Interesa familijne/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Miło to spojrzeć na stare budowy — domy stare stawili jeszcze ludzie co w przyszłość wierzyli, co myśleli o jutrze; my dzisiaj klecim wszyscy aby dzień do wieczora w nim dobyć. To też stare domostwa oglądać aż lubo, tak w nich każda część, najdrobniejszy szczegół, wypracowane, wychuchane, obmyślane na trwanie, wygodę i wdzięk. W naszych pałacykach świeci się wiele, ale tylko świeci; pod spodem wszędzie próchno, wilgoć, grzyby i zgnilizna. Bodaj to dawne czasy! Ale nie pora nad niemi się rozwodzić i porównaniem nas zawstydzać; jesteśmy w sali starego ale jeszcze krzepkiego dworu; obejrzmy się w około póki kto nie nadejdzie.
Troje okien naprzeciw nas: przez nie widać sad owocowy, agrestowe i porzeczkowe uliczki, popodpierane stare jabłonie, grube stuletnie grusze i nieprzejrzane zieloności massy. Troje drzwi, z których jedne naprzeciw okien, dwoje w bocznych ścianach, wiodą do reszty pomieszkań. Ściany ciemne powleka starannie przypuszczona lamperja dębowa; w niej na zielonem tle, szare jakieś mglą się desenie wielce już spłowiałe. Na prawo i lewo, między ramami lamperji kilka wygolonych głów i jedna zakwefiona matrona poglądają na nas z portretów. Brzydkie malowanie, ale pędzel nie potrafił, mimo usilności z jaką nad tem pracował popsuć twarzy wspaniałych, poważnych, spokojnych. Przypatrzcie się tylko jak im dobrze w tych sobolich i rysich szubach, pokrytych złocistemi i pąsowemi adamaszkami, w tych kwiecistych deljach, białych kontuszach, z rękawami na szablach spartemi, z oczyma utkwionemi gdzieś w daleką przyszłość czy przeszłość. Pomiędzy rycerzami jedna matrona modli się na księdze, krzyż przy niej, a poniżej jakieś muzyczne narzędzie. Tęskne jej wejrzenie skierowało się na Chrystusa i wciąż ku niemu pogląda, jakby mówiło: Pociesz mnie!
Krzesła, stoły, wszystko odpowiada ścianom i ich powłoce: mocne, ciemne, stare, niepozorne ale gotowe przetrwać jeszcze wieki. Zakurzony klawikorcik w kątku się ukrył i wstydzi że tak niepoczesny; na nim stoi warcabnica, leży talja kart starych. Otóż i wszystko co ozdabia i zapełnia salkę. Smutno w niej czegoś, i gdyby nie te poczciwe portrety co ją ożywiają trochę, człekby tu sam nie lubił pozostać.
Z sieni słychać uderzenie zegara; powoli wybija południe i za szóstym młota dźwiękiem otwarły się drzwi z prawej strony, wszedł już nie młody mężczyzna. O! jakże do portretów niepodobny!
Wysoki, chudy, blady, żółty, z twarzą pomarszczoną dziwnie, zgarbiony nieco skutkiem wzrostu i wieku, wygląda na nieboszczyka, któryby z grobu powstał, tak znużony, znudzony, tak zużyty i zbutwiały. Siwe, może niebieskie dawniej oczy, zbielały mu zupełnie, brew gęsta je ocieniła, czoło pofałdowało się wzdłuż i poprzek, policzki pościągały fantastycznie, usta zaklęsły, broda wyskoczyła i piękny tylko orli nos na tych ruinach pozostał niewzruszony.
Strój jego przypomina niedawną przeszłość, siwe włosy przyprósza zapomniany puder, zaczesano je w tył wszystkie, a kilka loczków dowodzą, że nie bez pretensji do wdzięku — reszta ubrania do pudru stosowna. Na nim frak cynamonowy, dawnym krojem z guzami stalowemi, racymorowa długa kamizela suto wyszywana, ale oddawna zwiędła; spodnie aksamitne czarne, po kolana, na nie buty z kutasami karbowane na podbiciu. Zapomnieliśmy sutych żabotów z kameą w nie wpiętą i przepysznych chociaż pożółkłych u rąk koronkowych mankietów. Ręce warte są tej ozdoby i zawstydzają koronki białością swą i dobrze zachowanemi kształtami; znać na nich że nigdy nie pracowały, że krew nie zabiegała w nie, że osłonione, pielęgnowane, pieszczone, słońca i wiatru nie widziały. Na prawej ręce siedzi wielki sygnet ametystowy, na małym jej paluszku brylantowa obrączka.
