Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział LI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Rozpatrywanie procesu królewskiego rozpoczęte zostało dnia 13 listopada.
Saint-Just pierwszy wszedł na trybunę i zażądał śmierci.
— Nie trzeba sądzić króla długo — rzekł — trzeba go zabić!
— Trzeba go zabić; bo niema praw, aby go sądzić, on sam obalił prawo. Trzeba go zabić, jak nieprzyjaciela; tylko obywatele mogą być sądzeni. Ażeby sąd wydać na tyrana, trzeba byłoby go wprzód przerobić na obywatela. Trzeba zabić go, jako winowajcę, schwytanego na gorącym uczynku, z ręką, zbroczoną przez krew; zresztą władza królewska jest zbrodnią wieczną, król jest czemś wbrew naturze; między ludem a królem niema żadnego związku naturalnego.
Tak mówił przez całą godzinę, nie ożywiając się, nie zapalając, głosem astmatycznym, z ruchami pedantycznemi, a przy końcu każdego zdania, odzywało się, jak zgrzyt noża u gilotyny: „Trzeba go zabić”.
Mowa ta sprawiła straszne zamieszanie; żaden z sędziów nie uniknął wrażenia takiego, jak gdyby czuł zimno stali w sercu. Nawet Robespierre się przestraszył, widząc, że jego uczeń, że jego wychowanek tak wybiega naprzód i potrząsa krwawym sztandarem!
Odtąd nietylko proces został rozstrzygnięty, ale i Ludwik XVI skazany. Teraz ktoby chciał ocalić króla, samby się skazał na śmierć.
Jedenastego października przystąpiono do ostatecznego rozstrzygnięcia procesu.
Na trzy dni przedtem do więzienia Temple przybył jeden z radców miejskich, na czele deputacji Gminy i wszedł do króla, potem odczytał więźniowi rozkaz odebrania mu noży, brzytew, nożyczek, scyzoryków słowem wszelkich narzędzi ostrych, których pozbawieni są skazańcy.
Wreszcie w końcu listopada Clery przyniósł królowi wiadomość o uchwale, nakazującej Ludwikowi XVI stawić się dnia 11-go grudnia przed Konwencją.
Dnia 11-go grudnia o godzinie piątej zrana ozwały się bębny w całym Paryżu; bramy więzienia Temple otwarły się i na dziedziniec wjechała kawalerja i armaty.
O godzinie dziewiątej król i delfin udali się na śniadanie do mieszkania księżniczek i mieli razem spędzić ostatnią godzinę, i to wobec urzędników miejskich; po upływie godziny trzeba się było rozstać, a ponieważ należało udawać, że się o niczem nie wie, wszystko zamknięto w głębi serc.
Tylko delfin rzeczywiście nie wiedział o niczem; oszczędzono tej boleści jego dziecinnemu wiekowi.
O godzinie jedenastej, kiedy król uczył jak zwykle delfina, dwóch urzędników miejskich weszło oznajmiając, że przychodzą po młodego Ludwika, ażeby go zaprowadzić do matki. Król chciał się dowiedzieć, co znaczy właściwie to jakby porwanie; komisarze odpowiedzieli mu tylko, że wykonywują rozkazy Gminy.
Król ucałował syna i polecił Clery’emu zaprowadzić go do matki.
Clery wykonał zlecenie i wrócił.
— Gdzie zostawiłeś mego syna? — zapytał król.
— W objęciach matki, Najjaśniejszy Panie.
Zjawił się jeden z komisarzy.
— Panie — rzekł do Ludwika XVI — obywatel Chambon, mer Paryża (był to następca Pétiona) jest na posiedzeniu rady i przyjdzie tu niebawem.
— Czego chce ode mnie? — spytał król.
— Nie wiem — odpowiedział urzędnik.
I wyszedł, zostawiając króla samego.
Mer przybył dopiero o godzinie pierwszej; towarzyszył mu nowy prokurator Gminy — Chaumette, sekretarz Coulombeau, kilku oficerów miejskich i Santerre ze swymi adjutantami. Król powstał.
— Czego pan chcesz ode mnie? — zapytał, zwracając się do mera.
— Przychodzę po pana z mocy postanowienia Konwentu, które panu odczyta sekretarz.
W istocie sekretarz rozwinął papier i przeczytał.
„Wyrok Konwentu narodowego, który rozkazuje Ludwikowi Kapetowi...“
Na te słowa król przerwał czytającemu.
— Ja się nie nazywam Kapet — wyrzekł — to nazwisko jednego z moich przodków.
A gdy sekretarz chciał dalej czytać, dodał:
— Nie trudź się pan; czytałem to postanowienie w gazecie.
I, zwracając się do komisarzy, rzekł:
— Pragnąłem był, ażeby mój syn pozostawiony mi był przez te dwie godziny, przez które na panów czekałem: te dwie godziny okrutne stałyby się wtedy dla mnie godzinami słodkiemi. Zresztą, tak mnie tu już traktują od czterech miesięcy. Pójdę z panami nie dlatego, ażeby być posłusznym Konwentowi, lecz dlatego, że nieprzyjaciele moi mają siłę w swem ręku...
