<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Insurekcya
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Pora była wczesna, przedświtowa, ziemię obtulały jeszcze grube kożuchy mroków, jeno na niebie poczynało się już nieco przecierać i wskróś chmur, rozsypanych szarawemi stadami, leciał ku zachodowi blady, jakby przetrwożony księżyc. Dzień był już niedaleki, zwiastowały go bowiem piania kogutów i pierwsze przebłyski zórz. Niekiedy zawiewał zimny, przenikający wiatr. Brał też cale grzeczny przymrozek, jaki nawiedza pola o wczesnej wiośnie, że ścięta na grudę ziemia łamała się z chrzęstem pod nogami wolentaryuszów Ślaskiego, stojących głębokimi szeregami przed rzeplińskim dworem. Prawie dwa tysiące zbrojnego chłopstwa pokryło wielki majdan jakoby śniegiem, przyprószonym sadzami nocy. Mrowili się gąszczem nieprzejrzanych cieniów. Las pik i kos, osadzonych na sztorc, polśniewał w mrokach lodowymi soplami. Stali rozwiniętym frontem, ramię przy ramieniu i w przepisanym ordynku, z oficeryami na swoich miejscach.
Bił od nich szmer cichych szeptań i pobrzęków; pary oddechów przysłaniały twarze szarym tumanem, że nie sposób było rozpoznać.
— Zewrzyj się! Baczność! — przeleciała grzmiąca komenda.
Zbrojny lud zwarł się w nieprzełamaną ścianę, zjeżoną lśniącymi grotami.
W ganku dworu, pod wysokiemi kolumnami wystawiony ołtarz rozmigotał się nagle jarzącem światłem. Obraz Częstochowskiej wyzierał z pośród świateł choin i kwiatów, jakoby z obłoków.
— Naprzód! Marsz! — padł znowu krótki rozkaz.
Zadudniała ziemia pod ciężkiemi krokami; jakoby ciemny bór poruszył się z miejsca i szedł, szeleszcząc rozchwianymi konarami, ogromny i groźny.
— Stać! Do nogi broń!
Ucichły bicia kroków tysięcy; szczęk przerzucanej broni wionął niby wicher i zbrojny lud znieruchomiał nagle i jakby wrosnął w ziemię o kilkanaście kroków przed ołtarzem. Pęk znaków i chorągwi wykwitnął przed frontem, stanęli pod niemi oficeryowie z kapitanem Kaczanowskim i Janem Ślaskim, generałem ziemiańskim, na czele. Na flankach, nieco jeno naprzód wysunięci, dobosze, przybrani weselnie w pawie kity i wstęgi u czapek, z pałeczkami w rękach, czekali tylko znaku, aby uderzyć w tarabany.
Zasię na stronach i pod białemi ścianami dworu cisnęło się chłopstwo niby na odpuście. Dwie ogromne lipy, dźwigające się pod oknami, obwieszone były chłopakami, jakby stadem rozćwierganego ptactwa.
Poruszyły się naraz ciżby i zaszemrały, gdy w ganku zasiadła imć Ślaska, de domo Walewska, siostra wojewody sieradzkiego, pani obywatelskiego ducha i cnót wielkich, prawdziwa matka poddanych, matrona postaci wspaniałej a, mimo lat, pięknego jeszcze oblicza. Otoczył ją liczny fraucymer i najmłodsi synaczkowie. Kilku sąsiadów i rezydentów stanęło na stopniach ganku, rozglądając się ciekawie po szeregach. Widniały bowiem w tej przedświtowej bladości nizkiego nieba, jak łan zbóż, polśniewających sinymi kłosami.
Dzwonek zabrzęczał i ks. proboszcz ze Skały wyszedł ze mszą świętą.
Na jakiś znak zbrojne zastępy padły na kolana, pochyliły się gąszcza kos i pik, wszystkich przejęło uroczyste skupienie. Rozmodliły się dusze, z warg spływały gorące szepty pacierzy, że zdało się, jakoby ten rozdrgany, wzmagający się szmer był tajemniczym śpiewem wszystkiego przyrodzenia o słońcu, cieple, bujnym roście i świętych łaskach budzącej się wiosny...
Aż owo dzwonki dały sygnał na podniesienie.
Bębny zawrzały rzęsistym grochotem, trąbki uderzyły fanfarą, pokłoniły się chorągwie; jęk zerwał się palącym wichrem, rozpinały się ramiona, gdzieś z cieniów buchnęły łkania kobiet i naraz runęli w proch przed Majestatem.
I kiedy msza przeciągnęła się dalej, znowu przyszły chwile żarliwych rozmodleń. I znowu tysiące wiernych serc w tym momencie żywota może ostatnim przywierało w kornej czci do stóp Częstochowskiej.
Chłopskie rycerstwo modliło się wszystką mocą wiary i ufności.
Chłopskie rycerstwo suplikowało żarliwie o zwycięstwo nad wrogiem.
»Przyczyń się, Królowo Korony Polskiej! Ziścij błagania! Wyproś u Syna«.
Niby młoty, zabiły rozpalone serca. Gdzie już łzy brużdżą srogie oblicza, gdzie z szeregów wyciągają się błagalne ręce i ktoś głośno wzywa Boskiej pomocy. Święte uniesienia ogarniają zbrojne męże. Nagła burza wezbranej potęgi rozpręża przygięte w jarzmie karki, skrzepią dusze i ponosi je szlakiem chorągwianym na bój zaciekły, na zwycięstwo, na wolność!
— Jezu, Marya! Jezu! Hej! — rwą się upalne westchnienia. Ledwie już gardziele zdołają wydać głos jakiś. Ledwie już serca pomieszczą czucia. Dziw, dusza nie wyrwie się, jak ptak w obłoki. Pazury ściskają drzewce aż do bólu. Pot zalewa czoła. Twarze stają w łunach. Dygot wstrząsa. Pioruny migocą w oczach jadowitymi połyskami mieczów. Bezmierna, cicha radość przejmuje szeregi.
»Daj śmierć, daj rany, ale spraw zwycięstwo!«
Oto prośba jedyna, oto pacierz powszechny, oto wiara dufna, wybuchająca niebosiężnym krzykiem tysięcy, i bije ku gasnącym gwiazdom, do zórz widnym już krwawym rąbkiem wschodu, unosi się w nieskończoność i tam leci, gdzie nawet najzuchwalsza muśl nie dosięga.
— Żołnierzu polski! — zagrzmiał naraz tubalny głos od ołtarza. — Żołnierzu! — powtórzył ksiądz, tocząc dokoła orłowemi oczyma — któryś z dobrawoli stanął pod chorągwiami Polski, któryś gotowy wylać za nią krew swoją, mówię ci: Uczyniłeś, jak Pan Bóg przykazał, jak uczynić byłeś powinien. Pytam się jeno, za kogo to jeszcze wybierasz się wojować? Czy i za panów, jak ten i ów głupi powiada? Nie wierz kpom. Za pohańbione kościoły, za sponiewieraną, świętą wiarę, za swoją wieś, którą ci wrogowie łupią i palą, za swoją wolność i ziemię bić się będziesz! Za swoją ziemię i wolność będziesz wojował, żołnierzu. Bowiem na Polskę, niby paskudna szarańcza, zwaliły się nikczemne somsiady i dalejże ją rozrywać na strzępy! Wrogi nie wybierają, co pańskie a chłopskie, jednako paląc, rabując i do nędzy przywodząc. Ostatnią krowinę wyprowadzą ci z obory, ostatni kęs chleba odbiorą, ostatni grosz ukradną. Wszystka Polska we łzach i uciemiężeniu! Ciężkie terminy spadły na tę prześwietną Rzeczpospolitą! Więc kto jeno żyw, kto ma Boga w sercu i sumienie, staje w obronie matki rodzonej! Generał Kościuszko zwołuje na wielką wojnę wszystkie mieszkance tej ziemi, wszystkie stany i wszystkie chłopy polskie. To mówię ci, chłopie czy panie, spadaj na wrogów, gdzie ich dopadniesz, i bij psubratów; bij kłonicą, bij orczykiem, bij kamieniem i czem ci się jeno żywnie spodoba, byleś ich tylko prał do ostatniego dechu, do ostatniej pary. I ty, żołnierzu, bądź bez miłosierdzia dla nieprzyjaciół wiary i ojczyzny! Zwycięstwo albo śmierć! A zbawisz Polskę, wolność weźmiesz w nagrodę i największym panom równym się staniesz. Zasię pogromione twojemi rękami wrogi wnukom swoim zapowiadać nie przestaną: »Nie zaczepiajcie chłopskiego narodu. Cichy on i sprawiedliwego serca w pokoju, ale straszliwy i nieprzebłagany w wojnie. Cudzego on nie łakomy, lecz swojego z garści nie popuści, a krzywdy nie daruje«. A pamiętaj tam jeden z drugim, że nie grzechem jest wytępiać wroga, a jeno zasługą przed Bogiem i narodem. Bo jeśli padniesz w tej potrzebie i już w białej szacie niewinności zapukasz do niebieskich podwojów, święty Piotr wyjrzy i zapyta: »A coście to za ludzie?« — To śmiele wołajcie: »My polscy żołnierze!« — »Cóżeście znacznego dokonali, że się tak na dwór Boski ciśniecie?« — »Pobilim wrogów i dalim gardła za wiarę i Polskę«. Zdziwuje się temu wielce święty Namiestnik, może i głową pokręci, może zrazu i nie powierzy, że to jeszcze do tej pory rycerzów w sukmanach do nieba nie wpuszczał. Ale wy nic, jeno wołajcie: »My kosyniery pana Ślaskiego! My som chłopy z Rzeplina, ze Skały, z Chanowic, z Przegini, z Sułoszowej, z Jerzmanowic, z Łaz, i gdzie się tam który uplągł, które z dobrawoli stanęlim bronić Rzeczpospolitej: otwórz, święty Pietrze!« Wysłucha i rzeknie: »Kiedyście tacy poczciwi, to wejdźcie«. I otworzą się przed wami święte wierzeje wiecznej szczęśliwości! Sprawiedliwe lenungi wypłacą ci w niebie, żołnierzu, a na ziemi sto mszów odprawi się za ciebie i wspominać cię będą po wiek wieków, zaś wdowy i sieroty opatrzy szczodrze Rzeczpospolita! Płaczcie, ojcowie i matki — wołał potężniej, dosłyszawszy szlochania — płaczcie! Pofolguj swoim łzom i ty, jaśnie wielmożna dziedziczko, aby się spełniło wedle Pisma świętego: »czyja siejba w płakaniu, tego żniwo weselem się stanie«. Nie łamać szeregów! — zagrzmiał, widząc wyginający się tu i owdzie front. — Stój w miejscu! Amen!