Przybyły wszedł powoli, ziewając, spojrzał zamarłem okiem do koła, przedreptał posuwając trochę nogami wzdłuż sali, popatrzył machinalnie przez okna i całą swą postacią wyrażał dobitnie nudę, która go wewnątrz trawiła. Dobył złotej tabakiery z kamizelki, zażył tabaki, otrząsł poprószony żabot, podniósł oczy do sufitu, dostał z drugiej kieszeni kameryzowanego zegarka, na którym jaśniała emaljowana cyfra Stanisława Augusta, ziewnął powtóre i potrzecie, i obejrzał się na drzwi wchodowe z oznaką niecierpliwości, zdając się przysłuchiwać niespokojnie i dziwić, że nic się słyszeć nie dało.
Nareszcie przyspieszony chód zatętnił w sieni żywo, coraz spieszniej przybliżał się ku drzwiom, ostrożnie otworzyły się podwoje i maleńka figurka ukazała na progu.
Nim się ci panowie przywitają, spojrzmy z kolei na małą figurkę.
To coś zupełnie nie z tych czasów, do których należy pierwsza tylko co widziana postać — sto lat przynajmniej dzieli tych dwóch ludzi. Przybyły młody chłopiec, w dzisiejszym stroju, ubrany bardzo skromnie, ubogo, ale dosyć czysto, twarz ma znękaną, smutną, bladą i zawczasu przekwitłą; na niej wyraz jakiegoś przestrachu, przygnębienia i nie świeżej już boleści, z pod której przegląda jakby błysk niecierpliwy stłumionego dowcipu i przebiegłości. Wszedł z udaną czy prawdziwą bojaźnią i wstrzymał się powitany surowym wzrokiem. Nieśmiałe jego oko, usta drżące, cofnęły się z wejrzeniem i gotowem słowem przed groźnem obliczem upudrowanego mężczyzny. Poprawił na sobie surducika szczelno pozapinanego, odchrząknął i po chwili wahania, w prostej linji pospieszył ku stojącemu w postawie rozkazującej, z widocznym zamiarem ucałowania jego ręki. Wyciągniona ręka podniosła się do góry, cofnęła i głos chrypliwy, suchy, zapytał:
— No! gdzieżeś to Asindziej bywał? co to jest znowu? Słyszałeś! dwunasta wybiła, a o trzech kwadransach być powinieneś tutaj i czekać. — Co to jest! co to jest!
— Niech stryj dobrodziej raczy darować, — odpowiedział, niby drżącym głosem, z udaną zręcznie bojaźnią, młody człowiek — jestem cokolwiek niezdrów (tu zakaszlał) głowa mnie bolała.
— No! ale w takim razie, wszak wiesz asindziej jaki jest porządek, rzekł starszy. Czemu nie postąpiłeś wedle przepisów? W porządnym domu wszystko iść powinno wedle pewnych reguł. Skoro jesteś chory, dajesz znać panu Termińskiemu, pan Termiński melduje mi o tem, i otrzymujesz upoważnienie chorowania.
— Ja, bo stryju dobrodzieju — odezwał się młodszy — pomimo choroby chciałem być pilnym na jego usługi i...
— No, no, na ten raz indulgencja! ale niech się to więcej nie przytrafia; ten ból głowy i opóźnienie o cały kwadrans, niepraktykowane....
Stryj zażył tabaki nieco uspokojony, i gdy synowiec ze spuszczonemi oczyma stanął, założywszy ręce w tył, niedaleko progu, oparty o stołek, on usiadł, zarzucił nogę na nogę i rozpoczął rozmowę, która przypominała bardzo wydawanie nauczonej lekcji, tak machinalnie szły pytania i odpowiedzi.
— Na dworze? — spytał krótko stary.
— Wilgotno i pochmurno, parno, deszczu się spodziewać.
— Barometr?
— Trochę opadł od wczoraj.
— Stopni ciepła?
— Dwadzieścia cztery.
— W cieniu?
— W cieniu.
— Dwadzieścia i cztery w cieniu! — powtórzył stryj — to wiele, to bardzo wiele. — Cóż tam nowego?
— Siwy źrebiec....
— Co, chory? uchowaj Boże?
— Zupełnie zdrów, przeprowadzono go dzisiaj na przechadzkę.
— Papuga czy dojrzana?
— Sam jej jeść dawałem.
— Nie kazałem jej już sobie dzisiaj przynosić, bo mnie zaczyna nudzić swojem paplaniem, ale proszę mieć na nią oko, może mi przyjść do niej kaprys.
