Ludwik XVI wracał tą fatalną rogatką.
Pierwszy raz po wzięciu Bastylji,.
Drugi raz po dniach 5-go i 6-go października.
Raz trzeci, obecnie, po ucieczce do Varennes.
Cały Paryż, dowiedziawszy się, że orszak wchodzi drogą od Neuilly, udał się na Pola Elizejskie.
Zbliżywszy się zatem do rogatki, król i królowa zobaczyli rozciągające się jak okiem zasięgnąć, morze ludzi milczących, ponurych, groźnych, z nakrytemi głowami.
Lecz jeżeli nie więcej zatrważającym, to bardziej złowrogim był podwójny szereg gwardji narodowej, ze spuszczonemi fuzjami na znak żałoby, rozciągający się od rogatki do Tuileries.
Był to w istocie dzień żałoby, żałoby ogromnej, żałoby po monarchji siedmiowiekowej!
Ten powóz, toczący się wolno pośród zebranego ludu, był karawanem, wiozącym monarchję do grobu.
Spostrzegłszy tę długą nić gwardji narodowej, żołnierze, otaczający powóz potrząsali bronią, wołając: „Niech żyje naród“. Wnet słowa te rozległy się na całej przestrzeni od rogatek do Tuileries.
Był to okrzyk braterstwa, wydany przez całą Francję.
Jednak tylko rodzina, ta, która chciała uciec z Francji, była wyłączona z tego braterstwa.
Godzinę trwał przejazd od rogatki do placu Ludwika XV, konie uginały się pod ciężarem, na każdym siedział grenadjer.
Za powozem, w którym się znajdowała rodzina królewska, Barnave i Pétion, szedł kabrjolet, w którym się znajdowały dwie damy królowej i pan de Latour-Maubourg, a za nim karjolka odkryta lecz ocieniona gałęziami wioząca pana Drouet, Guillome i Mangin, to jest tego, który ujął króla i tych, którzy mu pomogli go aresztować.
Jeden tylko Billot niezmęczony, jakby chęć zemsty zamieniła go w statuę z bronzu, pozostał na koniu i zdawał się prowadzić orszak.
Wjeżdżając na plac Ludwika XV, król spostrzegł, iż zawiązano oczy jego przodkowi.
— Co oni chcieli przez to wyrazić? — spytał Barnava.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział zapytany.
— Lecz ja wiem... rzekł Pétion, chcieli wyobrazić ciemnotę monarchji.
Podczas drogi, pomimo eskorty, delegowanych, pomimo ogłoszeń, zabraniających znieważać króla pod karą powieszenia, lud dwa razy przedarł się przez rząd grenadjerów, będących słabą i niedostateczną siłą, dla powstrzymania tego żywiołu, któremu Bóg podobno jak morzu, zapomniał powiedzieć: „Nie pójdziesz dalej“. W chwili tej przemocy, królowa ujrzała nagle przy oknach powozu twarze ohydne, z plugawemi wyrazami, które niekiedy tylko zjawiają się na powierzchni ludności, jak niektóre potwory, tylko w chwili burzy wypływają na powierzchnię oceanu.
Raz tak mocno przelękła się ukazaniem jakiejś okropnej twarzy, iż podniosła prędko jedno okno powozu.
— Dlaczego podnosić okna?... krzyknęło groźnie dziesięć głosów.
— Patrzcie panowie, rzekła królowa, na moje biedne dzieci — w jakim stanie się znajdują!
I ocierając pot z ich twarzyczek, dodała:
— Dusimy się.
— To mała rzecz! — odpowiedział jakiś głos, my cię inaczej udusimy, bądź spokojną!
I uderzeniem pięści stłukł szybę powozu.
Pośród tych strasznych scen znalazły się niektóre, mogące pocieszyć króla i królową, gdyby objawy życzliwości, mogły do nich tak łatwo dojść, jak dochodziła złość i urąganie.
Pomimo plakatów, wzbraniających kłaniać się królowi, pan Guihermy, członek Zgromadzenia, odkrył głowę, gdy król przejeżdżał, a gdy chciano zmusić go do włożenia kapelusza:
— Niech się kto ośmieli przynieść mi go! — rzekł, rzucając kapelusz z dala od siebie.
Przy wjeździe na most zwodzony, dwudziestu deputowanych, wysłanych przez Zgromadzenie, oczekiwało na rodzinę królewską, aby ją zabezpieczyć.
Dalej stał Lafayette ze swoim sztabem.
Lafayette zbliżył się do powozu.
— O! panie de Lafayette — zawołała królowa, zaledwie go zobaczywszy — ocal gwardję!
Prośba ta nie była zbyteczna, zbliżano się do punktu niebezpiecznego, a niebezpieczeństwo było groźne!
Przez ten czas przy drzwiach pałacu zaszła scena, której nie brakło poetyczności.
