<<< Dane tekstu >>>
Autor John Keats
Tytuł Hyperion
Pochodzenie Poeci angielscy
Wydawca Księgarnia H. Antenberga
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HYPERION.
 
KSIĘGA I.

W głębokich mrokach posępnej doliny,
Zdala od świeżych oddechów poranka,
Żarów południa i gwiazdy wieczornej,
Usiadł Saturnus, jako głaz, spokojny
I tak milczący, jak owo milczenie,
Co go otacza wokoło; nad głową
Las mu się zwieszał na lesie, jak ciemna
Chmura na chmurze. Ani jeden tutaj
Nie wkradł się powiew, tyle sił mający,
Ile ma cichy dnia letniego podmuch,
W dal unoszący źdźbła pierzastej trawy:
Liść tu umarły zostawał, gdzie upadł,
Samotny potok wlókł się oniemiały
I coraz bardziej malał i pochmurniał
Z żalu nad bóstwa swojego upadkiem:
W trzcinach i łozach wylękła Najada
Usta swe zimnym zamykała palcem.

W piasku nadbrzeżnym ślady stóp szerokich,
Ale idące do tego-li kresu,
Dokąd on dotarł, by spocząć i zasnąć.
Dłoń jego stara, zgrzybiała, olbrzymia,
Legła na ziemi darnistej, bezwładna,
Martwa, bez berła; oczy mu przywarły
Ciężkie powieki, a głowę obwisłą
Tulił do ziemi, jakby nadsłuchiwał,
Czy przyjdzie pomoc od Matki odwiecznej.
Zdawałoby się, iż żadna go siła

Z miejsca nie ruszy, gdy w tem ktoś się zbliżył
I, ze czcią wielką schyliwszy się nad nim,
Przyjazną ręką łagodnie się dotknął
Jego barczystych, przepotężnych ramion.
Pierwszego świata była to bogini.
Przy jej postaci rosła amazonka
Równałaby się pigmejce. Za włosy
Pochwyciłaby Achilla i zgięła
Kark mu ku ziemi; lub też jednym palcem
Iksyonowe wstrzymałaby koło.

Lica jej były ogromne, prawdziwie,
Jak to oblicze memfijskiego Sfinksa
Co gdzieś w dziedzińcu stanął pałacowym,
Kiedy mędrcowie, szukając mądrości,
Zwracali oczy swe ku Egiptowi.
Lecz do marmuru jakże niepodobnem
Było to lice! Jakże było pięknem,
Jeśli ból wielki nie uczynił bólu
Jeszcze piękniejszym od samej piękności!
W jej wzroku czyhał jakiś strach wylękły,
Jak gdyby klęska zaczęła się właśnie,
Jakby w dniu burzy przednia straż chmur ciemnych
Już rozpoczęła swój posiew nieszczęścia,
A czarny hufiec jął nagromadzonym
Pracować grzmotem. Jedną rękę swoją
Do bolesnego przycisnęła miejsca,
Gdzie u człowieka słychać serca bicie,
Jakby tam właśnie, chociaż nieśmiertelna,
Czuła ból krwawy. Drugą na Saturna
Złożywszy karku przegiętym, otwarte
Zbliżyła wargi w stronę jego uszu

I uroczystym, głębokim, organnym
Rozbrzmiała dźwiękiem w żalne, smutne słowa,
Które w akcentach naszego języka —
O jakże słabych, ażeby wyrazić
Pierwotnych bogów rozlewną wymowę! —
Takieby miały znaczenie: «Saturnie!
Otwórz swe oczy! — jakkolwiek dla czego,
Ty stary, biedny mój królu?! Pociechy
Nie mam ja żadnej dla ciebie — nie, — żadnej!
Nie mogę rzeknąć: «Czemuś zasnął, panie?»
Albowiem niebo już cię opuściło,
I ziemia boga nie widzi w pobitym,
I morze z swoim uroczystym szumem
Odbiegło berła twojego, i wszystkie
Wokół przestwory przestały ulegać
Twej osiwiałej, dawnej królewskości.
Grzmoty, nowego świadome rozkazu,
Opornie tylko huczą ponad naszym
Upadłym domem, a twa błyskawica,
Niedoświadczoną kierowana ręką,
Niszczy i pali te, ongi spokojne
Nasze dzierżawy. O czasy bolesne,
O chwile długie, jak lata! Przechodząc,
Tak wydęłyście tę potworną prawdę,
Tak ją do naszych trosk i ciężkich zgryzot
Przycisnęłyście, że niedowierzaniu
Zabrakło miejsca na oddech, Saturnie!
Śpij-że, śpij dalej! o lekkomyślności!
Jakże ja mogę zakłócać tę ciszę,
Tę snu twojego samotnię! Jak mogę-ć
Otwierać oczy, pogrążone w smutku?
Śpij, a ja płakać u stóp twoich będę».

Jak kiedy w letniej, w sen zaklętej nocy
Potężnych lasów dumne senatory,
Wyniosłe dęby, w zielonych delijach,
Oczarowane przez gwiazdy żarliwe,
Śnią, śnią noc całą, nie drgnąwszy ni razu,
Chyba, że jakiś powolny, samotny
Przypłynie powiew, by skonać w te tropy,
Jak gdyby tylko jednę miało falę
Przypływające powietrze: — tak samo
Przyszły i przeszły jej słowa; a ona,
Zalana łzami, schyliła ku ziemi
To swoje piękne i szerokie czoło,
Tak, że jej gęste, spadające włosy
Podścieliły się przemiękkim jedwabiem
Pod wielkie stopy Saturna. Już księżyc,
W leniwych płynąc odmianach, swe cztery
Srebrzyste pory rozsiał pośród nocy,
A owych dwoje widać wciąż bez ruchu,
Podobnych rzeźbom w sklepieniach katedry:
Ten bóg skostniały leżał wciąż na ziemi,
A u stóp jego płacząca bogini.
Nareszcie przyszedł czas, gdy Saturn stary
Podniósł powieki nad zblakłą źrenicą
I ujrzał stratę swojego królestwa
I wielki smutek i mrok tego miejsca,
I te na klęczkach uroczą boginię,
I trzęsąc brodą, jak osika trzęsie
Swojem liściwiem, zaczął bełkoczącym
Szeptać językiem: «Theo! złocistego
Hyperiona nadobna małżonko!
Czułem cię przedtem, nim jeszcze ujrzałem