— To chodź pan... odparł Chambon!
Pierwszy wyszedł Chambon, król za nim.
Zeszedłszy ze schodów, więzień popatrzył niespokojnie na strzelby, piki, a zwłaszcza na kawalerzystów błękitnych, o których istnieniu jeszcze nie wiedział; potem rzucił ostatnie spojrzenie na wieżę i ruszono w drogę.
W progu maneżu, Santerre położył mu rękę na ramieniu; zaprowadził przed deputowanych i posadził na tym samym fotelu i na tem samem miejscu, gdzie zaprzysięgał był konstytucję.
Gdy król wszedł, deputowani nie ruszyli się z miejsca jeden, tylko z nich, kiedy monarcha przechodził obok niego, podniósł się i skłonił.
Król, zdziwiony, obrócił się i poznał Gilberta.
— Dzień dobry, panie Gilbert!... wyrzekł.
Poczem dodał do Santerra:
— Pan znasz pana Gilberta, to dawny mój lekarz; zapewne nie będziesz miał do niego zbyt wielkiej urazy za to, że mi się skłonił?..
Zaczęło się badanie.
Majestat niedoli znikł wobec widowni publicznej: król nietylko odpowiadał na zadane mu pytania, ale odpowiadał źle, wahająco, jąkając się, zmyślając, ośmieszając się, jakby jaki adwokat prowincjonalny, broniący sprawy o mur graniczny.
Badianie trwało do godziny piątej. O godzinie piątej, Ludwik XVI wprowadzony został do sali narad, gdzie zaczekał na powóz.
Gdy powóz zajechał, król zszedł na podwórzec.
Nieczysta wrogów krew,
Niech wsiąknie w naszą błoń.
Przez drogę król milczał, pogrążony w zadumie.
O czem myślał? czy o pięknej swej marynarce, tak zwycięskiej w Indjach; o swym porcie Cherbourgu, zdobytym na Oceanie; o swym wspaniałym kostjumie admiralskim, szkarłatnym i złocistym, tak odmiennym od tego, który miał na sobie w tej chwili; czy o tych armatach, grzmiących radośnie w dniach jego pomyślności?
Jakże daleko był od tego wszystkiego biedny król Ludwik XVI, uwięziony w tej lichej dorożce, toczącej się zwolna i przerzynającej te fale ludu cisnącego się, ażeby go zobaczyć, te rzesze brudne, wezbrane z rynsztoków paryskich.
Gdy król powrócił do więzienia Temple, zaraz zażądał, ażeby go zaprowadzono do rodziny; odpowiedziano mu, iż niema żadnego w tym przedmiocie rozkazu.
Ludwik zrozumiał, że jak każdy skazaniec, którego proces śmiercią skończyć się, może, trzymany miał być w odosobnieniu.
Potrzeba było jednak wynaleźć jakikolwiek sposób porozumiewania się w tem odosobnieniu. Sposób ten wynalazł Clery, przybrawszy do pomocy służącego księżniczki Elżbiety, niejakiego Turgy. Turgy i Clery spotykali się, schodząc i wchodząc; ale czujność municypalistów utrudniała im wszelką rozmowę. Jedyne słowa, które mogli między sobą zamienić, ograniczały się na wyrazach:
— Król ma się dobrze. Królowa, księżniczka i dzieci zdrowe.
Pewnego dnia jednakże, Turgy wręczył mały bilecik Cleremu.
— Pani Elżbieta wsunęła mi go w rękę, oddając serwetę... — szepnął koledze.
Clery pobiegł z bilecikiem do króla.
W braku pióra, atramentu i ołówka, wykłuty był szpilką na kawałku papieru i zawierał te słowa:
— Jesteśmy, zdrowi, mój bracie, napisz i ty do nas.
Król odpisał; bo od chwili rozpoczęcia procesu, powrócono mu przyrządy do pisania.
Oddał otwarty list Cleremu i powiedział:
— Przeczytaj, mój drogi Clery, aby się przekonać, że nie mieści w sobie nic kompromitującego.
Clary skłonił się z uszanowaniem i odsunął rękę króli, zaczerwieniwszy się po uszy.
W dziesięć minut Turgy dostał odpowiedź.
Tegoż dnia Turgy, przechodząc koło pokoju Clerego, rzucił pod łóżko, przez drzwi uchylone, kłębek nici; kłębek ten ukrywał drugi bilecik od pani Elżbiety. Było to wskazanie możliwego sposobu korespondowania.
Clery nawinął nici około listu króla i schował kłębek w szafie z talerzami; Turgy znalazł go i włożył odpowiedź w to samo miejsce.
W ten sposób więźniowie mieli codzienne o sobie wiadomości.
Położenie króla moralnie zresztą pogorszyło się bardzo od czasu, gdy stanął przed Konwencją.