Pięć czy sześć dam królowej, które po ucieczce swej pani opuściły Tuileries, teraz dowiedziawszy się, że królowa wraca, śpieszyły do zamku, aby ją przyjąć.
— Na bok!... krzyknęły straże, nadstawiając ostrza swych bagnetów.
— Niewolnice Austrjaczki! — krzyczały rybaczki, pokazując im pięści.
Naówczas przez bagnety żołnierzy i pogróżki przekupek siostra pana Campan przedarła się naprzód i zawołała:
— Słuchajcie! jestem w służbie królowej od piętnastego roku mego życia, ona wydała mnie za mąż i dała mi wyprawę, służyłam jej, gdy była wszechwładną panią, dziś, gdy jest nieszczęśliwą, czyż mam ją opuścić?
— Ma słuszność!... krzyknął lud — żołnierze, przepuścić je!
I na ten rozkaz, dany przez władzę nieznającą oporu, kobiety zostały wpuszczone do zamku.
W chwilę później królowa mogła je widzieć, powiewające chustkami z okien pierwszego piętra.
A powóz toczył się wolno, posuwając przed sobą tłumy ludu i tumany kurzawy, jak okręt, kołyszący się sunie przed sobą bałwany oceanu i kłęby piany, a porównanie tem jest dokładniejsze, że nigdy rozbitki nie byli zagrożeni więcej wzburzonem i huczącem morzem, jak tem morzem tłumu, które się przygotowywało pochłonąć nieszczęśliwą rodzinę w chwili, gdy się zbliżała do Tuileries, jako do brzegu ocalenia.
Nakoniec powóz zatrzymał się przy schodach wielkiego tarasu.
— Panowie! — zawołała raz jeszcze królowa, zwracając się tym razem do Pétiona i Barnava, ocalcie oficerów naszej straży.
— Czy nie masz pani nikogo między tymi panami, kogobyś chciała wyjątkowo mi polecić? — spytał Barnave.
Królowa spojrzała na niego bystro jasnemi oczyma.
— Nikogo!... rzekła.
I nalegała, aby król i dzieci wysiedli najprzód.
Dziesięć minut, które naówczas upłynęły, były dla niej, nie wyłączając tych chwil, które ją prowadziły na szafot, najstraszniejszemi w życiu.
Była pewną, że będzie zamordowaną — umrzeć było niczem, lecz straszną jej była myśl, że będzie wydana ludowi, lub zamknięta w jakiem więzieniu.
Gdy postawiła nogę na stopniu powozu, zasłonięta żelaznem sklepieniem, jakie z rozkazu Bernava utworzyli nad nią gwardziści narodowi swemi bagnetami, tak straciła przytomność, iż zdawało jej się, że wznak upada.
Lecz w chwili, gdy oczy jej się zamykały, w tem ostatnim konającem spojrzeniu, w którem się widzi wszystko, zdawało jej się, iż wprost siebie ujrzała tego strasznego człowieka, który w zamku de Taverney, w tak tajemniczy sposób, odkrył jej zasłonę przyszłości, tego człowieka, którego zobaczyła poraź drugi, powracając z Wersalu szóstego października, tego człowieka nakoniec, który się zjawiał tylko dla przepowiadania wielkich katastrof, lub w chwilach, gdy się wielkie te katastrofy spełniały.
O! naówczas te jej oczy, które jeszcze patrzyły, gdy przekonała się, że się nie mylą, zamknęły się, i królowa z krzykiem upadła jak martwa, pod wpływem tego złowrogiego zjawiska.
Zdawało jej się, że ziemia znikła jej z pod stóp, że świat cały wirował wkoło niej; silne ręce pochwyciły ją i czuła, jak ją niesiono, pośród krzyków, wycia i gróźb.
Później zdawało jej się, że słyszy głos swej straży, ściągającej na siebie gniew ludu, aby go od niej odwrócić. Na chwilę otworzyła oczy i zobaczyła tych nieszczęśliwych, porwanych z siedzenia powozu: Charnego, jak blady, lecz piękny jak zawsze, walczył sam przeciw dziesięciu ludziom, z blaskiem męczeństwa w oczach i uśmiechem wzgardy na ustach. Od Charnego wzrok jej zwrócił się na człowieka, który ją unosił pośród tego okropnego zamętu i poznała w nim ze zgrozą tajemniczą osobę z Taverney i Sevres.
— Ty! ty! — krzyknęła, chcąc go odepchnąć zdrętwiałemi rękami.
— Tak, to ja... szepnął jej do ucha, potrzebuję cię jeszcze, aby doprowadzić monarchję do zupełnej zagłady i dlatego cię ocalam.
Na ten raz było to więcej niż przenieść mogła biedna królowa, wydała rozdzierający krzyk i zemdlała zupełnie.
Przez ten czas tłum usiłował rozszarpać panów de Chamy, de Malden i de Valory i obnosił w triumfie Droueta i Billota.