Twoje oblicze: spojrzyj na mnie! spojrzyj,
Abym nasz wyrok zobaczył w twych oczach!
Spojrzyj i powiedz, azali Saturna
Widzisz tu postać; azali Saturna
Głos tutaj słyszysz; azali to czoło,
To pomarszczone, z królewskiej korony
Odarte czoło jest czołem Saturna?
Któż posiadł władzę, aby mnie tak zgnębić?
Skąd moc ta przyszła i jak mogła wyróść
W takie nadmiary, gdym ja Przeznaczenie
Zdawał się trzymać w mych żelaznych garściach?!
Lecz tak się stało... I otom zduszony —
Otom niebieskiej pozbawion potęgi
Oddziaływania na blade planety,
Rozkazywania morzom i wichurom,
Nad żniwiarzami spokojnego władztwa —
Wszystkich tych czynów, któremi najwyższe
Przynosi bóstwo ulgę swemu sercu.
Odbiegłem łona własnego, zgubiłem
Własną istotę, swój byt rzeczywisty,
Gdzieś między tronem, a tym kątem ziemi,
Na którym siedzę. Patrzaj, Theo! patrzaj!
Rozewrzyj oczy wieczyste i wlep je
Hen! w te okręgi! wlep je w te przestworza,
Takie gwiaździste, a przecież tak ciemne,
Tak pełne życia oddechów, a przecież
Takie bezpłodne i puste — w płomienne,
Lecz takiem piekłem ziejące przestworza!
Patrz, patrz, o Theo! i powiedz, czy widzisz
Postać, lub cień jej, torującą drogę
Na dumnych skrzydłach lub płomiennym wozie,

Aby nanowo opanować niebo,
Które przed chwilą straciła!... Posłuchaj!
Dojrzali muszą iść naprzód! Saturnus
Musi być królem! Tak, złote zawitać
Musi zwycięztwo, paść muszą bogowie,
A zabrzmieć surmy spokojnych tryumfów;
Nad mej stolicy złociste obłoki
Przeuroczyste muszą płynąć hymny,
Tony łagodnych odezw i obwieszczeń
I srebrne muszli wyżłobionych dźwięki!
I nowe piękna stworzymy rodzaje,
Aby się niebios radowały dzieci...
Ja wydam rozkaz... Theo! Theo! Theo!
Ach! gdzie jest Saturn? Słuchaj gdzie jest Saturn?»

Z wielkiego bólu dźwignął się na nogi,
Ściśnięte pięści wytężył do góry
I druidycznym jął potrząsać włosem,
Że aż kroplistym ociekał mu potem;
W źrenicach jego rozgorzały ognie
I głos mu w krtani uwiązł ze wzruszenia.
Stał i nie słyszał Thei westchnień długich;
Potem, za chwilę, te mu się poczęły
Wyrywać tony: «Ale mogę-ż życie
Innym dać światom? tak! innym istnieniom,
By przezwyciężyć i zniszczyć dzisiejsze?
Gdzie drugi chaos?... Gdzie?!...» Ku Olimpowi
Znalazło drogę to słowo i dreszczem
Przejęło trójkę buntowników. Thea
Zadrgnęła z trwogi, ale w jej wyrazie
Przebłysły jakieś nadzieje, i głosem
Żywym, lecz pełnym wielkiej czci, wyrzekła:

«To nam pokrzepi ten nasz ród upadły:
Chodź do przyjaciół, dodaj im otuchy!
Znam ich ustronie, boć stamtąd przybywam».
I tyle słów jej; a potem z błagalną
Prośbą w źrenicach wstecz zwróciła kroki
Wskroś mrocznej puszczy; Saturn poszedł za nią:
Ona go wiodła, skierowawszy drogę
Wśród starych gąszczy, co się poddawały,
Jak mgła, gdy orły wzlatują nad gniazda.

Tymczasem w innych dzierżawach roniono
Łzy przeogromne, i jeszcze tam krwawszy
Ból się wylewał, i żal był tak wielki,
Że nie wyrazi go ni język ludzki,
Ani też pióro; groźny ród tytanów,
Sam się ukrywszy, albo w pętach leżąc,
Nad utraconem jęczał panowaniem
I w męce srogiej ciągle nadsłuchiwał,
Zali się Saturn nie ozwie. Lecz jeden
Z tego plemienia mamutów wciąż jeszcze
Dzierżył swe władztwo, swą moc, swój majestat:
W kręgu swych ogni wciąż jeszcze płomienny
Siedział Hyperion, wciąż wdychał kadzidła,
Z męża na boga rosnąc słonecznego —
Ale niepewnie: Bo jak w nas śmiertelnych
I dreszcz i trwogę straszne budzą znaki,
Tak i on również drżał, lecz nie jak człowiek
Na głuche wycie psa lub krzyk puhacza,
Lub gdy przyszedłszy do kogoś ze swoich,
Usłyszy naraz jego dzwon pogrzebny,
Lub modły księży, w północ, przy gromnicach:
Tylko przestrachy, owładnąwszy każdym

Nerwem olbrzyma, częstokroć dręczyły
Hyperiona. Jego gmach, okolon
Piramidami z jarzącego złota,
Cieniem bronzowych przyćmion obelisków,
Krwawo się żarzył w tysiącach podworców,
Łuków i kopuł i lśnistych galeryj;
A wszystkie chmurek jutrznianych przesłony
Płonęły gniewnie; orle bowiem skrzydła,
Niewidne dotąd bogom ni zdumionym
Oczom człowieka, od czasu do czasu
Rzucały pomrok na pałac; rumaków
Słychać też było rżenie, niesłyszane
Dotąd ni bogom ani zdumionego
Uszom człowieka. A kiedy Hyperion
Pragnął piersiami swemi chłonąć kłęby
Wonnych kadzideł, z świętych wzgórz płynące,
Jego olbrzymie czuło podniebienie
Zabójczej miedzi jadowity posmak.

Toż po spełnionym dniu, gdy znalazł przystań
W usypiającym zachodzie, nie szukał
Boskiego wczasu na łożu wyniosłem,
Ni snów rozkosznych w objęciach melodyj,
Tylko odpędzał godziny spoczynku,
Niezmierzonemi od hali do hali
Chodząc krokami. A zasię skrzydlate
Jego rumaki stały w zbitych stadach
Zdala od schronisk zacisznych, zdumione
I pełne trwogi, tak, jak się wylękłe
Skupiają tłumy na wielkiej równinie,
Kiedy ich zamki i warowne grody
Padły od ziemi trzęsienia... W tej chwili,

Kiedy Saturnus, przebudzon z letargu,
Trop w trop za Theą podążał lasami,
Hyperion, zmierzchy zostawiwszy w tyle,
Przybył, schylony, ku progom zachodnim
I, jako zwykle, bramy jego zamku
Rozchyliły się w przełagodnej ciszy,
Tylko poważne zefiry poczęły
Z tub uroczyste wydobywać tchnienia
Przesłodkich dźwięków, cichych, przytłumionych,
Rozpływających się wokrąg melodyj.
I, niby róża, cała w karmazynach,
Skąpana w woniach, a zimna dla oka,
Stało to wejście, rozkwitłe, rozwiane,
Oczekujące majestatu boga.
Wstąpił, lecz wstąpił przepełniony gniewem.
Wokół stóp jego płomieniste suknie
Syk wydawały wzdętymi fałdami,
Jakby z ziemskiego pochodzący ognia,
A który płoszył niebiańskie Godziny
I dreszcz w ich skrzydła przelewał gołębie.
I tak w iskrzących kroczył błyskawicach
Od jednej nawy wspaniałej do drugiej,
Pod wiązaniami sklepień, pośród altan,
Powyplatanych wonnem blasków liściem,
Wskroś djamentami wysadzanych arkad,
Pokąd nie dotarł do głównej kopuły.
Stanąwszy pod nią, gniewnie tupnął nogą,
Że aż od posad do najwyższych szczytów
Gmach jego zagrzmiał złocisty. Lecz zanim
Zdołał ucichnąć ten grzmot wibrujący,
Głos jego strzelił do góry i huczał
Gromom na przekór: «O sny dnia i nocy!

