Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
WIĘZIENIE W TEMPLE.

Nim pójdziemy za Andreą do więzienia, gdzie miała być zamkniętą, jako podejrzana, idźmy za królową, którą tam, jako winną, odprowadzono.
Zaznaczyliśmy już poprzednio sprzeczność, w jakiej stanęło Zgromadzenie z gminą Paryską.
Zgromadzenie prawodawcze, jak wszystkie zgromadzenia konstytucyjne, nie postępowało zgodnie z jednostkami; popchnęło lud na drogę 10-go Sierpnia, a potem w tyle pozostało.
Sekcje zaimprowizowały słynną radę gminną, i ta właśnie rada stworzyła 10-ty sierpnia, potępiany przez Zgromadzenie. Dowodzi tego fakt, że król przeciwko Gminie szukał schronienia w Zgromadzeniu.
Zgromadzenie dało schronienie królowi; Gmina chciałaby go była pochwycić w Tuileries, i udusić pomiędzy dwoma materacami, wraz z królową i delfinem, wraz z wilczycą i z wilczkiem, jak się wyrażała.
Zgromadzenie nie dopuściło spełnienia tego zamiaru, który jakkolwiek haniebny, byłby może większe uprzedził nieszczęście...
Zgromadzenie zatem, opiekując się królem, krolową, delfinem, a nawet dworem, było Zgromadzeniem monarchicznem; Zgromadzenie rozporządzające, ażeby król mieszkał w Luxemburgu, to jest w pałacu, było także monarchicznem.
Prawda, że jak we wszystkiem, tak i w monarchizmie, bardzo różne są stopnie; prawda, że to, co było monarchicznem w oczach Gminy, a nawet Zgromadzenia, było rewolucyjnem dla innych.
Gmina zaczęła oskarżać Zgromadzenie, że jest monarchicznem; potem Robespierre zaczął wychylać z ukrycia głowę swą spłaszczoną, spiczastą, jadowitą, aby rzucić jakie oszczerstwo.
Robespierre rozpuszczał wtedy wieści, że stronnictwo silne, to jest Żyronda, ofiaruje tron księciu Brunszwickiemu. Żyronda, pierwsza wydała okrzyk: „Do broni“! było to pierwsze ramię, które ofiarowało się bronić Francję!
Gmina rewolucyjna, aby dojść do dyktatury, musiała stawiać przeszkody wszystkiemu, co robiło Zgromadzenie monarchiczne.
Zgromadzenie udzieliło królowi Lusemburg na mieszkanie. Gmina oświadczyła, że nie odpowiada za króla, jeżeli zamieszka w Luxemburgu, zapewniając, że piwnice jego łączą się z katakumbami.
Zgromadzenie nie chciało zerwać z Gminą dla takiej drobnostki; zostawiło jej zatem wybór miejsca zamieszkania królewskiego.
Gmina wybrała Temple.
Czy miejscowość dobrze została wyszukaną?...
Temple nie jest, jak Luxemburg, pałacem, którego piwnice łączą się z katakumbami, a mury na płaszczyźnie tworzą kąt ostry z Tuillieres i ratuszem; nie... jest to więzienie pod okiem Gminy, która za wyciągnięciem ręki zamyka i otwiera drzwi jego; Temple, to stary budynek odosobniony, to stara wieża niska, mocna, ciemna, ponura.
Jakim sposobem ta stara wieża pozostała w tej dzielnicy ludnej, czarna i smutna, jak sowa na świetle słonecznem?...
Gmina zadecydowała, że w Temple mieszkać będzie król i jego rodzina.
Czy było w tem jakie wyrachowanie? Nie, był to przypaek, przeznaczenie, powiedzielibyśmy zrządzenie Opatrzności, gdyby wyrażenie to nie było zbyt okrutne.
Dnia 13-go wieczorem, król, królowa, księżna Elżbieta, panie de Lamballe i de Tourzel, pan de Chamilly, kamerdyner królewski i pan Hue kamerdyner delfina, przeniesieni zostali do Temple.
Gmina tak śpieszyła z przeprowadzeniem króla do nowej jego rezydencji, że wieża nie była jeszcze gotową.
Rodzina Ludwika XVI wprowadzoną została do tej części gmachu, którą zamieszkiwał niegdyś hrabia d’Artois, gdy przyjeżdżał do Paryża.