Rozmowa stanęła na papudze, gdy szastanie nogami dało się słyszeć w sieni; stryj spojrzał znowu na zegarek, drzwi otworzyły się ostrożnie i weszła kobiecina nie pierwszej już młodości, tłuściuchna, uśmiechnięta, wesołej fizjognomji i miłego twarzy wyrazu, odziana w resztki dawnego wykwintu, który teraz wyglądał na świeże, starannie polepione ubóstwo. Na widok jej powstał z chyżą galanterją stanisławowskich czasów gospodarz i nastroiwszy się do uśmiechu, powitał ją nadzwyczaj grzecznie ustami, choć widać było, że te wyrazy nic lub nie wiele znaczyły. Była to prosta forma, w której nie dźwięczyło żadne uczucie. Kobiecina pokorna, zmięszana, usiadła na krzesła, krzesło jej podał młody chłopiec, i owijając szalem spłowiałym nie zbyt już wysmukłą kibić i podartą trochę suknię, odezwała się z wesołością nadrobioną:
— Jakże się stryjowi dobrodziejowi spało?
— Wybornie Mocia dziko! wybornie! rozeszliśmy się o wpół do dziesiątej, wedle zwyczaju; do wpół do jedynastej tylko czułem, że mi podeszwy łechtano i kamiennym snem spałem aż do szóstej, a to dobra porcja. — No, a Asińdźka?
— Upadam do nóżek stryja dobrodzieja, jakżeby to można źle spać u niego, gdzie tak wygodnie?
— Całuję rączki za grzeczny komplement; ale nie sądzę żeby w oficynie...
— O! oficyna to lepsza od naszych dworków...
Gospodarz twarz obrócił ku ogrodowi i pogładził się pod brodę, jakby próbował czy dobrze była ogolona. Wybił kwadrans na pierwszą. W sieniach chód znowu, otwierają się drzwi jeszcze i trzeci gość wchodzi do sali; zimno go wita gospodarz, ukośnem wejrzeniem i kwaśnym uśmieszkiem synowiec, grzecznie i łagodnie kobieta.
Jest to mężczyzna wysoki, barczysty, zarosły wąsami sążnistemi i bakembardami, dość opasły, z brzuchem opackim; ubrany w zieloną czamarę z furażerką wojskową w ręku. Twarz jego nie wydaje nic wnętrza; otwarta, rubaszna wesołość, obojętność jakaś mężna, wybitniej ją tylko cechują. Wszedł powoli, ukłonił się nisko, choć go trochę może ten pokłon kosztował, zatarł ręce zmięszany, musnął wąsa i odezwał się:
— Dzień dobry stryjowi dobrodziejowi.
— A! upadam do nóg pana rotmistrza! — odpowiedział gładząc brodę stryj. — Cóż tam słychać?
— Nic, duszno tylko i deszczu omal że nie widać — nie ma czem tchnąć.
— Dlatego to pewnie i mnie w kolanach kłuć zaczyna.... Zmiana niechybna.
— Co się tycze kłucia — spiesznie przerwała uśmiechnięta kobiecina — dowiedzioną rzeczą, że na takie suche bole nie ma nic lepszego, jak....
— Jak nic nie robić — dorzucił odwracając się stryj — za stare grzechy musi się coś odezwać.... a najstraszniejsza podobno choroba, to lekarz i kuracja.
— Być może, czasem; ale godziż się tak drogie nam zdrowie zaniedbywać? — szybko i z wyrazem szczerego uczucia poczęła kobieta...
— Ba! ba! szeroko o tem drogiem zdrowiu pisał Dawid — wybąknął stryj — i o lekach, i o...
Tu przerwał; dwaj mężczyźni tymczasem stali nie opodal od siebie, ukradkiem tylko spoglądając jeden na drugiego, to na kobietę, to na stryja, a towarzystwo wcale nie miało ochoty połączyć się i zlać w jednę całość.
Pierwszy co wszedł po gospodarzu, pokorne a żwawe chłopię, mierzył barczystego rotmistrza dziwnym wzrokiem, w którym i strach i szyderstwo się mięszało; drugi z niejaką zawiścią i gniewem stłumionym, niezręcznie ukrytym, przyglądał mu się wzajemnie; stali w milczeniu nie przemówiwszy do siebie; kobiecina cała była zajęta uśmiechaniem się do stryja, który od niej twarz odwracał.