Kształty potworne! Obrazy boleści!
Zjawiska, w zimnych żyjące pomrokach!
Widziadła bagnisk, czarnem krytych zielskiem!
Czemum was poznał? Czemum was zobaczył?
Czemuż ta moja wieczysta istota
Tak oszalała, że mogłem was ujrzeć,
Że mogłem patrzeć na te strachy nowe!
Upadł Saturnus, więc i ja mam upaść?
Mam i ja rzucić tę przystań spokoju,
Tę chwały mojej kolebkę, ten cichy
A bujny zbytek niebiańskiej światłości,
Tę schroń uroczą, te lśniste przybytki,
Te kryształowe moje pawilony,
To moje całe jaśniejące władztwo?
Dziś ono puste, sieroce, nikt z moich
W niem już nie gości. O biada! Nie widzę
Blasku, ni ognia, ni kształtów harmonii,
A tylko ciemność widzę, śmierć i ciemność!
Tutaj, w sam środek mojego schroniska
Wtargnęły widma ponure i władną,
I znieważają i tłumią i gaszą
Wszystką mą chwałę... Upaść?! Nie! Na Tellus
I na jej słone suknie! Nad płomienne
Granice mego królestwa wyciągnę
Straszliwe ramię i precz, precz odpędzę
Gromowładnego młodzieniaszka, zgnębię
Zbuntowanego Jowisza i każę,
Aby na tronie siadł znów Saturn stary».
Rzekłszy to, zamilkł, albowiem mu w gardle
Ciężka uwięzła groźba, nie mogąca
Dobyć się na jaw. Bo jak w ciżbie ludzi,
Na widowisku jakiemś zgromadzonych,

Hałas się wzmaga i rośnie, im bardziej
Krzyczy ktoś: «cicho»! — tak też i na słowa
Hyperiona zbiegły się widziadła,
Potrzykroć zimne i straszne i blade,
A z zwierciadlanej powierzchni, gdzie stały,
Podniósł się opar, jak z bagien spienionych.
A on, przygniecion swym bólem ogromnym,
Wlókł się, miarowo od stóp aż do głowy —
Tak wąż olbrzymi, muskularny, giętki,
Zwolna toruje sobie drogę, skronią
Trzęsąc i karkiem z nadmiaru wysiłku.
Wyswobodzony, dobiegł wschodniej bramy
I, przez rosistych sześć godzin, nim zdołał
Świt się zrumienić w swej właściwej chwili,
Groźnym oddechem dął w uśpione wrota,
Zwolnił je z ciężkich oparów i nagle
Rozwarł na oścież ponad zimną falą
Oceanową. Krąg ów płomienisty,
Na którym codzień toczył się wskroś niebios
Z wschodu na zachód, obracał się w kirach
Obłocznych opon, lecz przez to nie bywał
Nigdy przyćmiony całkiem i zakryty,
Gdyż jaśniejące sfery i kolura,
Łuki i koła, przeświecały zawsze
Przez te przesłony, od głębin nadiru
Aż do zenitu tworząc przecudowne
Kształty błyskawic — dawne hieroglify,
Które uczona mądrość bystrookich,
Ongi żyjących tutaj astrologów,
Umiała, w długie zapatrzona wieki,
Odczytać myśli wytężoną pracą:
Dzisiaj ich nie ma — zabytki zostały

W czarnych marmurach i głazach; ich wiedza
Zgasła i przeszło dawne ich znaczenie.
Krąg dwa miał skrzydła, dwa srebrzyste skrzydła,
Co się wznosiły, skoro bóg się zbliżał.
I dziś ich pióra olbrzymie zaczęły
Wyrastać, jedno po drugiem, z pomroków,
Pokąd się wszystkie nie rozpięły; glob zaś
Oślepiający stał pośród ciemności
I na rozkazy czekał Hyperiona.
Chętnie ten byłby wydał swe zlecenie,
Chętnieby zajął tron i rad nakazał,
By dzień się począł — ale nadaremnie:
Nie mógł, jakkolwiek był z pierwotnych bogów — ;
Pór uświęconych porządku zakłócić
On nawet nie mógł; w narodzinach swoich
Świt się powstrzymał, jak tu powiedziano.
Siostrzana para owych skrzydeł srebrnych
Stała rozpięta, ażeby nareszcie
Krąg swój poruszyć; przedsionki — otwarte
Ponad ciemnemi dzierżawami nocy;
I oto Tytan promienny, szalony
Z nowego bólu, dotąd nieprzywykły,
By się naginać, teraz, koniecznością
Zmuszony twardą, ugiął ducha swego
Pod troską chwili: i, przepełnion żalem,
W słabym oblasku legł, wzdłuż poszarpanych
Strasznie obłoków, na dnia rozgraniczu
I mrocznej nocy. A kiedy tak leżał,
Niebo gwiazdami swojemi litośnie
Spojrzało k’niemu i z dali bezmiernych
Do uszu jego spłynął głos Coelusa
W tych uroczystych i cichych poszeptach:

«Najpromienniejszy z moich drogich dzieci,
Urodzon z ziemi, spłodzony przez niebo,
Synu tajemnic, niepojętych nawet
Dla sił, co były przy twem powstawaniu!
Oto ja, Coelus, sam zdumiony jestem,
Skąd i jak przyszły te radości twoje,
Ta słodycz dreszczów rozkosznych; w zdumienie
I mnie wprawiają te ich mnogokształtne,
Widne owoce; te boskie symbole,
Te objawienia życia, rozlanego
Po głębiach wiecznych przestworów: o słuchaj,
Wśród nowych kształtów braci twych i bogiń
Najpromienniejszem ty jesteś dziecięciem!
Spór między wami dziś powstał i rokosz
Syna przeciwko ojcu. Jam go widział
Padającego; jam widział, jak z tronu
Mój pierworodny się walił. Ramiona
Wyciągał ku mnie; poprzez wszystkie gromy,
Które szalały mu naokół głowy,
Do mnie przedarło się jego wołanie.
Zbladłem i w chmurach ukryłem oblicze.
Czyś i ty bliski takiego wyroku?
Czuję tu jakiś strach nieokreślony,
Albowiem widzę, że moi synowie
Już nie podobni do bogów. Boskimi
Byliście z swego poczęcia, w spokoju
I uroczystej władnęliście dumie,
Bóstwa wyniosłe, i nikt nie zakłócał
Waszego życia ni waszej potęgi;
Dziś we was widzę strach, gniew i nadzieję;
Objawy bólu i złości; prawdziwie,
Jak u śmiertelnych, żyjących tam! w dole.

