Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział LIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ LIII.
DZIEŃ DWUDZIESTY PIERWSZY STYCZNIA.

Edgeworth de Firmont był spowiednikiem pani Elżbiety; minęło już sześć tygodni, gdy król, przewidując wyrok śmierci, radził się siostry co do wyboru księdza, jaki miał mu towarzyszyć w ostatnich chwilach, a księżniczka z płaczem poradziła bratu księdza de Firmont.
Ten zacny duchowny, rodem Anglik, uniknął szczęśliwie rzezi wrześniowej i usunął się do Choisy-le-Roi pod nazwiskiem Essex; pani Elżbieta znała jego podwójny adres i uprzedziwszy go w Choisy, spodziewała się, że w chwili wyroku znajdzie się w Paryżu. Nie myliła się; ksiądz: Edgeworth, jak mówiliśmy, przyjął posłannictwo z radosnym poddaniem.
Król poprowadził go do swego gabinetu i tam się z nim zamknął.
O ósmej wieczór król wyszedł i zwrócił się do komisarzy:
— Bądźcie, panowie, łaskawi, poprowadzić mnie do mojej rodziny.
— To być nie może, ale jeżeli pan sobie życzysz, przyprowadzimy ją tutaj — odpowiedział jeden z komisarzy.
— Niech i tak będzie — odparł król — bylebym mógł widzieć ją w moim pokoju, swobodnie i bez świadków.
— Nie w pańskim pokoju — zauważył ten sam urzędnik — ale w pokoju jadalnym; postanowiliśmy to właśnie z ministrem sprawiedliwości.
— Jednakie, — powiedział król — słyszeliście panowie, że postanowienie Konwencji dozwalało mi widzieć się z rodzimą bez świadków.
— Tak, to też będziesz pan z nią bez świadków; drzwi zostaną zamknięte, przez szyby tylko będziemy mieć was na oku.
— Dobrze, róbcie, jak chcecie.
Municypalni wyszli, a król przeszedł do jadalnego pokoju; Clery udał się za nim, usuwał stół na bok, ustawiał krzesełka pod ścianą aby zrobić więcej wolnego miejsca.
— Clery — rzekł król — przynieśno szklanicę wody, może królowa będzie się potrzebowała napić... I, mój Clery, poproś także pana de Firmonta, aby nie wychodził z mego gabinetu; boję się, żeby widok jego nie zrobił za wielkiego wrażenia na mojej rodzinie.
O wpół do dziewiątej drzwi się otwarły — Królowa weszła pierwsza, trzymając syna za rękę; za nią księżniczka i pani Elżbieta.
Król wyciągnął ramiona; obie kobiety i dzieci rzuciły się ku niemu z płaczem.
Clery wyszedł i drzwi zamknął.
Przez kilka minut trwało głębokie milczenie, łkaniem tylko, przerywane; królowa chciała potem pociągnąć króla do jego pokoju.
— Nie, — powiedział Ludwik, powstrzymując małżonkę — tu tylko mogę was widzieć.
Królowa i rodzina królewska dowiedziała się o wyroku od roznosicieli dzienników, ale nie znała szczegółów procesu; król je opowiedział, uniewinniając tych, którzy go na śmierć skazali i zwracając uwagę królowej, że ani Pétion ani Manuel nie głosowali za śmiercią.
Królowa słuchała, a gdy chciała przemówić, wybuchała znowu płaczem. Pani Bóg wynagradzał biednego więźnia; dozwolił mu w ostatniej godzinie być uwielbianym przez wszystkich, nawet przez królową.