Wybiło wpół do pierwszej, i w tejże chwili otworzyły się drzwi; kamerdyner wystrojony w trzewikach i pończochach, we fraku i całem ubraniu wieku gospodarza, ale znacznie od niego młodszy, ukazał się na progu. Za nim dwóch służących w liberji cynamonowej z żółtem, wnieśli ogromną tacę, na której były przekąski, wódki, zimne wędliny, nowalijki różne, sery, śledzie i wszystko, czego się zwykle używa dla obudzenia śpiącego żołądka.
Przysmaczki te ustawione były ślicznie, pozamykane w naczyńkach powabnych, lub rozłożone na przepysznej starej saskiej porcelanie; ale na cztery osoby byłoby ich za mało, na jednę zdawało się za wiele.
Stryj, którego odtąd kasztelanicem lub szambelanicem zwać będziemy, spojrzał na zegarek jakby dla sprawdzenia godziny, którą słyszał bijącą, zawinął mankiety, i zaledwie postawiono na stole tacę, wziął się zaraz do niej, spojrzawszy na swoich gości, których jakiemś tylko niewyraźnem mruknieniem zaprosił.
Kobieta pierwsza odsunęła się od stołu, dziękując z uśmiechem.
— Poczekam na objad — odezwała się pokaszlując i szybkiem wejrzeniem mierząc dwóch swych towarzyszów.
Rotmistrz istotnie godzien był widzenia, na takie go tortury wystawiało śniadanie: z miny, z oczów, ze ślinki którą połykał, widać było jak mu się chciało rzucić na przysmaki, ale miał zapewne powód ani się nawet ku nim zbliżyć; założył rękę w kamizelkę, żeby się ani posunęła ku zakazanemu owocowi, podniósł oczy w niebo jakby wzywając daru cierpliwości, i na palcach odstąpił ku oknom ogrodowym, unikając pokuszenia na jakie zapach go mógł narazić.
Młode chłopię pokornie zostało na swojem miejscu, ale z oczu jego błyskał chwilami szyderski jakiś wyraz.
Już z pięć minut w milczeniu towarzyszącem pracy głęboko pojętej, nasycał się kasztelanic, zmiatając ogromnemi porcjami co napadł, nie bez pewnego jednak porządku postępując ku coraz ostrzejszym przekąskom; już dwakroć zapił likworem coraz odmiennym, a jeszcze ani spojrzał co się w koło dzieje — gdy znowu otworzyły się drzwi, a niemi śmielej od pierwszych przybyłych, głośniej, szumniej, a zawsze nie bez oglądania się na siebie, wszedł mężczyzna stary, poważny, łysy, z wąsem siwym, w polskim stroju dosyć przeszarzanym, z miną która okazywała, że nie tyle co inni dbał o przyjęcie, które go tu spotka, będąc siebie pewniejszy.
Miał on na sobie szaraczkową kapotę fałdzistą ze stojącym kołnierzem, kontusz karmazynowy spłowiały, pas słucki nie pierwszej świeżości, a w ręku trzymał lekką biała rogatą czapeczkę.
Nie podniósł nań nawet oczów zajęty zbytecznie śniadaniem szambelan, i jakby się po chodzie domyślił kto wszedł, mruknął tylko:
— Brata dobrodzieja najniższy sługa! do nóg upadam! jedną ręką czekamy....
— Dziękuję Waści, panie szambelanie, nie przyszedłem przeszkadzać, ale patrzeć tylko i cieszyć się, że starszy braciszek tak mi z apetytem łomocze....
Szambelan nic już nie odpowiedział, jadł zapalczywie; przybyły witał tymczasem ręką, głową i kilką słowami tych których zastał.
— Dzień dobry pani Hieronimowej!
— Do nóg upadam stryja.
— Jak się Waść masz Jaśku, czegoś kwaśny?
— Sługa stryja.... głowa mnie boli.
— A ty-żeś zdrów? — spytał w końcu rotmistrza.
— Ba! a cóż mam robić? — ze śmiechem dobrodusznym lecz smutnym odparł wojskowy.
Tymczasem szambelan jadł i jadł; nagle zastanowił się, spojrzał na zegarek, i na nowo rozpoczął przekąski pozostałe; wreszcie otarł usta i w chwili gdy kładł widelec, drzwi z lewej strony otworzyły się szeroko, kamerdyner wszedł wołając:
— Na stole Jaśnie panie!
— Służę pani! — rzekł gospodarz podając rękę pani Hieronimowej.
Za niemi poszedł Polonus stary z panem rotmistrzem, a na końcu cicho i nieznacznie wśrubował się ów pokorny Jasiek.
