Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII.
CÓRKA I OJCIEC.

W dziesięć minut później, Katarzyna, Pitoux i mały Izydor jechali w powozie doktora Gilberta drogą do Paryża.
Powóz zatrzymał się przed szpitalem Gros-Caillou, Katarzyna wysiadła z dzieckiem na ręku i poszła za Aniołem Pitoux.
Przy drzwiach składu bielizny zatrzymała się.
— Powiedziałeś mi, że znajdziemy doktora Gilberta przy łożu mego ojca?
— Tak... i Pitoux uchylił drzwi.
— Już jest przy nim... wyrzekł.
— Dowiedz się, czy mogę wejść bez obawy wzruszenia go zbytecznie.
Pitoux wszedł do pokoju, spytał doktora i zaraz prawie wrócił do Katarzyny.
— Wstrząśnienie mózgu, jakiego doznał wskutek uderzenia, jest tak silnem, iż nie poznaje dotąd nikogo, mówił mi doktór Gilbert.
Katarzyna chciała wejść z dzieckiem na ręku.
— Oddaj mi dziecię, panno Katarzyno... rzekł Pitoux.
Katarzyna zawahała się.
— O!... rzekł Pitoux, gdy mnie je oddasz, to tak, jakbyś je ciągle miała przy sobie!
— To prawda... powiedziała Katarzyna.
I jak bratu, a może z większem nawet zaufaniem, oddała dziecię Aniołowi Pitoux, i poszła pewnym krokiem prosto do łóżka swego ojca.
Jak to powiedzieliśmy, doktór Gilbert znajdował się przy rannym.
Mało się zmieniło w stanie zdrowia chorego, oparty był, jak wczoraj, o poduszki, a doktór zwilżał za pomocą gąbki, nasiąkniętej wodą, bandaże, przytrzymujące plastry, położone na głowie. Mimo gorączki zapalnej, silnie się objawiającej, twarz chorego z powodu wielkiej utraty krwi, była śmiertelnej bladości. Opuchnięcie zajęło oko i część lewej strony twarzy.
Na pierwsze wrażenie orzeźwiające, chory wyszeptał kilka niezrozumiałych wyrazów i tworzył oczy, lecz gwałtowny pociąg do snu, który doktorzy nazywają coma, pogrążył go znowu w zupełną bezwładność.
Katarzyna przyszedłszy do łóżka, upadła na kolana i wzniosła ręce do nieba:
— O mój Boże!... zawołała, ty jesteś świadkiem, że Cię błagam z głębi serca o życie dla mego ojca!
Było to wszystko, co mogła uczynić córka dla ojca, który chciał zabić jej kochanka.
Na jej głos, silne drżenie przebiegło ciało chorego, oddech stał się przyśpieszony; otworzył oczy, a błądząc wzrokiem przez chwilę naokoło siebie, zatrzymał go w końcu na Katarzynie. Ręką zrobił poruszenie, jakby dla odepchnięcia tego zjawiska, które chory wziął zapewne za marę gorączkową.
Wzrok młodej dziewczyny spotkał się ze wzrokiem ojca i Gilbert zobaczył z trwogą zaiskrzające się w oczach ojca dwa płomienie. Były one więcej podobnemi do błyskawic nienawiści, niż do promieni miłości.
Poczem młoda dziewczyna wstała i wyszła tym samym pewnym krokiem, Pitoux na czworakach bawił się z dzieckiem Katarzyna odebrała mu dziecko z gwałtownością więcej zbliżoną do miłości lwicy, niż kobiety, a przycisnąwszy je do piersi:
— O moje dziecię! o moje dziecię!... krzyknęła.
W tym okrzyku odbiły się wszystkie trwogi matki, wszystkie żale wdowy, wszystka boleść kobiety!
Pitoux chciał pójść z Katarzyną do stacji dyliżansów, odchodzących o 10-ej rano, lecz odmówiła.
— Nie... rzekła — uczyń jak powiedziałeś; twoje miejsce przy tym, który jest sam; zostań, Pitoux.