Marja-Antonina, jak czytelnicy mogli się już byli przekonać, dawała się łatwo pociągać obrazowej stronie życia; posiadała ona tę żywą wyobraźnię, która więcej daleko, aniżeli charakter, czym kobiety nierozważnemi; królowa nierozważną była całe życie, nierozważną w przyjaźni, nierozważną w miłości. Uwięzienie ocaliło ją z punktu widzenia moralnego; wróciła do czystych i świętych uczuć rodzinnych, od których ją żądze młodości oderwały, a że oddawała się wszystkiemu z zapałem, doszła do pokochania w nieszczęściu tego króla, tego małżonka, w którym w dniach jego pomyślności, widziała stronę pospolitą i śmieszną. Varennes i dzień 10-go sierpnia pokazały jej Ludwiika XVI-go jako człowieka bez inicjatywy, bez stałości, ociężałego i prawie trwożliwego; w Temple zaczęła spostrzegać, że źle osądziła jako żona — męża, jako królowa — króla, w Temple zobaczyła go spokojnym, cierpliwym na zniewagi, łagodnym i stałym; wszystko, co było w niej z oschłości światowej, zmiękło, rozpłynęło się i obróciło na korzyść uczuć dobrych. Jak wprzód zanadto pogardzała Ludwikiem XVI, tak teraz zanadto go pokochała.
— Niestety! — powiedział król do pana Firmont — trzebaż, abym kochał tak bardzo, i był tak czule kochanym!
Przy tem ostatniem też widzeniu, królowa dała się pociągnąć uczuciu, które podobnem było do wyrzutów sumienia. Chciała poprowadzić małżonka do jogo pokoju, aby tam chwilę z nim sam na sam pozostać; gdy dowiedziała się, że to jest niepodobnem, próbowała pociągnąć go we framugę jednego z okien.
Tam, byłaby zapewne padła mu do nóg, a wśród łez i szlochań prosiła o przebaczenie; król jednak zrozumiał wszystko, wstrzymał ją i wyciągając testament z kieszeni rzekł:
— Przeczytaj to, ukochana żono.
A potem wskazał jej paragraf, który królowa odczytała półgłosem:
— „.Proszą małżonkę moją, aby mi przebaczyła wszystko złe, jakie cierpi dla mnie, zgryzoty, jakich mogłem stać się przyczyną w ciągu naszego związku; może też być pewną, że nie mam żadnej urazy do niej, jeżeliby sądziła, że ma sobie coś do wyrzucenia“.
Marja-Antonina ucałowała rękę króla; w tych słowach, może być pewną, że nie mam żadnej urazy do niej, mieściło się wspaniałomyślne przebaczenie; w tych znowu: gdyby sądziła, że ma sobie cośkolwiek do wyrzucenia, wielka delikatność.
A zatem umrze spokojnie, biedna Magdalena; miłość jej dla króla jakkolwiek spóźniona, uczyniła ją godną miłosierdzia boskiego i ludzkiego. Przebaczenie otrzymała nie zcicha, nie w tajemnicy, jakby pobłażanie, którego król sam się wstydził, ale głośno i publicznie.
Któżby się ośmielił wyrzucać coś tej, która miała stanąć wobec potomności podwójnie uwieńczona — aureolą męczeństwa i przebaczeniem małżonka?
Uczuła to; zrozumiała, że od tej chwili silną jest wobec dziejów; ale niemniej przeto stała się słabą wobec tego, którego pokochała tak późno, czując, że go nigdy dosyć nie kochała. Nie słowa już wyrywały, się z piersi nieszczęśliwej kobiety, ale krzyki łkaniem przerywane; mówiła, że chce umrzeć wiraz z mężem i jeżeli odmówią jej tej łaski, zamorzy się głodem.
Municypaliści, patrzący na tę scenę boleści, przez drzwi oszklone, nie mogli jej znieść dłużej, odwrócili zrazu oczy; poczem, gdy nic nie widząc, słyszeli jęki, stali się poprostu ludźmi i zaleli łzami.
Śmiertelne to pożegnanie trwało prawie dwie godziny.
O kwadrans na jedenastą król podniósł się pierwszy; żona, siostra i dzieci uczepiły go się wtedy, jak owoce drzewa: król i królowa trzymali każde za jednę rękę delfina; córka królewska po lewej stronie ojca w bok go całowała; pani Elżbieta schwyciła wolną rękę króla; królowa otoczyła ramieniem szyję małżonka. I cała ta bolesna grupa jednem uczuciem przejęta, napełniała powietrze jękami, szlochaniem, okrzykami, między któremi słyszeć było można te tylko słowa:
— Zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż?
