Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział LII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ LII.
WYROK.

Nadszedł dzień 26-go i zastał króla przygotowanym na wszystko, bo i na śmierć nawet.
Zrobił testament w przeddzień, a obawiał się, nie wiedzieć dlaczego, że go zamordują nazajutrz w Konwencji.
Królowa została uprzedzona, że król po raz drugi udaje się na posiedzenie. Odgłosy bębnów, ruchy wojska byłyby ją przestraszyły, ale Clery znalazł sposobność uprzedzić ją wprzód o przyczynie.
O dziesiątej rano Ludwik XVI pojechał pod strażą Chambona i Santerra.
Przybywszy do Konwencji, musiał czekać całą godzinę.
Odbywała się dyskusja, na której nie mógł być obecnym.
Po skończonej rozprawie, prezydujący oświadczył zgromadzonym, że skarżony i jego obrońcy gotowi są stanąć przed kratami.
Król ukazał się w towarzystwie panów Malesherbes, Tronchet i Deseze.
— Ludwiku Kapet?... — wyrzekł prezes, Konwencja postanowiła przesłuchać cię w dniu dzisiejszym.
— Obrońca przeczyta obronę moją... odrzekł Ludwik XVI.
Zapanowało głębokie milczenie; całe Zgromadzenie zrozumiało, że można było pozostawić kilka godzin królowi, którego władzę niweczono i o którego życiu stanowiono.
Zgromadzenie, w którem pewna liczba członków dała dowody wyższego umysłu, oczekiwało też może wielkiej rozprawy, przypuszczało, że monarchja Burbonów, zstępująca już do krwawego grobowca, okryta śmiertelnym całunam, podniesie się nagle, ukaże swój majestat umierający i wypowie kilka słów takich, które zapisuje historja, a wieki powtarzają.
Nic się podobnego jednakże nie stało; mowa adwokata Desese była prawdziwą mową adwokacką.
Deseze, zamiast porywać, gderał tylko; nie zależało na tem, by być zwięzłym, potrzeba było być poetycznym; potrzeba było do serca przemówić, nie rozumować.
Ale może z końcem tej mowy.pospolitej, Ludwik XVI zabierze głos, ponieważ bronić ma się sam siebie, może bronić się będzie jako król, z wielkością i szlachetnością?...
— Panowie... — rzekł, przedstawiono wam środki mojej obrony; nie będę ich powtarzał. Gdy przemawiam do was może po raz ostatni, oświadczam, że sumienie moje nic mi nie wyrzuca, że obrońcy moi, powiedzieli szczerą prawdę.
Nie przypuszczałem nigdy, aby postępowanie moje rozbieranem było publicznie; ale serce mi się rozdziera na widok aktu oskarżenia, w którym mnie posądzają, że chciałem przelać krew ludu, a szczególniej, że nieszczęścia 10-go sierpnia ja sprowadziłem.
Oświadczam, że liczne dowody miłości, jakie dawałem memu ludowi, oraz sposób mego postępowania, powinny były dowieść, iż nie obawiałem się nigdy o siebie dla ocalenia krwi jego“.
Konwencja zdumiona zapytała:
— Nie masz pan nic więcej dodać do swojej obrony?
— Nic... — odrzekł król.
— Możesz pan zatem odejść.
Ludwik opuścił salę.
Zaprowadzono go do jednego z przyległych pokojów. Tam wziął w objęcia pana Deseze i przycisnął do serca; poczem, ponieważ adwokat cały był w potach, więcej ze wzruszenia niż z utrudzenia, Ludwik XVI znaglił go do zmieniema bielizny i sam rozgrzał mu przy kominku koszulę.
O piątej po południu, powrócił do Temple. W godzinę później, w chwili gdy wstawał od stołu weszli trzej jego obrońcy. Prosił ich aby zjedli coś chłodzącego; jeden tylko Deseze przyjął zaproszenie. Gdy się posilał, Ludwik XVI powiedział do pana Malesberbes;
— Widzisz więc pan teraz, że nie myliłem się od pierwszej chwili, i że wyrok śmierci wydany był na mnie, zanim zostałem przesłuchanym.
— Najjaśniejszy Panie... — odparł Malesherbes, wychodząc ze Zgromadzenia, otoczony zostałem mnóstwem dobrych obywateli, a ci mnie zapewnili, że nie zginiesz, lub przynajmniej, że zginiesz po nich i po ich przyjaciołach.
— Czy znasz ich pan?... — zapytał król z żywością.
— Nie znam; ale poznałbym po twarzach.
