Interesa familijne/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wieczorem tegoż dnia, w skromnym pokoiku w oficynie przy starym dworze, któregośmy salon widzieli, siedziała mocno zamyślona przed podróżnem źwierciadełkiem, otłuczonem i polepionem, znajoma nam już pani Hieronimowa i machinalnie dość niedbale zawijała papiloty, wcale nie myśląc podobno o włosach. Twarz jej wyrażała głęboki smutek, zobojętnienie, strapienie, ciężar jakiś na sercu leżący. Oczy miała wlepione w otwarte okno, ale nic niemi nie widziała; ręce chwilami wstrzymywały się w robocie, to znów pchnięte obudzoną myślą zwijały i rozwijały rozsypane włosy. Uśmiech zwykły jej ustom, teraz je opuścił, zapadły głęboko, czoło się zmarszczyło, może nawet jakaś łza mimowolna błyskała pod zwilżonemi powiekami, z pod których dobyć się nie mogła.
W koło niej wszystko okazywało, że była gościem w tym dworze: tłumok ubogi, odarty, stary towarzysz wielu niewygodnych podróży, walizka pozwiązywana sznurkami, wyszarzana słomianka i woreczek z miny na zapas owsa wyglądający, rzucony w kątku zdradzały, że tu przybyła z końmi i zapewne nie na długo. Manatki były ubogie, szlacheckie, tłumok czerwony, pudełka stare, łóżeczko kołdrą perkalikową pokryte, szkatułka porozklejana i opadła z fornierów, a dziewczyna, która w tej chwili rozbierała panią, w spódniczce wiejskiej fabryki, w kusym sieraku, w butach, z głową białą chuściną zawiniętą, nie była wcale pokaźną garderobianą, choć hoża, zdrowa, ładna, i z tą swobodą wyrytą na twarzy, która najlepiej dobrego pana dowodzi. Po chwilce uszanowanego przez nią milczenia pani, dziewczyna pokręciła głową z widocznym frasunkiem i przerwała ciszę umyślnym długim kaszlem.
Obudzona, z przestrachem obejrzała się pani Hieronimowa, wstrząsła, i podnosząc oczy na Hapkę, milczeniem zdawała jej wymawiać ten tak głośny i nie w porę kaszel.
— Długoż my tu tak jeszcze siedzieć będziemy? — spytała dziewczyna poufale a tęskno. — Już coś i pani po swojemu jak w Horoszkach zamyśla się bardzo i tuży za dziećmi i za Jegomością — czasby nam doprawdy ztąd; bo też to i.....
— A! alboż ci tu źle? na Boga! — z przestrachem, cichuteńko, oglądając się i zamykając okno szybko, spytała pani Hieronimowa. I przysiadła trochę opodal na łóżku, wziąwszy w ręce grubą i wymodloną książkę od nabożeństwa.
Hapka zbliżyła się na palcach i zniżając głos odezwała się, przyłożywszy jednę rękę do twarzy, spartą na łokciu drugiej, a głową kręcąc wedle zwyczaju wieśniaczek kiedy się na co uskarżają. — Dwór to dwór, prawda wielki — ale nie to — to, co u nas.
— Zlituj się, cicho — wskazując na drzwi, coraz bardziej przerażona, i chwytając ją za świtkę, zaczęła pani Hieronimowa: — wszakże tu obok ktoś stoi..... jeszcze gotowi podsłuchać, donieść.....
Hapka podeszła bliżej jeszcze pani.
— Obok stoi pan kamerdyner — Termiński.
— A! toż właśnie, najgorzej!
— Ale on teraz jeszcze u pana na służbie — pokój jego na klucz zamknięty — staremu panu słyszę podeszwy drapią... bo inaczej zasnąć nie może.
I Hapka rozśmiała się w dłoń, ruszając ramionami.
— Ej! cichobyś była! . — Ale czegoż bo się pani tak obawia — któż nas posłyszy?
— No, to mów kiedyś już tak uparta, ale wiem, że nawet niemasz mi co powiedzieć, aby tak paplać.
— Już to prawda, Jejmościuniu kochana, że tu, to i popaplać chce się, bo człek przez cały dzień gęby nie otworzy. — Kto tu ze mną zechce pogadać! Takie, to wszystko dumne, pyszne a zuchwałe! Chodzą gdyby indyki napuszone, nikt i dobrego słowa nie da. U nas prawda dworek maleńki, ubogi, ale ludzie insi, oj! dalibóg insi! Tu jak w grobie smutno; każdy tylko siebie patrzy, aby co urwał, a na gościa jak na wilka, żeby ich nie odjadł. Żeby się kto choć na żart zapytał czyśmy co jedli... czy nam czego nie braknie, czy czego nie potrzeba!! Nasz Korniej z końmi rady sobie dać nie może, a przeklina na czem świat stoi. Zepchnęli nasze szkapy do fornalskiej, czy tam do gościnnej stajni; a to taka szopa, gdzie na konie leje deszcz gorzej niżeli na podwórzu — wózek stoi na dziedzińcu i moknie także; jeść w piekarni ledwie się doprosisz i to bez soli, bez omasty, jak dla wieprzów dadzą, a co naklną, a co napopychają!
— Ej Hapko! już też gadasz Bóg wie co! ludzie tacy grzeczni, dwór taki zamożny.
— Grzeczni! ale! tam w pokoju może przy swoim panu; posłuchać co za drzwiami śmiechu i przezywania!... Albo to się ten pan kamerdyner choć odkłoni, kiedy mu pani daje dzień dobry... a przecie on sługa jakby i ja, pani krewna jego starego...
— E! zachciałaś tam na ludzi uważać — odpowiedziała pani Hieronimowa, której jednak rumieniec na twarz wystąpił i w oczach nowe łzy się zakręciły — westchnęła ciężko, ciężko — boleśnie. — Ot daj mi się pomodlić — rzekła po chwili ciszej, otwierając książkę i żywo biorąc się do modlitwy — samabyś także może spać poszła. Narzekać nie pomoże, prędzej zaszkodzi... dajmy temu pokój, moja Hapciu!
W tem zapukano do drzwi; Hapka cofnęła się ku ścianie, a pani Hieronimowa poprawiając żywo szlafroczka dosyć wytartego, zerwała się z łóżka.
— A można? odezwał się głos za drzwiami — światło widząc w oknie, chciałem dać dobranoc...
Poznała drżąca kobiecina głos pana Samuela i podbiegłszy, otworzyła mu sama, ubrawszy się w swój uśmiech zwyczajny, z uprzejmem: — Proszę, proszę, tylko mi stryj daruje, bom już w szlafroku.
— Dałabyś Asińdźka pokój ceremonjom; ja stary, a krewny, ceregieli tych nie potrzebuję.
