<<< Dane tekstu >>>
Autor John Keats
Tytuł Hyperion
Pochodzenie Poeci angielscy
Wydawca Księgarnia H. Antenberga
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA II.

A na to samo uderzenie wielkich,
Szerokich skrzydeł Czasu, gdy Hyperion
Utonął w falach powietrznych, Saturnus
Dotarł wraz z Theą do posępnej schroni,
W której Cybelę i innych pobitych
Szarpał tytanów żal nad straszną klęską.
Była to grota, gdzie światło zuchwałe
Nie mogło padać na ich łzy, gdzie oni
Czuli swe jęki, lecz ich nie słyszeli,
Bo je tłumiły grzmoty wodospadów
I ciągłe szumy ochrypłych potoków.
Urwiste granie i podarte turnie,
Jak gdyby ze snu strzeliwszy do góry,
Potworne swoje wysuwały wierzchy
I fantastycznych tysiącem załomów
Dziwnie stosowne tworzyły sklepienie
Dla tego gniazda boleści. Tytani,
Zamiast na tronach, siedzieli na twardych
Piargach krzemiennych, albo spoczywali
Na ostrych głazach i na najeżonych
Kruszcami złomach łupkowych. Nie wszyscy
Byli tam razem; jednych udręczały
Ciężkie kajdany, inni gdzieś błądzili.
Coeus i Gyges oraz Briareusz,
Porfirion, Dolor i Tyfon i inni,
Najodważniejsi, najzuchwalsi w szturmie,
Znosili karę straszliwą w regionach,
W których zamierał im oddech. Więzieni
W żywiołach mroków, zgrzytali zębami,
A wszystkie członki ich, podobne żyłom

Jakiegoś kruszcu, leżały bez ruchu,
Powykręcane albo wyprężone;
Tylko ich serca, strasznym żarte bólem,
Febrycznych ogni pełne, głośno biły
Pulsem krwi wrzącej. Po świecie szerokim
Gdzieś się błąkała Mnemosyne; Febe
Błądziła zdala od swego księżyca;
I wielu innych nawykło wędrować
Po różnych stronach, lecz dzisiaj znaleźli
Schron tutaj straszny. I porozrzucane
Leżą naokół te obrazy życia,
Ogromne, martwe, niby druidyczne
Głazy na smutnych, opuszczonych bagnach,
Kiedy w posępny czas listopadowy
Deszcz zacznie padać pod wieczór, a niebo
W mrok swe ołtarne otula sklepienia.
Każdy miał tutaj swoją ustroń własną
I ni spojrzeniem, ni słowem, ni jakimś
Rozpacznym czynem, nie zwracał się wcale
Do swych sąsiadów. Jednym z nich był Kreus.
Jego potężna, żelazna maczuga
Leżała przy nim, a głaźne, strzaskane
Żebro opoki świadczyło wymownie,
Jaką miał w duszy przewspaniałość siły,
Nim padł, zwyciężon, w smutku i żałobie.
Drugim był Japet, trzymający w garści
Śliski kark węża: temu żądłowaty
Z gardzieli zwisał język, zasię kręgi,
Wzdłuż rozprężone, opadły zdrętwiałe:
Dziś już ten potwór nie mógł bryzgać jadem
W twarz zwycięzkiego Jowisza. Tuż obok,
Twarzą do ziemi, leżał Kottus, czaszką

Bijąc straszliwie o krzemienne głazy,
Usta z cierpkiego wykrzywiając bólu
I przewracając oczyma. Opodal
Widziałeś Azyę, Kafa olbrzymiego
Potężną córkę, co, chociaż niewiasta,
O wiele więcej matce swej, Tellurze,
Sprawiła cierpień, niż który z jej synów.
Więcej zadumy było w jej obliczu,
Niźli męczarni, gdyż wzrokiem proroczym
Widziała przyszłą swą świetność: w palm cieniu
Przez jej szeroką wyobraźnię rosły
Na świętych wyspach Oksu i Gangesu,
Współzawodnicząc w mocy i ogromie,
Wielkie przybytki, wspaniale świątynie.
Jak się Nadzieja wspiera na Kotwicy,
Tak też i ona, aczkolwiek mniej wdzięczna,
Stała oparta na zębie, wypadłym
Przenajwiększemu z jej słoni. Ponad nią,
Na stromej turni, leżał wyciągnięty,
Wsparty na łokciach, chmurny Enceladus.
Dawniej łagodny był on i spokojny,
Jak wół pasący się na kwietnych błoniach,
Nierozsierdzony przez nikogo; teraz,
Wściekły jak tygrys, jak lew, knowający,
Myślał i dumał, snuł jakoweś plany;
On to niedawno rzucał naokoło
Góry na góry w długiej wojnie bogów,
Młodsze smagając bóstwa, że, spłoszone,
Kryły się w zwierząt i ptaków postacie.
Obok był Atlas; przy nim ojciec Gorgon,
Forkus, na wznak się położył. W sąsiedztwie
Był Oceanus i Tethys. W spowiciu