— A zatem... — podjął król, staraj się pan zebrać ich kilku i powiedz im, że nie darowałbym sobie nigdy, gdyby choć jedna kropla krwi miała być przelaną z mojego powodu! Nie chciałem jej wylewać wtedy, gdy byłaby może tron mój ocaliła i życie; nie chcę tembardziaj teraz, gdy poświęciłem jedno i drugie.
Pan Malesherbes opuścił w istocie króla, aby spełnić dany mu rozkaz.
Nadszedł dzień 1-go stycznia 1793 roku.
Trzymany w najściślejszem odosobnieniu Ludwik XVI miał już tylko jednego służącego przy sobie. Rozmyślał ze smutkiem o tem osamotnieniu w dniu tak uroczystym, gdy Clery zbliżył się do jego łóżka.
— Najjaśniejszy Panie... rzekł zcicha, przychodzę złożyć Waszej królewskiej mości najgorętsze życzenia, aby się nieszczęścia wasze skończyły.
— Dziękuję ci, Clery... odpowiedział król, podając mu rękę.
Clery ujął tę rękę, ucałował ją i okrył łzami; poczem pomógł ubrać się panu.
W tejże chwili weszli municypaliści.
Ludwik przyjrzał się jednemu po drugim a widząc trochę litości na twarzy jednego z nich, podszedł do niego.
— Zechciej mi pan oddać wielką przysługę! rzekł.
— Jaką?... zapytał ów człowiek.
— Pójdź do rodziny mojej i zanieś jej odemnie życzenia, przy rozpoczynającym się nowym roku.
— Dobrze... — powiedział urzędnik, widocznie rozrzewniony.
— Dziękuję!... — rzekł Ludwik XVI. Mam nadzieję, że Bóg odda ci to, co dla mnie czynisz.
Po chwili, municypalista, który chodził do królowej, powrócił i rzekł:
— Rodzina dziękuje za życzenia i przesyła swoje.
Król uśmiechnął się smutno.
— Cóż to za dzień nowego roku!... — powiedział.
Dnia 16-go miał być wydany wyrok.
Pan Malesherbes siedział tegoż rana dosyć długo u króla; około południa wyszedł, mówiąc, że przyjdzie zdać sprawę z głosowania, gdy będzie ukończonem.
Głosowanie miało odpowiedzieć na trzy pytania, straszliwie proste.
1. Czy Ludwik jest winny?
2. Czy nastąpi odwołanie się od sądu Konwencji do sądu ludu?
3. Jaka ma być kara?
W dodatku, ażeby przyszłość wiedziała, że jeżeli głosowano nie bez nienawiści, to przynajmniej bez obawy, potrzeba było, ażeby głosowanie odbyło się publicznie.
Żyrondysta Birotteau żądał, aby każdy wyszedł na trybunę i objawił głośno zdanie swoje.
Jeden z Górali, Leonard Bourdon, poszedł jeszcze dalej; żądał postanowienia, aby głosy były podpisywane.
I zaczęło się to wielkie a straszne posiedzenie, które trwało siedemdziesiąt dwie godziny.
Na pierwsze pytanie: Czy Ludwik jest winnym, sześćset osiemdziesiąt trzy głosy odpowiedziały: Tak. Co do drugiego: Czy decyzja Konwencji będzie poddaną ratyfikacji ludu, dwieście osiemdziesiąt i jeden głosów przemawiało za odwołanie się do ludu; czterysta dwadzieścia trzy przeciw.
Następnie szło trzecie pytanie, najważniejsze i ostateczne: Jaka będzie kara?
Gdy wniesiono to trzecie pytanie, była już ósma wieczorem, trzeciego dnia sesji. Był to dzień styczniowy — smutny, zimny i dżdżysty; wszyscy byli znudzeni, zniecierpliwieni, utrudzeni; siły ludzkie, tak aktorów, jako i widzów, wyczerpały ssę po czterdziesto-pięcio godzinnem obradowaniu.
Każdy deputowany wchodził po kolei na trybunę i opowiadał się za jednym z tych czterech wyroków: uwięzieniem, deportacją, śmiercią z odroczeniem, lub odwołaniom się do ludu, za śmiercią.
Wszelkie oznaki zadowolenia lub niezadowolenia były wzbronione, a jednakże gdy galerje słyszały co innego niż słowo: śmierć! szemranie się podnosiło.
Raz jednakie słowo to wyszydzono i wygwizdano: a było to gdy Filip Egaliite (sławny Filip książę Orleański, ojciec Ludwika-Filipa, późniejszego króla francuskiego) wszedł na trybunę i powiedział:
— Przejęty jedynie obowiązkiem, przekonany, że wszyscy ci, którzy targnęli się lub targną w przyszłości na wszechwładztwo ludu, zasługują na śmierć, głosuję za śmiercią!...