Gorycz tu dzisiaj, mój synu! Ponure
Znaki zaniku, rozpaczy, upadku!
Lecz ty zbierz siły, jakoś mocen tego,
Jako że możesz ruszać się naokół —
Bóstwo widzialne — i możesz wszelakiej
Krnąbrnej godzinie natychmiast urągać
Swoją w eterach jawną obecnością!
Jam tylko głosem, me życie jest tylko
Żywotem fali i wichru — wydołam
Jedynie tyle, co wicher i fala —
Ale ty możesz! Na czoło wypadków
Stań więc i strzałę schwyć za opierzenie,
Nim naciągnięta wyda świst cięciwa.
Dalej! Na ziemię! Tam znajdziesz Saturna
Wraz z jego bólem. Ja będę tymczasem
Strzegł twego słońca jasnego, opiekę
Będę miał baczną nad twemi porami».

Zanim połowa tych szeptów przestwornych
Dotarła na dół, Hyperion się podniósł
I hen! ku gwiazdom zwrócił swe powieki
I wciąż je trzymał otwarte, dopóki
Nie umilkł poszept; i wciąż je otwarte
Trzymał, a gwiazdy były wciąż tak samo
Jasne, milczące. A potem, powoli
Skłoniwszy głowę na szerokie piersi,
Jak nurek, w morze idący perliste,
Pokroczył naprzód powietrznem obrzeżem
I cicho w nocy utonął głębinach.





KSIĘGA II.

A na to samo uderzenie wielkich,
Szerokich skrzydeł Czasu, gdy Hyperion
Utonął w falach powietrznych, Saturnus
Dotarł wraz z Theą do posępnej schroni,
W której Cybelę i innych pobitych
Szarpał tytanów żal nad straszną klęską.
Była to grota, gdzie światło zuchwałe
Nie mogło padać na ich łzy, gdzie oni
Czuli swe jęki, lecz ich nie słyszeli,
Bo je tłumiły grzmoty wodospadów
I ciągłe szumy ochrypłych potoków.
Urwiste granie i podarte turnie,
Jak gdyby ze snu strzeliwszy do góry,
Potworne swoje wysuwały wierzchy
I fantastycznych tysiącem załomów
Dziwnie stosowne tworzyły sklepienie
Dla tego gniazda boleści. Tytani,
Zamiast na tronach, siedzieli na twardych
Piargach krzemiennych, albo spoczywali
Na ostrych głazach i na najeżonych
Kruszcami złomach łupkowych. Nie wszyscy
Byli tam razem; jednych udręczały
Ciężkie kajdany, inni gdzieś błądzili.
Coeus i Gyges oraz Briareusz,
Porfirion, Dolor i Tyfon i inni,
Najodważniejsi, najzuchwalsi w szturmie,
Znosili karę straszliwą w regionach,
W których zamierał im oddech. Więzieni
W żywiołach mroków, zgrzytali zębami,
A wszystkie członki ich, podobne żyłom

Jakiegoś kruszcu, leżały bez ruchu,
Powykręcane albo wyprężone;
Tylko ich serca, strasznym żarte bólem,
Febrycznych ogni pełne, głośno biły
Pulsem krwi wrzącej. Po świecie szerokim
Gdzieś się błąkała Mnemosyne; Febe
Błądziła zdala od swego księżyca;
I wielu innych nawykło wędrować
Po różnych stronach, lecz dzisiaj znaleźli
Schron tutaj straszny. I porozrzucane
Leżą naokół te obrazy życia,
Ogromne, martwe, niby druidyczne
Głazy na smutnych, opuszczonych bagnach,
Kiedy w posępny czas listopadowy
Deszcz zacznie padać pod wieczór, a niebo
W mrok swe ołtarne otula sklepienia.
Każdy miał tutaj swoją ustroń własną
I ni spojrzeniem, ni słowem, ni jakimś
Rozpacznym czynem, nie zwracał się wcale
Do swych sąsiadów. Jednym z nich był Kreus.
Jego potężna, żelazna maczuga
Leżała przy nim, a głaźne, strzaskane
Żebro opoki świadczyło wymownie,
Jaką miał w duszy przewspaniałość siły,
Nim padł, zwyciężon, w smutku i żałobie.
Drugim był Japet, trzymający w garści
Śliski kark węża: temu żądłowaty
Z gardzieli zwisał język, zasię kręgi,
Wzdłuż rozprężone, opadły zdrętwiałe:
Dziś już ten potwór nie mógł bryzgać jadem
W twarz zwycięzkiego Jowisza. Tuż obok,
Twarzą do ziemi, leżał Kottus, czaszką

Bijąc straszliwie o krzemienne głazy,
Usta z cierpkiego wykrzywiając bólu
I przewracając oczyma. Opodal
Widziałeś Azyę, Kafa olbrzymiego
Potężną córkę, co, chociaż niewiasta,
O wiele więcej matce swej, Tellurze,
Sprawiła cierpień, niż który z jej synów.
Więcej zadumy było w jej obliczu,
Niźli męczarni, gdyż wzrokiem proroczym
Widziała przyszłą swą świetność: w palm cieniu
Przez jej szeroką wyobraźnię rosły
Na świętych wyspach Oksu i Gangesu,
Współzawodnicząc w mocy i ogromie,
Wielkie przybytki, wspaniale świątynie.
Jak się Nadzieja wspiera na Kotwicy,
Tak też i ona, aczkolwiek mniej wdzięczna,
Stała oparta na zębie, wypadłym
Przenajwiększemu z jej słoni. Ponad nią,
Na stromej turni, leżał wyciągnięty,
Wsparty na łokciach, chmurny Enceladus.
Dawniej łagodny był on i spokojny,
Jak wół pasący się na kwietnych błoniach,
Nierozsierdzony przez nikogo; teraz,
Wściekły jak tygrys, jak lew, knowający,
Myślał i dumał, snuł jakoweś plany;
On to niedawno rzucał naokoło
Góry na góry w długiej wojnie bogów,
Młodsze smagając bóstwa, że, spłoszone,
Kryły się w zwierząt i ptaków postacie.
Obok był Atlas; przy nim ojciec Gorgon,
Forkus, na wznak się położył. W sąsiedztwie
Był Oceanus i Tethys. W spowiciu

Włosów na łonie jej łkała Klymene.
A śród nich wszystkich Themis — u stóp Opsy,
Onej królowej, osłoniętej mgłami,
Nie więcej oczom widzialnej, niż ciemne
Wierzchołki świerków, gdy je noc głęboka
Otuli w chmury. Było-ci tam jeszcze
I wielu innych, których nie wymienię.
Bo kiedy Muza wzniesie się na skrzydłach
W wyże powietrzne, któż wstrzyma jej loty?
A teraz śpiewać musi o Saturnie
I towarzyszce jego, którzy chwiejnym
Wydobywali się krokiem z głębiny
Straszliwej puszczy. Ponad ciemną turnią
Pojawiły się ich głowy; ich postać
Rosła i rosła, aż się krok ich zrównał
Z poziomem szczytu i spoczął. I wówczas
Thea, ramiona rozpostarłszy drżące
Wkrąg nad tem gniazdem katuszy i z boku
Wlepiwszy oczy w oblicze Saturna,
Ujrzała ciężką w niem walkę. Najpierwszy
Z pomiędzy bogów zmagał się z wszelaką
Słabością bólu, gniewu, przerażenia,
Zemsty, wyrzutów, żalu i nadziei,
Ale najbardziej z rozpaczą. Daremnie
Walczył przeciwko tym plagom, albowiem
Na głowę jego polało już Fatum
Olej śmiertelny, jad, co mu odbierał
Piętno boskości; i Thea, przelękła,
Dała mu spokój, puściwszy go naprzód
Między olbrzymów zwyciężone plemię.