To mówiąc wszedł znany nam już pan Samuel, z fajką zagasłą na długim cybuchu, obejrzał się, zobaczył Hapkę i trochę zakłopotany przysiadł na podanem sobie starem krzesełku, naprzeciw pani Hieronimowej która sprzątnęła sama, uśmiechając się, w nieładzie leżące graty.
— Dla mnie wcześnie jeszcze — rzekł pan Samuel — nie mogę zasnąć długo, a kasztelanic już nam dał dobranoc i poszedł do swego pokoju. Rotmistrz ruszył na polowanie, Jasiek gdzieś zaszył się w kąt; nie ma do kogo i słowa przemówić, przyszedłem trochę pobzdurzyć z Asińdźką.
Obejrzał się na Hapkę, a pani Hieronimowa zmiarkowawszy, że ona tu zbyteczną być może, kiwnęła aby wyszła. Hapka trochę nie rada wysunęła się za drzwi, stuknąwszy niemi w dowód, że do tego nieprzywykła, żeby się jej pozbywano.
Pan Samuel westchnął głęboko; — poważna twarz starego przybrała wyraz spokoju, smutku i zamyślenia, z którym jej było najwdzięczniej. Ciężkie dumy widać mu się po głowie zwijały... potrzebował je wypowiedzieć, użalić się, westchnąć i nieśmiał rozpocząć.
— Nie miałaś Asińdźka wiadomości z domu? — spytał po krótkiem milczeniu.
— A! nie! — ze łzą i uśmiechem zwykłym, odparła spuszczając oczy biedna kobieta; — strasznie dziś już o dzieci jestem niespokojna i o mojego poczciwego Hieronima.
— Niepokoić się znowu niema tak dalece czego, rzekł Samuel — pan Hieronim zdrów zapewne, a i dziatki takoż... Bóg sam czuwa, i strzeże ich modlitwa Asińdźki...
Pani Hieronimowa złożyła ręce, westchnęła tylko, a łza potoczyła się jej z oczów.
— Już też wkrótce i mnie tam do nich spieszyć potrzeba — szepnęła po cichu.
Pan Samuel jakby chciał coś powiedzieć, zawahał się i obejrzał.
— Tak! tak! — rzekł zniżając głos — wszystkim nam pono niema tu czego dłużej popasać — to darmo!
Kobieta żywo podniosła oczy i zadrżała; ten wyraz darmo! był dla niej potwierdzeniem ciężkiej prawdy, w którą jeszcze wierzyć nie chciała, z którą się oswoić nie mogła.
— Czyż być może! — zawołała.
— Na co to mamy w bawełnę sobie obwijać, co się nas tak zbliska tycze — odezwał się odstawiając fajkę zagasłą pan Samuel — my tu nic nie wskóramy.
— Jakto? nic — nic a nic! — z przestrachem wykrzyknęła kobieta.
— Nic! nic; posłuchaj Asińdźka, chyba nie znasz tego człowieka i tych co go otaczają.
— A! ja nic nie znam, to pewna!
— I nic nie widzisz?
— Widzę nie wiele; nie rozumiem nic.
— Toś się nadaremnie łudziła — rzekł stary poważnie — posłuchaj mnie i daruj jeśli cię z miłego, pocieszającego może błędu wywiodę. A naprzód czego może i od pana Hieronima dowiedzieć się mogłaś, bo mu to ojciec mógł mówić — posłyszysz dokładniej i lepiej o Kasztelanicu... Asińdźka tyle tylko podobno wiedziałaś, że bogaty, bezdzietny, że grzeczny i miły człowiek; przyśniło ci się więc szukać u niego protekcji i pomocy!
— O! tak! tak! mój stryju kochany — z przejęciem dodała kobieta. — Waćpan Dobrodziej wiesz jakeśmy ubodzy: trzech chłopów na Polesiu, część w wiosce, nie bez dłużku jeszcze, westchnęła, a dziatek czwórka! A to i żyć człowiek musi — i o tych drobniętach myśleć, żeby marnie nie poszły. Jakoś mi to przyszło do głowy, słysząc od mego Hieronima, który tu prawda nogą nigdy nie postał sam — że stryj bogaty i milionowy... Pojadę do niego, potrzebuje nas może, i nie tyle nas co dzieci, bo nam i tego kawałeczka chleba dosyć...
— No! rozumiem, i Asińdźka przyjechałaś tu...
— Tak i siedzę już miesiąc — i goszczę. Karmią i poją... ale słówka rzec nie można o sobie... Sam się stryj nie domyśla, choć wie zapewne, że mamy czworo dzieci, a tylko trzech chłopów.
— Mogłabyś Asińdźka i rok tu siedzieć; wygonić cię nie wygoni, ale tyle tego — dobrze otoczony i sam frant! Słowa powiedzieć nie dadzą, i grosza nie puści z ręki; nakarmi, napoi i grzecznością zbędzie — ot! po wszystkiem. To darmo! to darmo! — dodał stary. — Ja także nie od dziś tu siedzę z Rotmistrzem, a dotąd nie miałem czasu i zręczności powiedzieć, że dobrzeby zrobił, gdyby Rotmistrzowi gdzie w swoich dobrach, choć tymczasowy kawałek chleba obmyślił — liche choć podrzędne leśniczowstwo jakie, póki co będzie. — Tać wie, że grosza przy duszy nie mamy; że ja resztkami i pensyjką Radziwiłłowską żyję, a Rotmistrz z mojej ręki..... Ale tu tak urządzono we dworze, by nikt ust nie otworzył, bo Kasztelanic nic nikomu uczynić nie chce i nie zrobi póki żyje. Godziny wyrachowane; przyjdziemy, zjemy, pogadamy o pogodzie, i bywajcie zdrowi; a spyta go kto o co lub poprosi, uda że głuchy. Trzeba robić interesa przez pannę Anielę, przez Jaśka, przez Termińskiego a to ciężka sprawa. Jasiek podobno najlepiej swoje interesa robi — tej zaś klępie, z pozwoleniem Asińdźki, ręce całować lub prezenciki podsuwać dla jakichś faworów — obrzydliwa i nie dla nas. Ha! wola Boża! Jeszczeż nam tu siedzieć jak sobie chce, ale Asińdźce co masz dom, gospodarstwo, dzieci — czas tracić — szkoda. Co ma nas kiedyś spotkać z niego, to nie minie — jeśli notandum nie chapną bliższe osoby. — Niemasz tu czego siedzieć, niema!
— Tak stryj mówisz — cicho i łzawo przerwała Hieronimowa — więc pojadę.