Włosów na łonie jej łkała Klymene.
A śród nich wszystkich Themis — u stóp Opsy,
Onej królowej, osłoniętej mgłami,
Nie więcej oczom widzialnej, niż ciemne
Wierzchołki świerków, gdy je noc głęboka
Otuli w chmury. Było-ci tam jeszcze
I wielu innych, których nie wymienię.
Bo kiedy Muza wzniesie się na skrzydłach
W wyże powietrzne, któż wstrzyma jej loty?
A teraz śpiewać musi o Saturnie
I towarzyszce jego, którzy chwiejnym
Wydobywali się krokiem z głębiny
Straszliwej puszczy. Ponad ciemną turnią
Pojawiły się ich głowy; ich postać
Rosła i rosła, aż się krok ich zrównał
Z poziomem szczytu i spoczął. I wówczas
Thea, ramiona rozpostarłszy drżące
Wkrąg nad tem gniazdem katuszy i z boku
Wlepiwszy oczy w oblicze Saturna,
Ujrzała ciężką w niem walkę. Najpierwszy
Z pomiędzy bogów zmagał się z wszelaką
Słabością bólu, gniewu, przerażenia,
Zemsty, wyrzutów, żalu i nadziei,
Ale najbardziej z rozpaczą. Daremnie
Walczył przeciwko tym plagom, albowiem
Na głowę jego polało już Fatum
Olej śmiertelny, jad, co mu odbierał
Piętno boskości; i Thea, przelękła,
Dała mu spokój, puściwszy go naprzód
Między olbrzymów zwyciężone plemię.

Jak między nami, śmiertelnymi ludźmi,
Serce, dotknięte bólem, jeszcze bardziej
Rwie się i szarpie, jeżeli się zbliża
Do progów domu, gdzie serca boleją
Równem cierpieniem, tak i Saturn, wszedłszy
Między pobitych, o mało nie upadł.
Ale się spotkał z okiem Encelada,
A wyraz mocy i czci, w niem zawarty,
Przejął go niby natchnieniem. I krzyknął:
«Patrzcie, tytani, na boga waszego!»
I na to jedni zajękli, a inni
Z miejsc się porwali na nogi, znów inni
Ten sam ze siebie wyrzucili okrzyk,
Lub wybuchnęli płaczem albo skargą,
A wszyscy z czcią się skłonili przed bogiem.
I Ops, zasłony uchyliwszy czarnej,
Skroń ukazała bladą, zgasłe lica,
I wielkie łuki brwi, i głębię oczu.
Szumy powstają w ciemnych wierzchach świerków,
Gdy Zima głos swój rozpuści; szmer idzie
Po nieśmiertelnych. kiedy Bóg do góry
Podniesie palec na znak, że w tej chwili
Obciąża język swój ciężarem myśli,
Muzyką grzmotów i błyskawic: szmer ten
Jest jak ów poszum w ciemnych wierzchach świerków.
Gdy ten zamilknie w swoim górskim świecie,
Żaden już podźwięk nie nastąpi po nim;
Ale gdy tutaj, między pobitymi,
Szmer ów przystanął, począł głos Saturna
Rość niby organ, który wraz na nowo
Brzmieć rozpoczyna, kiedy przygłuszone
Przestaje drżeć już powietrze od srebrnych,