Pitoux umiał tylko być posłusznym rozkazom Katarzyny.
Podczas gdy Pitoux zbliżał się do łóżka chorego, na odgłos ciężkich kroków kapitana, Billot otworzył oczy i twarz jego rozjaśnił wyraz łagodności, zastępującej groźną nienawiść, jaką się na niej, na widok córki pojawiła.
Katarzyna zeszła ze schodów i z dzieckiem na ręku, weszła w ulicę Saint-Denis, do hotelu Plat-d’Etain, skąd odchodził dyliżans do Villers-Cotterets.
Konie były zaprzężone, pocztyljon na siodle, jedno tylko miejsce było wolne wewnątrz: Katarzyna je zajęła.
W ośm godzin później, powóz zatrzymał się przy ulicy Soissons.
Była szósta z południa, dzień był jeszcze zupełny.
Gdyby była wolną dziewczyną, przybywającą odwiedzić matkę i żyjącego Izydora, byłaby kazała zatrzymać się powozowi na końcu ulicy Largny, obeszłaby miasto i niepostrzeżenie, pełna wstydu, przybyła do Pisseleu.
Ale dziś, jako wdowa i matka, ani pomyślała o szyderstwach, jakie ją spotkać mogły, wysiadła więc bez obawy z powozu: dziecko i żałoba zdawały jej się tarczą, zasłaniającą ją od pocisków niesprawiedliwości i wzgardy.
Nie poznano nawet Katarzyny; tak była zmieniona i biada, iż zdawała się inną kobietą, a co ją jeszcze więcej trudną do poznania czyniło, to wyraz dystynkcji, jakiego nabrała w towarzystwie dystyngowanego człowieka.
Jedna też tylko i to zdaleka, poznała ją osoba; była to ciotka Aniela.
Ciotka Aniela stała przy drzwiach ratusza, i rozmawiała z kilkoma kumoszkami o przysiędze, wymaganej od księży, oświadczając, iż słyszała mówiącego księdza Fortier, że nigdyby nie złożył przysięgi Jakobinom i Rewolucji i że wolałby ponieść męczeństwo, niż ugiąć głowę pod jarzmo rewolucyjne.
— O!... zawołała nagle przerywając sobie opowiadanie... Jezu Chryste! to córka Billota z dzieckiem wysiada z powozu!
— Katarzyna! Katarzyna!... powtórzyło kilka głosów.
— Tak, to ona, patrzcie, jak ucieka uliczką!...
Ciotka Aniela myliła się, Katarzyna nie uciekała, lecz spieszyła się do matki, więc biegła prędko i wybrała uliczkę, gdyż ta skracała jej drogę o połowę.
Kilkoro dzieci na te słowa ciotki Anieli: „to córka Billota” i wykrzyknik jej towarzyszek: „to Katarzyna!”, pobiegło za młodą dziewczyną i dogoniło ją.
— Ach tak! to panna Katarzyna... zawołały.
— Tak, to ja, moje dzieci... odrzekła łagodnie Katarzyna.
Była bowiem bardzo kochaną, a nadewszystko od dzieci, dla których miała zawsze jeżeli nie przysmak, to choć uścisk i pieszczotę.
— Dzień dobry, panno Katarzyno!... wołały dzieci.
— Dzień dobry, moi przyjaciele!... rzekła Katarzyna, moja matka nie umarła, nieprawdaż?
— O nie! panno Katarzyno, jeszcze nie.
A inne dziecię dodało:
— Doktór Raynal mówi, iż będzie jeszcze żyła dziesięć lub dwanaście dni.
— Dziękuję, moje dzieci... rzekła Katarzyna, i poszła dalej, dając im kilka sztuk monety.
Dzieci wróciły.
— No i cóż?... spytały kumoszki.
— Ano tak, to ona... odpowiedziały dzieci, bo pytała nas o swoją matkę i dała nam pieniądze.
I dzieci pokazały kilka sztuk monety, otrzymanej od Katarzyny.