Śród tego strasznego aktu, jeden deputowany chory, nazwiskiem Duchatel, kazał się przynieść do Konwencji w szlafroku i szlafmycy. Głosował za wygnaniem. Głos ten przyjęto, ponieważ dążył do ułagodzenia. Vergniaad, przewodniczący z 10-go sierpnia, był znowu przewodniczącym w dniu 19-tym stycznia i ogłosiwszy detronizację miał jeszcze ogłosić wyrok śmierci.
— Obywatele! — powiedział — spełniliśmy wielkie dzieło sprawiedliwości. Mam nadzieję, że uczucie ludzkości skłoni was do zachowania.religijnego milczenia; skoro sprawiedliwość przemówiła, kolej powinna przyjść na ludzkość.
I przeczytał rezultat balotowania.
— Obywatele! — powiedział Vergniaud z wyrazem głębokiej boleści, oświadczam w imieniu Konwencji, że Ludwik Kapet de Bourbon, skazany jest na karę śmierci.
Było to w sobotę dnia 19-go wieczór, ale dopiero w niedzielę o trzeciej rano Vergniaud ogłosił wyrok.
Przez ten czas Ludwik XVI pozbawiony wszelkich stosunków na zewnątrz, wiedział, że los jego się rozstrzyga, i sam, zdala od żony i dzieci, składał życie swe i śmierć w ręce Boga.
W niedzielę rano, 20-go stycznia, o szóstej godzinie, pan Malesherbes wszedł do króla. Ludwik XVI nie spał już i, odwrócony od lampy, która stała na kominku, stał wsparty łokciem na stole, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Odgłos kroków obrońcy zbudził go z marzenia.
— A więc?... — zapytał, spostrzegłszy adwokata.
Pan Malesharbes nie śmiał odpowiedzieć, ale więzień mógł wyczytać z jego przygnębionej twarzy, że wszystko skończone.
— Śmierć! powiedział Ludwik — byłem tego pewny.
Roztworzył ramiona, przycisnął pana Malesharbes ze łzami do piersi i powiedział:
— Panie Malesherbes, od dwóch dni rozpamiętywam, czy w ciągu mego panowania mogłem zasłużyć na najmniejszy choćby wyrzut moich poddanych, i przysięgam ci z całą szczerością serca, jak człowiek, który stanie wkrótce przed Bogiem, że chciałem zawsze dobra mego ludu i nie miałem żadnego pragnienia, któreby mu było przeciwnem.
Wszystko to odbywało się wobec Clérego, płaczącego rzewnemi łzami. Król ulitował się nad tą boleścią, pociągnął pana Malesherbes do swego gabinetu i zamknął się z nim prawie na godzinę; poczem wyszedł, raz jeszcze ucałował obrońcę i prosił go, aby powrócił wieczorem.
Około drugiej przybyła rada wykonawcza odczytać wyrok więźniowi.
Na czele szli: Garat, minister sprawiedliwości, Lebrun, minister spraw zagranicznych, Grouvelle, sekretarz rady, prezes i prokurator Gminy, oraz prezes i oskarżyciel publiczny trybunału kryminalnego.
Santerre wyprzedzał wszystkich.
— Zamelduj radę wykonawczą! — powiedział do Clerego.
Kamerdyner zabierał się do spełnienia rozkazu, ale król, który usłyszał jakiś hałas, oszczędził mu te przykrości; otworzył drzwi i ukazał się w przedpokoju.
Wtedy Garat w kapeluszu na głowie, zabrał głos i powiedział:
— Ludwiku Kapet!... Konwencja narodowa poleciła tymczasowej radzie wykonawczej oznajmić wam wyrok, z 15-go, 16, 17, 19 i 20-go stycznia i te wam sekretarz rady odczyta.
Grouvelle rozwinął papier i czytał głosem drżącym artykuły wyroku.
Podczas czytania, twarz króla pozostała zupełnie spokojną, fizjognomia tylko jego wyraziła dwa uczucia bardzo dobitne; przy słowach: „winny spisku“, pogardliwy uśmiech przesunął się po ustach monarchy; przy wyrazach: „poniesie karę śmierci!“ wzniósł do nieba wejrzenie, zdające się łączyć go z Bogiem.
Po skończonem czytaniu, zbliżył się do Grouvella, wziął z jego rak wyrok, złożył go, schował do pugilaresu, a wyjął stamtąd inny papier, który podał ministrowi Garat.
— Panie ministrze sprawiedliwości — rzekł — proszę o oddanie natychmiast tego listu Konwencji narodowej.
Ponieważ minister zdawał się wahać, król dodał:
— Przeczytam panu o co chodzi.