Poczem przystąpił do poświęcenia znaków i chorągwi, nastożonych na stopniach ganku. Odprawowała się ta ceremonia bardzo uroczyście i wśród rzewnego nastroju, a kiedy, skończywszy modlitwy, pokropił wodą święconą wszystkich dokoła, chorążowie dźwignęli w górę bojowe sztandary. W perłowem powietrzu świtów jakby zaszemrały orle loty. Królewski biały ptak uniósł się na skrzydłach amarantów.
Na ten obraz zagrały trąby, zawarczały wszystkie bębny, mosiężne kotły huknęły, zakolebał się gwałtownie las pik i kos, wyrwane z pochew szable zamigotały błyskawicami, lunęła karabinowa salwa i z tysięcy gardzieli buchnął ogromny krzyk:
— Zwycięstwo albo śmierć!
— Żołnierze! — wołał ksiądz, wskazując chorągwie. — Oto święte znaki, które was powiodą na bój, na zwycięstwo i na wolność!
— Zwycięstwo albo śmierć! — zerwał się głos tysięcy i od uderzeń kos o kosy poszedł brzękliwy łomot, jakoby bicia niezliczonych żelaznych cepów. Bojowa zawierucha ogarnęła wszystkich. Wichura krzyków, strzałów i uniesień zatargała chorągwiami, że załopotały, rozwijając amarantowe skrzydła i pokazując na przemian to orła białego, to pszeniczny, złoty snop na skrzyżowaniu kosy z piką i napis z dala widny: »Żywią i bronią« złotem aftowany.
— Baczność! Równaj się! Stać! — huknęła komenda.
Przycichło, szeregi stanęły zwartym, nieprzełamanym murem.
Ksiądz, stanąwszy na stopniach ganku, podniósł wysoko srebrzysty krzyż i przy blaskach zórz jął odczytywać rotę przysięgi. Czytał zwolna, wyraźnie i z taką mocą, jakby wrębując w umysły na wieczną rzeczy pamięć. Wiara zaś powtarzała niby pacierz jednym, wielkim głosem. Przysięgali warem serc ofiarnych, wszystką duszą i wszystką dufnością, że ten zgodny chór podobien się stawał w swojej mocy wiosennym grzmotom, huczącym gdzieś nad polami.
— W kozły broń! Odstąp! — Padła znowu komenda po skończonym ślubowaniu, że w mgnieniu oka, broń zastożyła się na majdanie w akuratnych odstępach, a karne szeregi poszły w rozsypkę. Każdy leciał do swoich zebranych na stronach.
Wraz też z dworskich oficyn wyniesiono potężne kotły z gorącą strawą i kuchty jęły rozlewać barszcz, dawać chleby i kawały mięsa pozatykane na patykach. Pod lamusem, stojącym z boku dworu, wytoczono cale grzeczne antały z gorzałką i piwem, któremi szafowali podoficerowie. Potworzyły się na majdanie bezładne obozowiska jakoby na jarmarku, cichsze jeno i sforniejsze, chociaż gęsto upstrzone kobiecemi przyodziewami. Ugwarzano się, pojadając zarazem należycie. Nad porządkiem czuwał Jacek Bujak z Bartoszem z Rzędowic, bowiem starszyzna poszła na śniadanie do dworu. Jeno dziedziczka we własnej osobie rozdzielała pomiędzy kosynierów pierniki, słodzone ciasta i suche kiełbasy, jakie za nią dźwigali w koszach pachołkowie. Zasię synaczkowie, każdy na swoją rękę, wtykali żołnierzom paczki z tytuniem i krótkie, wiśniowe lulki. Nawet proboszcz, jak był na przysiędze, w komży i stule, tak się promenował nie szczędząc poczciwego słowa, otwartej tabakierki, a gdzie i skaplerzów.
Gwar panował na majdanie znaczny, lecz dziwnie przystojny i w należytą powagę obleczony. Owszem, zdarzało się, iż jakieś matczysko popłakiwało żałośnie, że tam któryś z ojców wzdychał i sfrasowany łeb pazurami orał, że jakaś opuszczona dziewka wybuchała wstydliwie tajonym szlochem, lecz wszystko ginęło w radosnym rozgwarze, jakoby w szumie borów o wschodzie słońca. Śmiały się oczy, spłomieniały twarze, wrzała krew bujna i serca nabrzmiewały junacką ochotą na święte gody bojów, przygód i azardów.
I poranek się był zapowiadał cudny, właśnie w sam raz, żeby rozweselać człowiecze dusze. Księżyc zaszedł, chmury się gdzieś zapodziały, niebo się uczyniło jakby z perłowej, lśniącej masy i na wschodniej stronie rozlewały się rubinowe zorze, gęsto przetkane smugami litego złota i seledynu. Dzień wstawał pogodny i cichy. Dymy z kominów biły prosto niby topole. Powietrze pachniało szczypiącym w nozdrzach przymrozkiem. Świetlisty namiot nieba rozpinał się coraz szerzej i błękitniej na przyjęcie słońca, o którem już wieściły gońce zórz, przebudzeni ptakowie, porykiwania stad i radość, ogarniająca ludzi, radość dziwnie bujna, wylana i zarazem uroczysta. Cieszono się powszechnie, jakby w dniu wielkiego święta. Majdan wrzał od śmiechów i pokrzyków wzbierającej mocy. Niecnotliwe krakowskie junactwo, burzliwe i nieposkromione, pełne tężyzny, pobrzękiwań, przyśpiewek, pawich czubów, fantazyi, zuchwałości a wesela, panowało niepodzielnie wśród kosynierów. Komu tam powstały w sercu frasunki? Komu tam straszne były trudy, znoje i rany? Komu tam co ważyła nawet śmierć sama?
Hej! Niech jeno trąbki zagrają, niech jeno bębny zawarczą i Naczelnik powiedzie! Runą jak burza i wszystek świat wraży na kosach rozniesą!
Rozpalone imaginacye dawały cudne farby obrazom bojów, tryumfów i przewag.
Jakoby tęcze snuły się te baśniowe rojenia przez wszystkie dusze i polśniewały we wszystkich spojrzeniach. A podsycał je niestrudzenie Jacek Bujak. Tyczkowaty, zawsze spocony, nieśmiały a zapalczywy, uwijał się między kupami, ognistemi słowy zagrzewając ducha. Do pomocy miał paru krakowskich akademików z bandoletami na ramionach i z oficyerskiemi feldcechami przy szablach. Owszem, słuchali go z uważaniem, choć śmieszył swoją postacią i płaczliwym głosem, że ten i ów z cicha przekpiwał lub czynił złośliwe a trafne uwagi. Bowiem duszą obozu był kto drugi, za którym chodziły rozmiłowane wszystkie oczy. Był nim Bartosz z Rzędowic, kniazia Szujskiego, bywszy poddany! Chłop w sile lat, krzepki jak dąb, w barach rozrosły, średniak wzrostem, gibki w pasie, chyży i rączy niby jelonek. Twarz miał suchą i przystojną, oczy niebieskie, nos prosty, wąsy krótko przycięte, żeby wilcze, rozum niepowszedni, a serce lwie. Rzucił grunt, żonę i dzieci, pana i prawie pierwszy stanął pod insurekcyjnymi sztandarami. Ślaski przeznawszy go w lot, niemałą z niego miał wyrękę i pomoc przy werbunkach. Roztropny bowiem był, przebiegły, jedyny do sekretu, a przytem wytrwały, twardy i nakazujący sobie posłuch. Z przyrodzenia krewki, zawsze skory do wypitki i wybitki, wesoły jak szczygieł, zuchwale na każdy azard się ważący, wzbudzał w chłopstwie głęboką ufność i ślepe przywiązanie. Więc chociaż jeszcze na żadną szarżę fortragowany nie został, znaczył w obozie tyle, co sam kapitan Kaczanowski, którego zresztą żarliwie wyręczał w egzercyrunkach i komendzie.