— Pokazuje się... rzekła ciotka Aniela, że to, co sprzedała, sprzedaje się drogo w Paryżu, skoro może rozdawać białe pieniądze dzieciom, biegnącym za nią.
Ciotka Aniela nie lubiła Katarzyny Billot.
Prawda, że Katarzyna była młoda i piękna, ciotka Aniela mała i kulawa.
A przytem, Pitoux wypędzony przez ciotkę Anielę, znalazł u Billota schronienie.
Billot również, w dniu ogłoszenia ustawy o prawach człowieka, przyszedł po księdza Fortier, aby go zmusić do odprawienia mszy na ołtarzu ojczyzny.
Były to dostateczne powody dla ciotki Anieli, aby przy swoim cierpkim charakterze, nienawidziła Billotów w ogólności, a Katarzyny w szczególności.
A gdy ciotka Aniela nienawidziła, to już całem sercem dewotki.
Pobiegła do panny Adelajdy, siostrzenicy księdza Fortier i oznajmiła jej o tem, co zaszło.
Ksiądz Fortier jadł właśnie wieczerzę, składającą się z karpia, złowionego w stawie Wallue, półmiska jajecznicy i półmiska szpinaku.
Był to dzień postny.
Ksiądz Fortier przybrał minę zimną i ascetyczną człowieka, który w każdej chwili gotów iść na męczeństwo,.
— Cóż tam takiego?... spytał, słysząc gwarzące dwie kobiety w korytarzu; czy przychodzą po mnie, abym głosił imię Pańskie?
— Nie! jeszcze nie, kochany wuju... odpowiedziała panna Adelajda, to tylko ciotka Aniela (tak ją wszyscy na wzór Anioła Pitoux, nazywali) to tylko ciotka Aniela przyszła powiedzieć mi o nowym skandalu.
— Żyjemy w czasach, w których skandale są na porządku dziennym... wyrzekł ksiądz Fortier, Z czemże to nowem przychodzisz ciotko Anielo?
Panna Adelajda przyprowadziła wynajmującą krzesła przed księdza.
— Do usług księga dobrodzieja... rzekła wchodząca.
— Sługa, powinnabyć powiedzieć ciotko Anielo... odpowiedzią, ksiądz, nie mogąc odwyknąć od swych nauczek pedagogicznych.
— Zawsze słyszałam, jak mówiono: do usług... odpowiedziała Aniela i tak też powtarzam; lecz przebacz mi dobrodzieju, jeżelim pana obraziła...
— To nie mnie obraziłaś, ciotko Anielo, to składnię.
— Przeproszę ją za pierwszym razem, gdy ją spotkam... odrzekła pokornie.
— Dobrze, ciotko Anielo, dobrze, może wypijesz szklaneczkę wina?
— Dziękuję bardzo, nie piję nigdy wina.
— To bardzo źle, wino nie jest zakazane prawem kościelnem.
— O! ja nie dlatego nie pijam wina, że jest zakazanem, tylko, że butelka dziesięć sous kosztuje.
— Zawsze więc jesteś skąpą, ciotko Anielo?... spytał ksiądz, rozsiadając się w fotelu.
— Niestety! miły Boże, trzeba nią być dobrodzieju, gdy się jest biedną.
— No, no, biedną! a wynajmowanie krzeseł, które ci oddałem za nic, gdy mógłbym wziąć za to sto talarów od każdego innego.
— Ach dobrodzieju! Jakby to być mogło?... Nigdy w życiu! Chybaby się czystą wodą żywił.
— Dlatego też ofiaruję ci szklaneczkę wina, ciotko Anielo.
— Przyjmijcież, bo się wuj rozgniewa... szepnęła panna Adelajda.
— Więc to może rozgniewać pańskiego wuja?... rzekła ciotka Aniela, która umierała z chętki do wina.
— A z pewnością.
— Kiedy tak, to proszę dobrodzieja o naparsteczek, aby wam być posłuszną.