Cały Paryż radował się mocno z tego powodu. Wprawdzie trzy tysiące pięćset obywateli poległo, ale król, ale przyjaciel cudzoziemców, ale wielki nieprzyjaciel rewolucji, ale sprzymierzeniec szlachty i księży, król, król został uwięzionym. Wszystkie domy naokoło Temple zostały iluminowane. Lampy postawiono nawet w złomach muru wieży.
Gdy Ludwik XVI wysiadł z powozu, zobaczył Santerra, na koniu o dziesięć kroków od drzwiczek. Dwa, urzędnicy municypalni czekali w kapeluszach na głowie.
— Wejdź pan! oświadczyli.
Król wszedł i myląc się naturalnie co do znaczenia swojej przyszłej rezydencji, chciał zwiedzić pokoje pałacu.
Urzędnicy uśmiechnęli się do siebie, i nie powiedziawszy nic, że to oglądanie zupełnie jest niepotrzebne, pozwolili mu zwiedzić Temple, pokój za pokojem.
Król rozporządzał swoim apartamentem, a urzędnicy cieszyli się z pomyłki, która miała się w gorycz zamienić.
O dziesiątej podano wieczerzę. Podczas wieczerzy Manuel stał przy królu; nie był to już sługa, gotów na usługi: był to dozorca więzienia, strażnik, pan!
Przypuśćmy, że wydane były dwa razem sprzeczne rozkazy, jeden przez króla, drugi przez Manuela; w takim razie wypełniano rozkaz Manuela.
I tutaj zaczęła się właściwa niewola.
O dziesiątej wszyscy zebrani byli w sali jadalnej pałacu; o jedenastej w salonie głównym.
Król jest jeszcze królem, a przynajmniej tak mu się zdaje. Nie wie nic, co się dzieje, O jedenastej jeden z komisarzów przyszedł wydać rozkaz dwom kamerdynerom: Hue i Chamilly, aby udali się za nim i zabrali trochę bielizny, którą mieli.
— Gdzież iść mamy? zapytali.
— Do nocnej rezydencji waszych panów, odpowiedział komisarz, pałac jest tylko rezydencją dzienną.
U drzwi pałacu spotkano znów urzędnika municypalnego. Szedł on naprzód z latarnią. Postępowali za nim.
Przy slabem świetle owej latarni i gasnącej już iluminacji, pan Hue starał się rozpoznać przyszłe mieszkanie króla, lecz widział tylko ciemną kopułę wieży, wznoszącą się w powietrzu jak olbrzym z granitu, z koroną ognistą na czole.
— Boże! zawołał zatrzymując się, czyżbyś pan nas do tej wieży prowadzi?
— Właśnie!... odpowiedział urzędnik municypalny, czas pałaców przeminął.
W tej chwili człowiek niosący latarnię, potknął się o pierwszy stopień krętych schodów.
Kamerdyner chciał się zatrzymać na pierwszem piętrze, ale człowiek z latarnią szedł dalej.
Nakoniec zatrzymał się na drugiem piętrze, wszedł w korytarz z prawej strony schodów, i otworzył pokój położony z prawej strony korytarza.
Jedno tylko okno oświecało tę izbę; trzy czy cztery stołki, stół i stare łóżko składało całe umeblowanie.
— Tutaj będzie sypiał twój pan!...
Powiedziawszy to, człowiek z latarnią rzucił na krzesło kołdrę i parę prześcieradeł, zapalił dwie świece, stojące na kominku i odszedł, zostawiając obydwóch kamerdynerów.
Poszedł szykować mieszkanie na pierwszem piętrze dla królowej.
Panowie Hue i Chamilly spojrzeli po sobie zdumieni. Mieli jeszcze przed pełnemi łez oczyma wspaniałe apartamenta królewskie, nie było to zatem nawet więzienie, do którego wtrącano króla; zamykano go w nędznej dziurze.
Przejrzeli pokój.
Łóżko stało w alkowie bez firanek; mata upleciona z łoziny, zawieszona na ścianie, stanowiła zabezpieczenie przeciwko robactwu.
Nie zrazili się tem biedni słudzy i zaczęli, o ile się dało, porządkować pokój i łóżko.
Gdy jeden z nich zamiatał, a drugi ścierał kurz, nadszedł Ludwik XVI.
— Oh! Najjaśniejszy Panie!... zawołali jednogłośnie, oto co za podłość!
Król nic nie odpowiedział, rzucił tylko wzrokiem dokoła. Ponieważ na ścianach wisiały malowidła, a niektóre z nich były nieprzyzwoite, pozrzucał je.
— Nie chcę, aby moja córka patrzyła na podobne plugastwa, powiedział.