Stał był właśnie pod lamusem, rozpowiadając o czemś kamratom tak wesoło swoim zwyczajem, że pokładali się od śmiechów, gdy Bujak nakazawszy zakładać konie do wozów naładowanych furażami, spyżą i mantelzakami, poleciał do komendanta zasięgnąć języka względem wymarszu.
I niemało się stropił obrazem, jaki był ujrzał w dworskiej jadalni.
W jarzących światłach pająków widniały twarze zatroskane, nieledwie posępne. Wesoły ogień trzaskał na kominie, sędziwe a brzuchate gąsiory stały na stole, smakowite zapachy łechtały nozdrza, służba uwijała się na palcach i Ślaski co chwila molestował panów braci, sam podsuwając półmiski, a skinieniem rozkazując nalewać co najstarsze tokaje! Nie osiągał jednak zamierzonych skutków. Siedzieli bowiem dziwnie smutni, milczący i schmurzeni. Somsiedzi zdawali się drzemać nad pełnymi kielichami, zaś oficyerowie, zebrani przy sobie, przeglądali plantę okolic Krakowa, nie rozmawiając, jak tylko w materyach wojskowych. Nawet kapitan Kaczanowski nie miał zwyczajnego humoru; siedział sfrasowany, wzdychał, odgarniał wzgardliwym ruchem dania, nasłuchiwał czegoś od strony dalszych komnat, a tylko niekiedy zwracając się do Ślaskiego, szeptał z grobowym animuszem.
— Jasiu! napij się do mnie! — wpijał duszkiem i milczał w dalszym ciągu.
— Jakiż giez cię ukąsił? — zagadnął go wreszcie Ślaski.
— Trapi mnie, czy aby chłopy dotrzymają placu regularnym wojskom.
— Stawię głowę o zakład, że dotrzymają!
— Żeby się zdarzyły okoliczności małych utarczek, pochodów, dłuższych następowań, toby się rychło zaprawili w żołnierce, lecz jak się ma aktualnie, lękam się spotkania nawet z Łykoszynowemi rotami. Niechby im tak na przywitanie plunęli z harmat! Zwieją, gdzie ich oczy poniosą. Gdzie tam parobkom prosto od cepa mierzyć się z prawdziwym żołnierzem!
— Nie zlękną się i harmat, uręczam! Poznałem ich naturę i nieraz mi aż dziwno, skąd w tem chłopstwie bierze się tyle wojennego animuszu i kawalerskiej fantazyi.
— Animusz animuszem, a grunt egzercyrunek, sprawność, obroty i karabin dla żołnierza. Znasz mnie, iż byle czem się nie trapię.
— Wojna zrobi z nich żołnierzów, jakich drugich na świecie nie najdziesz.
— Wiem, będą młócili nieprzyjacioły niby cepami — szeptał zniechęcony i kwaśny — do każdej bijatyki w sam raz się przygodzą, nie neguję. Dla mnie zaś, starego żołnierza, tyle się widzą warci, co i pospolite ruszenie albo kawalerya narodowa. Szczęściem, jako do posłuszeństwa nieco lepiej wdrożeni. Pij do mnie, Jasiu! To mi dopiero wojsko, do którego można przystąpić tylko z wiatrem! — Splunął.
— I dobrze urodzeni nie pachną z natury larendogrą. Jak się z nich zbierze stutysięczną armię, to ci przestaną śmierdzieć!
— Wojaczka tym chamom do cna we łbach poprzewraca! Szlachta się użala, że przez twoje werbunki poddani się burzą przeciwko swoim panom.
— A cóż dopiero powiedzą, kiedy Naczelnik wyda uniwersał, poręczający wolność każdego chłopa stojącego pod sztandarami! Przestaną się wtedy burzyć.
— Nie posłuchają! Ślaskich, szczerbiących swoje fortuny dla miłości ojczyzny i ludzkości, nie naliczy w Polsce nawet i mendla!
— Na nieposłusznych prawom ustanowią się trybunały!
— Pij do mnie, Jasiu! A któż to przyniewoli do posłuszeństwa Jaśnie Wielmożnych? Jaśnie Wielmożni? Wiadomo, kruk krukowi oka nie wykole. By szlachta broniła Rzeczpospolitej z takim ferworem, jak umie bronić swoich fortun i przywilejów, jedna wraża noga nie postałaby w naszych granicach. I byłyby zbędne takie medicamenta heroica, jak werbowania chłopstwa — podkreślił z naciskiem — Bujak, cóż tam nowego?
— Wszystko nagotowane do wymarszu! Przyszedłem po rozkazy!
— Bym sam coś wiedział! Czekamy na kuryera z Krakowa, powinien być lada chwila.
Jeszcze nie skończył, gdy pod dwór zajechał długi wasążek pod zieloną budą i po chwili wszedł Zaręba w asyście Kapucyna.
— Od Naczelnika do JW. generała Ślaskiego! — meldował, podając opieczętowaną kopertę. Nim Ślaski odczytał, Kaczanowski rzucił się na szyję przybyłemu i wołał radośnie:
— Zaręba! Jakże się masz! A to fortunnie się składa! Nowy duch we mnie wstąpił. Prezentuję Waszmościom: Zaręba, porucznik artyleryi koronnej! I prosto z Warszawy, co? — nie dał mu jednak przyjść do słowa. — Hej! służba, dawać tu jeść i pić, a prędko! Ledwie się trzyma na nogach! Siadajże Waszmość! Nasze drogi pod zdechłym Brysiem. Takim rad z Waścinego przyjazdu! Cóż tam w Warszawie, powiadaj, bo mnie krew zaleje z niecierpliwości! Chyba sobie podpiję na takie święto! — wołał, rozanimowany.
— Mości panowie, rozkaz Naczelnika! — odezwał się Ślaski, otwierając papier — wymarsz ma nastąpić natychmiast. Podpułkownik Kaczanowski obejmie komendę i poprowadzi kosynierów do wsi Koniuszy. Porucznik Zaręba pozostanie przy nim aż do dalszej dyspozycyi. Kapitanie, oto patent na twoją podpułkownikowską szarżę. Winszuję ci awansu z całej duszy! — Uściskał go serdecznie, dając przystęp towarzyszom, cisnącym się z radosnemi powinszowaniami.
Kaczanowski zaskoczony nieoczekiwanym faworem Naczelnika, ledwie wykrztusił:
— Bóg wam zapłać! Jeszcze ja czegoś znacznego dokonam, choćby z tymi parobami. Bujak, trąbić na zbiórkę! Ruszamy! Nim to jednak nastąpi, powiadaj Waszmość o Warszawie, bo ginę z ciekawości! Jasiu, pij do mnie, okrutnie mi zaschło w gardle.
— Zdrowie podpułkownika Kaczanowskiego! — wniósł Ślaski półkwartowym kielichem.
Aż dwór zadygotał od wiwatów, krzyków i karabinowej salwy pod oknami na cześć nowego podpułkownika. Podochocony Ślaski rozkazał wydać kosynierom beczkę gorzałki, zaś dla swojej kompanii przynieść co najstarsze gąsiory! Rozpoczęła się pospieszna pijatyka, niezmierne ożywienie ogarnęło wszystkich. Pito na umór i wiwatowano bez przestanku, lecz pomimo tych wrzasków Zaręba musiał składać obszerną relacyę o Warszawie. Mówił ogniście i z wielkiem poruszeniem.
— Miody najsłodsze lejesz mi w serce! — przerywał mu co chwila Kaczanowski. — Słuchajcie Waszmoście! Słuchajcie! — wrzeszczał, nie mogąc się już pohamować, aż w jakiemś miejscu, zerwał się i ryknął: — Za zdrowie Warszawy!
Spełniono toast duszkiem, trębacze za oknami zagrali fanfarę, bębny zawarczały.
— Inny wigor poczułem w kościach! — wyznawał się radośnie i gdy Zaręba jął przedstawiać gorącego ducha Warszawy i pragnienie walki, znowu mu przerwał.
— Bić psiekrwie, bić i pobić! Oto moja żołnierska maksyma, oto moja filozofia! Niczego nam więcej nie potrzeba! Reszta głupie wymysły sawantów, piecuchów lub zdrajców! Prać wroga, gdzie się da i czem się da, to mi jedyna polityka!
— Dej pyska, poruczniku! Razem deklarowaliśmy się czasu Wielkiego sejmu na prawo miejskie, to i razem pójdziemy aktualnie w chłopską służbę. Byle to jeno ojczyźnie wyszło na dobre. Jasiu, piję zdrowie twoich kosynierów!
Ślaski porwał się z miejsca i gdy nalano kielichy, wygłosił uroczyście.
— Wnoszę zdrowie nowych obywatelów Rzeczpolitej! W twoje ręce, Bartosz! — zwrócił się do wchodzącego właśnie Bartosza, który jakby nagle skamieniał w progu.
Wetknięto mu w garść pełny kielich, otoczono, trącano się jak z równym. Oprzytomniawszy rychło, podniósł w górę kielich i ryknął ze wszystkiej mocy.
— Do ostatniej pary za Polskę i wolność! Wiwat Naczelnik! Wiwat wszystkie stany!