— Cóż znowu?... rzekł ksiądz, nalewając całą szklankę rubinowego burgunda... wypij mi zaraz to wszystko, ciotko Anielo, a gdy będziesz liczyć twoje talary, będzie ci się zdawać, że masz ich podwójną liczbę.
Ciotka Aniela już niosła szklankę do ust.
— Moje talary?... powiedziała, ach! dobrodzieju, nie mów takich rzeczy, jesteś sługą Bożym, gotowi ci uwierzyć.
— Pij, ciotko Anielo, pij.
Ciotka Aniela umoczyła usta, jakby dla zrobienia przyjemności księdzu i przymykając oczy, wypiła trzecią część wina ze szklanki.
— O! jakie mocne!... zawołała, nie wiem, jak można pić czyste wino!
— A ja nie wiem... rzekł ksiądz, jak można dolewać do wina wody; lecz mniejsza o to, to nie przeszkadza, że założyłbym się, iż masz spory trzosik.
— O! nie mówcie, dobrodzieju tego, nie mam nawet czem zapłacić podatków, które wynoszą trzy liwry, dziesięć sous rocznie.
I ciotka Aniela połknęła znów sporo wina.
— Wiem, że tak mówisz, jednak jestem pewny, że w dniu, gdy oddasz duszę Bogu, jeżeli twój siostrzeniec, Pitoux, będzie dobrze szukać, to znajdzie w jakiej starej, wełnianej pończosze tyle, że będzie miał za co kupić całą ulicę w Pieux.
— Księże dobrodzieju! nie mówcie tego... zawołała ciotka Aniela, uwierzą wam i zostanę zamordowaną przez jakich rozbójników, którzy palą folwarki i zabierają żniwo; uwierzą słowom takiego, jak wy, świętego człowieka, że jestem bogatą. O mój mocny Boże! mój Boże! co za nieszczęście.
I ze łzą w oku wypiła resztę wina.
— Widzisz, ciotko Anielo... rzekł ksiądz, ciągle żartując, że potrochu, tobyś do tego winka się przyzwyczaiła.
— To nic do tego nie ma... rzekła stara, ale zawsze jest ono.bardzo mocne.
Ksiądz tymczasem skończył wieczerzę.
— No, a teraz posłuchajmy, co to za nowy skandal, który niepokoi moje owieczki?... spytał.
— Oto dobrodzieju, córka Billota wróciła dyliżansem z dzieckiem.
— Doprawdy!... wyrzekł ksiądz, a ja myślałem, że je odda do podrzutków.
— I dobrze byłaby zrobiła, biedny mały nie wstydziłby się przynajmniej swej matki.
— W gruncie rzeczy, ciotko Anielo, zapatrujesz się na tę instytucję z odrębnego punktu widzenia. I pocóż tu przybyła?
— Zdaje się, iż przybyła odwiedzić matkę, gdyż pytała dzieci, czy żyje jeszcze?
— Wszak wiesz, ciotko Anielo... rzekł ksiądz ze złośliwym uśmiechem, że matka Billot zapomniała się wyspowiadać.
— O!... podjęła ciotka Aniela, to przecie nie jej wina, biedna kobieta od trzech, czy czterech lat zupełnie, jak się zdaje, straciła głowę, lecz w czasie, gdy córka nie robiła jej tyle zmartwienia, była to kobieta bardzo pobożna, bojąca się Boga, a gdy przychodziła do kościoła, brała zawsze dwa krzesła, jedno do siedzenia, drugie pod nogi.
— A jej mąż?... spytał ksiądz z oczyma błyszczącemi od gniewu, obywatel Billot, zdobywca Bastylji, ile brał krzeseł?
— Ach!... odpowiedziała naiwnie ciotka Aniela, tego ja nie wiem, on nigdy nie przychodził do kościoła, lecz za to matka Billot...
— Dobrze, już dobrze... rzekł ksiądz, ten rachunek, załatwimy w dzień jej pogrzebu.
Poczem zrobił znak krzyża:
— Zmówcie ze mną modlitwę, moje siostry.
Stare panny powtórzyły znak krzyża i zmówiły pobożnie modlitwę z księdzem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.