Gdy mu posłano łóżko, położył się i zasnął tak spokojnie, jak gdyby w Tuileries; może nawet spokojniej.
Gdyby mu w tej chwili dano trzydzieści tysięcy liwrów dochodu, wiejski domek z kuźnią, bibljotekę, kaplicę, w której mógłby mszy słuchać, kapelana, któryby ją odprawiał, park dziesięciomorgowy, gdzie mógłby żyć zdala od wszelkich intryg, wraz z królową, delfinem, księżniczką, czyli z żoną swoją i dziećmi, byłby najszczęśliwszym człowiekiem z całego królestwa.
Inaczej było z królową.
Jeżeli dumna lwica nie ryknęła na widok swojej klatki, to dlatego tylko, że boleść straszna, jaka wrzała w głębi jej duszy, robiła ją ślepą i nieczułą na wszystko, co ją otaczało.
Mieszkanie składało się z czterech pokoi: przedpokój zamieszkała pani da Lamballe, pierwszy pokój zajęła królowa, gabinet ustąpiono pani Tourzel, w ostatnim pokoju ulokowano księżnę Elżbietę i dwoje dzieci.
Wszystko tu było trochę czystsze, niż u króla. Zresztą, Manuel jak gdyby wstydził się podejścia, jakiego dopuszczono się względem króla i kazał powiedzieć, że budowniczy Gminy, obywatel Palloy, ten sam, któremu było zlecone zburzenie Bastylji, przyjdzie, ażeby się porozumieć z Ludwikiem XVI o urządzenie mieszkania rodziny królewskiej tak wygodnie, jak tylko będzie można.
W tej chwili, gdy Andrea składa do grobu ukochanego swego męża, gdy Manuel instaluje w Temple króla i jego rodzinę, rzućmy wzrokiem wewnątrz Ratusza i przypatrzmy się władzy, która nastąpiła po rządzie Baillych i Lafayettów, a która zmierzała do tego, aby zajmując miejsce Zgromadzenia Prawodawczego, opanować dyktaturę.
Przypatrzmy się ludziom, a oni nam wytłómaczą czyny. Dziesiątego sierpnia wieczorem, kiedy wszystko było skończone, kiedy ustał huk dział i ucichły strzały ręcznej broni, gromada ludzi pijanych i obdartych wniosła na rękach i złożyła pośród Gminy człowieka ciemności, puszczyka z powiekami ustawicznie mrugającemi, proroka motłochu Marata. Raczył on pozwolić się tam zanieść; nie było się już czego obawiać, zwycięstwo było stanowcze: wilki, sępy, kruki zaleć miały pola.
Motłoch nazwał go zwycięzcą 10-go sierpnia, choć dopiero co wychylił głowę ze swojego lochu!
Laurem go uwieńczyli; a on, jak Cezar, dobrodusznie zachował wieniec na swem czole.
Obywatele sankiuloci, jak to już powiedzieliśmy, rzucili pośród Gminy bożka Marata.
W ten sposób rzucono niegdyś Wulkana, na radę pomiędzy bogów.
Na widok Wulkana, bogowie się roześmieli; na widok Marata, jedni także się śmieli, inni uczuli wstręt, albo dreszcz.
Dreszcz był najbardziej usprawiedliwiony.
Marat nie należał do składu Gminy, nie był jej członkiem, poprostu przyniesiono go do niej.
I pozostał.
Urządzono dla niego i to dla niego wyłącznie, lożę dziennikarską; ale dziennikarz bynajmniej nie był pod ręką Gminy, to Gmina, przeciwnie, była pod szponami Marata.
Jak w dramacie wielkiego Wiktora Hugo, Angelo choć jest nad Padwą, czuję nad sobą Wenecję, tak samo Gmina paryska, choć była nad Zgromadzeniem, czuła nad sobą Marata.
Patrzcie, jak ta butna Gmina, której słucha Zgromadzenie, posłuszną jest teraz Maratowi! Patrzcie, jakie wydała postanowienie:
Wszystkie drukarnie trucicieli rojalistycznych zostają skonfiskowane i oddane drukarzom patrjotom“.
Marat już od rana to postanowienie wykonywa. Idzie do drukarni królewskiej, każe przenieść jednę prasę do siebie i zabiera do worków wszystkie czcionki, które mu się podobają. Alboż nie jest on pierwszym z drukarzy patrjotycznych?