Jak między nami, śmiertelnymi ludźmi,
Serce, dotknięte bólem, jeszcze bardziej
Rwie się i szarpie, jeżeli się zbliża
Do progów domu, gdzie serca boleją
Równem cierpieniem, tak i Saturn, wszedłszy
Między pobitych, o mało nie upadł.
Ale się spotkał z okiem Encelada,
A wyraz mocy i czci, w niem zawarty,
Przejął go niby natchnieniem. I krzyknął:
«Patrzcie, tytani, na boga waszego!»
I na to jedni zajękli, a inni
Z miejsc się porwali na nogi, znów inni
Ten sam ze siebie wyrzucili okrzyk,
Lub wybuchnęli płaczem albo skargą,
A wszyscy z czcią się skłonili przed bogiem.
I Ops, zasłony uchyliwszy czarnej,
Skroń ukazała bladą, zgasłe lica,
I wielkie łuki brwi, i głębię oczu.
Szumy powstają w ciemnych wierzchach świerków,
Gdy Zima głos swój rozpuści; szmer idzie
Po nieśmiertelnych. kiedy Bóg do góry
Podniesie palec na znak, że w tej chwili
Obciąża język swój ciężarem myśli,
Muzyką grzmotów i błyskawic: szmer ten
Jest jak ów poszum w ciemnych wierzchach świerków.
Gdy ten zamilknie w swoim górskim świecie,
Żaden już podźwięk nie nastąpi po nim;
Ale gdy tutaj, między pobitymi,
Szmer ów przystanął, począł głos Saturna
Rość niby organ, który wraz na nowo
Brzmieć rozpoczyna, kiedy przygłuszone
Przestaje drżeć już powietrze od srebrnych,

Nagle urwanych brzmień poprzednich... Oto
Jak głos ten zwolna wzmagał się: «W mem sercu,
Które jest własnym swym sędzią, nie mogę —
Nie umiem znaleźć przyczyny, dla czego
To nas spotkało. Nie mogę jej znaleźć
Ani w legendzie o pierwszym dniu świata,
Zawartej w księdze o stronicach z ducha,
Którą Uranus gwiaździsty swym jasnym
Zratował palcem od brzegów ciemności,
Kiedy ją chciały lekko wzdęte fale
Pogrążyć w swoich półmrokach — w tej księdze,
Którą wy znacie, a którą dla siebie-m
Za silny wybrał podnóżek: niestety,
Jak mało silny! — w znakach, ni symbolach,
Ani we wróżbach żywiołów, powietrza.
Ognia, i wody, i ziemi, — w pokoju,
Wojnie czy sporze wzajemnym jednego
Przeciw jednemu, dwom, lub trzem, lub wszystkim,
Albo gdy każdy poszczególnie walczy
Z trzema drugimi, jak ogień z powietrzem
Głośno się zmaga, kiedy strumień deszczu
Zalewa obu i obu przyciska
Do twarzy ziemi, przyczem, skoro znajdą
Siarkę, poczwórna już tym biednym światem
Wstrząsa i szarpie nawała, — w tej nawet
Potwornej walce, z której potrafiłem
Głęboką czerpać naukę, nie umiem
Znaleźć powodu, przecz to nas spotkało:
Nie, nie! Choć śledzę, choć ślepię, nieomal
Omdlewający, nad księgą natury,
Nad rejestrami wszechbytu, nie mogę
Dotrzeć do przyczyn, dla których wy, bóstwa,

Wy pierwsi z widnych, dotykalnych bogów,
Tak-eście marnie ulegli tej sile,
Co, gdy ją z waszą porównać, nie wzbudza
Żadnego strachu... A jednak leżycie
Przezwyciężeni! pobici! w pogardzie!
Mówię: «powstańcie, tytani!» — jęczycie.
Mówię: «w proch z wami!» — jęczycie! Cóż czynić?
O wielkie niebo, Ojcze niewidzialny!
Cóż ja wydołam? O bracia bogowie,
Wskażcie mi drogę, jak bojować mamy,
Jak mamy gniew swój ukoić szalony!
Podajcie radę! łaknie jej zgłodniałe
Ucho Saturna. W tobie, Oceanie,
Mieszka rozwaga, szczytna i głęboka;
Z podziwem patrzę, jak na licu twojem
Myśl natężona rodzi pewne siebie
Zadowolenie: dopomóż! dopomóż!».

Tak skończył Saturn; a wówczas bóg morza,
Mędrzec-solista, nie z gajów ateńskich
Czerpiący wiedzę, lecz z mroku wód swoich,
Wstał, z nieociekłym naokoło włosem,
Aby poszeptem, który język jego
Chłonął, w swych pierwszych wysiłkach, jak dziecko,
Od tych pieniących się piasków nadbrzeżnych,
Taki rozpocząć rozhowor: «Bogowie,
Wy, którzy własnym dławicie się żalem,
Szarpani gniewem, pożerani złością,
W kurczach ginący z tej bolesnej klęski,
Przytępcie zmysły, ten swój słuch przytłumcie,
Gdyż w moim głosie nie grzmi zapalczywość!
Przecież, kto pragnie, niechaj mnie wysłucha:

Albowiem chcę wam dać dowód, jak chętnie
Każdy się ugiąć powinien; a wiedzcie,
Że w tym dowodzie niosę wam pociechę,
Jeżeli czerpać chcecie ją z tej prawdy.
Prawo natury zmogło nas, nie siła
Gromu lub Zeusa. O wielki Saturnie,
Wszechświat atomów tyś przejrzał najlepiej,
Ale żeś królem i że ślepym jesteś
Właśnie przez swoją królewskość, dla tego
Jedna twym oczom zakryta jest droga,
Którą ja szedłem ku prawdzie wieczystej.
Więc przedewszystkiem: jak nie byłeś pierwszą,
Tak też nie jesteś potęgą ostatnią
I być nie możesz. Nie jesteś początkiem
Ani też końcem! Chaos to i Ciemność
Stworzyły światło, ten najpierwszy owoc
Wewnętrznych bojów, ponurych zaburzeń,
Dojrzewających dla celów przedziwnych.
Nadeszła chwila dojrzenia, z nią światło —
I światło, z własnym skojarzone stwórcą,
Wydało wszystką bezmierną materyę.
I objawili się nasi rodzice —
Niebo i Ziemia — w tej samej godzinie,
A potem świata objęliśmy władzę —
Ty, pierworodny, i my, ród olbrzymów.
Teraz ból prawdy idzie, jeśli komu
Będzie on bólem! Szaleństwo! Boć przecie
Z spokojem znosić wszystką prawdę nagą
I wszystkie losy to szczyt wspaniałości!
Baczcie, co mówię: Jak Niebo i Ziemia
Wżdyć doskonalsze, niż Chaos i Ciemność,
Choć i te ongi miały panowanie;