Rumor powstał niesłychany, wiwatowania bez końca i prawdziwa pijatyka. Roztkliwienie ogarnęło całą kompanię. Ściskano Bartosza jak rodzonego brata. Każdy cisnął się do niego z kieliszkiem i serdecznemi wynurzeniami. Niejeden już płakał, pobudzony świętym obrazem zgody i miłości. Któryś przypasywał mu swoją karabelę. Ktoś już przypuszczał do herbu i nazwiska. Tylko jeden Kaczanowski nie stracił głowy, bowiem w jakiejś chwili krzyknął jakby przed frontem.
— Basta! Bartosz do szeregów! Mości panowie, wyruszamy!
Na to właśnie weszła pani Ślaska ze swoim fraucymerem i domownikami. Zaczęły się tkliwe, pospieszne pożegnania, zwłaszcza, iż za oknami grały już trąbki, warkotały bębny i ziemia dudniała pod stopami tysięcy.
Pito jeszcze strzemiennego, pito zdrowie pani domu, rodziny, domu, przyjaciół, somsiadów, nieobecnych, Kościuszki, że co chwila buchały wrzaski wiwatów niby salwy i brzęki tłuczonego szkła. Prawiono oracye, których nikt nie słuchał! Ściskano się, brano w ramiona, padano damom do nóg i płakano z rozczulenia. Skorzystał z tego zamętu Kaczanowski, bo ujrzawszy swoją bogdankę, do której wzdychał całą zimę, śliczną pannę Maciejowską, wielkiego domu sierotę, na opiece Ślaskich pozostającą, przysunął się do niej skwapliwie.
— Moje najniższe służby! Z pożegnaniem staję przed Waćpanną.
Panna, cudna niby majowy poranek, zatrzepotała trwożnie złocistemi rzęsami, na różane policzki padły bladoście i wyrzekła z powstrzymaną żałością:
— Jedź Waszmość z Bogiem i niech cię anieli święci strzegą od złej przygody.
— Bóg zapłać za poczciwość, ale zdaje mi się, jako Waćpanny już więcej nie zobaczę...
— Powiedziała mi wczoraj kabała, że wrócisz zdrowy! — zasromała się nagle wyznania.
— Moje ty krocie! — wykrzyknął zuchwale atakując jej rączki. — Moje ty krocie!
I na tem musiał poprzestać, powinność oderwała go od lubej, wołano na niego, wojsko czekało na wodza, wszyscy wychodzili w ganek i panna umknęła z drugiemi.
Dzień był na świecie, widno się zrobiło, siwy mróz pokrywał ziemię, z dachów już kapało, zorze pobladły, gdyż słońce co tylko miało się pokazać. Niebo zdało się być wydęte, jakby szklane, bez chmur, niebieskawe. Powietrze pachniało przymrozkiem. Nad ziemią słał się jeszcze nizki, rzadki tuman mgiełek, przez który białe kapoty kosynierów dawały obraz zagonów rozkwitłej gryki, nad nimi powiewały suche badyle kos, pik i bagnetów. Ciche szepty brzęczały, niby pszczoły. Stali rozwiniętym frontem we cztery bojowe kolumny; w odstępach, czyniących podobieństwo głębokich ulic, widnieli dobosze. Oficyerowie zajmowali powinne miejsca, zaś flanki okrywały sekcye fizylierów z karabinami o nastawionych bagnetach.
Kaczanowski obrzucił wzrokiem wodza zbrojne zastępy, zabłysnął szablą i krzyknął:
— Hufiec w kolumnę, półsekcyami, dyrekcya na lewo, krok drożny! Marsz!
Ruszyli z miejsca ostro i wraz zagrała kapela do wtóru krokom, bijącym w ziemię; maszerowali defilująco przed dworem, skręcając na drogę wyboistą, wijącą się w łagodnych spadkach wskróś nagich sadów.
Z ganku leciały za nimi błogosławieństwa, słowa tkliwych pożegnań, znaki krzyża, wiewania chustami, a nawet ciche szlochania fraucymeru. Zaś chłopstwo, ciżbiące się na majdanie, wybuchało lamentami, kobiety zawodziły w niebogłosy a co młodsi wieszali się po płotach, drzewach i zrębach, byle dłużej się napatrzyć, jak rozciągnięta kolumna, niby wstęga barwista, połyskująca ostrzami grotów, pawimi czubami, białością sukman, przewijała się wśród nizkich chałup, poletek, sadów i zarośli, opłyniętych jeszcze modrawą przysłoną mgieł porannych.
Ostatni właśnie pluton był przemaszerował i ostatnie furażowe wozy się przetoczyły, że nawet kapelę słychać było coraz ciszej, gdy pokazało się słońce. Wyniosło się nad światem ogromne i czerwone, niby oko Pańskiego majestatu. Wtedy na ganku poprzyklękali, a sama dziedziczka zaintonowała pobożnie:

Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki:
Bądź pochwalon, Boże wielki!

Wiatr był się poruszył od wschodniej strony i poniósł dufnością przejęte głosy za wojskiem, że ten i ów odwracał oczy na biały, wyniosły dwór, na wieś przywartą do wzgórza, na pola rodzone, ten i ów westchnął żałośnie, a niejeden cicho zapłakał.
— Krok podwójny! Broń dowoli! Marsz! — śmignęła niby biczem twarda komenda!
I szli już karnie, ostro i w powinnym ordynku. Spływali ze wzgórz niby rzeka, burząca się w ciasnych brzegach, spieniona, rozmigotana w słońcu, kręta i niczem niepowstrzymana w swoim biegu. Któryś na przedzie, by ulżyć nabranemu sercu, zaśpiewał drygliwego krakowiaka; trąbki jęły z cicha przywtórzać, niekiedy warknęły hulaszczo bębny, a czasem piszczałka dodała wigoru, że szeregi rozśpiewały się ze wszystkiego serca i ochoty. Zdawało się, jakoby żórawiane klucze, nizko przeciągające nad ziemiami, zaśpiewały radosną pieśń powitań. W porankowem cichem i chłodnem powietrzu, pod niebem, polśniewającem najcudniejszemi bławatami, wśród ciemnych, osędzielizną okrytych borów i pogarbionych pól jeszcze przymglonych i niegdzie po wyżach grających tęczowemi farbami szronów, w słodkich promieniach słońca, te pieśnie zdawały się stawać żywym głosem tryumfującej wiosny. Tryskały w niebo jak młode pędy, pijane mocą, radością i weselem. I ledwie zcichała jedna piosenka, już druga biła w niebo, już trzecia świergotała nad polami niby skowronkowie, już dalsze dzwoniły nieustannie.
Śpiewali radośnie i smutnie, żartobliwie i zgoła nabożnie, weselnie i na żałobną, posępną nutę. I z tym śpiewem rozgłośnym, bujnym i serdecznym, maszerowali niepowstrzymanie wskróś pól niezmierzonych, jeszcze szarych, a jeno tu i owdzie zielonemi płachtami ozimin przytrząśniętych, wskróś lasów mrocznych i chłodem dyszących. Parli się drożynami podobnemi do rzek błotnistych, gęsto nasadzonych kamieniami; przez wąskie i głębokie jary, gdzie zimno tchnęło ze skalnych zboczy, a pod nogami chrupały poczerniałe śniegi; niby węże pełzali przez nagie wzgórza, zasiane złomami białych skał; przechodzili wsie, zapadłe w sady i przywarte do ziemi, nędzne, obdarte, a cudne w przepychach wiosny i słońca.
Mijali kościoły, krzyżami znaczące daleką, nieskończoną drogę. Mijali białe pańskie dwory, wynoszące się pysznie nad ciżbami pokrzywionych chałup. I Męki Pańskie na rozstajach spoglądały na nich przekrwawionemi oczami. I przydrożne drzewa witały cichym poszumem. I sama ziemia zdała się budzić pod ich stopami z zimowych odrętwień. Grzmieli bowiem, jak pierwsza wiosenna burza! Wiosna wraz z niemi spływała. Zmartwychwstania nowina rozniosła się po ziemiach. Rozgłaszały ją nieustannie skowronkowe świergotania, niesły ją ciepłe, pieszczotliwie całujące powiewy. Coś o niej tajnie szemrały pokręcone, przygięte do ziemi sady. Coś powiadały pszczoły, burzące się po ulach. Coś krzyczeli przelatujący ptakowie i coś bełkotały zadyszane ruczaje i poniki, srebrzystemi pasmami połyskujące w słońcu. Wieść się niesła niby błyskawica, oblatująca w mgnieniu pół świata. Wiedziały już o niej ziemie, i góry wiedziały, wiedziały i bory. Wiedziało całe przyrodzenie. Bowiem na dnie wszystkiego zawrzało coś, od czego rozum się mieszał, a serce zamierało z dziwnej lubości, że człowiek byłby leciał bez pamięci gdzieś, za czemś, w cały świat; byłby się chwytał tych złocistych promyków, śmiał się, klękał przed słońcem, przed każdem zielonem ździebłem i przed każdym listkiem bił pokłony, a zarazem chciało mu się płakać z niewypowiedzianego szczęścia, rozbierała go tęskność i bujna radość kazała śpiewać, krzyczeć, biedź w pola i zdawać się na wolę każdej szalonej przygody.