— Posłuchajże mnie Asińdźka cierpliwie — rzekł Samuel. — Nie znacie bo widzę człowieka; z daleka, stryj, bogacz milionowy — to jakoś tak się zdaje, że kiedy do niego — do starca bezdzietnego, co ma krocie dochodu — przyjedzie krewny, mający ledwie w co się odziać i czem nakarmić — powinienby mu pomódz! Ba! ależ tu potrzeba poznać z bliska człowieka, a dopiero się pokaże czego można się spodziewać. Wszak ci to rodzony mój brat i kocham go jak brata, bo jest tam w nim może i dobre, ale go świat popsuł bardzo! Wiesz Asińdźka zapewne, że nieboszczyk ojciec nasz, Jan, który mieszkał w Poznańskiem i trzymał się partji Branickich i Sapieżyńskiej, przez wstawienie się Hetmana, otrzymał na starość jakąś tam kasztelanią..... Z ich też łaski miał ojciec dzierżawy, zastawy, a ożenił się dosyć majętnie z Pałucką, która miała mu wnieść ze cztery kroć; ale tak się to wiodło rodzicom naszym, że ich potem i z dzierżaw rugowali, i sekwestrowali i siła potracili, a ledwie nie z torbami wyszli i z gołym tytułem, który więcej ciężył niżeli grzał. Przenieśli się wreszcie na Ruś do dóbr Sapieżyńskich, gdzie ostatkiem wzięli zastawę. Ale i to nie lepiej bo zaocznie, a mieli z takiemi plenipotentami do czynienia, co psu oczy sprzedali. Koniec końcem tedy wiedzieć potrzeba, ojcowizny i macierzystego nie wiele się nam dostało; wyszliśmy w świat, Kasztelanic..... a nic, nic mościa pani w kieszeni. Pan Bóg lepiej pobłogosławił rodzicom w dzieciach niż w dostatkach, bo było nas pięciu synów i córka jedna, ogółem pół tuzina.... to nie żart!
Samuel westchnął!
— Wszyscyśmy Sapieżyńskiemi względami poczęli się kierować na świecie, ale łaska pańska na pstrym koniu jeździ; wkrótce żeśmy już im widać byli niezdatni, znudzili się nas popychać. Najstarszemu tylko Stanisławowi! ot! tutejszemu panu, inaczej poszło jak drugim. On dziś milionowy, a my wszyscy jak święci tureccy..... Tadeusza śpiewamy. Niechże ja — no! — wola Boża, — nie bardzom był skrzętny; ale nieboszczyk Józef, Antoni, ojciec twego męża, i Piotr, gdyby nie żona, wszystko to golizna.
— Jakże, proszę stryja, Kasztelanic się dorobił? — spytała kobieta.
— Tuż to sęk, że tego nikt nie wie — odparł pan Samuel — do dziś dnia tylko się domyślamy. On był po Helusi najstarszy z nas, pierwszy dorósł, urodził się bowiem w r. 1752, za Sasa. Protekcja Sapieżyńska nie urwała się nam ze wszystkiem jeszcze; ojciec pojechał z nim do Kodnia, Księżna Wojewodzina kazała mu za sobą do Warszawy i w roku 1770, niespełna dwudziestoletniego przyjęto go, za jej wstawieniem się, do paziów Jego Królewskiej Mości. Stasiek tu był jak pączek w maśle, ale na nieszczęście całe życie paziem zostać było niepodobna; trzeba było szukać doli i losu na świecie. Dobrze położony u króla, znajomy z wielkiemi panami, lubiony za swą wesołość i dowcip, których dziś ani słychu w tym starcu, chyba się odezwie żarcikiem bolesnym, co aż w pięty pójdzie — Staś z paziów poszedł do wojska. Cale to inna była rzecz za owych czasów służyć: awanse szły łaską; fortragowali prawda jenerałowie czynni, ale częste i bez tego patenta dawali na stopnie sami Hetmani. Wreszcie rangi się kupowały, a co się tyczy służby, ta się kończyła na noszeniu munduru brygady do której się należało i pobieraniu gaży, a po nią każdy dojechał sobie do chorągwi. Towarzysze, ba majorowie, kapitanowie, namiestnicy nawet siedzieli po folwarkach i hreczkę sieli, a zające tłukli co wlazło; nasz Staś wycierał swój mundur w Warszawie, po pańskich pokojach.
Z młodu już to uważaliśmy, że pański chlebek biały mu smakował — stronił od swoich, od szlachty, a do panów się garnął, toż i potem; a że był postawny, po francusku szczebiotał, śmiały, przy tem wesół, dowcipny i w karty grał we wszystkie gry doskonale, wszędzie go przyjmowano chętnie. Więc pan major w stolicy sobie hulał, wesoło czasu zażywając.
Myśmy go z oczów zgubili — przywiązał się do partji dworskiej, do króla; buchnęła rewolucja; niebezpiecznie było siedzieć i Major pokręciwszy się koło zamku znikł nagle z Warszawy. Gdzie się podział, dokąd się udał — nikt nie wiedział. Głosiliśmy, szukali, pytali — jak w wodę.
Ja podówczas jakoś trzymałem dzierżawą wioskę na Wołyniu, leżącą na wielkim gościńcu między Ostrogiem a Zasławiem; i jużem był Stasia opłakał, — bo kawał czasu upłynął jak znikł bez wieści.... a krajowe przygody wybiły nam z głowy rodzinę, i swoich kłopotów było dosyć.
Jednego wieczora, zawieruszystego, w zamieć okrutną, w śnieżnicę, jakoś po nowym roku, siedziałem u siebie w lichej dominie, — bo to było, jakiem mówił, na dzierżawie, a wiadomo jakie to kletki zamieszkują posessorowie; — gdy ktoś wpada do mnie z karczmy z zapytaniem, czy jestem w domu, i z oznajmieniem, że jakiś wielki pan, karetą, dworno, dowiaduje się o mnie, mając zapewne zamiar na noc do dworku zajechać.
Przeląkłem się dobrze, bo szlachcicowi w domu wielkiego gościa przyjmować, rzecz ciężka; pańskiej gębie ani pańskim bokom dogodzić nie łatwo. Zwyczajnie jak to bywa u nas — kawał mięsa leżał w lodowni, ale przysmaków żadnych; a w chacie krom mojej izby nieco cieplejszej, wiało jak na podwórzu. Djabłem się wziął za głowę — jednakże powiedzieć, że niema w domu, ani sposób. Kłamać nigdym nie umiał; trochę też szlacheckiej dumy nie dozwalało odepchnąć kogoś co o gościnę prosił — więc stań się wola Twoja; czekałem drżący co Bóg zdarzy!
W kwadrans po owych zapowiedziach, światło zabłysło w oknach, szusnęła poczwórna kareta na saniach, drugi powóz kryty, na ganku zrobił się szum i ja wychodzę przyodziawszy się, dostojnego powitać gościa. Widzę pięknego mężczyznę, w szubie sobolowej pokrytej aksamitem zielonym, jak dziś pamiętam, w czapce sobolej, a za nim jejmościankę jakąś śliczną bestyję, — ale z oczów djabeł patrzał — wysiadających z karety. Ów jegomość wita mnie zapytaniem:
— Panie Kasztelanicu, czy pozwolisz podróżnym przenocować u siebie?