Nagle urwanych brzmień poprzednich... Oto
Jak głos ten zwolna wzmagał się: «W mem sercu,
Które jest własnym swym sędzią, nie mogę —
Nie umiem znaleźć przyczyny, dla czego
To nas spotkało. Nie mogę jej znaleźć
Ani w legendzie o pierwszym dniu świata,
Zawartej w księdze o stronicach z ducha,
Którą Uranus gwiaździsty swym jasnym
Zratował palcem od brzegów ciemności,
Kiedy ją chciały lekko wzdęte fale
Pogrążyć w swoich półmrokach — w tej księdze,
Którą wy znacie, a którą dla siebie-m
Za silny wybrał podnóżek: niestety,
Jak mało silny! — w znakach, ni symbolach,
Ani we wróżbach żywiołów, powietrza.
Ognia, i wody, i ziemi, — w pokoju,
Wojnie czy sporze wzajemnym jednego
Przeciw jednemu, dwom, lub trzem, lub wszystkim,
Albo gdy każdy poszczególnie walczy
Z trzema drugimi, jak ogień z powietrzem
Głośno się zmaga, kiedy strumień deszczu
Zalewa obu i obu przyciska
Do twarzy ziemi, przyczem, skoro znajdą
Siarkę, poczwórna już tym biednym światem
Wstrząsa i szarpie nawała, — w tej nawet
Potwornej walce, z której potrafiłem
Głęboką czerpać naukę, nie umiem
Znaleźć powodu, przecz to nas spotkało:
Nie, nie! Choć śledzę, choć ślepię, nieomal
Omdlewający, nad księgą natury,
Nad rejestrami wszechbytu, nie mogę
Dotrzeć do przyczyn, dla których wy, bóstwa,

Wy pierwsi z widnych, dotykalnych bogów,
Tak-eście marnie ulegli tej sile,
Co, gdy ją z waszą porównać, nie wzbudza
Żadnego strachu... A jednak leżycie
Przezwyciężeni! pobici! w pogardzie!
Mówię: «powstańcie, tytani!» — jęczycie.
Mówię: «w proch z wami!» — jęczycie! Cóż czynić?
O wielkie niebo, Ojcze niewidzialny!
Cóż ja wydołam? O bracia bogowie,
Wskażcie mi drogę, jak bojować mamy,
Jak mamy gniew swój ukoić szalony!
Podajcie radę! łaknie jej zgłodniałe
Ucho Saturna. W tobie, Oceanie,
Mieszka rozwaga, szczytna i głęboka;
Z podziwem patrzę, jak na licu twojem
Myśl natężona rodzi pewne siebie
Zadowolenie: dopomóż! dopomóż!».

Tak skończył Saturn; a wówczas bóg morza,
Mędrzec-solista, nie z gajów ateńskich
Czerpiący wiedzę, lecz z mroku wód swoich,
Wstał, z nieociekłym naokoło włosem,
Aby poszeptem, który język jego
Chłonął, w swych pierwszych wysiłkach, jak dziecko,
Od tych pieniących się piasków nadbrzeżnych,
Taki rozpocząć rozhowor: «Bogowie,
Wy, którzy własnym dławicie się żalem,
Szarpani gniewem, pożerani złością,
W kurczach ginący z tej bolesnej klęski,
Przytępcie zmysły, ten swój słuch przytłumcie,
Gdyż w moim głosie nie grzmi zapalczywość!
Przecież, kto pragnie, niechaj mnie wysłucha:

Albowiem chcę wam dać dowód, jak chętnie
Każdy się ugiąć powinien; a wiedzcie,
Że w tym dowodzie niosę wam pociechę,
Jeżeli czerpać chcecie ją z tej prawdy.
Prawo natury zmogło nas, nie siła
Gromu lub Zeusa. O wielki Saturnie,
Wszechświat atomów tyś przejrzał najlepiej,
Ale żeś królem i że ślepym jesteś
Właśnie przez swoją królewskość, dla tego
Jedna twym oczom zakryta jest droga,
Którą ja szedłem ku prawdzie wieczystej.
Więc przedewszystkiem: jak nie byłeś pierwszą,
Tak też nie jesteś potęgą ostatnią
I być nie możesz. Nie jesteś początkiem
Ani też końcem! Chaos to i Ciemność
Stworzyły światło, ten najpierwszy owoc
Wewnętrznych bojów, ponurych zaburzeń,
Dojrzewających dla celów przedziwnych.
Nadeszła chwila dojrzenia, z nią światło —
I światło, z własnym skojarzone stwórcą,
Wydało wszystką bezmierną materyę.
I objawili się nasi rodzice —
Niebo i Ziemia — w tej samej godzinie,
A potem świata objęliśmy władzę —
Ty, pierworodny, i my, ród olbrzymów.
Teraz ból prawdy idzie, jeśli komu
Będzie on bólem! Szaleństwo! Boć przecie
Z spokojem znosić wszystką prawdę nagą
I wszystkie losy to szczyt wspaniałości!
Baczcie, co mówię: Jak Niebo i Ziemia
Wżdyć doskonalsze, niż Chaos i Ciemność,
Choć i te ongi miały panowanie;