Wiosnę śpiewały chłopy, ciągnące na krwawe boje! Już pąki topoli były nabrane i pachnące, niby usta dziewczyny; już w miejscach zacisznych i nagrzanych, stokrotki podnosiły różane rzęsy; już listki blade i wilgne, niby świeżo wykłute pisklęta, rodziły się w słonecznej pieszczocie! Pierwsze motyle leciały, jak biały okwiat wiśni. Niekiedy bocian przepływał nizko nad szeregami, okrywając żołnierzów cieniem. Gdzieś niebami, znaczące się jeno przeciągłym krzykiem, niesły się ciągi dzikich gęsi. Bydło ryczało po oborach! Jaskółki śmigały rozświergotanemi kulami. Dzieci wraz z pieskami szalały po drogach. Dzwony biły z niedojrzanych kościołów. Czasami stada kruków przeciągały na północną stronę, że długo dawały się słyszeć złowróżbne krakania. Niekiedy wiatr stoczył się z szumem ze wzgórz, załomotał chorągwiami, zadzwonił na ostrzach, stargał pawie pióra i pognał z chichotem na bory i lasy.
A kiedy słońce podniesło się wyżej i spłynęły szrony i grudy, zamrowiło się po polach; ludzie wychodzili na robotę, wyjeżdżały wozy, ciągnęły brony, pędzono stada lękliwych owiec na zrudziałe zbocza wzgórz, pługi, zaprzężone w czerwone woły, odwalały czarne, lśniące skiby, a już miejscami, na świeżych i nieco przeschniętych rolach, dojrzał chłopów, jak przepasani w szare płachty, posiewali ziarna półkolistym akuratnie wymierzonym ruchem; ale na widok maszerujących wojsk, na pogłos śpiewek i turkotów trąbek, na migotanie kos porzucali pracę i kto jeno żyw, leciał przyglądać się zblizka żołnierzom.
— To nasi! Chłopy! Jezu miłosierny! Chłopy idą na wojnę! — wrzały zdumione krzyki.
Stawali w osłupieniu! Kobiety wybuchały płaczem, szlochały dziewki, poznawano bowiem niejednego ze swoich w szeregach.
— A kajto ciągniecie, kaj? — pytali sfrasowani starce.
— Na wielką wojnę! Za wolność bić się idziema, za Polskę! — odkrzykiwali dumnie, junacko, potrząsając bronią i hardo tocząc oczami.
I maszerowali dalej wśród błogosławieństw, płaczów i podziwów.
Bywało, iż gdy przechodzili wsie, wszystka ludność wysypywała się na powitanie, wynoszono im, co kto miał, dzieląc się radośnie ostatnim kęsem chleba. Zdarzało się, iż jakiś chłopak, niby urzeczony, przystawał do szeregów i szedł za głosem trąbek, za wiewem proporców i kos migotem, szedł na śmierć lub zwycięstwo. W jakiejś wsi kościelnej przyjmowano ich biciem dzwonów i świętemi obrazami, a ksiądz ognistem przemówieniem pokrzepił na ciężkie boje. Było, że i jakiś dwór pański na roścież otworzył serca, gumna i podwoje na przyjęcie chłopskiego rycerstwa.
I na krótkim odpoczynku sam dziedzic, JW. Wielowiejski, ugaszczał ich, czem jeno mógł. A gdy odchodzili, kazał dać cztery konie i wozy wyładowane różnem dobrem i żołnierskiemi moderunkami, zaś Kaczanowskiemu wsadzono do bryki srodze pękaty tobół, wypchany jadłem i napitkami. Ale zdarzały się i mniej fortunne przyjęcia. Maszerowali bowiem i przez takie wsie, w których z rozkazu dziedziców kołowroty zastawali zamknięte, chałupy jakby wymarłe, a w opłotkach i obejściach ani żywej duszy — gdzie tylko pospuszczane z łańcuchów pieski naszczekiwały zajadle. Żołnierstwo szemrało na takie praktyki, lecz Kaczanowski jadący wraz z Zarębą dobrze wymoszczoną bryką na końcu kolumny, nie zwracał na to uwagi, zajęty indagowaniem towarzysza o Warszawę, a głównie rozpowiadaniem o cnotach i gładkościach Imć panny Lusi Maciejowskiej.
Jechali wolno, konie chociaż tęgie i wybrane, szły stępa, krok za krokiem, bowiem droga stawała się coraz cięższa. Rozmiękłe, rzadkie gliny naszpikowane kamieniami, pełne wybojów i kałuż; miejscami grząśnie i ruchome niby wody, bajory; miejscami potoki, rozlewające się w jeziora, poznoszone mosty i rozmyte wiosennemi deszczami groble czyniły niemałe przeszkody pochodowi. Kolumna rozciągała się, niby wąż pełzający z trudem przez wzgórza i doliny.
— Aż mnie zatyka z lubości, jak o niej wspomnę! Stoi mi na oczach! — wzdychał.
— Czy to już po deklaracyi? — pytał Zaręba, setnie już znudzony i srodze senny.
— Ustaną w tem błocie! Bujak, Bartosz, uważać! Rozłażą się na strony, niby cielaki! Równaj się! — krzyknął, nie tracąc z oczów kolumny ani na chwilę. — Nie mogłem! Jakże, pora to na zrękowiny? Ptaszka moja złocista!
— A pewnyś Waszmość chociaż jej sentymentów?
— Nie było akuratnej sposobności wyrozumienia jej w tym względzie. Nieraz ja zaczynałem cyrkulować w tę stronę; ale panna, jako że przekorna z przyrodzenia, oczkami jeno wierci, żarcikami sadzi, a do konfidencyi nie dopuszcza. Mniemam jednak, że jest mi przychylna, nie jeden luby dowód zakonotowałem w pamięci. Nawet Imć Ślaska nieraz dawała mi to rozumieć.
— Waszmość w czepku urodzony, boć tam i Andzia trawi czas na tęsknocie...
— Andzia? Mówże mi o niej! Cóż porabia ta cipuchna, co? — rozrzewnił się wspomnieniem, lecz dotknięty nazbyt szczeremi relacyami, skręcił pospiesznie w inną stronę.
— Coś nie widać Ślaskiego! Miał wkrótce wyruszyć za nami.
— Może stronami przebrał się już do Koniuszy.
— Psiakrew te drogi! Dobrze, jeśli tam się dowleczemy na północek.
— Z pewnością wyczekuje nas Naczelnik...
— Niepodobna przyspieszyć! Patrz, utytłani w błocie, niby świntuchy! Dziw, nie pogubią kulasów! Prędzej chłopcy! Marsz! Marsz! — zagrzmiał wychylając się z bryczki, ale jakby na złość, znowu cały tabor się zatrzymał. Kilka wozów utknęło w błocie i konie zapadły się po brzuchy. Powstała znaczna mitręga. Przeszkody mnożyły się na każdym kroku i pochód się opóźniał.
Kraj był cudny, wysoki, górzysty, porosły lasami, pełen wiosek, dworów i kościołów, dający co chwila rozległe widoki na dolinę Wisły i aż dalekich, sinych Tatrów sięgające, lecz do marszów większemi siłami zgoła nieprzysposobiony. Głębokie, wązkie parowy, niesłychanie strome zbocza, spadziste drogi, nieprzebyte błota, wezbrane rzeczki, gliniaste, do dna rozmiękłe ziemie, często w miejsce gościńca kamienista dróżka, przemieniona w rwący potok, w najwyższym stopniu krępowały ruchy wojsk, a szczególniej taborów. Miejscami trzeba było rąbać lasy i mościć nimi bajory, kłaść mosty, rozkopywać jary, konie przeprowadzać stronami, a wozy przenosić na drągach. Wszystko jednak przezwyciężano wśród nieustających śpiewek, drwin, wrzasków i ani na chwilę niesłabnącego animuszu.
— Towarzystwo w takich okolicznościach jużby sadziło dyabłami, a klęło, na czem świat stoi, a ci jeszcze sobie stroją żarciki — admirował szczerze Zaręba.
— Bo zwyczajni trudów, błota i nadstawiania własnymi gnatami — odburknął jakoś sennie Kaczanowski i już się nie odezwał do samej Goszczy, którą był wyznaczył na nieco dłuższy wypoczynek. Zasię skoro kosynierzy roztasowali się nad wielkim stawem, rozlanym w pośrodku wsi, przepadł w jakimś wozie taborowym. Ale jak tylko trąbki zagrały na wymarsz, znalazł się na powinnem miejscu. Stał przy wyjściu ze wsi, niby włodarz, bacznemi oczami przeglądający stada mimo przepędzane. Kolumna rozwijała się w tęgim, wypoczętym marszu.
— Bartosz, a wyciągać kulasy! Wieczór za pasem.
— Melduję pokornie, że już niedaleko, za tym borem — wskazał granatową pręgę horyzontu.
— Trzymaj krok! Prędzej chłopcy, prędzej! Naczelnik nas czeka — zachęcał. Wesoły był po wypoczynku i żartobliwie usposobiony, a kiedy znowu kałamaszka potoczyła się za wojskiem, powrócił do lubej materyi, sławiąc nad miarę zalety swojej bogdanki.
— Urodą przenosi wszystkie, jakie znałem — zapewniał ogniście. — A poczciwa i zdatna do wszystkiego. I gospodarna! Takich krupniczków, jakie ona przyprawia, nie piłeś Waszmość nigdy w życiu. Przytem nie żadna udana trusia, co to wobec kawalera rumieńczykiem się okrywa, podłogę oczkami wierci, pary z gęby nie popuści, niby się to sroma, a dobrze wie, gdzie raki zimują. Moja przeciwnie, rozmowna, rezolutna i potrafi palnąć, że w pięty pójdzie. Nie zaczynaj z taką, jeśliś nie pewny swojego. Fortunę też ma grzeczną w Sandomirskiem. Co tam dłużej obwijać w bawełnę, kocham się! Zaręba, jak mi Bóg miły, strasznie się kocham. Słyszysz?