Tytułu tego nikt mi w okolicy nie dawał, nikt nawet o nim nie wiedział, bo chudy pachołek, unikałem zakrwawiających serce wspomnień lepszego bytu rodziców; — zdumiałem się tedy, a w dodatku i głos, którego zrazu rozpoznać nie mogłem, coś mi starego i dobrze znanego przypomniał — osłupiałem nie mogąc przyjść do siebie.
— A to był zapewne stryj Stanisław? — przerwała ciekawie słuchająca pani Hieronimowa.
— Zgadłaś Asińdźka jakbyś tam była; ale ja nie odrazum go poznał, zamaskowanego i przebranego za wielkiego pana; miałem go za umarłego — to pierwsze; powtóre, myślałem że jeśli żyje, to gdzieś jak my posagową biedę klepie. Nie przeszło mi z razu przez głowę, żeby ten wielki pan, w sobolach i aksamitach, mógł być moim rodzoniuteńkim bratem.
— A taż pani! to pewno panna Aniela? — spytała z uśmiechem kobieta?
— Czekaj-no Asińdźka, przyjdziemy i do tej Jejmościanki; takich Anieli nie dwie i nie trzy w życiu miał pan braciszek. Stoję tedy w ganku, zupełnie osłupiały, a przybyły wciąż mi powtarza: — Pozwolicie przenocować? — Z całego serca, proszę JW. Pana! — odpowiedziałem otwierając drzwi; ale chata uboga — czem ma, tem rada. Po tych słowach, weszliśmy do izdebki samotnej, której całą ozdobą był świecący się na kominku raźny ogień dębowy. Byłem już naówczas wdowcem po mojej Marysi, ojcem i ojcem tylko. Całe moje siły, mienie, myśli spłynęły w ojcostwo, w syna — a! nie chciał Bóg pobłogosławić staraniu, nie poszczęścił; ale o tem potem, idźmy dalej.
Gdy blask padł na twarz gościa, gdyśmy się oko w oko w izbie zetknęli, krzyknąłem poznając brata, i rzuciłem mu się w objęcia. Uściskał mnie, ale jakoś zimno i ostrożnie. Ja cały drżący, nie wiedziałem co począć i jak ich przyjmować; on tymczasem tylko myślał gdzie się najwygodniej ze swoją duszyczką w mojej chatce pomieścić. Byłem w początku pewny, że to jego żona; że te sobole i karety po niej wziął; bo w prostocie ducha nie wyobrażałem sobie, żeby kto śmiał, z pozwoleniem, z jakąś tam paskudnicą włóczyć się tak, wstyd z czoła starłszy. Tytułuję ją tedy panią bratową; aż mnie zimno i sucho pan Stanisław wyprowadził z błędu. Kochany Samuelku — rzekł na stronie, — to nie jest żona moja, jak ty sobie po szlachecku myślisz; jam nie żonaty, to śpiewaczka włoska, z którą poznałem się w Dreźnie, i jadę z nią do Kijowa. Potrzebowała protekcji nieboraczka, musiałem się nią zaopiekować; dasz jej izdebkę oddzielną. Kobieta w istocie była piękna bardzo, ale zakłopotana i jakby zawstydzona, kręcąc nosem na moją biedną chatę, która nie wiele była wygodniejszą od karczmy, zaraz sobie najlepszy pokoik zabrała, i odprawiła nas do bokówki. Dom mi z kretesem wywrócili — wszystkiego im brakło; ludzie ich bez ceremonii, jak najezdnicy, precz wyrzucali rzeczy, łamali sprzęty, słowem jednem, sądny dzień u mnie. Ale jako gospodarz, gdyby mi i na głowie usiedli cierpieć musiałem bo od czegóż gościnność; cóż dopiero gdy w domu brat rodzony?
Jakeśmy się zostali sam na sam, tu już pomyślałem, festyn dla mnie wielki, i aż ślinkę łykałem, żeby się prędzej dowiedzieć o losie Stanisława, któregom tak długo miał za umarłego, a on mi tu się zjawił nagle takim bogaczem. Uściskałem go na nowo i nuż w pytania. Miał to do siebie Stanisław, że zawsze był nie bardzo łatwo się wywnętrzający, ale teraz gorszy jeszcze, dyplomata; ani słowa dobyć z niego nie potrafiłem chociem go dobrze świdrował. Obracałem na wszystkie strony — ani ukąsić.
Ledwiem się mógł dopytać, że uciekłszy z Warszawy, podróżował cały czas za granicą. Ale o czem? jak? zkąd przyszedł do tych dostatków? motus — wyraźnie powiedzieć nie chciał. Brałem go z początku dobrze na konfesaty, a nic nie wydusiwszy, dałem pokój, widząc, że to nie język uparty, ale głowa i serce. Jak gdyby nic nie było dziwnego w tem wszystkiem, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie, że piechotą drapnąwszy, karetą poszóstną i z kochanicą powracał, odpowiedział mi z wielkim tonem: — Byłem w Paryżu, w Londynie, w Karlsbad, w Eger — podróżowałem — i kwita! Zniecierpliwiło mnie jakoś w ostatku i dotarłem raz dobrze, zapytaniem:
— No! ale zkądże Waści, panie Stanisławie te dostatki?
Uśmiechnął się tylko niechętnie. — Zkąd? — rzekł — juściżem nie kradł, to pewna; zapracowałem jak i drudzy, ale o to mnie nie pytajcie, bo nie powiem, bo o tem mówić nie lubię i nie chcę. Zresztą, to moja tajemnica.
Prawda że tajemnica, gdyż i dotąd jest to dla mnie zagadką.
— Jak to? i wy nie wiecie zkąd się to wszystko wzięło?
— Wiemy i nie wiemy; domyślamy się tylko, że karty dać musiały jeźli nie wszystko, to przynajmniej bardzo wiele. Zresztą, Bóg to wie jeden, bo mój brat nikomu nie odkrył się w tym względzie.
Nazajutrz rano, jak zimną wodą oblawszy mnie swojem milczeniem i osobliwszą dyskrecją, przenocowawszy, zaciekawionego pożegnał i znowu się zapakowawszy do karety ze swoja panią duszką, jak przybył, tak pojechał. A co mi dom do góry nogami przewrócił, i Bóg zapłać nie powiedział — kwaśnym bonżurkiem zbył w ganku.
Zjawił mi się i znikł jak kamfora. Doszło potem moich uszów, że w Kijowie w złotej sali najpierwszą grał rolę i uchodził za magnata z Poznańskiego, którego szatan gry opętał. Potem zasłyszałem o nim w Wilnie, dowiedziałem się, że wyjechał do stolicy; ale nigdy ani listem, ani słowem, ani dowodem pamięci nie odezwał się już do mnie.