— Tak... tak... bądźcie spokojne!
— Jutro rano... jutro rano... o ósmej?
— Przyrzekam wami.
— Dlaczegóż nie o siódmej?..,. zapytała królowa.
— A więc dobrze.. o siódmej, powiedział król, żegnam was! żegnam!
Wymówił te słowa głosem tak stanowczym, że czuć było, iż obawia się, aby go nie odstąpiła odwaga.
Córka królewska jęknęła i padła zemdlona na podłogę. Pani Elżbieta i Clery pobiegli jej z pomocą. Król uczuł, że mu należało być silnym; wyrwał się z rąk królowej i delfina, i odszedł do siwego pokoju, wołając:
— Żegnam was! żegnam!...
Zamknął zaraz drzwi za sobą. Królowa, prawie oszalała, pobiegła do tych drzwi, nie śmiejąc prosić króla, by je otworzył, ale zanosząc się od płaczu i ciągnąc za klamkę.
Ludwik XVI nie wyszedł.
Wtedy municypalni zaczęli namawiać królowę do odejścia, powtarzając zapewnienie, że będzie mogła zobaczyć króla nazajutrz o siódmej godzinie.
Clary chciał zanieść księżniczkę, ciągle jeszcze zemdloną, do królowej, ale municypalni zmusili go do powrotu.
Król zamknął się ze swoim spowiednikiem w gabinecie wieżyczki i rzekł:
— Zapewnijmy teraz o wszystkiem, aby zająć się jedyną i wielką sprawą zbawienia.
— Najjaśniejszy Panie!... — odrzekł ksiądz — mam nadzieję, że Pan Bóg wesprze moję nieudolność; ale czy nie uważa Wasza królewska mość, że byłoby to wielką pociechą wysłuchać naprzód mszy świętej i przyjąć Komunję świętą?...
— Zapewne... rzekł król, wierzaj mi, że czułbym całą wartość podobnej łaski; ale czy się na to zgodzą moi dozorcy.
— To już moja rzecz, Najjaśniejszy Panie, pragnę dowieść Waszej królewskiej mości, że godnym jestem zaszczytu, jaki mi uczyniłeś. Pozwól mi tylko działać, Najjaśniejszy Panie, a odpowiadam za wszystko.
— Idź więc, mój ojcze — powiedział Ludwik XVI.
Ale, wzruszając ramionami, dodał;
— Nie uda ci się z pewnością.
Ksiądz skłonił się, wyszedł, zażądał, aby go poprowadzono do sali rady.
— Ten, który ma umrzeć jutro... powiedział do komisarzy, pragnie przed śmiercią wysłuchać mszy świętej, pragnie się wyspowiadać.
Municypaliści spojrzeli po sobie zdumieni; nie przyszło im nawet na myśl, aby żądano od nich czegoś podobnego.
Zwołano nieobecnych członków i zaczęto radzić. Żądanie zostało przyjęte pod dwoma warunkami: że ksiądz poda prośbę, którą podpisze swojem nazwiskiem; że ceremonja ukończoną będzie nazajutrz najpóźniej o siódmej, ponieważ więzień punkt o ósmej ma być poprowadzony na miejsce wykonania wyroku.
Ksiądz napisał prośbę i zestawił ją na biurku; poczem odprowadzono go do króla.
Powtórzył, mu tę dobrą wiadomość.
Była już godzina dziesiąta; ksiądz Edgeworth pozostał zamknięty z królem do północy.
O północy król powiedział:
— Panie Edgeworth, jestem znużony, chciałbym się spać położyć; potrzebuję sił na jutro.
Poczem zawołał dwa razy:
— Clery! Clery!