Sala jadalna do której weszli była bardzo obszerna i podobnie odziana w lamperje jak pierwsza, tylko te były biało pokostowane i gdzieniegdzie złocone. Rzędem na ścianach wisiały obrazy czarne, Bóg wie co kiedyś wyobrażające, ale widocznie mające pretensję do flamandczyzny, bo gdzieniegdzie wyzierała z nich ryba, cytryna, rądel świecący i t. p. W jednym końcu stał ogromny, wspaniały bufet, pełen sreber ze szklannemi drzwiczkami, wyglądały z za nich puhary, kielichy i różna krasa stołowa dawnych kształtów. Między oknami uśmiechały się miłą zielonością pomarańczowe i cytrynowe drzewa.
Stół w pośrodku nakryty był na sześć osób, choć ich widzieliśmy dotąd tylko cztery, ale dwie już czekały w sali jadalnej. Pierwszą był w czamarze sutej, z wąsami, bakembardami do góry podczesanemi, szpakowaty trochę rządca, który miał fizys doskonale zgodną ze stanowiskiem jakie zajmował; brzuch porządny, policzki lśniące zdrowiem, oczy wypukłe, usta rumiane, a mimo powagi i brzucha pokorę przykładną, bo się skłonił za wejściem pana niemal do ziemi, tak że aż błysnął zarodkiem łysiny. Drugą była oparta niedbale o bufet kobieta, nie zupełnie młoda, ale nie stara, wykwintnie ubrana, z pretensją widoczną do wdzięku, z zaciętemi usteczkami wązkiemi, biała, pachniąca woniami o milę, w czarnych mitenkach, w czarnej sukni, z kluczykami u paska.
Twarz jej warta była spojrzenia i zastanowienia, tak piękne jej niegdyś rysy, dziś jeszcze dobrze zachowane, regularne i piękne, zeszpecił jakiś zimny, szyderczy wyraz zobojętnienia dla ludzi i wzgardy. Mogła mieć lat trzydzieści i kilka, ale postawą i strojem do trzydziestu się nawet nie przyznawała; strój jej był wykwintny z prostotą i wyśmienicie dobrany do twarzy; na głowie rodzaj skromnego, ale świeżego czepeczka; suknia czarna jedwabna z podobnąż mantylką, u szyi tylko wstążka karmazynowa. Na kołnierzu, przy rękawach śnieżnej białości gładkie batystowe mankietki i kreski doskonale odbijały od rączek i karku. Płeć jej śnieżno-jasna mogła być posądzoną o bielidło, ale bielidło wiedzie róż za sobą, a tu tak było oszczędnie na twarzy rumieńca, że albo była wielką artystką, albo białą bez pomocy sztuki.
Szambelan wchodząc spojrzał zaraz na nią, i nieznacznie ją skinieniem przywitał; ona mu nie oddała ukłonu. Spuściła oczy prawie gniewne, porwała chustkę którą opuściła przed chwilą, i wprost poszła na przeznaczone sobie miejsce.
Wszyscy przytomni rozmieścili się potem w następującym porządku: Szambelan na głównem krześle w końcu stołu, przed którym nakrycie odznaczało się rzniętą szklenicą i kilką karafkami różnych płynów, a osobnym przyborem przypraw.
Na prawo pani Hieronimowa, na lewo pan Samuel w szaraczkowej kapocie, za nim rotmistrz; za panią Hieronimową nieznajoma nam jeszcze pani z kluczami, za rotmistrzem Jasiek, a wprost naprzeciw gospodarza rządca pokornie się usadowił.
W milczeniu uroczystem zasiedli, a szambelan, który nie rad mówił gdy jadł, a jadł wiele i chciwie, zwrócił się naprzód ku zupie, której zaczerpnął z małej wazki stojącej naprzeciw, dla wyłącznego jego użytku. Dla gości była inna polewka, przez grzeczność tylko poprosił ich na swoją, ale wszyscy odmówili skinieniem, czego od razu był pewien. Jeden pan Samuel odezwał się:
— Wolę ja poczciwą naszą grochówkę z ogonkiem, niż te cudzoziemskiego autoramentu ekstrakty, do których Waść, panie Stanisławie, na dworze nieboszczyka króla jegomości przywykłeś.
Jakoż stary zajął się szczerze grochówką. Wszyscy głowy pospuszczali na talerze i jedli lub udawali jedzenie, a szambelan, jakby policję stołu utrzymując, z pod oka tylko spoglądał jak się to odbywało.
Z nim razem owa pani z kluczami szpiegować się zdawała każdego, niespokojnem okiem wodząc po wszystkich i niedbale do ust nosząc z talerza wyziębłą zupę.