Trochę mnie to bolało, ale i Helusia i reszta braci nie byli odemnie szczęśliwsi; zaparł się nas wszystkich, bojąc się zapewne byśmy mu nie byli ciężarem. Brat nasz Józef zjechał się z nim przypadkiem w Wilnie, dowiedział się o nim i poszedł do niego. Przyjął go jak gościa, grzecznie, pięknie, upoił, nakarmił — ale na tem koniec. Stosy złota leżały u niego na stołach; Józef był wówczas, jak całe życie zresztą, w wielkich obrotach; tysiąc dukatów byłyby go może z ruiny podźwignęły i postawiły na nogach — odezwał się śmiało do niego, wiecie co mu odpowiedział? — Mój bracie, gdybym familji chciał świadczyć, nie stałoby mi wkrótce z czego żyć — jest nas dosyć, byłoby niesprawiedliwością jednemu dać, drugiemu nie; muszę więc ograniczyć się przywiązaniem do was tylko, bo szczerze nic dla was teraz uczynić nie jestem w stanie, będąc sam na dorobku. Poczekajcie, jeśli co zbiorę, nie dla kogóż tylko dla was.
I tak go zbył. Lat temu kilkanaście jużem był mojego rotmistrza do wojska oddał — westchnął Samuel — widząc że do niczego się nie zda — aż słyszę znowu o panu Stanisławie.
Były wówczas na przedaż wielkie dobra na Wołyniu, a że o kupców było trudno, bo szlachta jakoś pieniędzy nie miała, a spędzającym nie frymarku się chciało tylko gotowizny, wystawiono je na kontraktach Kijowskich. Była to polubomirszczyzna, z rozległych dóbr tej rodziny, która je wzięła w rozbiorze ordynacji Ostrogskiego; — dobra milionowe; słyszę nagle, że pan Stanisław te dobra prawie książęce targuje, aż i kupił. Osłupiałam, nie wierzyłem zrazu; ale wkrótce przekonałem się o prawdzie, bo zaraz zjechał na wieś.
Jakem o nim posłyszał, naturalnie z attencją do starszego brata; zastałem go już na nowem gospodarstwie, tak urządzonego niemal jak Asińdźka dziś widzisz. Od tej pory nic się tu na włos nie odmieniło. Jak siadł na wsi, tak o pół minuty nie chybiając od swoich obyczajów, żyje już drugi lat dziesiątek. Nie wiem czy przez te czasy obiad się kiedy dziesięć minut przypóźnił. — Ale djable się posunął... Ledwiem go poznał pierwszy raz zobaczywszy, a od tego czasu jeszcze mimo regularnego życia, znowu zmiana wielka. Był to można powiedzieć piękny mężczyzna swego czasu — dziś mumia i dziwak niepospolity!
— No, ale serce? — spytała niespokojnie pani Hieronimowa: może się także zmieniło?
— Serce? — rzekł pan Samuel — w tym człowieku wszystko dla mnie zagadką: serce, głowa, uczucia, myśli, życie, przeszłość i zamiary. Żyję z nim oto lat kilka, patrzę na niego od rana do wieczora, i nic go nie rozumiem.
— Ale jakże sądzicie?
— Najmniejszego sądu o nim wyrzec nie mogę, bo to dla mnie gorzej Sfinxa egipskiego, dodał starzec.
— A z familją?
— Z familją — ciągnął dalej Samuel — grzeczny aż do zbytku, miły, ale dla niej zamknięty, jak opoka. Przyjmuje, karmi, poi, ale słowa o sobie powiedzieć nie da i nic dla nas nie zrobi.
— Wszakże wziął Jasia?
— A! i ślicznie mu tu biednemu Jasiowi! — odparł wzdychając pan Samuel; żebym ja był Józefem (szczęście że nie żyje), gdyby mi miliony swoje oddawał, nie dałbym mu Jaśka za nic. Chłopiec to umęczony, i zawczasu zepsuty, i zamiast wychować go, wyrobić z niego człowieka, dręczy, posługuje się nim tylko, trzyma go przy sobie na uwięzi, a co gorzej podobno w niwecz chłopca psuje...
— Ale mu to zapewne wynagrodzi?
— Tego nic nie wynagrodzi, gdy go na duszy zgubi — a i o zapisach jakichś tam Bóg jeden wie — nie bąknie nigdy słowa. Człowiek we wszystkiem niepojęty, skąpy aż do plugastwa, a pyszny, samolub niewysłowiony, regularny jak zegar, jak lód zimny — wiary i serca jeszcze się w nim ni razu niedopytał.
— A! — ze zgrozą przerwała Hieronimowa — możeście też z żalu niesprawiedliwi względem niego i możeście się uprzedzili; nie chciałabym wierzyć w tak czarny obraz.
— Daj Boże! — z westchnieniem odpowiedział stary — by wina była moją nie jego; pokutowałbym za nią chętnie — ale nie! nie! nie mylę się ja, nie mylę. Patrzę na niego od lat kilku, oczyma, sercem, bo chciałbym coś dobrego wynaleźć, ale nic, nic! To zamknięcie się w sobie, ta tajemnica nie może nic dobrego rokować. Zresztą, sam rodzaj życia, jakie prowadzi, co go otacza, dowodzi, że serca tam brak, że zimny i twardy jak opoka.
— Pani Hieronimowej, której te słowa burzyły najdroższe nadzieje, łzy się potoczyły z powiek.
— O! nie płaczże Asińdźka — rzekł stary z westchnieniem głębokiem, które się jakby mimowolnie z piersi jego dobyło — to darmo! Jam się już wypłakał i zimno o tem mówię; ale i mnie w pierwszej chwili kosztowało to przekonanie smutne, wiele łez w głąb piersi spadłych. Wiesz Asińdźka, że nie miałem nad jednego syna; matka go odumarła dzieckiem, zostać musiałem mu matką, niańką, ojcem. Ukochałem to dziecię, jako ostatni, jedyny węzeł co mnie ze światem łączył, jako spuściznę po poczciwej Marji mojej. — On był moją przyszłością; chciałem z niego uczynić ideał człowieka. — Osiwiałem, zestarzałem, zubożałem, podupadłem — i patrz w co się moje obróciły nadzieje. — Znasz Asińdźka Rotmistrza; widziałaś go — dobre stworzenie, serdecznie poczciwy, ale bez głowy nieboraczysko. To rozpacz moja; boję się bym za niego potępiony nie był, bo przeciwko Bogu bluźnię. Jednegom go miał i z tego nic mi Bóg zrobić nie dozwolił. Kiedym o razowym chlebie w moich dzierżawach wiek pędził w niedostatku, hodowałem go wygodnie, pieszczono, chuchałem na niego, nie żałując najdroższych nauczycieli, najlepszych dozorców, stawiąc go na równi z najbogatszymi. Wszystko to poszło marnie, nic nie przyszło do niego.... dobre chłopię, dałby się porąbać za mnie; ale patrz Asińdźka co on dziś między ludźmi? — zero, nul. Był w wojsku, wyszedł z niego trochę się zaawanturowawszy; wisimy tu oba czekając zmiłowania Bożego. Dla niego to, Bóg widzi, nie dla siebie, potrzebowałem serca u Kasztelanica, a chciałem je odgrzebać z pod popiołów. Bo co ten nieszczęśliwy poradzi, jeśli się tak zostanie sam na świecie? Głowy niema, słaby, bez rozgarnienia, zwala się, zmarnuje, jak mnie przy nim nie stanie. Chciałbym mu dać kogoś coby mnie zastąpił; ale któraż porządna kobieta pójdzie za człowieka, ni z pierza ni z mięsa, tyle tylko, że poczciwego ale niezdatnego — i niepokaźnego? Dla niego to ja tu siedzę, bieduję, znoszę, czekam, patrzę, a nuż się zlituje Kasztelanic. Ale widzę to! darmo!