Clery przyszedł, rozebrał króla i chciał zwinąć mu włosy; lecz Ludwik XVI powiedział z uśmiechem:
— Nie warto!...
I położył się, a gdy Clery zasuwał firanki łóżka, dodał:
— Obudzisz mnie o piątej.
Zaledwie przyłożył głowę do poduszki, już zasnął; tak silnemi były potrzeby jego fizyczne.
Ksiądz de Firmont rzucił się na łóżko Clerego, a ten przepędził noc na krzesełku; miał sen niespokojny i zrywał się co chwila; usłyszał też bijącą godzinę piątą. Wstał natychmiast i zaczął rozpalać ogień. Na ten odgłos król się zbudził.
— Co? Clery... — zapytał, czy już wybiła piąta?
— Najjaśniejszy Panie... — odpowiedział kamerdyner, wybiła już na kilku zegarach, ale na naszym jeszcze nie.
I zbliżył się do łóżka.
— Dobrze spałem... — rzekł król. — Potrzeba mi tego było; dzień wczorajszy zmęczył mnie straszliwie! Gdzie jest ksiądz de Firmant?
— Na mojem łóżku.
— Na twojem łóżku! a gdzież ty noc przepędziłeś?
— Na tem krześle.
— O, przykro mi bardzo... musiało ci być niewygodnie.
— Najjaśniejszy Panie!.. — powiedział Clery, czy mogłem myśleć o sobie w podobnej chwili?
— Mój ty biedny Clery!.. — powiedział król i wyciągnął rękę, którą kamerdyner z płaczem ucałował.
Clery ubrał po raz ostatni swego pana, a gdy wybiło wpół do szóstej.
— Clery... — powiedział król, obudź księdza Firmont.
Ksiądz Firmont już wstał; usłyszał rozkaz dawany Cleremu i wszedł.
Król powitał go i poprosił, by z nim przeszedł do jego gabinetu.
Wtedy Clery urządził na prędce ołtarz, na komodzie nakrytej obrusem. Co do stroju kapłana i innych przyborów, znaleziono je w pierwszym kościele, gdzie się udano; był to kościół Kapucynów w Marais, w pobliżu pałacu Soubise.
Ody ołtarz był gotów, Clery poszedł uprzedzić króla.
Była godzina szósta gdy się msza zaczęła. Król wysłuchał jej z największem przejęciem, na klęczkach od początku do końca. Po mszy przyjął komunię a ksiądz Edgeworth, zestawiwszy go na modlitwie, wyszedł do przyległego pokoju, zdjąć szaty mszalne.
Król skorzystał z tej chwili, by podziękować Cleremu i zarazem go pożegnać, poczem powrócił do swego gabinetu; ksiądz Firmomt udał się za nim.
Clery usiadł na swojem łóżku i zaczął płakać.
O siódmej król zawołał go, poprowadził do framugi okna i powiedział:
— Oddasz tę pieczątkę memu synowi, a obrączkę żonie... Powiedz im, że ich opuszczam z boleścią!... W tej małej paczce znajdują się włosy całej naszej rodźmy; oddasz ją także królowej.
— Ależ... — zapytał Clery, czy nie zobaczycie się z niemi, Najjaśniejszy Panie?
Król zawahał się chwilę, a potem powiedział:
— Nie, stanowczo nie!.. Co prawda przyrzekłem im, że zobaczymy się jeszcze dziś rano, ale chcę im oszczędzić boleści tego okrutnego rozstania.... Jeżeli zobaczysz ich jeszcze, powiesz im, ile mnie kosztowało odjeżdżać bez ostatniego uścisku...
Przy tych słowach otarł łzy spływające po twarzy i z najboleśniejszym wyrazem w głosie dodał:
— Clery, zaniesiesz im ostatnie moje pożegnanie, nieprawdaż?...
Następnie powrócił do swego gabinetu. Municypalni widzieli jak oddawał Cleremu różne przedmioty; jeden z nich upomniał się o nie, inny jednak zaprojektował, aby pozostały u Clerego aż do decyzji rady. Ten ostatni projekt przeważył.