Sądzono, że Ludwik XVI albo pójdzie za przykładem Karola I-go, którego historję znał tak dobrze i nie odpowie nic Konwencji; albo odpowie jej pogardliwie, dumnie, w imieniu władzy monarchicznej, nie jako skazany, ulegający sądowi, ale jako rycerz, przyjmujący wyzwanie i podnoszący rzuconą sobie rękawicę.
Na nieszczęście, Ludwik XVI nie miał na tyle rycerskiej natury, aby obrać sposób jeden lub drugi.
Odpowiadał, jak już powiedzieliśmy, niejasno i niezręcznie; a czując, że wobec dowodów, które wpadły w moc nieprzyjaciół, sam sobie nie poradzi, zażądał obrońcy.
Po hałaśliwej naradzie, odbytej po odjeździe króla, przychylono się do tego żądania.
Nazajutrz czterech członków Konwencji, poszło zapytać obwinionego, kogo obrał sobie za obrońcę.
Król zażądał pana Target, lecz ten odmówił nikczemnie, blednąc z obawy przed współczesnymi, aby zarumienić się ze wstydu przed potomnością. Ale następnego dni i po stawieniu się króla w Konwencji, prezydujący otrzymał list tej treści:
Nie wiem, czy Konwencja da Ludwikowi XVI obrońcę i czy zostawi mu wybór tegoż; jeżeli się to jednak stanie, pragnąłbym, aby Ludwik XVI wiedział, że gotów mu jestem służyć. Nie żądam, abyś pan Zawiadamiał Konwencję o mojej ofierze; daleki bowiem jestem od uważania się za tyle znamienitą osobistość, aby się mną zajmowano, że byłem jednak dwa razy wzywany do rady tego:, który był moim panem, w czasie, gdy obowiązki te były upragnione dla każdego, winien mu więc jestem oddać usługę teraz, gdy wiele osób uważa ją za rzecz niebezpieczną.
„Gdybym wiedział inny sposób przesłania mej propozycji, nie śmiałbym was utrudzać.
„Sądziłem też, że na stanowisku jakie zajmujecie, najłatwiej wam będzie przesłać to zawiadomienie pod właściwym adresem.
„Pozostaję z szacunkiem i t. d.
Nadeszły dwa inne jeszcze żądania równocześnie; jedno od adwokata z Troyes, pana Sourdat, który pisał śmiało: „Zdecydowany jestem bronić Ludwika XVI, bo mam wiarę w jego niewinność!“ drugie od Olimpji de Conges, improwizatorki, która dyktowała swoje komedje, bo, jak mówiono, pisać nie umiała.
Król w braku Targeta, wziął Malesherba i Troncheta; ci zaś, nagleni pośpiechem, przybrali sobie adwokata Deseze.
Dnia 14-go grudnia, oznajmiano Ludwikowi, że będzie mu dozwolone widzieć się ze swymi obrońcami, i że tegoż dnia pan Malesherbes złoży mu wizytę.
Poświęcenie się tego ostatniego rozczuliło monarchę bardzo, jakkolwiek usposobienie czyniło go nieprzystępnym dla wzruszeń tego rodzaju.
Na widok wschodzącego z prostotą siedmdziesięćioletniego starca, serce Ludwika wezbrało, a ramiona jego, które otwierały się tak rzadko, roztwarły się, przyczem więzień cały we łzach zawołał;
— Chodź, mój — drogi panie Malesherbes, chodź, niech cię uściskam!
Przycisnął prawnika do piersi, a uczuciem i mówił dalej:
— Wiem z kim mam do czynienia; przygotowany jestem na śmierć i oczekuję jej spokojnie. Takim, jakim mnie widzisz w tej chwili, pójdę na rusztowanie.
Dnia 16-go deputacja przybyła do Temple. Składało ją czterech członków konwencji; Valaze, Cochon, Grandpre i Duprat.
Czterej ci panowie wchodzili także w skład dwudziestu deputowanych, powołanych do zbadania procesu króla.
Przynieśli królowi akt oskarżenia i papiery, dotyczące jego sprawy.
Cały dzień zeszedł na sprawdzaniu dowodów; każdy dowód czytany był przez sekretarza, a po przeczytaniu go Valeze mówił;
— Czy pan to przyznajesz?...
Król odpowiadał „tak“ lub „nie“, i wszystko było skończone.
W kilka dni później ciż sami komisarze powrócili i przeczytali królowi pięćdziesiąt jeden nowych dowodów, które podpisał i oparafował tak samo jak dawniejsze.
Ogółem sto pięćdziesiąt osiem dowodów rzeczowych, których odpisy zostawiono Ludwikowi.
Dnia 26-go król miał po raz drugi stanąć przed kratami Konwencji.
Ponieważ broda mu urosła, zażądał brzytwy, dano mu ją, ale z warunkiem, że ogoli się w obecności czterech municypalistów.
Dnia 25-go, o 11-tj wieczór, zaczął pisać testament.
Testament ten jest tak znany, że jakkolwiek akt to rozrzewniający i chrześcijański, nie powtarzamy go tutaj.