Jak zasię po nich widzimy Niebiosa
I Ziemię w kształtach potężne i piękne,
W woli i czynach wolne, a łączliwe.
Oprócz tysiąca innych, jawnych znaków
Czystszego życia, tak dziś w nasze ślady
Wstępuje świeża, piękniejsza potęga,
Z nas urodzona i na to, ażeby
Wzbić się nad nami, jako myśmy ongi
Zmogli chwalebnie dawną moc ciemności.
A przeto klęska nasza nie jest większą,
Niż bezkształtnego upadek Chaosu,
Sprowadzon przez nas. Czyż ta bryła gleby
Może urągać lasom, które sama
Wyhodowała i ciągle hoduje,
A które od niej tyle czarowniejsze?
Czyż może ona nie uznać przewagi
Zielonych gajów? Albo czyliż drzewo
Śmie gołębicy zazdrościć, że grucha
I że na śnieżnych polatuje skrzydłach,
Kędy jej wola, gdzie ma rozkosz swoją?
My to jesteśmy jak te drzewa w lesie.
Tylko że z naszych wspaniałych gałęzi
Nie wyszły blade, samotne gołębie,
Lecz złotopióre orły, co szybują
W swojej piękności wysoko nad nami
I przez to muszą panować, albowiem
Takie jest prawo: Kto pierwszy pięknością,
Ten ma być pierwszy i władzą. Zapewne,
Przez to odwieczne prawo tak się stanie,
Że nowe plemię wtrąci kiedyś w smutek
Naszych zwycięzców, jaki nas dziś gniecie.
Czyście widzieli wóz młodego boga,

Co moje zabrał dziedzictwo?... Słuchajcie,
Czy widzieliście to jego oblicze?
Ten wóz, naokół bryzgający pianą,
Zaprzężon w lotne, skrzydlate rumaki,
Stworzone przezeń samego? Jam widział,
Jak mknął po gładkiej, spokojnej przestrzeni,
Z ogniami takiej piękności w źrenicach,
Żem smutne zaraz rzucił pożegnanie
Swemu królestwu. Smutnie-m się pożegnał
I oto-m przybył, ażeby zobaczyć,
Jak bezlitośne przemogły was losy
I czy nie mógłbym dodać wam otuchy
W tym strasznym bólu. Przyjmijcie tę prawdę
I niechże ona będzie wam balsamem».

A kiedy przebrzmiał szept Oceanowy,
Umilkli wszyscy — z gniewu, czy dla tego,
Że ich przekonał i zawstydził? Jakaż
Myśl to odgadnie, choćby się najgłębiej
Zastanowiła? Przecież tak się stało,
Że nikt doraźnej nie miał odpowiedzi,
Oprócz Klymeny, na którą nie zważał
Żaden z obecnych. Lecz i ta nie na to
Poczęła mówić, aby odpowiadać,
Tylko, z przedziwną łagodnością w oku
Na zasmuconych spoglądając bogów,
Taką wargami poczerwieniałemi
Zaniosła cichą, bojaźliwą skargę:
«Ojcze! jam tutaj najsłabszym jest głosem
i wiem jedynie to, że znikła radość
I że ból wpełznął do naszego serca.
Aby w niem zostać, ach! może na zawsze!

Nie chcę być wróżką złego, jeśli mniemam,
Że takie słabe mogłoby stworzenie
Odwrócić pomoc, która się nam z prawa
Od bóstw należy wszechwładnych. Pozwólcie
Wyjawić przecież mą troskę, pozwólcie
Powiedzieć sobie, co doszło mych uszu,
Co mi wyciska łzy i przekonywa,
Że nas już wszystkie odbiegły nadzieje!
Stałam na brzegu, na uroczym brzegu,
Dokąd z krainy ciszy, drzew i kwiatów
Zalatywały przewonne powiewy.
Wszystko spokoju pełne i rozkoszy,
Jak ja cierpienia — tak pełne radości
I rozkosznego, łagodnego ciepła,
Że serce moje poruszyła żądza,
By lżyć samotność, aby jej złorzeczyć
Pieśniami skargi, muzyką tych naszych,
Nieszczęsnych bolów. Siadłam, wzięłam konchę
I jęłam szepty przelewać w jej wnętrze
I snuć melodyę — o, już nie melodyę!
Bo gdym śpiewała, głuche muszli echa
Śląc nieudolnie na tchnienia powietrzne,
Z przeciwnej strony, od wyspy lesistej,
Oblanej wodą, dźwięk przypłynął ku mnie
Z pogwarem wiatru — dźwięk tak czarujący,
Że mi zagarnął słuch i porwał całą.
W piasek rzuciłam swą konchę, a fala
Wraz napełniła jej wnętrze, jak moje
Napełniał zmysły pogłos tej złocistej,
Nowej melodyi. W każdym rajskim dźwięku
Śmierć była żywa, — w każdym ich strumieniu,
Które płynęły wciąż, jeden za drugim,

I znów się razem zlewały, jak perły,
Kiedy się sypią z przerwanego sznura.
I potem znowu jedna pieśń za drugą
Poczęły krążyć naokół mej głowy,
Niby gołębie, które, pofrunąwszy
Z swoich gałęzi oliwnych, muzykę
Mają w swych skrzydłach, zamiast piór milczących,
I o chorobę wnet mnie przyprawiły —
Razem: z zazdrości i bólu. Ból przemógł,
I odurzone zatkam sobie uszy,
Gdy wtem, pomimo drżących rąk oporu,
Przedarł się ku nim głos przenajdźwięczniejszy,
Głos wołający: «Młodzieńczy Apollo!
Apollo! młody, jutrzniany Apollo!»
Chciałam uciekać, lecz głos mnie doścignął,
Głos wołający: «Apollo! Apollo!»
O ty, mój Ojcze! o bracia! gdybyście
Czuli mą boleść, gdybyś ty, Saturnie,
Czuł, co ja cierpię, nigdybyście moich
Nie potępili słabych słów, że śmiały
Mieć uroszczenie, by je wysłuchano».