Gdy to mówił stary, usłyszeli obok w pokoju kamerdynera Termińskiego, klucz który zaskrzypiał w zamku, a pani Hieronimowa z przestrachem palec położyła na ustach.
— Nie wyjdziesz też Asińdźka przejść się trochę? — spytał stary wstając — tu coś parno, a jeszcze wcześnie; pochodzilibyśmy w około klombu w dziedzińcu.... ze mną starym nie ma niebezpieczeństwa po nocy spacerować.
Ze świstem i śpiewką głośną wszedł pan kamerdyner do swojego mieszkania, właśnie gdy Samuel z panią Hieronimową uciekli dalszą rozmowę prowadzić w dziedzińcu.
— Niemasz tu Asińdźka czego czekać — rzekł Samuel obejrzawszy się — siedzę ja tu lat kilka, a jeszcze mi słowa za Rotmistrzem rzec nie dał. Jakeś go widziała jednego dnia, tak będzie po wieki wieków. Chybabyś trafiła do niego przez Anielę, przez Termińskiego.... ale to....
— O! odparła kobieta z uczuciem boleści i dumy.
— A i tak nic się nie wskóra prócz upokorzenia — mówił dalej Samuel. — Życzę więc ci i radzę, powracaj do domu. Co się tyczy pana brata, niewątpliwie jest ogromnie bogaty, choć nikt nie wie dokładniej co on ma i gdzie. Lat około dwudziestu zbiera dochody; bo pomimo życia wygodnego, na które sobie nie żałuje, nie traci wszystkiego co ma. Co tylko wpłynie z intrat, ginie w jego kieszeni jak w otchłani. Co on z tem robi i co myśli zrobić, Bóg to jeden wie. Jego faworyta, panna Aniela, nie wiele od niego ma; Termiński także goły, wszystkich słyszę odsyła do testamentu i na potem..... Aniela i Termiński zęby ostrzą: broń Boże czego na niego, potrzeba żeby tu ktoś z nas był, bo okradną. Cóż mam robić, choć Bóg widzi jak mi to ciężko tak na łasce wisieć; ale dla przyszłości Rotmistrza muszę. Co tam kiedy będzie nie wiem, ale to pewna, że wam krzywdy zrobić nie damy, byle to do rąk kiedy przyszło; tymczasem nie macie się czego spodziewać i wyglądać żadnej pomocy.
— A gdybyśmy go otwarcie, ze łzami, za dziatkami naszemi poprosili?
— Kiedy to i jak? — z bolesnym uśmiechem spytał pan Samuel. — Asińdźka życia jego nie znasz; żaden zegarek tak nie idzie jak Kasztelanic. Jestto widać kalkulacja na długie życie. Wszystko u niego aż do słów, które wymówić ma i wysłuchać, doskonale naprzód obrachowane. Wstaje, zrana napije się czekolady, pod humor pobawi się z papugą; wytrą go, wymyją, wyperfumują, wyfryzują; panna Aniela wejdzie pogłaskać go pod brodę, Termiński z plotką lub wesołym konceptem, i ranek tak zamkniętemu upływa cały, a gdyby pioruny biły, nikogo tam niedopuszczą, żeby szkodliwego wpływu na humor dnia czasem wrażenie jakie niespodziane nie wywarło. Wchodzą tylko swoi i to na głos dzwonka, lub o swej porze. Na godzinę lub więcej przed wyjściem do salonu, Kasztelanic zamyka się w swoim pokoju, do którego nikt, ale co się zowie nikt nie bywa przypuszczany. Pokój to jak on tajemniczy, od którego klucz nosi zawsze przy sobie, gdzie nikt nie sprząta, gdzie Anieli i Termińskiemu zajrzeć nie wolno, bo nim go otworzy wszystkich odprawia. Supponitur że tam pieniądze składa — czy kto go tam wie co robi. Potem, jak Asińdźka już wiesz, obiad wyrachowany na minuty, potem sen — także nie dłuższy nad piętnaście minut; powraca do siebie.... Spocząwszy, wychodzi do Bulwy, którego unosił jak ptaka. Bulwa zdaje mu raporta gospodarskie, pieniądze wnosi, pokazuje rachunki; rozmawia z nim krótko, dysponuje mało, gderze ogromnie i znów na kawę do salonu, gdzie bawi do wieczerzy i po wieczerzy chwilę. Jeśli nas jest kilkoro, wszyscyśmy obowiązani dotrzymywać mu placu w salonie, pod karą gniewu; on gawędzi trochę, albo raczej słucha co gadają, bo sam się nie bardzo wygaduje i uśmiecha tylko; sprzeciwić mu się nie wolno! — Jeśli sam na sam z Jasiem, każe mu sobie czytać jakieś obrzydliwości i — gubi chłopca, w którym to naturalnie fermentuje. Pół do dziewiątej powraca do siebie, rozbierają go, flanelują, kąpią, w łóżko kładną, pod podeszwy łechcą, a panna Aniela siada przy nim poufalutko na łóżku i siedzi dopóki dobranoc jej nie powie... Ot cały dzień. Ab uno disce omnes, chciałem powiedzieć, ale Asińdźka nie rozumiesz tego; dość że tak zawsze.
— Jakto? a niedziela, a święta? a goście?
— Gości tylko na obiad lub wieczorem przyjmuje, ale dla nich trybu życia nie zmienia. My ich bawimy za niego; o niedzieli i o świętach nie wie, bo i powszedniego dnia pacierza nie mówi, a o Panu Bogu widać zapomniał nieszczęśliwy ze wszystkiem.
Pani Hieronimowa zawołała z przerażeniem:
— A! cóżto za nieszczęśliwy człowiek? — a cóż go trzyma na świecie?
— Brzuch, mościa dobrodziejko — odparł gorzko pan Samuel. — Kat wie co zresztą; może pieniądze, które tak lubi, może panna Aniela, którą niby kocha.... ale to kochanie.