Przed samą siódmą jeden z urzędników zbliżył się wtedy do Clerego mówiąc:
— Zdaje mi się, że czas już, abyś się przygotował towarzyszyć królowi.
— A to po co?... — zapytał Clery ze drżeniem.
Dnieć zaczynało. Bębniono na alarm we wszystkich sekcjach Paryża; odgłos bębnów odbijał się w wieży i ścinał krew w żyłach księdza Firmonta i Clerego.
Ale król, spokojniejszy od nich, nasłuchiwał chwilę i powiedział bez wzruszenia:
— Zaczynają zapewne ściągać gwardję narodową.
Po chwili oddziały kawalerji wjechały w dziedziniec Temple; słychać było tętent kopyt i głosy oficerów.
Król nasłuchiwał i z tym samym spokojem powiedział:
— Podobno się zbliżają
Od siódmej do ósmej godziny, przychodzono w różnym czasie i pod różnemi pozorami, kołatać do drzwi gabinetu króla, i gdy za każdym razem ksiądz Edgeworth drżał, by to nie było po raz ostatni, Ludwik XVI wstawał bez wzruszenia, szedł do drzwi, odpowiadał spokojnie przychodzącym i powracał, aby usiąść przy spowiedniku.
Nareszcie o dziewiątej, drzwi roztwarły się z trzaskiem; Santerre wszedł w towarzystwie siedmiu, czy ośmiu urzędników, oraz dziesięciu żandarmów, których uszykował we dwie linje.
Posłyszawszy ten hałas, król nie czekał, aby zastukano do jego gabinetu i wyszedł.
— Przychodzicie, panowie, po mnie?... — powiedział.
— Tak, panie.
— Proszę o jednę minutę razem wszystko już skończone, mój ojcze... — powiedział, rzucając się do nóg księdza Firmont. Daj mi ostatnie błogosławieństwo i proś Boga, aby podtrzymywał mnie do końca!
Po błogosławieństwie, król podniósł się i otworzywszy drzwi gabinetu, podszedł do municypalistów i żandarmów, stojących pośrodku sypialni.
Wszyscy byli w kapeluszach na głowie.
— Daj mi kapelusz, Clery!.. — zawołał król.
Kamerdyner, cały we łzach, pośpieszy! na rozkaz, obawiając się zaś, aby pan jego nie drżał z zimna, i aby nie wzięto tego za obawę, podał mu nietylko kapelusz, ale i surdut.
Lecz król: Nie, Clery, daj mi kapelusz tylko — rzekł.
Clery podał kapelusz, a Ludwik XVI uścisnął po raz ostatni rękę wiernego sługi.
Nareszcie rozkazującym tonem, którego tak rzadko używał w życiu, zawołał.
Jedźmy, panowie!
Były to ostatnie słowa, jakie w swem mieszkaniu wymówił.


∗             ∗

Królowa rzuciła się na krzesło, szepcąc:
— Pojechał, bez pożegnania się z nami!...
Pani Elżbieta i księżniczka uklękły przed nią.
Wszystkie zatem nadzieje rozwiały się jedna po drugiej!... Spodziewano się naprzód wygnania lub uwięzienia, zawiodło; spodziewano się następnie zwłoki, i to napróżno — liczono na jakiś napad w czasie drogi, lecz i tym razem nadzieja płonną była.
Boże mój! Boże!... — krzyczała królowa.
W ostatnim tym rozpaczliwym wołaniu boskiej pomocy, wyczerpywała nieszczęśliwa kobieta resztę sił swoich...


∗             ∗

Dnia 21-stycznia umarł i pogrzebiony został Ludwik XVI.
Liczył trzydzieści dziewięć lat, pięć miesięcy i trzy dni; panował lat osiemnaście; uwięziony być pięć miesięcy i dni osiem.
Krew jego spadła nietylko na Francję, ale i na całą Europę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.