— Dobry mój Karasiński, ozwał się po chwili gospodarz, ale nie ma i nie będzie pod słońcem jak Tremo.
Pan Samuel ruszył ramionami, reszta jak w wyrocznią patrzała na mówiącego.
— Tremo, powiem Waści — rzekł obracając się do Samuela — miał to do siebie, że ci zgotował kaszę hreczaną, kluski z serem, pierogi leniwe, jedno nic, czegobyś indziej w gębę nie wziął, a po nim sobie palce oblizywać było trzeba. Wszyscy to wiedzą, że król nieboszczyk lubił bardzo pieczeń baranią; — otóż jak żyję takiej baraniny jaką on urządzał nie jadłem — to było coś specjalnego.
— Może to nie była baranina, ale zamaskowana sarna? — odważył się zarzucić pan Samuel.
Okiem pełnem oburzenia cisnął nań brat starszy, a panna Aniela (to było imię nieznajomej) uśmiechnęła się złośliwie.
— Jak-to nie była baranina! była baranina, ale z ta sztuką, z tym akcentem przyprawiona, które tylko Tremo posiadał. Waść wiesz, że gdyby był chciał Tremo zostać w Petersburgu, byliby mu zapłacili sowicie, ale on już dosyć miał gotowania, zachciało mu się jeść samemu.
Pani Hieronimowa rozśmiała się głośno, a panna z jakąś niecierpliwością, w którą ją wprawiał zwykle cudzy dobry humor, poskoczyła na krześle i rzuciła łyżkę z brzękiem.
Szambelan obejrzał się na sąsiadkę grzecznie, widać jej uśmiech do serca mu przypadł, — i w dowód afektu posunął jej swoją zupę.
— Sprobój pani — rzekł — a powiesz mi coś o tem (tłómaczenie z francuskiego) — sprobój, ja już więcej jeść nie będę.
Nie godziło się odmówić; wzięła na talerz zupy p. Hieronimowa, i choć ją pieprzna owa polewka djable piekła w podniebienie, nie mogła się jej odchwalić, co chwila powtarzając: — Cudowne! rajskie jedzenie! ale taka ze mnie parafianka, że mi niepodobna poznać co to jest.
Panna dusiła w sobie śmiech gniewliwy i wyraz pogardy. Szambelan podniósł głowę.
— Jakto? Asińdźka nie poznajesz?
— Bo jak żyję nie jadłam.
— A to rzecz bardzo prosta: wątróbki cielęce rozgotowane, rozbite w bulionie, dodane do nich jarzyny wysadzone, pieprz prosty, tureckiego trochę, muszkatołowy kwiat i gałka.... ale prawda że paradne i restaurujące?
— Przewyborne! — powtórzyła z uśmiechem sąsiadka.
Samuel ruszył ramionami bez ceremonji.
— Ja, bez ogródki mówiąc, wolę grochówkę, rzekł otwarcie, — po co mi tyle pieprzu? jest go i tak w życiu dosyć.
— A panna Aniela — spytał gospodarz — nie spróbowałaby dzisiejszej mojej zupki? jest jej jeszcze na talerz.
— O! bardzo panu dziękuję — z urazą i oburzeniem, świszczącym nieco głoskiem odpowiedziała zagadniona — bardzo dziękuję.
Szambelan się uśmiechnął pod nosem, spojrzał na nią znacząco, nie naglił.
— Cóż dziś — rzekł — humor nie różowy?
— Jak zawsze — oburknęła się i dowodząc, że bielidła nie używa panna Aniela.
Noli me tangere! — cicho szepnął gospodarz.
— Proszę bardzo dać mi pokój.
— Właśnie to mówiłem. — Odwrócił się do rządcy.
— A co tam — rzekł do pana Bulwy — żytko się złoci, czerwienieje pszenica....
Rządca zagadniony, cały się podniósł na krześle, chwycił za stół dla utrzymania równowagi i o mało nie udławił chlebem, który miał w ustach.
— Tak, Jaśnie panie — wykrztusił — wedle rozkazu....
Było to jego przysłowie, na ten raz nie dość szczęśliwie użyte. Uśmiechnął się szambelan, ale podawano sztukę mięsa i dla niej rządcę porzucił, który postawszy jeszcze chwilę, po cichu i ostrożnie usiadł.