— Któż to jest ta panna Aniela? kiedy wolno zapytać?
— Niewiele o niej powiem Asińdźce, bo i wiem nie wiele. To pewna, że ją usłużny Termiński gdzieś dla swojego pana odgrzebał i ze swojej ręki tu osadził, i oboje na jeden grosz targują. Termiński kuta bestja: na około go otacza swojemi figurami i zabiega skrzętnie, żeby nikogo obcego niedopuścić do ucha i łaski, co zresztą nie przychodzi mu trudno, bo do Kasztelanica i dostąpić dziś niepodobna. Aniela, jak słyszałem, rodem jest tu z jakiegoś małego miasteczka, córka ubogich mieszczan, miała w młodości kochanka, który ją na koszu osadził, a tu ją przywieźli dla zabawy starego, któremu się jeszcze zdaje, że blisko dziewięćdziesiąt letni, jak dawniej kochanki potrzebuje. Aniela, kobieta nadzwyczaj sprytna, ale tak zimna, wyrachowana i niedocieczona jak mój pan brat. Zaledwie tu weszła, wykrzesała się sama, nastroiła do tonu domu, poznała tych co ją otaczają, przewąchała i domyśliła się wszystkiego tak, że sam już Termiński musi się na nią oglądać, jak uważam. Jedna to szajka teraz. Widocznie godzi na to, żeby się z nią Kasztelanic ożenił, ale co z tego, to pewien jestem, że nic nie będzie.
— Ale cóż mi stryj dobrodziej mówisz; to okropny dom, to straszni ludzie! — Ten biedny Kasztelanic, do kogoż przywiązany, kogo kocha? — Co go na święcie trzyma? boć przecie tak żyć nie można samemu sobą i dla siebie? — spytała znów naiwnie pani Hieronimowa, nie mogąc pojąć życia bez przywiązania.
Pan Samuel się uśmiechnął.
— To najdziwniejsza, że w całem swojem życiu Kasztelanic podobno nikogo nie kochał i nikomu się ująć nie dał. Ci co go otaczają, myślą że nim rządzą; on w istocie działa niemi i posługuje się jak chce; rachują i w rachubach się mylą; nieraz na jego mniemaną słabość stawią łapki, ale jak zręczna myszka, Kasztelanic wyjada słoninkę, a przycisnąć się nie da. Termiński, panna Aniela, Jasiek, ci co go są najbliżej, których najwięcej potrzebuje, zdaje mi się, że nic nad nim nie mogą; on ich zwodzi, nie oni jego. Szpieguje jednych drugiemi; gdy proszą o co, odkłada do jutra, lub zręcznie się wywija, wreszcie gdy go przyprą, odstrasza gniew udając.... bo i to udaje! Takiego człowieka anim znał, anim widział! anim się domyślał — jestto dla mnie zdumiewające monstrum!
— A! na Boga! stryju, ciszej!
— Nikt nas tu nie posłyszy; zresztą, gdyby nie interesa Rotmistrza, gdyby nie to nieszczęśliwe dziecko, powiedziałbym mu to dawno w oczy i nie popasał długo.... — dodał pan Samuel z głębokiem westchnieniem. — Ale czego się to dla ukochanego a biednego dziecka nie zrobi!
— A! to prawda! to prawda! — z silnie wyrażonem w głosie łzawem uczuciem, przerwała kobieta. Samuel mówił dalej:
— Całej naszej rodzinie należałoby się tu naradzić, co począć, i dlatego to z Asińdźką mówię, że potrzeba nam o sobie pomyśleć. Kasztelanic żyje jak młokos (choć ostrożnie i rachunkowo), ale ma lat pod dziewięćdziesiąt! lada moment koniec sobie może jaką niestrawnością przyspieszyć. Otaczają go chciwi, intryganci, po prostu złodzieje czychający na dobro nasze. Jaś nawet, choć nasz, boję się bardzo by się tu nie zepsuł i zamiast pracować dla rodziny, nie pracował z niemi lub sam dla siebie. Bóg wie co z tego wszystkiego wywiązać się może. Myśmy licznem rodzeństwem, wszyscy prawie ubodzy; te miliony Kasztelanica mogą być dla nas darem Opatrzności; potrzeba myśleć, by się darmo w niegodne i niewłaściwe ręce nie dostały. W tej myśli i ja tu choć z bolem serca i jak na pokucie siedzę.... ale cóż ja sam poradzę! Z dniem każdym lepiej widzę, że tu kogoś sprytniejszego potrzeba na Kasztelanica, na jego Anielę i Termińskiego i dla dozoru nad Jaśkiem. Ani ja, ani Rotmistrz na szpiegów i stróżów nie zdaliśmy się; uchowaj Boże czego, wszystko mogą zabrać obcy — bo i testament gotowi podrobić i pieniądze skraść, i Bóg wie tam jeszcze co! mnie i zgadnąć niepodobna!
Pani Hieronimowa, dla której te zwierzenia pana Samuela odkrywały rzeczy wcale niespodziane i nowe, za każdem słowem bardziej słupiała i mieszała się. Biedna, poczciwa i prosta kobieta, nie wiedziała sposobu wyjścia z tego labiryntu, którego ciemne głębie odkrywały się przed jej oczyma; głowa jej się zawracała.
— Cóż więc poczniemy? — szepnęła stojąc po długiej chwili milczenia.
— Tu, powtarzam — rzekł pan Samuel — potrzeba kogoś sprytniejszego odemnie — ja jestem prosty człowiek, stary, złamany; choćbym co widział nie zaradzę temu, bom zgryziony, znużony i z sił opadły.
— No — a Jasiek?
— Jasiek! boję się, ale mi się zdaje, że jemu już nic wierzyć nie będzie można.... On także podobno rachuje dla siebie na testament stryja.... Kto wie! na podchwycenie może użyć wszystkiego. Dzieciak ten nie mógł tak bezkarnie ocierać się długo o zepsucie, zagnił leżąc przy zgniliźnie!
— Tak młody, tak zdaje się skromny, potulny, bojaźliwy!
— Cicha woda! cicha woda! — odparł pan Samuel. — Ale uważałaś pani, jak oni z panną Anielą oczyma ku sobie strzelają, coś jak gdyby się skłócili — bo byli podobno lepiej wprzódy! Ze stryjem Jaś podobno umie sobie począć — i co za dziw! niewola, ucisk, nauczyły go kłamstwa; złe książki zasiały w nim namiętności gwałtowne; w jego twarzy, spojrzeniu, postawie znać ognie co pod tym zimnym popiołem są skryte. — Namiętności, któremi stryj dogadza sobie, nie oglądając się na Boga i ludzi, musiały i w nim powoli się rozruszać — a namiętności bez wiary daleko zaprowadzić mogą. Jeżeli ich tu tak samych zostawimy, tę nie poczciwą trójkę, kto wie, czy nie przyjdzie wcześnie z nadziejami sukcessji się pożegnać.... Stary będzie ich zwodzić, ale oni nas zwiodą, gdy oczy zamknie.