Jak zasię po nich widzimy Niebiosa
I Ziemię w kształtach potężne i piękne,
W woli i czynach wolne, a łączliwe.
Oprócz tysiąca innych, jawnych znaków
Czystszego życia, tak dziś w nasze ślady
Wstępuje świeża, piękniejsza potęga,
Z nas urodzona i na to, ażeby
Wzbić się nad nami, jako myśmy ongi
Zmogli chwalebnie dawną moc ciemności.
A przeto klęska nasza nie jest większą,
Niż bezkształtnego upadek Chaosu,
Sprowadzon przez nas. Czyż ta bryła gleby
Może urągać lasom, które sama
Wyhodowała i ciągle hoduje,
A które od niej tyle czarowniejsze?
Czyż może ona nie uznać przewagi
Zielonych gajów? Albo czyliż drzewo
Śmie gołębicy zazdrościć, że grucha
I że na śnieżnych polatuje skrzydłach,
Kędy jej wola, gdzie ma rozkosz swoją?
My to jesteśmy jak te drzewa w lesie.
Tylko że z naszych wspaniałych gałęzi
Nie wyszły blade, samotne gołębie,
Lecz złotopióre orły, co szybują
W swojej piękności wysoko nad nami
I przez to muszą panować, albowiem
Takie jest prawo: Kto pierwszy pięknością,
Ten ma być pierwszy i władzą. Zapewne,
Przez to odwieczne prawo tak się stanie,
Że nowe plemię wtrąci kiedyś w smutek
Naszych zwycięzców, jaki nas dziś gniecie.
Czyście widzieli wóz młodego boga,

Co moje zabrał dziedzictwo?... Słuchajcie,
Czy widzieliście to jego oblicze?
Ten wóz, naokół bryzgający pianą,
Zaprzężon w lotne, skrzydlate rumaki,
Stworzone przezeń samego? Jam widział,
Jak mknął po gładkiej, spokojnej przestrzeni,
Z ogniami takiej piękności w źrenicach,
Żem smutne zaraz rzucił pożegnanie
Swemu królestwu. Smutnie-m się pożegnał
I oto-m przybył, ażeby zobaczyć,
Jak bezlitośne przemogły was losy
I czy nie mógłbym dodać wam otuchy
W tym strasznym bólu. Przyjmijcie tę prawdę
I niechże ona będzie wam balsamem».

A kiedy przebrzmiał szept Oceanowy,
Umilkli wszyscy — z gniewu, czy dla tego,
Że ich przekonał i zawstydził? Jakaż
Myśl to odgadnie, choćby się najgłębiej
Zastanowiła? Przecież tak się stało,
Że nikt doraźnej nie miał odpowiedzi,
Oprócz Klymeny, na którą nie zważał
Żaden z obecnych. Lecz i ta nie na to
Poczęła mówić, aby odpowiadać,
Tylko, z przedziwną łagodnością w oku
Na zasmuconych spoglądając bogów,
Taką wargami poczerwieniałemi
Zaniosła cichą, bojaźliwą skargę:
«Ojcze! jam tutaj najsłabszym jest głosem
i wiem jedynie to, że znikła radość
I że ból wpełznął do naszego serca.
Aby w niem zostać, ach! może na zawsze!