Spojrzmy w tym przestanku milczenia na dwie prawie naprzeciw siebie siedzące osoby, Jaśka i pannę Anielę — oboje z ukosa mierzą się oczyma, tak urządzając, by nawzajem oczów swych nie spotykali. Wzrok czarnych oczów panny Anieli pada na chłopca, śledczy, wzgardliwy, mściwy niemal; wejrzenie Jasia leci ku niej szybko, równie badające ale niespokojne. W pierwszym znać chęć zemsty i gniew stłumiony; w drugim widać obawę i pragnienie odgadnienia najtajniejszych myśli. Rotmistrz nie mówi słowa, je tylko ogromnie i ani widzi co się koło niego dzieje; pan Samuel z przyzwoitą aktowi posiłku powagą, ale bez zajadłości spożywa zdrowo co Bóg dał; Aniela nic prawie nie bierze w usta; Jasiek udaje że je, roztargniony; Hieronimowej biednej oczy na wierzch po zupie wychodzą i wodą popija tak ją pali, ale się biedna uśmiecha i stara dla wszystkich być miłą.
Kasztelanic zamierzoną porcję zjadłszy, nalewa wino, przeglądając się talerzom gości. Z jednej butelki nalał sobie, panu Samuelowi i zaproponował zatknąwszy ją już korkiem sąsiadce, ale ta usunęła kieliszek — drugą podał ku rotmistrzowi, Jasiowi i rządcy.
— Wiem, że panowie wolicie lekki maślacz nad wytrawniejsze wina — rzekł w sposobie objaśnienia.
— O! ja wolę, odparł ekswojskowy, choć mina wcale tego nie potwierdzała.
— Nalejże go sobie — z uśmiechem rzekł gospodarz. Jaśka głowa boli, niech lepiej nic nie pije. Pan Bulwa wiem że nie odmówi kieliszka.
Bulwa wstał, wyprostował się i ukłonił bardzo nisko; usta jego już miały wybełkotać zwykłą Jaśnie panu odpowiedź — wedle rozkazu — ale się pomiarkował, że ją już raz dosyć nieszczęśliwie zastosował i wstrzymał się.
— A panna Aniela? — zapytał kasztelanic.
— Ale proszęż mi dać pokój, — syknęła straszliwie kobieta, cicho, szybko i z gniewem, obwijając się w swój płaszczyk i zasuwając w głąb krzesła, jakby się ukryć żądała. — Ja nic nie piję! Wszak nie pierwszy dzień jesteśmy z sobą — szczególną ma pan pasję dokuczać!
— A! pani nic nie pije! niech i tak będzie, prócz wody.
Pan Samuel skosztował wina.
— A co? — spytał obracając się ku niemu szambelan — prawda że nie zgorsze?
— Wyborne! bez pochlebstwa.
— A, ba! spodziewam się! czterdzieści pięć lat ma metryki w butelkach! — z uśmiechem, w którym trochę dumy przebijało się, odpowiedział szambelan.
Pani Hieronimowa odwróciła się w tej chwili do sąsiadki i z uśmiechem sobie zwykłym chciała z nią począć rozmowę, lecz Aniela usunęła się umyślnie, i ani spojrzeć na nią nie chciała.
— Pani czy nie cierpiąca? — spytała nieśmiało.
— W istocie — krótko pokaszlując i widocznie urywając rozmowę odparła panna.
— Taki bo dziś skwar, że i mnie głowa boli.
— Czy nie zaszkodziła pani zupa? — z ugryzkiem złośliwym, mierząc ją okiem, spytała panna Aniela.
— O! bynajmniej; czułam to usposobienie od rana. Rozmowa się przerwała.
Rotmistrz jadł ogromnie; Jaś udawał że je, a patrzał na wszystkich niepostrzeżony z pod brwi. Pan Bulwa karmił się machinalnie, zamyślony głęboko i swobodnie, bo wiedział że raz już będąc spytany, drugi raz przez pana zagadniony być nie może; widać było że wędrował z dumami gdzieś po łanach i arendach rachując swoje dochody, oberchapki, porękawiczne i podarki — twarz jego piętnowało wewnętrzne zadowolenie niczem niezatrute.
W ten sposób przeszedł obiad cały; panna Aniela nie raczyła się udobruchać do końca; parę razy jeszcze zaczepiał ją kasztelanic, ale nareszcie widząc, że coraz ostrzej mu odpowiada, odwrócił się do gości i dał jej pokój. Pan Samuel jadł dobrze, ale lepiej jeszcze rotmistrz, który i całą butelkę piwa wysączył i chleb po trzykroć z talerza przybierał i talerze oddawał czyste jak zmyte.