Zgromadzenie przelękło się morderstw 10-go sierpnia i nie miało siły ich powstrzymać; mordowano też na jego dziedzińcu, na korytarzach, pod jego drzwiami.
Danton wtedy powiedział:
— Tam, gdzie się zaczyna wymiar sprawiedliwości, powinny ustać zemsty prywatne. Ja przyjmuję na siebie odpowiedzialność wobec Zgromadzenia i bronić będę ludzi, pozostających w jego obrębie; ja pójdę na ich czele i ja za nich odpowiem!
Danton powiedział to wprzód, nim Marat zjawił się w Gminie. Od chwili, gdy Marat zasiadł na radzie Gminy, Danton już za nic nie ręczył.
Wobec węża, lew jął się wykrętów: zaczął przemieniać się w lisa.
Lacroix. dawny oficer deputowany, istny atleta, jedno ze stu ramion Dantona, wszedł na trybunę i zażądał, aby gwardja narodowa — to jest Santerre, człowiek, któremu nawet rojaliści przyznali pod surową powierzchownością, serce litościwe, aby gwardja narodowa utworzyła sąd wojenny, któryby sądził zkolei Szwajcarów, oficerów i żołnierzy.
Myśl Lacroiz, czyli raczej Dantona, była mianowicie taka:
Sąd wojenny wybrany zostanie z ludzi, którzy się bili; ci, co się bili, są ludźmi odważnymi, a ludzie odważni umieją cenić i szanować męstwo. Zresztą, już przez to samo, że byli zwycięzcami, wstręt mieliby skazywać na śmierć zwyciężonych.
Sąd wojenny wybrany z pomiędzy sprzymierzonych bretońskich i marsylczyków, wreszcie z pomiędzy zwycięzców, był więc ocaleniem dla więźniów, a że był on łaską, najlepszy dowód, iż Gmina go odrzuciła.
Marat rzeź wolał, bo przez nią prędzej wszystko się skończy. Żądał głów i jeszcze głów!
Żądania owe, zamiast zmniejszać się, coraz się powiększały; z początku żądał pięćdziesiąt tysięcy głów, potem sto tysięcy, później znowu dwa kroć sto tysięcy; wreszcie dwa kroć siedmdziesiąt trzy tysiące!
Skądże taka dziwaczna liczba?
Sam nie umiałby tego wytłómaczyć.
Żądał rzezi i to mu wystarczało.
Noga też Dantona nie postała już w Gminie.
Co czyni Gmina? Ano wysyła deputaaję do Zgromadzenia.
Dnia 16-go trzy deputacje kolejno tam się udają.
Dnia 17-go nowa deputacja przybywa.
— Lud niecierpliwi się... powiada ona, bo nie jest pomszczony. Drżyjcie! aby sam sobie nie wymierzył sprawiedliwości. Dziś o północy zadzwonią na alarm. Trzeba ustanowić trybunał kryminalny w Tuileries i w każdej sekcji sędziego. Ludwik XVI i Antonina chcieli krwi; niech widzą, jak popłynie krew ich popleczników!
To zuchwalstwo, ten nacisk, oburza do żywego dwóch ludzi: jakobina Chaudieu, i dantonistę Thuriota.
— Ci, którzy przyszli żądać morderstw, powiada Chaudieu, nie są przyjaciółmi ludu; to tylko jego pochlebcy. Chcą inkwizycji, ale ja będę się temu opierał choćby kosztem mego życia!
Po petycjach następują groźby.
Z kolei przychodzą sekcjoniści i mówią:
— Jeżeli w ciągu dwóch lub trzech godzin, przewodniczący w sądzie przysięgłych, nie będzie zamianowany — i jeżeli sądy nie zaczną działać, wielkie nieszczęścia spadną na Paryż!
Zgromadzenie uległo tej ostatniej pogróżce i uchwaliło utworzenie trybunału nadzwyczajnego.
17-go żądanie było przedstawione.
19-go trybunał był już ustanowiony.
20-go trybunał zaczął być czynnym i skazał na śmierć jednego rojalistę.
21-go wieczorem skazany dnia poprzedniego ścięty został przy świetle pochodni na placu Karuzelu. Wrażenie tej pierwszej egzekucji było straszne, tak, straszne, że sam nawet kat znieść go nie mógł.
W chwili gdy pokazywał ludowi głowę tego pierwszego skazańca, który miał otworzyć tak szeroką drogę wozem pogrzebowym, sam kat wydał okrzyk, upuścił na bruk głowę i upadł.
Pomocnicy go podnieśli; ale już nie żył...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.