— Słyszę i gorąco admiruję takowe sentymenta. Całem sercem życzę, aby fortunne okoliczności pozwoliły podpułkownikowi zapalić pochodnie Hymenu — wyrzekł z szorstką nieco porywczością, bowiem nagle przypomniała mu się Ceśka i dziwna tęskność zagrała w jego sercu, nie nazbyt skorem do miłosnych tkliwości.
— Bóg ci zapłać! Niechno wojna się skończy, a w mig się ożenię! Zobaczysz mnie jeszcze Waszmość osiadłym na roli! Ha! ha! będę wołki wypasał, gorzałę pędził, zboże spławiał do Gdańska, pieniał się ze somsiady, syny płodził, na sejmikach gardłował i po urzęda sięgał, jak przystało poczciwemu człowiekowi. Miły Boże, dajże mi tej szczęśliwości zażywać choćby z kopę latek. Jakbym się na nowo urodził! Patrz Waść, jak pięknie na świecie, jakby na jakimś italskim kopersztychu! Człowiek sobie folguje, a niewiadomo, co nam jutro przyniesie fortuna — zasępił się na chwilę. — Do dyabła z melancholią! Napijmy się lepiej. Mam pod siedzeniem przedni miodek, w sam raz na taką wiosenną aurę i miłosne termedye. W twoje ręce, poruczniku! Pijmy, a reszta jakoś tam będzie! Co się nam smucić! Niedarmo śpiewają:

„Kieliszek braciszek, gorzałeczka siostra,
Rączka przyjaciółka, do gęby zaniosła«.

Wnet ja Waści wykuruję ze złych humorów! Teraz na drugą nogę. A może i Waści nie oszczędził ten szelma Kupido? Szepnij imię miłowanej, a wypijem jej zdrowie i każę na jej cześć dać salwę!
Nie doszło jednak do tego, bo Zaręba się jakoś wykręcił, zagadując o czem innem.
Kaczanowski gadał bezustannie i gęsto różne zdrowia koncypował, nie przestając jednak ani na chwilę baczenia na wojsko, gdyż w jakiemś miejscu huknął rozgłośnie:
— Krok podwójny! Raz, dwa! Raz, dwa! Kapela, zagrać mi, a siarczyście!
Jakoż prostowały się natychmiast ustające w błocie szeregi, kapeliści rznęli od ucha, zrywały się znowu junackie piosneczki, a tarabany głuchym warkotem dawały takt mocnym, sprężonym krokom i długa kolumna, zjeżona błyszczącymi grotami, raźnie maszerowała wskróś rozsłonecznionych pól.
Dzień się już był kończył, gdy w jakiemś miejscu szeregi wynurzyły się nagłym skrętem z mrocznych lasów na świat, zalany krwawą pożogą zachodu.
— Koniusza! Pokornie melduję! — ozwał się Bartosz, wskazując nieco na prawo srogą górę, wynoszącą się samotnie, niby wyspa na rozległem morzu ziem spiętrzonych i zastygłych. Oblewały ją czarne lasy, a na szczycie, w łunach zachodu majaczyły kościelne wieże i jakieś białe mury.
— Patrzy na orłowe gniazdo! — szepnął Zaręba, podnosząc perspektywę do oczów.
— Za dobry pacierz staniemy u podnóża — dołożył jeszcze Bartosz.
— Ciężko się będzie na nią wciągać, zwłaszcza taborom — zfrasował się Kaczanowski. — Musi tam być przed kościołem jaki plac. Znasz tę górę? — zwrócił się do Bartosza.
— Toć moja parafia! Miejsca tam dosyć, choćby dla całego wojska! Co zaś do dróg, to jedna idzie prosto do kościoła, zakosami, stroma jeno i żmudna. Ale kto nie chce wstępować do Koniuszy, ma drogę obiegającą całą górę, która wychodzi do traktu na Słomniki. Dymy widać gęste na wierzchołku, pewnikiem biwaki.
— Prawda! Prędzej! Chłopy, prędzej! Zagrać fanfarę, niech nas dosłyszą! Rozwinąć chorągwie! Ostrym krokiem! Marsz! Marsz!
Słońce zachodziło za burą, wielką chmurę. Mrok pruszył na ziemię popielnym oparem. Głębokie doliny zapływały mgłami, że zdały się być jeziorami, ujętemi w modrawe ściany borów lub w skaliste cembrowiny łysych, poszarpanych wzgórz.
Trąby grały rozgłośnie i w mrokach coraz gęstszych, kolumna szarzała niby wielka, wzburzona rzeka, tocząca się z głuchym bełkotem. Niekiedy zaświeciły nad nią ostrza kos, a niekiedy załopotały chorągwie, jakoby ogromne skrzydła ptaków, lecących w purpurowych zorzach i brzaskach.
— Słońce zachodzi źle, pewna plucha w nocy! Bujak, tabory wysunąć na czoło!
Koniusza wyrastała przed nimi coraz groźniejszym cieniem, jakby sięgającym rozkrwawionego nieba. Bił od niej mrok, chłód i pogłosy dalekich wrzaw.
U samego podnóża, na skrzyżowaniu dróg, pod kamiennym Chrystusem, siedzącym z twarzą wspartą na ręku, już oczekiwał Ślaski.
— Widziałem was z daleka, może od godziny, a nie mogłem się doczekać — zwrócił się do Kaczanowskiego — zdaj służbę któremu z oficyerów, bo musiemy prędzej stanąć przed Naczelnikiem. Bartosz, a dawajże konia panu podpułkownikowi!
— Mości poruczniku, bierz komendę i prowadź dalej kosynierów.
— Sama droga doprowadzi cię na miejsce — dorzucił jeszcze Ślaski.
Pojechali tak śpiesznie, aż iskry posypały się z pod kopyt.
Zaręba, nie tracąc czasu, zaraz w ich ślady pociągnął kolumnę. Droga była fatalna, stroma, naszpikowana odłamkami skał, wyboista, miejscami nawet niebezpieczna, szczególniej dla koni i wozów, a tak ciemna z racyi boru, który ich okrył czarną, nieprzeniknioną płachtą, że musiano zapalić pochodnie. W czerwonych, smolistych brzaskach, dawali obraz fantastycznego korowodu cieniów. Na domiar złego, zaczął mżyć drobny, uporczywy deszcz i zwolna droga przemieniała się w potok. Z tych różnych okoliczności zmitrężyli tyle czasu, że już noc zapadła, nim się dowlekli na szczyt wzgórza.
Fiszer, oczekujący na nich na górze, zakrzyczał już z daleka:
— Zgasić pochodnie! Nie wolno żadnych świateł ni krzyków! Cicho tam!
— Zali tak blizko Moskale? — zaszeptał Zaręba.
— Zbliżają się z paru stron i napewno obserwują tę górę. Miejsce dla kosynierów pod kościołem! Nie popuszczaj z garści, bo lada chwila mogą zaalarmować na dalszy pochód. Lecę meldować o waszem przyjściu.
— Jeszcze słówko: gdzie główna kwatera?
— W tym białym domu obok cmentarza. Naczelnik srodze zajęty, siedzi u niego cały sztab z Madalińskim i Manżetem. Ale jeśli szukasz towarzyszów, znajdziesz ich w karczmie, jest tam już Biegański. Za jakie pół godziny przylecę do was.
Ale Zaręba myślał przedewszystkiem o kosynierach. Kolumna, wydostając się na wierzchołek, rozlewała się cicho, niby woda, zajmując wyznaczone miejsca. Rozbito parę namiotów, zaś z wozów Bujak rozkazał postawić jakby barykadę pod osłoną której rozkładali się żołnierze. Chorągwie i znaki umieszczono w dzwonnicy i obstawiono wartami. Kościelny parkan, zakończony daszkiem, dawał schronienie nie jednemu. Przytulali się, gdzie mogli, lecz większość musiała się kontentować gołą, kamienistą ziemią, że ta część placu z racyi białych sukman dawała pozór jakby przypruszonej śniegiem. Że ognie były wzbronione, ciżbili się dla ciepła coraz gęściej i pojadając, gwarzyli z cicha. Cały zresztą wierzchołek wzgórza, nadspodziewanie obszerny, był zatłoczony wojskiem, namiotami i taborem. Kilkanaście chałup i wszystkie budynki tak były zapchane żołnierstwem, że chłopstwo szukało schronienia po sadach i w boru. Wszędzie stały warty i rygor panował srogi, wojenny. Wyloty dróg spadających w doliny, były szczególniej obsadzone, stały w nich nawet armaty nabite kartaczami.
Noc szła ciemna, ni jedna gwiazda nie migotała na niebie, zawalonem buremi, skołtunionemi chmurami. Wiatr huczał w dolinach i bił w lasy, niby przypływ gniewnego morza. Na górze zaś nie drgnęła nawet gałązka, cicho było i ciemno, tyle jeno, że deszcz szemrał nieustannie, a tu i owdzie żarzyły się lulki. Pomimo nakazanego spokoju sciszone szeptania, kroki, parskania koni, szczęki broni czyniły głuchy szum jakoby wód płynących niedojrzanem łożyskiem wskróś ciemności.