— Ale na to ja nie widzę rady! — zawołała pani Hieronimowa.
— Jest, jest, ale jej ani ja, ani pani nie damy; powtarzam Asińdźce, tu potrzeba kogoś sprytniejszego, żeby się poświęcił dla całej rodziny, przyjechał nieznacznie, powoli się zasiedział i miał oko pilne na to, co się gotuje. Stary ma miliony, to pewna; skąpy nadzwyczajnie, grosz co do niego wpłynie nie wypływa od niego, najulubieńszym swoim nic nie daje, uwodząc ich testamentem i jutrem. Nas jest dużo co do tego spadku mamy prawo, ale wszyscybyśmy się zasilić mogli, gdyby tylko marnie nie poszedł. — Tak mówił pan Samuel, przerwał i dodał żywiej:
— Zresztą, mnie byle tylko Rotmistrza wyposażyć i ożenić, ja dla siebie złamanego szeląga nie żądam; jego mi żal, bo się to zmarnuje, dobre, poczciwe dziecko — cóż gdy głowy żadnej! Waćpani masz także czworo dziatek; radźmy wspólnie.
— Mogęż ja kobieta poradzić co na to — odezwała się pani Hieronimowa, z bojaźnią, z uśmiechem smutnym i ze łzami. — Jam nie znała dotąd Kasztelanica, wyobrażałam go sobie wcale inaczej, i ani mi w myśli postało, żeby tu tak ciężko było wyżebrać pomoc dla bliźnich a ubogich krewnych. Jam prosta kobieta, matka, żona, wieśniaczka i przyznam się stryjowi, że w takich intryg plątaninie radybym sobie nie dała, nawet gdyby szło o dziecko moje. Cóż tu poradzić? co na to robić? mówić nie można, prosić daremnie, reflektować próżno. Po mojemu, po kobiecemu, niechby się kto poczciwy znalazł coby Kasztelanica nawrócił, opamiętał, odwiódł od tego życia, a wszystkoby potem poszło jak z płatka.
Pan Samuel z cicha rozśmiał się na całe gardło.
— Wyśmienitaś Asińdźka! nawrócić i upamiętać starego grzesznika co w Boga nie wierzy, co duszy w sobie nie czuje i w dziewięćdziesiątym roku życia, nad grobem prawie stojąc, zakamieniały, prowadzi życie jakie ledwie młodość by mogła wytłómaczyć! Nawrócić jego! znałogowanego, zatwardziałego i nieprzystępnego jak on! To tylko Asińdźka pomyśleć mogłaś!
— A cóż tu począć innego? — spytała kobieta śmiechem tym nie zmieszana.
— Serce co się nieobudziło przez lat dziewięćdziesiąt, nieocknie się już dziś, gdy ledwie w nim bije; nie jego ratować; ale siebie winniśmy. Jest nas liczna rodzina, trzeba się zebrać, naradzić, ale z sercem i z głową. Bo ja, powtarzam Asińdźce, rady tu nie dam sam; Rotmistrz zdałby się tylko do wybitej, gdyby potrzeba, Jasiek o sobie tylko myśli. — Posłuchajże mnie Asińdźka uważnie, bo pora i bardzo żebyśmy coś postanowili i zrobili. Jest nas dosyć: dzieci Heleny, (Józefa mijam), Antoniego, Piotra; żyją Antoni i Piotr; wreszcie mąż twój Hieronim i brat jego Paweł.
— O! mój mąż — przerwała kobieta — to prosty sobie gospodarz, jak ja prosty człowiek, on się nie przyda do takiej sprawy.
— Ale słuchajże mnie Asińdźka; zbierzcie się, naradźcie i wykomenderujcie tu kogo macie najsprytniejszego. — O nas to wszystkich chodzi; kochajmy się i za ręce się weźmy a myślmy o sobie.
— Zapewne, stryj to lepiej wiesz — dobrzeby to było, stryju kochany; ale ja nikogo nie widzę....
— Musi się ktoś przecie znaleźć. — Ja nie wszystkich tak blisko znam, bom tu wspólnego dobra pilnując, zasiedział się od lat kilku, ale.... może pan Paweł?
— Pan Paweł? — nie wiem! — cicho odpowiedziała Hieronimowa.
— Może który z synów Helusi?
— Mało ich znam.
— Tu potrzeba kogoś, nie młokosa, coby dobrze świat znał, ludzi umiał cenić, odkryć myśl nim się urodzi, zapobiedz gdyby się spełnić miała — czynnego, gorącego, nie tchórza, a przytem coby się umiał Kasztelanicowi podobać!
— A! o to wszystko będzie trudno!
— Tak! to ja wiem że trudno, ale przecie nie jest niepodobieństwo — odparł pan Samuel — naprzód, że Kasztelanic wszystkich jednakowo traktuje, dla wszystkich równo grzeczny i nikomu nie pokaże co myśli; powtóre, że oprócz kuchni wszystko mu podobno obojętne na świecie. Ale jednak człowiek żywy, śmiały, dowcipny, zręczny, coby go czasem potrafił rozruszać, zabawić, coby się stał potrzebnym, a któryby w tych zamurowanych kwaśnych twarzach dworaków czytał — na wieleby się przydał. A więc, powracaj pani jutro do domu, opowiedz mężowi co się tu dzieje; zwołajcie po cichu familję, wybierzcie tego posła i dawajcie go tu na moje ręce. Ja go tu popchnę i sam odpocznę — spokojniejszy. Wszystkich w tem sprawa, wszyscy radźcie razem — a nie, to się przyjdzie pożegnać jeśli nie z całem dziedzictwem, to ze znaczną jego częścią — bo niechybnie nam je z przed nosa pochwycą.
— A niemogłażbym jutro słówka, cichego słówka za sobą powiedzieć, nim odjadę? spróbować tylko? — spytała pani Hieronimowa bojaźliwie, nieumiejąc się wyrzec myśli wsparcia dla biednych swych dzieci.
— Spróbuj sobie Asińdźka, kiedy chcesz i masz odwagę.... ale ja nic ci dobrego nie przepowiadam. Czekać musimy; za życia nam nic nie da, a i po śmierci, to jeszcze widłami pisano? O! gdyby Rotmistrz miał w głowie olej, albo ja w kieszeni pieniędzy trochę, nigdybym tu nie wisiał, bo i patrzeć na tę Sodomę nie wesoło.
— A tymczasem — dobranoc — dodał pan Samuel — już podobno dobrze późno; nie czekaj Asińdźka darmo, jedź jutro, a chcesz przed odjazdem spróbować szczęścia, wola twoja! spróbuj!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.