Głos jej popłynął, jak potok lękliwy,
Który, krzemiennem wlokąc się łożyskiem,
Boi się spotkać z morzem; ale morze,
Wraz go spotkawszy, zadrżało: potężny
Głos Encelada wielkim wezbrał gniewem:
Jak głuchy łoskot fal w napół ukrytych
Jaskiniach turnic, huczały bałwany
Ciężkich wyrazów, które z swego łona
Wylewał, wsparty na łokciach — nie wstawał
Z wielkiej pogardy: «Mamy-li, bogowie,

Słuchać tu dzisiaj olbrzymów przemądrych,
Czy też przegłupich? Piorun za piorunem,
Do ostatniego wyrzucan z zbrojowni
Zdrajcy Jowisza, jeden świat za drugim
Na moich piętrząc ramionach, niewiększą
Sprawił mi boleść, niż dziecinne słowa
Śród tych straszliwych pogromów. Tytani!
Zbudźcie się ze snu! krzyczcie! drżyjcie! ryczcie!
Zapomnieliście o tych ciszach krwawych?
O tych hańbiących policzkach? Was wszystkich
Zmiażdżyło ramię dzieciucha! Słyszycie?!
A ty, wrzekomy władco wód, czy dzisiaj
Już zapomniałeś płomiennych błyskawic,
Które smagały twe morza? Co? jakto?
Więc z odrętwienia mogło was obudzić
Te kilka prostych słów mych? O radości!
Teraz ja widzę, żeście nie zgnębieni!
Teraz już widzę, jak oczu tysiące
Goreją żądzą odwetu!» To mówiąc,
Wyprężył w górę swą postać olbrzymią
I, wstawszy z miejsca, tak przemówił dalej:
«Teraz jesteście płomieniami, ja was
Nauczę palić, ja wam dziś pokażę,
Jakby od wrogów oczyścić powietrze,
Jak porozżagwiać kręte ognia groty,
I jak spopielić wzdęty obłok Zeusa,
Jak młodzieniaszka tego w jego własnym
Zdusić namiocie. O, niechaj odczuje
Zbrodniczą krzywdę, którą nam wyrządził.
Bo chociaż gardzę słowem Oceana,
Ja nad czemś więcej boleję tu dzisiaj,
Niż nad utratą królestwa: minęły

Chwile spokoju i senliwej ciszy —
Chwile, tak obce niweczącym walkom,
Gdy wszyscy niebios nadobni mieszkańcy
Schodzili ku nam z rozwartą źrenicą
Słuchać słów naszych. Było to, gdy jeszcze
Nie marszczyły się gniewnie wasze czoła,
Gdy usta wasze znały li jedynie
Solenne dźwięki; było to, gdy jeszcze
Nie było znane skrzydlate zwycięztwo,
Bądź utracone, bądź też odniesione.
A pamiętajcie, że dotąd Hyperion
Nie uległ hańbie, brat nasz najjaśniejszy,
O, tak, Hyperion — oto jego promień!»

Wszystkich się oczy zwróciły ku licom
Enceladowym, i gdy z ust tytana
Ku szczytom turnic popłynęło imię
Hyperiona, spostrzegły, jak bladym
Przebłyskiem światła drgały jego rysy.
Nie było w rysach tych gniewu, bo widział,
Że inne bóstwa tak samo płonęły
Żądzą pomszczenia. Spojrzał po nich wszystkich
I w twarzach wszystkich dostrzegł promień blasku.
Ale najbardziej gorzał Saturn stary;
Włos jego siwy lśnił się jako piana,
Obryzgująca wokół piersi statku,
Kiedy północą wjeżdża do zatoki.
I tak w tej bladej, srebrnej stali ciszy,
Gdy światło jakieś, by odbrzask poranku,
Przenikło naraz wszystkie strome skały,
Wszystkie posępne schronie Zapomnienia,
Wszystkie cieśniny, wszystkie przepadliska,

Wszystkie te turnie, wszystkie czarne głębie,
Żleby milczące, albo też ochrypłe
Od rozhukanych, szalonych potoków.
I nagle wszystkie wieczne wodogrzmoty,
Wszystkie siklawy, dalekie i blizkie,
Przedtem w posępne otulone mrocza,
Zalśniły w świetle w całej swojej grozie!
Był to Hyperion: jaśniejącą stopę
Na granitowym postawiwszy szczycie,
Ujrzał niedolę, którą światłość jego
W straszliwszym jeszcze ujawniła kształcie.
Włos miał złocisty, na wzór numidyjskich
Skręcony puklów, a majestatyczna,
Królewska postać rzucała olbrzymi
Cień śród swej własnej jasności, by ogrom
Głazu Memnona przy zachodniem słońcu,
Widzialny oczom wędrowca po Wschodzie.
I jęk wydawszy, jak harfa Memnona.
I załamawszy ręce, zamyślony,
Stał tak milczący w głębokiej zadumie.
Zwątpienie zdjęło powalonych bogów,
Kiedy przy sobie króla Dnia ujrzeli
Pozbawionego otuchy: i lice
Zakrył niejeden przed tą falą światła.
Lecz Enceladus dumnem powlókł okiem
Po swoich braciach, a na błysk tych źrenic
Podniósł się Japet, i Kreus, i Forkus,
I wszyscy razem zwrócili swe kroki,
Kędy on wielką wystrzelił postacią.
I czterej razem wywołali głośno
Imię Satura, a na to Hyperion
Ze swego szczytu odkrzyknął: «Saturnie!»

Saturn zaś siedział obok Matki bogów.
W obliczu jego nie było radości,
Jakkolwiek wszyscy bogowie z głębokich
Poczęli wołać gardzieli: «Saturnie!»





KSIĘGA III.

Takie naprzemian burze i posępne,
Głuche milczenie szarpały Tytanów.
Zostaw ich, Muzo! Zostaw ich w tym bólu,
Zbyt bowiem jesteś słabą, abyś godnie
Mogła opieśnić ich męki straszliwe.
Samotna rozpacz bardziej odpowiada
Twym śpiewnym wargom... Zostaw ich, o Muzo!
Za chwilę bowiem spotkasz się z niejednem
Z dawnych upadłych bożyszczy, bez celu
Smutnie błądzących po błędnych wybrzeżach.
Tymczasem cicho, łagodnie uderzaj
W harfę delficką, a melodyom twoim
Nietylko wiewy towarzyszyć będą,
Idące z nieba, lecz i rozegrane
W ciche poszumy wód doryjskich fale.
Bo oto pieśń ta poświęcona Ojcu
Wszelakiej pieśni... Niechaj się płomieni
To, co purpury okraszone barwą!
Róże niech rosną, i niech ciepłem wionie
Wokrąg powietrze, i niechaj wieczorny
I porankowy obłok tuli wzgórza
W swoje rozkoszne runo; niech w puharach
Pieni się wino czerwone, zimniejsze