Zaręba, spenetrowawszy cały płac i wszystkie obozowiska, stanął jakby na warcie przed główną kwaterą. Pożerała go ciekawość rezultatów narady. Niestety, okna, szczelnie zasłonięte okiennicami, nie dawały zajrzeć do wnętrza, zaś z głosów, jakie się niekiedy wydobywały, niesposób było wyrozumieć cośkolwiek. Co chwila ktoś tam wchodził, a wtedy strumień światła chlustał z białej sieni na stratowane kląby, straże wartujące pod oknami i na drzewa, wynoszące się przed gankiem niebosiężnym pióropuszem. Dojrzał też jakieś konie przywiązane do sztachet i kupę ludzi siedzących na ziemi. Parę łojówek w podróżnych świecznikach, przysłoniętych z góry derą rozpiętą na szablach wetkniętych w ziemię, oświetlało nieco jakieś młodzieńcze twarze. Była to młódź szlachecka, same gołowąsy, która pouciekawszy ze szkół i domów, przystała do insurekcyi. Formowali jakby przyboczną gwardyę Naczelnika. Któryś z nich, dojrzawszy stojącego oficyera, zaprosił go do kompanii. Zaręba się wymówił i poszedł zlustrować swoich kosynierów. Prawie wszyscy spali, nie bacząc na deszcz i przejmujące zimno, czuwały jeno warty postawione przy wozach i znakach, oraz Bujak. Znalazł go pod oficyerskim namiotem, na barłogu, latarnia stała na ziemi, czytał przy niej jakąś książkę. Chciał się zrywać na nogi, lecz Zaręba nie dopuścił i przysiadłszy na słomie, spytał żartobliwie.
— Regulamin służby czy Xenofont?
— »Prawa człowieka«. Ewangelia wszystkich ludów i wszystkich czasów!
— I, nie osłoni od kuli ni pchnięcia bagnetów! — rzekł lekceważąco.
— A jednak ta broń skuteczniej zwalcza tyranów, niźli harmaty i armie! — zawołał górnie po swojemu i powstał gotowy do zaciekłych dyskursów.
— Kto ma zginąć, ten zginie, choćby miał na sercu samego Jana Jakóba!
— Padnie za ludzkość i szczęście przyszłych pokoleń. Zginie bohatersko, a z krwie jego wstaną mściciele — wybuchnął, obcierając spoconą twarz i ręce, gotowy już do najzacieklejszych sporów i dowodzeń, rozanimowany i wyzywający.
— Waćpan naszpikowany wzniosłemi maksymami, niby zając słoniną — zauważył nie bez irytacyi i poszedł do karczmy ogrzać się nieco i pożywić. Karczma murowana, z ogromnym, łamanym dachem, wspartym na potężnych słupach, stała akuratnie naprzeciw kościoła. Pod ścianami i w sieni wielkiej, jak stodoła, leżeli pokotem żołnierze i połyskiwały stogi karabinów. Zaś w izbic czarnej, obszernej i przetłoczonej niezmiernemi belkami, buzował się tęgi ogień na trzonie komina przysłoniętego nizkim okapem i wrzało niby w ulu. Spora kompania oficyerów zabawiała się kielichami, wielu drzemało po ciemnych kątach, a byli, którzy rozciągnięci na kupach siana, chrapali, aż się rozlegało. Z alkierza dochodziły brzęki szklenic i pijackie wrzaski. Grano tam w karty i pito. Snać im przewodził Biegański, gdyż najczęściej dawał się słyszeć jego zapalczywy głos.
Zaręba, zasiadłszy przed ogniem, zapalił lulkę i puścił wodze jakimś dziwnie smutnym rozmyślaniom. Czuł się znużony, wyzbyty ze sił i wielce niespokojny. Jakby na coś czekał i czegoś się obawiał. Naraz podniósł zdziwione oczy: stał przed nim jakiś młody, smukły chłopak i dziwnie znajomym głosem mówił:
— Nie poznaje mnie Waszmość? Jestem Stach Górski!
— Stach! Śmiercibym się spodziewał prędzej, niźli ciebie. Jakże się masz? No, siadaj, mów! Co cię tutaj zagnało? — pytał, głęboko poruszony niespodzianką.
Chłopak przysiadł się i wyznawał, jako uciekł ze Sieniawy, z dworu księcia generała ziem podolskich i wstąpił do wojska. Pachniała mu wojaczka, szabelka i wrony konik. Prawie dzieciuch, czarny jak kruk, śliczny, o czerwonych wargach, promiennem oku i panieńskiej cerze, dawał pozór wypieszczonego papinka, nieumiejącego ani be, ani me, a w istocie był młodzieńcem, rokującym najpiękniejsze nadzieje. Zaręba cieszył się nim, jak rodzonym bratem, chociaż mu tylko wypadał ciotecznym i w dodatku był synem nienawistnego kasztelana. Chłopak pokazował się bystrym i pojętnym nad swój wiek, umiarkowanym w sądach i opiniach, szlachetnym i o wielce dwornych manierach. Hardo nosił głowę i z góry spoglądał, lecz ubrany był skromnie, w krótki kożuszek, baranią czapkę i jałowicze buty. Głos miał przytem ujmujący, delikatne obejście i czarujący uśmiech. Porucznik opowiedział mu o matce, zatrącił o Izie, ale nie wspomniał o kasztelanie.
— Ja wiem, że mój ojciec zaprzedany — imperatorowej zaczął nie bez goryczy — nie krył się z tem w listach. Najgorsze, iż z tydzień temu przyjechał do Sieniawy Klotze, aby mnie zawieść do Petersburga. Miałem być pomieszczony w kawalergardach następcy tronu.
— Aż tak! To patrzy na kasztelana: żądny fortuny i wyniesienia.
— Właśnie w tę porę gotowałem się z towarzyszami uciekać do Kościuszki. Nie wiedziałem, co począć! Ojciec nakazywał pod błogosławieństwem, Klotze nalegał, nawet sam książę generał zachęcał. Komuż winienem był posłuszeństwo?
— Ojczyźnie! Ręczę, jako twoja matka dumna będzie z takiego postąpienia.
— Żal mi ojca: tyle sobie na mnie zakładał nadziei! Zali mogłem służyć wrogom? A jakby mi kazali podnieść oręż przeciwko ojczyźnie? Strach mi nawet pomyśleć — pobladł, łzy mu zaświeciły w oczach i groza podnosiła włosy — sam powiedz, com był powinien?
— To, coś uczynił. Uwielbiam taką determinacyę. Postąpiłeś, jak prawy Polak.
— Uciekliśmy ze Sieniawy we czterech: ja, Cieński, Bobrowski i Toczyłowski; gnaliśmy lasami, żeby zmylić pogonie, Klotze napewno mnie wyszlakuje.
— Tutaj jesteś przezpieczny, nie obawiaj się niczego. Pod kim służysz?
— Pod samym Naczelnikiem. Jest nas wolonterów przy jego boku ze stu. Jeździmy na podjazdy. Już nawet zażywałem utarczki z kozakami — pochwalił się radośnie.
Zaręba jął go w tej materyi obszerniej indagować, kiedy wpadł Bartosz.
— Pokornie melduję — zaszeptał strwożony — jakiś dziedzic przyjechał ze starościńskiemi sługami i chce siłą odbierać swoich zbiegłych parobków.
— Co? śmiał aż tutaj, do obozu? Chodź, Stachu, zobaczysz rzecz niepowszednią. Bartosz, cobądź się zdarzy, pamiętaj ani pary z gęby! Sekret, jak na spowiedzi!
Kiedy dochodzili biwaku kosynierów, Bartosz zaszeptał niespokojnie.
— Czy pan komendant wyda tych chłopów? — strach zadygotał w jego głosie.
— Zobaczysz! Przyprowadź paru co najtęższych parobków i czekaj rozkazów.
W namiocie Bujaka czekał tęgi, wysoki szlachcic w piaskowej opończy, podbitej futrem. Twarz miał krotochwilnego opoja, wyłupiaste oczy, konopne, nastroszone wąsiska i stentorowy głos.
— Jestem Jaworski z Krakuszowic — prezentował się z niemałą godnością.
Zaręba rzucił swoje nazwisko i traktując go z wyszukaną grzecznością, jakby najmilszego gościa, przymuszał do rozmowy o gospodarstwie, pogodzie i sąsiedzkich stosunkach. Jaworski pienił się, przysapywał i czas jakiś odpowiadał politycznie, lecz w końcu zbrakło mu cierpliwości i gruchnął prosto z mostu:
— Ja tam, panie święty, matko jedyna, nie przyjechałem na asamble i dyskursy. Przed obliczność generała Kościuszki nie dopuścili mnie, więc tandem rżnę do oficyera kosynierów i powiadam: żądam wydania moich poddanych. Byli wczoraj w Rzeplinie, więc są tutaj, w obozie. Dam ja bobu tym ultajom! Trzech parobków i jeden żonaty: summa summarum, dwanaście dni pańszczyzny pieszej i dwa konnej, nie licząc już powinności w naturaliach. To nie bagatela, zwłaszcza teraz, kiedy wiosenne roboty się zaczynają.
— Masz Waćpan katalog tych ludzi?
— Oto jest: Michał Zawada, Józef Szczepanów, Adam Mikołajczyk i Tomek Barabasz.