Wstano od stołu; — u wyjścia ten sam zachowany był porządek jakim wszyscy weszli do sali, z tą tylko różnicą, że rządca wszedł razem za wszystkiemi, a panna Aniela żywo zatrzasnąwszy drzwiami, znikła.
W bawialnym pokoju na stole stała już kawa i likwory, ale do nich tylko dwa kieliszeczki, co widocznie zmartwić musiało rotmistrza, który na stronie, po cichu, ale głęboko westchnął. Szambelan spojrzał na zegarek, kiwnął głową.
— Dwie minuty — rzekł jakby do siebie — jedliśmy dziś dłużej niż zwyczajnie; bekasy widać mnie zabawiły. Chybiam tej regularności, która jest podstawą zdrowia i utrzymania życia — potrzeba się poprawić, potrzeba poprawić!
To mówiąc nalewał kawę spiesznie i podawał ją sam; minął rotmistrza i Jasia, trzy tylko filiżaneczki napełnił i sam cukierniczkę starannie zaryglował. Poczem wygodnie w krześle się usadowiwszy i spojrzawszy z uwagą na likwory, wybrał z nich Curaçao.
— Pijesz Samuelu? spytał podnosząc butelkę.
— Ja? nie koniecznie.
— Napij się kiedy chcesz, to trawi — rzekł szambelan. Rotmistrz po tem piwsku nie wart i ust umaczać w likworze.
— Ja bardzo dziękuję.
To mówiąc ukłonił się rotmistrz i jakby odbył już wszystko co do niego należało, aż do ostatniego upokorzenia likworowego, cicho wysunął się za drzwi.
Pan Samuel usiadł za stołem na kanapie, pani Hieronimowa chodzić poczęła przed oknami, a Bulwa stał jeszcze u drzwi, jakby na warcie, westchnieniami się tylko przypominając. Szambelan spojrzał na niego.
— Bądź zdrów, rzekł, panie Bulwo!
Ukłonem odpowiedziawszy na ten paszport, rządca znikł co najrychlej, bo to miało oznaczać, że więcej żadnej dziś nie będzie dyspozycji.
Jasiek przed chwilą już począł się zajmować około warcabnicy, i widać było z tego jak ją układał, że to być musiała codzienna jego pańszczyzna, bo ani stuknął, ani brzęknął, ani się zastanowił, ustawiał rękami bez myśli, porządkując ją nadzwyczaj szybko i z widocznem staraniem, żeby najmniejszego nie zrobić hałasu. Stoliczek stał już przed szambelanem.
Rozparł się gospodarz, wychylił likwor powoli, rozpoczął grę, nic nie mówiąc. Naprzeciw niego stojący Jasiek służył mu za partnera; — poprzedziło partję spojrzenie na zegarek i kiwnienie głową znaczące.
— W inną grę już dziś nie gram — rzekł do pana Samuela powoli; — zbytecznie rozgorączkowują człowieka, a to w moim wieku nic potem; trzeba krew trzymać w karbach.
Ani słowa nikt się już nie odezwał, a pani Hieronimowa z Samuelem w kątku tylko z sobą szeptać poczęli.
Szambelan grał jak automat, Jaś jak dobrze wyuczona słów papuga, posuwał krążki cicho, śmiało i pewno. W oczach jego bujających tu i owdzie widać było, że me myślał już o tem co robił. Wśród głębokiej ciszy ścigały się po warcabnicy znaczki tajemnicze, przemijały, nikły. — Szambelan wygrywał z niejakiem zadowoleniem. Jaś znosił przegraną obojętnie, jak rzecz niechybną, jak przewidziany z góry skutek.
Szambelan nie mógł nie wygrać!
— A! dobra to sobie gra na poobjedzie — rzekł kończąc i szukając oczyma pana Samuela. — Jaś wcale dobrze gra — nawet bardzo dobrze, ale ze mną mu nie wygrać.... to darmo. Byłem w warcaby i w szachy... ba! i w co innego, pierwszym graczem podobno na całą Warszawę.
Na te cicho pomruczane wyrazy nie było odpowiedzi żadnej. Jaś cofał się ku drzwiom i gdy od progu spojrzał na szambelana, on już usypiał z założonemi na żołądku rękoma, brodę na piersiach złożywszy.
Choć nieco mu obiad okrasił policzki, twarz jego z otwartemi we śnie ustami, stara, zużyta, zmarszczona, trupa przypominała, a we śnie nawet nie opuścił jej wyraz jakiś przykro i zimno szyderski.
Wszyscy powysuwali się na palcach. Jaś drzwi po cichutenieczku przymknął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.