Od fal perlistych; niech muszla różowa,
W piasku lub w głębiach schowana bezdennych,
Skręca się w swoje kraśne labirynty
I niech się młoda rumieni dziewica,
Niby z nienacka tknięta pocałunkiem.
Raduj się wyspo Delos, ty najpierwsza
Z pośród lesistych Cyklad — ty, zielonych
Pełna oliwek i palm, rzucających
Cień na polany twoje, i topoli,
I szumnych buków, w których zefir śpiewa
Swe najgłośniejsze śpiewy, i tych gęstych
Krzaków leszczyny, ciemniejących w cieniu —
Raduj się razem z niemi: on, Apollo,
Jest znowu pieśni promienistą treścią.
Gdzież on przebywał, kiedy Olbrzym słońca
Stał jaśniejący śród żalów swych braci?
W tym samym czasie opuścił był wcześnie
Nadobną matkę i siostrę bliźniaczą,
Śpiące w przybytku swoim i o świcie
Jął się przechadzać pośród wierzb nadrzecznych,
Po kostki brodząc w lilijach doliny.
Umilkł już słowik; po niebieskich drogach
Wlokło się jeszcze kilka opieszałych
Gwiazd, a w gęstwinie drozd rozpoczął świstać
Z cichej gardzieli. Na tej wyspie całej
Nie było schronu ni groty ustronnej,
Gdzieby nie dotarł szmer i pogwar fali,
Choć ledwie słyszan w niektórych zaciszach.
On nadsłuchiwać począł i zapłakał,
A łzy promienne ściekały kroplami
Po łuku złotym, który dzierżył w dłoni.
Tak stał, z przymkniętem, załzawionem okiem,

Kiedy w tem z gąszczy jakowaś bogini
Jęła się krokiem zbliżać uroczystym —
Z widnym zamiarem w oczach, że ku niemu.
On, przerażony, odczytał zamysły
I melodyjnem tak przemówił głosem:
«W jaki ty sposób przyszłaś tu przez morze,
Którego żadna nie dotknęła stopa?
Albo czyż — powiedz — kształt ten starodawny,
W takie obleczon suknie, do tej pory
W tych tu przebywał stronach niewidzialny?
Prawda. Słyszałem-ci szmer twego płaszcza
Nad spadającem liściem, gdym samotny
Siadywał w chłodzie tego lasu... Prawda!
Śledziłem szelest twojego podołka
Nad trawą polan ustronnych; widziałem,
Jak kwiaty główki wznosiły do góry,
Kiedy nad niemi zawiewał twój poszum.
O tak, bogini! Jam przedtem już patrzał
W te oczy twoje, w ich spokój wieczysty,
Przedtem już w twoje spoglądałem lice,
Albo też śniłem»... «Śniłeś — śniłeś o mnie» —
Odpowiedziała ta postać wyniosła, —
«A gdyś się zbudził, znalazłeś przy boku
Lirę złocistą, a kiedyś palcami
Strun jej się dotknął, słuch nieutrudzony
Wytężał cały ten wszechświat, by słuchać
W bólu i wielkiej rozkoszy narodzin
Tego nowego cudu pieśni... Powiedz:
Nie jest to dziwnem, żeś płakał, takiemi
Wyposażony darami? Młodzieńcze,
Jakąż ty troskę możeż mieć? odpowiedz,
Bo smutna jestem, patrząc na łzy twoje;

Odkryj swą boleść — odkryj przed istotą,
Co na samotnej, ustronnej tej wyspie
Była ci stróżem twoich snów i wszystkich
Dni twego życia od pierwszej młodości,
Gdy kwiaty ręką zrywałeś bezmyślną,
Aż do tej chwili, kiedy ramię twoje
Zaczęło dzierżyć ten łuk bohaterski.
Serca twojego odsłoń tajemnicę
Przed dawną Mocą, która uświęcone
Odbiegła trony, usłyszawszy wieszczbę
O narodzinach — tak! nowego Piękna,
Wieszczbę o tobie...» Po szybkim namyśle
I z nieprzymgloną źrenicą, takiemi
Odrzekł Apollo słowy, z nabrzmiałego
Dźwięczną melodyą gardła: «Mnemosyne!
Przecz na języku mam twe imię, nie wiem;
Cóż ci mam mówić, o czem wiesz najlepiej?
Cóż się mam silić, ażeby ci wyznać
To, co w twych ustach nie jest tajemnicą?
Zamyka oczy moje jakieś ciemne,
Ciemne, bolesne, niskie zapomnienie;
Silę się zbadać, czegom taki smutny,
Że aż mi smutek ubezwładnia członki,
I potem siadam śród traw i narzekam,
Jak ktoś, co skrzydła miał u ramion. Czemu
Złaman się czuję i klątwą obarczon,
Kiedy ten pana nieznający powiew
Do stóp się moich z upragnieniem łasi?
Po co mam deptać trawy, jakby były
Przenienawistne dla mych stóp?... Łaskawa,
Dobra bogini, chciej mi wytłómaczyć
Niektóre rzeczy nieznane: istniejąż,

Oprócz tej wyspy, inne jeszcze strefy?
I czem są gwiazdy? Jest i słońce! słońce!
I przełagodna poświata księżyca!
A gwiazd tysiące! Pokaż-że mi drogę
Na którą z gwiazd tych pięknych, a ja na nią
Polecę razem z mą lirą i sprawię,
Że blask jej srebrny będzie drżał z rozkoszy...
Słyszałem grzmoty w chmurach: Czyjaż Moc to?
Czyjaż to ręka, czyja boskość, czyja
Wszczyna istota ten huk śród żywiołów,
Gdy ja z bezmyślną, ale przebolesną
Nieświadomością słucham z tych wybrzeży?
Powiedz, samotna bogini, — na lutnię,
Pojękującą ranki i wieczory,
Powiedz, dlaczego szaleję w tych gajach?
Milczysz — a, milczysz!... Lecz ja w tem milczącem
Czytam obliczu przedziwną naukę:
Oto jakiegoś ogrom przypomnienia
Czyni wraz boga ze mnie: szereg zjawów,
Straszne wypadki, nazwiska, rokosze,
Dawne legendy, królewskie rozkazy,
Majestatyczne moce, walki, skony,
Tworzeń i niszczeń potęga: to wszystko
Zalewa naraz te mnogie komórki
Mojego mózgu i wraz nieśmiertelne
Daje mi piętno boskości — prawdziwie,
Jakgdybym jakieś wypił niezrównane,
Skrzące się wino, jakiś niezwyczajny
Nadziemski trunek...» Tyle Bóg powiedział,
A promieniste jego oczy, równym
Płonące blaskiem pod białemi skrońmi,
Drżącem uwięzły światłem w Mnemosynie.

I potem naraz dziki szał nim wstrząsnął
I rozczerwienił jasną, nieśmiertelną
Urodę jego członków; był podobien
Komuś, co walkę stacza w bramach Śmierci,
Albo też raczej komuś, który oto
Żegna się z bladą, nieśmiertelną Śmiercią
I z bólem, równie gorącym, jak zimnym
Jest znów ból Śmierci, śród strasznych konwulsyj
Umiera w pełni życia: tak się męczył
Młody Apollo, a włos jego cudny —
Jego złociste, przesławne kędziory
W falistych kłębach wiły się po karku.
A wśród męczarni takiej Mnemosyne
Trzymała nad nim ręce niby wieszczka. —
Naraz Apollo zakrzyknął — i oto
Z jego niebiańskich kształtów...
— — — — — — — — — —


Tu się poemat urywa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Keats i tłumacza: Jan Kasprowicz.