I odczytał głosem, który stanowił kontrast z niepewnym głosem Grouvella, list następujący:
„Żądam trzech dni zwłoki dla przygotowania się na śmierć; żądam nadto, abym mógł widzieć swobodnie osobę, którą wskażę komisarzom Gminy, żądam, aby też osoba wolną była od wszelkiej obawy i odpowiedzialności za czyn miłosierdzia, który ma spełnić przy mnie.
„Żądam, aby rada generalna oswobodziła mnie od nieustannej czujności, jaką rozciągnęła nade mną od dni kilku.
„Żądam, aby dozwolono mi w tymże przeciągu czasu, widzieć moją rodzinę, kiedy zechcę i to bez świadków, pragnąłbym, aby Konwencja narodowa zajęła się natychmiast losem tejże mojej rodziny, i dozwoliła jej usunąć się — gdzie uzna za stosowne.
„Polecam dobroczynności narodu wszystkie osoby, należące do mego dworu; dla wielu z nich całe utrzymanie stanowiły ich obowiązki, a że nie pobierają teraz pensyj, są zapewne w wielkiej potrzebie; pomiędzy pobierającymi wsparcie było wielu starców, kobiet i dzieci. Żyli oni z tego jedynie.
Dan w wieży Temple, dnia 20-go stycznia 1793 roku.

Ludwik“

Garat wziął list.
— Panie! rzekł — list ten natychmiast oddany będzie Konwencji.
Wtedy król otworzył znowu pugilares i wydobył z niego małą ćwiartkę papieru.
— Jeżeli Konwencja przyzwoli na moje żądanie co do osoby, którą życzyłbym mieć przy sobie oto jej adres — powiedział.
Był to następujący adres, skreślony ręką pani Elżbiety:
„Pan Edgeworth de Firmont, Nr. 483, ulica Bac“.
Poczem, nie mając już nic do powiedzenia, król cofnął się o krok w tył, jak w czasach gdy, dając posłuchania, ruchem tym wskazywał, że audiencja jest skończona. Ministrowie i ich asysta odeszli.
— Clery — powiedział król do swego kamerdynera, który, czując, że kolana uginają się pod nim, o mur się oparł — każ mi podać obiad.
Clery poszedł do jadalnego pokoju, aby wypełnić rozkaz; zastał tam dwóch municypalistów i ci przeczytali mu rozkaz, wzbraniający królowi używać noża i widelca. Jeden tylko nóż miał być powierzony Cleremu do pokrajania mięsa swemu panu i to w obecności dwóch komisarzów.
Roakaz ten powtórzono królowi, ponieważ Clery nie chciał się podjąć tego.
Król rozłamał chleb i pokrajał mięso łyżką; przeciwko swemu zwyczajowi jadł niewiele; obiad trwał zaledwie kuka minut.
O szóstej zameldowano ministra sprawiedliwości.
Król podniósł się na jego przyjęcie.
— Panie — powiedział Garat — oddałem wasz list Konwencji, a ta poleciła mi dać wam następującą odpowiedź:
„Dozwala się Ludwikowi Kapetowi dobrać sobie duchownego, jakiego wyznania zechce, oraz widzieć się z rodziną bez świadków.
„Naród, zawsze wspaniałomyślny i sprawiedliwy, zajmie się losem jego rodziny.
„Przyznanem będzie oficjalistom jego domu, należne im wynagrodzenie.
„Konwencja narodowa przeszła do porządku dziennego, co do zwłoki“.
Król skinął głową, a minister odszedł.
— Obywatelu ministrze — zapytali Garata municypalni, będący na służbie — w jaki sposób Ludwik Kapet będzie mógł widzieć się z rodziną?
— Ależ na osobności — odpowiedział Garat.
— Niepodobna! z rozkazu Gminy nie możemy stracić go z oczu ani we dnie, ani w nocy.
Rzecz w istocie była kłopotliwą, pogodzono jednakie wszystko, decydując, że król zobaczy się z rodziną w sali jadalnej, w ten sposób, aby przez drzwi oszklone widzieć go było można, drzwi jednak będą zamknięte, aby nie był słyszanym.
Podczas tego król mówił do Clerego:
— Zobacz, czy minister sprawiedliwości jest jeszcze i poproś go tutaj.
Po chwili minister powrócił.
— Panie, — rzekł król — zapomniałem zapytać was, czy znaleziono księdza Edgeworth de Firmont, i kiedy będę go mógł zobaczyć?
— Przywiozłem go z sobą — powiedział Garat — jest w sali rady i przybędzie zaraz.
W istocie, w chwili, gdy minister sprawiedliwości kończył te słowa, ksiądz Edgeworth de Firmont ukazał się na progu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.