— Bartosz, przyprowadź ich tutaj! Jeśli zechcą dobrowolnie wracać z Waćpanem, nie będę ich przyniewalał do pozostania — wyrzekł surowo i obejrzał się za siebie.
W odchylonych skrzydłach namiotu stał Bujak, a za nim kupa chłopów. Oczy się im paliły złowrogo, dały się słyszeć krótkie sapania i przestępowanie z nogi na nogę. Jaworski zapalczywie wywodził swoje prawa, żalił się i groził na przemiany.
W jakiś pacierz Bartosz przyprowadził tych zbiegłych. Stanęli w drzwiach namiotu nieruchomo, jak posągi. Światło latarni zaledwie wyjawiało ich twarze i posępnie rozgorzałe oczy. Kosy ściskali w rękach, topory błyskały za pasami.
— A psy jedne! A gnojki! Ja wam pokażę wojaczkę! — wrzasnął Jaworski, trzęsąc pięścią.
— Milczeć i ani kroku z miejsca! — huknął Zaręba i zwrócił się do chłopów: Dziedzic przyjechał po was! Jeśli macie ochotę, to wracajcie z nim do domu...
— My nie dziedzicowi, Polsce przysięgalim — wyrzekł pierwszy Zawada.
— Nic mu do nas, my som żołnierze Kościuszka.
— Któżby chciał wracać do jarzma i pod bat, lepiejby zdechnąć pode płotem.
— To z panów najgorszy. Pies ma u niego większe znaczenie, niźli poddany, katownik, o bele co każe tłuc do ostatniego dechu, do żywego mięsa obdziera, głodem morzy i dziopom nie przepuszcza. Mało tego, bo łońskiego roku zaprzedał dwóch parobków do cesarskiego wojska. Wszystkie chałupy płaczą na niego! Krzywdą jeno ludzką żyje! Miłosierdzia nie zna! Piekielnik to nad piekielniki!
Padały ciężkie słowa oskarżeń, niby kamienie na bardzo podniesioną głowę Jaworskiego. Jeno wąsy szarpał, ściskał kurczowo głownię szabli, a zbiesionemi oczami nienawiści, jakoby świdrem, przewiercał parobków.
— Tandem, powracać nie chcecie? — przerwał skamlenia Zaręba.
Runęli przed nim w proch i czepiając się jego nóg, zawyli w śmiertelnej trwodze:
— Na miłosierdzie boskie, nie wydawaj nas, Panie, temu piekielnikowi!
— Dosyć. Odstąp! Marsz na swoje miejsca! Słyszałeś Waćpan respons! Nie mam nic do nadmienienia. Moją powinnością bronić ich przed każdą przemocą.
— Protestuję! Panie święty, matko jedyna, protestuję! — zaryczał, już siny z gniewu, ledwie władnący mową i strasznie dotknięty. — Jakto, ja nie mam prawa do moich poddanych? Waszmość wyprawia sobie ze mną niegodne igraszki! Waszmość gwałci kardynalne prawa Rzeczpospolitej. Obranyś Waszmość z rozumu, czy co? Wolne żarty, nie mnie brać na plewy! Chłopcy, chwytać moich ludzi, zakować w dyby i na wozy! Nuże, a pospieszać! Sam sobie wymierzać będę sprawiedliwość! Prędzej tam!
— Bujak, kto się tknie choćby palcem tych ludzi, wsypać mu pięćdziesiąt odlewanych.
— Wedle rozkazu się stanie, panie poruczniku! — trzasnął ręką w daszek i wyszedł.
— Tego kpa znam, był dyrektorem moich dzieci, podmawiał chłopstwo do buntów... Teraz mi jasno, teraz miarkuję, w jaką wpadłem kompanię! Rebelizantów!
— Nie będę się tłumaczył, jeno przypomnę: któren z poddanych stanie pod chorągwiami insurekcyi, wolnym ma być od pańszczyzny i powinności. Jeno Kościuszko władny jest szafować ich krwią i życiem. Waść nie masz do nich najmniejszego prawa.
— Właśnie że mam: jak mi się spodoba, odpuszczę ich w żołnierkę, ale na przymus odpowiem szablą! Do króla pójdę ze skargą, przed trybunały, na sejm!
— Nie wrzeszcz Waćpan! I coś jeszcze rzeknę, wysłuchaj: oto nie masz wstydu ni sumienia! Kraj w upadku, nieprzyjacioły w granicach, kto jeno poczciwy, stawa w obronie ojczyzny, Kościuszko ogłosił świętą wojnę o całość, wolność i niepodległość. Nawet chłopstwo się garnie pod chorągwie na głos powinności, ale dla Waści jemu podobnych najważniejszą sprawa: zachowanie pańszczyzny! Milsze wam jakieś parszywe psie Wólki, niźli ojczyzna! Podłe egoisty!
— Nie przyjechałem słuchać peror, jeno po swoich zbiegłych poddanych!
— Nie podnoś Waść głosu i ruszaj sobie do wszystkich dyabłów!
— Jak? Do mnie taka mowa? Może się przesłyszałem, może mnie słuch myli?
— Toć powtórzę, żeś cymbał i wynoś się, pókim dobry! — zawołał Zaręba.
— Za taką obelgę zapłacisz mi krwawo, hetko pętelko! Popamiętasz Jaworskiego! Nie puszczę ci tego płazem, smyku jeden! — wyrwał szablę i rzucił się ku niemu.
— Rata! — krzyknął Zaręba, nawet nie racząc się zasłaniać przed ciosem.
Wpadło sześciu żołnierzów z nasadzonemi bagnetami.
— Wyprowadzić tego jegomościa na dół, na trakt do Goszczy. A będzie się opierał, burdy wyrabiał, bronił: macie kolby. Bujak, poprowadź! Precz z nim!
Zakotłowało się nagle pod namiotem; lecz po chwili Jaworski był rozbrojony, zakneblowany, gdyż ryczał, niby wół zarzynany, i wyniesiony.
Stach Górski patrzał w Sewera oczami przerażenia i zarazem admiracyi.
— Narobi wrzasku na całą Rzeczpospolitą! — nieśmiało zauważył.
— Niechaj krzyczy. Nie obejdzie się tam bez dotkliwych pamiątek! Oto masz szlacheckie fanaberye! Cokolwiekbyś poczynał dla szczęścia i ocalenia ojczyzny, musisz takiego pierwszego lepszego cymbała molestować o przyzwoleństwo. Bowiem on jest panem Rzeczpospolitej i może krzyknąć: Nie pozwalam! I może ćwiertować ją na części i bezkarnie sprzedawać! Niepodobna znosić tego dłużej! — skarżył się, przejęty zgorzkniałemi czuciami. Rozmawiał w tej materyi do późna, lecz zaraz po odejściu kasztelanica rzucił się na słomę i natychmiast zasnął.
Nie słyszał nawet powrotu Kaczanowskiego i wołań Ślaskiego, spał jak zabity.
Wkrótce cisza oprzędła całą Koniuszę i sen pogasił wszystkie gwary i ruchy. A jakoś wnet po pierwszych kurach deszcz był ustał, zrobiło się chłodniej, chmury opadły w doliny, niebo się przetarło i tu i owdzie zaświeciły gwiazdy. Potem zaś księżyc wypłynął na modrawe nieskończoności. Świat przemieniał się w senne majaczenie. Srebrzysty welon opowił kiry nocy. Ziemia stała się już tylko wzburzonem morzem sinych mgieł, po których niby chmury płynęły czuby gór i czarne majaki lasów. Niewiadomo już było, gdzie kończy się ziemia i zaczyna niebo. Wszelaki kształt był już tylko skrzeniem świateł i mroków. Bezdenna otchłań się rozwarła milczenia i tajemnicy. Wszystkie żywioły zapadły w senne upojenia.
Aż wiatr zbudzony gdzieś w nizinach przybiegł zatargać odrętwiałemi drzewami. Nagie gałęzie chwiały się cicho, lękliwie, jakby goniąc za własnym cieniem. Nawet się zdało, iż czarna wieża kościoła również się kołysze. Na placu drżały połyski karabinów, poustawianych w kozły. Grudy uśpionych żołnierzów znaczyły się rzędami, niby czarne zagony. Niekiedy rżały gdzieś konie. Stąpania wart odmieniały się równo i monotonnie, jak ruchy wahadeł. Wozy rzucały mętne, przerywane groble cieniów. Niekiedy podnosiły się jakieś senne głowy, ktoś zakaszlał, szczęknęły bronie, zaskowyczał pies obozowy. Cisza potem stawała się jeszcze uroczystsza.
Tylko w głównej kwaterze czuwano. W jakiejś chwili otwarły się drzwi, ktoś wyszedł i bezszelestnie snuł się między uśpionemi wojskami.
— Werda? — wołały straże, nastawiając bagnety. Cień przystawał.
— Warszawa! — padało hasło. Żołnierz prężył się, karabin wracał na ramię, a cień majaczył w coraz innej stronie. Żołnierskie psy chodziły za nim nieodstępnie. Czasem pochylał się nad pośpionymi szeregami; to słuchał ech z głównego obozu, rozbitego pod Koniuszą na skalbmierskiej drodze, ale najczęściej wsparty na armacie, zapierającej drożną gardziel, patrzał czułemi oczami troski w nieprzejrzane dalekości, jakby w duszę własną, a może w jutro, wstające z niezgłębionych otchłani przeznaczenia?...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.