Nie chcę być wróżką złego, jeśli mniemam,
Że takie słabe mogłoby stworzenie
Odwrócić pomoc, która się nam z prawa
Od bóstw należy wszechwładnych. Pozwólcie
Wyjawić przecież mą troskę, pozwólcie
Powiedzieć sobie, co doszło mych uszu,
Co mi wyciska łzy i przekonywa,
Że nas już wszystkie odbiegły nadzieje!
Stałam na brzegu, na uroczym brzegu,
Dokąd z krainy ciszy, drzew i kwiatów
Zalatywały przewonne powiewy.
Wszystko spokoju pełne i rozkoszy,
Jak ja cierpienia — tak pełne radości
I rozkosznego, łagodnego ciepła,
Że serce moje poruszyła żądza,
By lżyć samotność, aby jej złorzeczyć
Pieśniami skargi, muzyką tych naszych,
Nieszczęsnych bolów. Siadłam, wzięłam konchę
I jęłam szepty przelewać w jej wnętrze
I snuć melodyę — o, już nie melodyę!
Bo gdym śpiewała, głuche muszli echa
Śląc nieudolnie na tchnienia powietrzne,
Z przeciwnej strony, od wyspy lesistej,
Oblanej wodą, dźwięk przypłynął ku mnie
Z pogwarem wiatru — dźwięk tak czarujący,
Że mi zagarnął słuch i porwał całą.
W piasek rzuciłam swą konchę, a fala
Wraz napełniła jej wnętrze, jak moje
Napełniał zmysły pogłos tej złocistej,
Nowej melodyi. W każdym rajskim dźwięku
Śmierć była żywa, — w każdym ich strumieniu,
Które płynęły wciąż, jeden za drugim,

I znów się razem zlewały, jak perły,
Kiedy się sypią z przerwanego sznura.
I potem znowu jedna pieśń za drugą
Poczęły krążyć naokół mej głowy,
Niby gołębie, które, pofrunąwszy
Z swoich gałęzi oliwnych, muzykę
Mają w swych skrzydłach, zamiast piór milczących,
I o chorobę wnet mnie przyprawiły —
Razem: z zazdrości i bólu. Ból przemógł,
I odurzone zatkam sobie uszy,
Gdy wtem, pomimo drżących rąk oporu,
Przedarł się ku nim głos przenajdźwięczniejszy,
Głos wołający: «Młodzieńczy Apollo!
Apollo! młody, jutrzniany Apollo!»
Chciałam uciekać, lecz głos mnie doścignął,
Głos wołający: «Apollo! Apollo!»
O ty, mój Ojcze! o bracia! gdybyście
Czuli mą boleść, gdybyś ty, Saturnie,
Czuł, co ja cierpię, nigdybyście moich
Nie potępili słabych słów, że śmiały
Mieć uroszczenie, by je wysłuchano».

Głos jej popłynął, jak potok lękliwy,
Który, krzemiennem wlokąc się łożyskiem,
Boi się spotkać z morzem; ale morze,
Wraz go spotkawszy, zadrżało: potężny
Głos Encelada wielkim wezbrał gniewem:
Jak głuchy łoskot fal w napół ukrytych
Jaskiniach turnic, huczały bałwany
Ciężkich wyrazów, które z swego łona
Wylewał, wsparty na łokciach — nie wstawał
Z wielkiej pogardy: «Mamy-li, bogowie,

Słuchać tu dzisiaj olbrzymów przemądrych,
Czy też przegłupich? Piorun za piorunem,
Do ostatniego wyrzucan z zbrojowni
Zdrajcy Jowisza, jeden świat za drugim
Na moich piętrząc ramionach, niewiększą
Sprawił mi boleść, niż dziecinne słowa
Śród tych straszliwych pogromów. Tytani!
Zbudźcie się ze snu! krzyczcie! drżyjcie! ryczcie!
Zapomnieliście o tych ciszach krwawych?
O tych hańbiących policzkach? Was wszystkich
Zmiażdżyło ramię dzieciucha! Słyszycie?!
A ty, wrzekomy władco wód, czy dzisiaj
Już zapomniałeś płomiennych błyskawic,
Które smagały twe morza? Co? jakto?
Więc z odrętwienia mogło was obudzić
Te kilka prostych słów mych? O radości!
Teraz ja widzę, żeście nie zgnębieni!
Teraz już widzę, jak oczu tysiące
Goreją żądzą odwetu!» To mówiąc,
Wyprężył w górę swą postać olbrzymią
I, wstawszy z miejsca, tak przemówił dalej:
«Teraz jesteście płomieniami, ja was
Nauczę palić, ja wam dziś pokażę,
Jakby od wrogów oczyścić powietrze,
Jak porozżagwiać kręte ognia groty,
I jak spopielić wzdęty obłok Zeusa,
Jak młodzieniaszka tego w jego własnym
Zdusić namiocie. O, niechaj odczuje
Zbrodniczą krzywdę, którą nam wyrządził.
Bo chociaż gardzę słowem Oceana,
Ja nad czemś więcej boleję tu dzisiaj,
Niż nad utratą królestwa: minęły

Chwile spokoju i senliwej ciszy —
Chwile, tak obce niweczącym walkom,
Gdy wszyscy niebios nadobni mieszkańcy
Schodzili ku nam z rozwartą źrenicą
Słuchać słów naszych. Było to, gdy jeszcze
Nie marszczyły się gniewnie wasze czoła,
Gdy usta wasze znały li jedynie
Solenne dźwięki; było to, gdy jeszcze
Nie było znane skrzydlate zwycięztwo,
Bądź utracone, bądź też odniesione.
A pamiętajcie, że dotąd Hyperion
Nie uległ hańbie, brat nasz najjaśniejszy,
O, tak, Hyperion — oto jego promień!»

Wszystkich się oczy zwróciły ku licom
Enceladowym, i gdy z ust tytana
Ku szczytom turnic popłynęło imię
Hyperiona, spostrzegły, jak bladym
Przebłyskiem światła drgały jego rysy.
Nie było w rysach tych gniewu, bo widział,
Że inne bóstwa tak samo płonęły
Żądzą pomszczenia. Spojrzał po nich wszystkich
I w twarzach wszystkich dostrzegł promień blasku.
Ale najbardziej gorzał Saturn stary;
Włos jego siwy lśnił się jako piana,
Obryzgująca wokół piersi statku,
Kiedy północą wjeżdża do zatoki.
I tak w tej bladej, srebrnej stali ciszy,
Gdy światło jakieś, by odbrzask poranku,
Przenikło naraz wszystkie strome skały,
Wszystkie posępne schronie Zapomnienia,
Wszystkie cieśniny, wszystkie przepadliska,

Wszystkie te turnie, wszystkie czarne głębie,
Żleby milczące, albo też ochrypłe
Od rozhukanych, szalonych potoków.
I nagle wszystkie wieczne wodogrzmoty,
Wszystkie siklawy, dalekie i blizkie,
Przedtem w posępne otulone mrocza,
Zalśniły w świetle w całej swojej grozie!
Był to Hyperion: jaśniejącą stopę
Na granitowym postawiwszy szczycie,
Ujrzał niedolę, którą światłość jego
W straszliwszym jeszcze ujawniła kształcie.
Włos miał złocisty, na wzór numidyjskich
Skręcony puklów, a majestatyczna,
Królewska postać rzucała olbrzymi
Cień śród swej własnej jasności, by ogrom
Głazu Memnona przy zachodniem słońcu,
Widzialny oczom wędrowca po Wschodzie.
I jęk wydawszy, jak harfa Memnona.
I załamawszy ręce, zamyślony,
Stał tak milczący w głębokiej zadumie.
Zwątpienie zdjęło powalonych bogów,
Kiedy przy sobie króla Dnia ujrzeli
Pozbawionego otuchy: i lice
Zakrył niejeden przed tą falą światła.
Lecz Enceladus dumnem powlókł okiem
Po swoich braciach, a na błysk tych źrenic
Podniósł się Japet, i Kreus, i Forkus,
I wszyscy razem zwrócili swe kroki,
Kędy on wielką wystrzelił postacią.
I czterej razem wywołali głośno
Imię Satura, a na to Hyperion
Ze swego szczytu odkrzyknął: «Saturnie!»

Saturn zaś siedział obok Matki bogów.
W obliczu jego nie było radości,
Jakkolwiek wszyscy bogowie z głębokich
Poczęli wołać gardzieli: «Saturnie!»






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Keats i tłumacza: Jan Kasprowicz.